Zemsta i przebaczenie. Tom 2: Otchłań nienawiści - Joanna Jax - ebook + audiobook

Zemsta i przebaczenie. Tom 2: Otchłań nienawiści ebook i audiobook

Joanna Jax

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Drugi tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Apogeum II wojny światowej. Ludzie próbują odnaleźć się w świecie, w którym rządzi nazistowski terror, a życie ludzkie wydaje się kruche i niepewne. Czy w czasach zagłady uda się ocalić miłość i przyjaźń? Jak wiele można poświęcić i jak daleko trzeba przesunąć granice moralności, by walczyć z wrogiem? Akcje sabotażu, operacje wywiadowcze, brutalna działalność gestapo, zdrajcy i szmalcownicy, brawurowe ucieczki, a w tym wszystkim pojedynczy człowiek ze swoimi namiętnościami, wątpliwościami i słabościami, gdzie nic nie jest czarno-białe i oczywiste.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 47 min

Lektor: Elżbieta Kijowska
Oceny
4,6 (795 ocen)
571
168
51
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nitesianka

Dobrze spędzony czas

dalsze losy bohaterów
00
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiekny drugi tom
00
Niezalezna22

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, prawdziwa sumienną czasami przerażająca ale prawdziwa i szczera. polecam
00
gosiaczek_75

Nie oderwiesz się od lektury

Super czytam jednym tchem
00
anwo56

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Ma­rek J. Piw­ko {mjp}

Ilu­stra­cja na okład­ce

© dezi / Mas­sons / Shut­ter­stock

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2017

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3 C

tel. 600-472-609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

01-942 War­sza­wa, ul. Ka­ba­re­to­wa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

Tekst © Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-7835-585-4

Lecz kto nie­na­wi­dzi bra­ta swe­go, w ciem­no­ści jest i w ciem­no­ści cho­dzi, a nie wie, gdzie idzie, iż ciem­ność za­śle­pi­ła oczy jego

1 J 2,9–11

Ewie i Do­ro­cie. Uko­cha­nym Sio­strom

1. Warszawa, 1941

Zi­mo­wy wie­czór był mgli­sty i po­nu­ry. Na­wet księ­życ i gwiaz­dy jak­by za­po­mnia­ły za­bły­snąć, żeby nie­co roz­świe­tlić nie­bo swo­im bla­skiem. W ta­kiej au­rze War­sza­wa wy­da­wa­ła się jesz­cze bar­dziej nie­przy­ja­zna i mrocz­na. Ru­iny roz­trza­ska­nych przez wrze­śnio­we na­lo­ty bu­dyn­ków spra­wia­ły wra­że­nie po­two­rów, stra­szą­cych mi­ja­ją­cych je lu­dzi, że oto wszyst­ko w ich ży­ciu się zmie­ni­ło, a oni mie­li wię­cej szczę­ścia niż ci, któ­rzy w tych do­mach zgi­nę­li. Dla ko­goś, kto ze­tknął się z tymi wi­do­ka­mi po raz pierw­szy, było to dra­ma­tycz­ne prze­ży­cie. Jak­by nie­gdyś ko­lo­ro­we, tęt­nią­ce ży­ciem mia­sto na­gle za­mie­ni­ło się w cmen­ta­rzy­sko.

Zbli­ża­ła się go­dzi­na po­li­cyj­na, dało się za­uwa­żyć po­śpiech miesz­kań­ców zmie­rza­ją­cych do swo­ich do­mów, byle zdą­żyć i nie na­ra­zić się na pro­ble­my. Na ich twa­rzach jed­nak nie było wi­dać tra­gi­zmu woj­ny, jak­by już przy­wy­kli do ota­cza­ją­cej ich rze­czy­wi­sto­ści i pró­bo­wa­li się w niej od­na­leźć. Nie wzru­szał ich już wi­dok zruj­no­wa­nych ka­mie­nic czy ko­ścio­łów, oni chcie­li prze­żyć i na tym się sku­pia­li, idąc nie­mal mar­szo­wym kro­kiem, wska­ku­jąc w bie­gu do riksz albo zni­ka­jąc w bra­mach bu­dyn­ków. A po­śród tych śpie­szą­cych się lu­dzi sły­chać było gło­śne roz­mo­wy nie­miec­kich żoł­nie­rzy pa­tro­lu­ją­cych uli­ce, war­kot sa­mo­cho­dów po­ru­sza­ją­cych się po bru­ko­wa­nych uli­cach i zwia­stu­ją­cych, że oto może nad­cho­dzić nie­bez­pie­czeń­stwo. Dla­te­go co nie­któ­rzy cho­wa­li się wów­czas w ci­chych bra­mach i cze­ka­li, aż owe dźwię­ki umilk­ną, a oni bez prze­szkód po­wró­cą do swo­ich do­mów.

Ju­lian Cheł­mic­ki, bę­dąc za gra­ni­cą i słu­cha­jąc wia­do­mo­ści, wie­lo­krot­nie pró­bo­wał so­bie wy­obra­żać, jak War­sza­wa wy­glą­da po wrze­śnio­wych na­lo­tach i wej­ściu oku­pan­ta, ale nie są­dził, że bę­dzie to tak przy­gnę­bia­ją­cy wi­dok. Jak­by wkro­czył do zu­peł­nie in­ne­go świa­ta. Nie po­czuł ta­kie­go fry­wol­ne­go zgieł­ku, jak przed woj­ną, ale lęk. Nie wie­dział, cze­go może się spo­dzie­wać za ko­lej­nym za­krę­tem czy na na­stęp­nej uli­cy. Był tu­taj kimś ob­cym.

Do­tar­cie z miej­sca zrzu­tu do War­sza­wy za­ję­ło mu trzy dni. Nie miał po­ję­cia, jak to się sta­ło, że za­miast w oko­li­cach sto­li­cy, wy­lą­do­wa­li pod Cie­szy­nem. Stam­tąd cze­ka­ła ich żmud­na prze­pra­wa przez gra­ni­cę Rze­szy i wie­le ki­lo­me­trów, by do­je­chać tam, gdzie po­win­ni. Roz­dzie­li­li się nie­mal na­tych­miast i każ­dy z nich, ni­czym piel­grzym idą­cy do sank­tu­arium, mu­siał do­trzeć do War­sza­wy na wła­sną rękę.

Cheł­mic­ki za­pu­kał do drzwi miesz­ka­nia w ele­ganc­kiej ka­mie­ni­cy przy Ho­żej. Po chwi­li usły­szał chro­bot prze­krę­ca­ne­go klu­cza i w wą­skiej szpa­rze uka­za­ła się twarz ko­bie­ty o ciem­nych oczach.

– Pan do kogo? – za­py­ta­ła nie­zbyt uprzej­mie.

– Przy­wio­złem list ze Skier­nie­wic, od wuja Bo­le­sła­wa – po­wie­dział Ju­lian.

Ko­bie­ta otwo­rzy­ła sze­rzej drzwi i uśmiech­nę­ła się cza­ru­ją­co.

– Mam na­dzie­ję, że ciot­ka Lu­dwi­ka już czu­je się le­piej. Pro­szę wejść.

– Ro­bert Ja­wor­ski – po­wie­dział Cheł­mic­ki.

Ko­bie­ta, za­miast zwy­cza­jo­we­go po­da­nia ręki, uści­snę­ła przy­by­sza. Ju­lian ro­ze­śmiał się i od razu po­czuł się nie­mal jak u sie­bie w domu.

– Mar­twi­łam się o cie­bie. Cze­kam od pię­ciu dni, co­dzien­nie cho­dzi­łam w umó­wio­ne miej­sce… Ale cie­szę się, że już je­steś. Roz­bierz się, za­raz przy­go­tu­ję her­ba­tę i coś do zje­dze­nia, a po­tem po­ka­żę ci po­kój. Mam na imię We­ro­ni­ka.

Cheł­mic­ki zdjął cięż­ką skó­rza­ną kurt­kę, sza­lik i po­wie­sił na fi­ku­śnym wie­sza­ku. Był zzięb­nię­ty, głod­ny i zmę­czo­ny. Miał na­dzie­ję, że za­raz po po­sił­ku go­spo­dy­ni po­zwo­li mu się umyć i prze­spać.

We­szli do ja­snej, du­żej kuch­ni, w któ­rej pach­nia­ło ro­so­łem i świe­żym chle­bem. Ju­lian sta­nął w pro­gu i mimo gło­du po­sta­no­wił naj­pierw się umyć, aby nie od­stra­szyć pani We­ro­ni­ki, któ­ra spra­wia­ła wra­że­nie do­brze wy­cho­wa­nej damy. Na pew­no była już gru­bo po trzy­dzie­st­ce, ale mia­ła nie­ska­zi­tel­ną wręcz fi­gu­rę i pięk­ną twarz o ciem­nych sko­śnych oczach i ide­al­nie wy­kro­jo­nych ustach. Wło­sy upię­ła w cia­sny kok, co pod­kre­śla­ło jej nie­tu­zin­ko­wą uro­dę. Na­le­ża­ła do tych ko­biet, któ­re sa­mym wy­glą­dem po­tra­fią onie­śmie­lać męż­czyzn.

Kie­dy Ju­lian po­wró­cił z ła­zien­ki, na sto­le stał już pa­ru­ją­cy ta­lerz ro­so­łu, a We­ro­ni­ka krzą­ta­ła się, spra­wia­jąc wra­że­nie nie­co zmie­sza­nej obec­no­ścią mło­de­go i nad wy­raz przy­stoj­ne­go ofi­ce­ra. Po kil­ku mi­nu­tach usia­dła w koń­cu na­prze­ciw­ko nie­go i uśmiech­nę­ła się.

– Już my­śla­łam, że nie do­trzesz.

– Było tro­chę pro­ble­mów, ale na szczę­ście już je­stem. Cały i zdro­wy. A twój ro­sół jest wy­śmie­ni­ty. Sły­sza­łem, że w Pol­sce jest bar­dzo źle z żyw­no­ścią, a tu pro­szę… – po­wie­dział, rów­nież uśmie­cha­jąc się do ko­bie­ty.

– Tak, my, Po­la­cy, nie­zbyt so­bie chwa­li­my an­giel­ską kuch­nię, dla­te­go chcia­łam cię ugo­ścić ta­kim praw­dzi­wym ro­so­łem z tłu­stej kury, tyl­ko ten „kart­ko­wiec” jest pa­skud­ny – stwier­dzi­ła ze śmie­chem, po czym do­da­ła, po­waż­nie­jąc: – Jest bar­dzo źle. Ja mam wię­cej szczę­ścia niż inni, bo wdzięcz­ni pa­cjen­ci ofia­ro­wu­ją mi to, co w dzi­siej­szych cza­sach jest na wagę zło­ta. Je­dze­nie.

– Je­steś le­ka­rzem? – za­py­tał Ju­lian.

– Tak, je­stem chi­rur­giem w Dzie­ciąt­ku Je­zus. Tam by­łam prak­ty­kant­ką, sta­żyst­ką, a wresz­cie peł­no­praw­nym pra­cow­ni­kiem. Mam bli­sko do pra­cy, co jest wiel­ką za­le­tą. A ty co ro­bi­łeś przed woj­ną? Wiem, że nie mo­żesz zdra­dzać szcze­gó­łów, ale opo­wiedz cho­ciaż tak w du­żym uogól­nie­niu…

– Od za­wsze w woj­sku, cho­ciaż oj­ciec ko­niecz­nie chciał, że­bym kie­dyś prze­jął jego in­te­re­sy. Te­raz to już bez zna­cze­nia, bo chy­ba każ­dy męż­czy­zna w moim wie­ku jest dzi­siaj żoł­nie­rzem. – Uśmiech­nął się smut­no.

– Nie każ­dy, Ro­ber­cie, nie każ­dy – wes­tchnę­ła. – Są tacy, któ­rzy tyl­ko pa­trzą jak prze­trwać tę woj­nę. Naj­chęt­niej w ogó­le nie wy­cho­dzi­li­by z domu, żeby się nie na­ra­żać. Mój mąż, Ta­de­usz, był woj­sko­wym le­ka­rzem. Zgi­nął we wrze­śniu, ale ja wciąż uwa­żam, że na­le­ży pró­bo­wać. Ta­kie ży­cie, to nie ży­cie. – Ucie­kła wzro­kiem gdzieś w prze­strzeń.

– Masz dzie­ci? – za­py­tał Ju­lian.

– Tak, mam syna, ale jak tyl­ko Niem­cy we­szli do War­sza­wy, wy­wio­złam go do swo­ich ro­dzi­ców. Miesz­ka­ją w Beł­cha­to­wie, a tam spo­koj­niej niż tu­taj. Wiem, mo­głam wy­je­chać ra­zem z nim i po­zo­stać w swo­im ro­dzin­nym mie­ście, w koń­cu wszę­dzie po­trze­bu­ją le­ka­rzy, ale nie mo­głam tak po pro­stu tego wszyst­kie­go zo­sta­wić. Po wrze­śniu mie­li­śmy wie­lu ran­nych… Te­raz też mamy ręce peł­ne ro­bo­ty. Je­stem im po­trzeb­na. – We­ro­ni­ka jak­by pró­bo­wa­ła się tłu­ma­czyć.

– Do­brze, że są ta­kie oso­by jak ty. Ina­czej wszyst­ko stra­ci­ło­by sens. – Ju­lian pró­bo­wał do­dać jej otu­chy.

– Dzię­ku­ję. – Spu­ści­ła wzrok i wsta­ła od sto­łu.

– Mam dzi­siaj dy­żur, mu­szę już iść. Po­ka­żę ci po­kój i ucie­kam – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Za­pro­wa­dzi­ła go do nie­wiel­kie­go po­ko­ju, któ­ry naj­pew­niej na­le­żał nie­gdyś do jej syna, bo wszę­dzie po­usta­wia­ne były za­baw­ki, dzie­cię­ce książ­ki i ni­skie, ja­sne me­ble. Na szczę­ście łóż­ko było peł­no­wy­mia­ro­we, a duża sza­fa mo­gła po­mie­ścić tak­że jego skrom­ną gar­de­ro­bę, któ­rą uło­żył obok mę­skich swe­trów i ko­szul, na­le­żą­cych za­pew­ne do nie­ży­ją­ce­go męża We­ro­ni­ki.

Cheł­mic­ki za­snął nie­mal na­tych­miast, za­sta­na­wia­jąc się przez chwi­lę nad tym, co go cze­ka. Za kil­ka dni miał spo­tkać się z do­wódz­twem i otrzy­mać dal­sze in­struk­cje. Sta­rał się nie my­śleć ani o Ali­cji, ani Ad­rian­nie, ale wciąż, mimo za­ka­zu, roz­wa­żał wy­jazd do Cheł­mic i wi­zy­tę u ro­dzi­ców.

***

Przez ko­lej­ne dni jed­nak nie do­szło do żad­ne­go spo­tka­nia z do­wódz­twem. We­ro­ni­ka przy­nio­sła in­for­ma­cję, że musi jesz­cze po­cze­kać, a wol­ny czas wy­ko­rzy­stać, by na­uczyć się na nowo ży­cia w oku­po­wa­nej War­sza­wie, któ­ra w ni­czym już nie przy­po­mi­na­ła fry­wol­ne­go, tęt­nią­ce­go ży­ciem mia­sta, ja­kim była przed woj­ną. Prze­cha­dzał się więc uli­ca­mi sto­li­cy, jeź­dził tram­wa­ja­mi i chło­nął wszyst­ko, co opo­wia­da­ła mu We­ro­ni­ka. Teo­re­tycz­ną wie­dzę zdo­był w Wiel­kiej Bry­ta­nii, ale prak­ty­ka oka­za­ła się dużo bar­dziej za­wi­ła.

– Te­raz nic nie jest pew­ne i sta­łe. Wy­cho­dząc z domu, ni­g­dy nie wiesz, czy do nie­go wró­cisz. Ła­pan­ki, wy­wóz­ki, eg­ze­ku­cje i aresz­to­wa­nia. To może spo­tkać każ­de­go. Wy­star­czy, że ktoś na cie­bie do­nie­sie albo znaj­dziesz się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wej po­rze. I po to­bie. Dla­te­go nie wa­ham się, nie pod­da­ję, bo nie moż­na żyć, sie­dząc w sza­fie. Nade mną miesz­ka ro­dzi­na folks­doj­czów. Do­nie­śli chy­ba już na wszyst­kich są­sia­dów. Mnie oszczę­dzi­li, bo ich dzie­ciak za­dła­wił się kie­dyś lan­dryn­ką i w pa­ni­ce przy­bie­gli do mnie. Oczy­wi­ście, po­mo­głam dzie­cia­ko­wi, co on wi­nien, i dzię­ki temu zo­sta­wi­li mnie w spo­ko­ju. Po­wie­dzia­łam, że je­steś moim ku­zy­nem, ale Grab­ko­wa i tak po­dej­rze­wa nas o ro­mans. Na­wet mi to schle­bia, że mo­gła­bym mieć tak mło­de­go ko­chan­ka. – Uśmiech­nę­ła się smut­no.

– I niech tak my­śli. Ale ja bym ich za­strze­lił na miej­scu za do­no­sy. Czy oni mają świa­do­mość, że to nie żar­ty? – zde­gu­sto­wał się Ju­lian.

– O tak, pew­nie. A po­tem za ta­kich pół uli­cy pój­dzie pod mur. Nie bądź taki choj­rak, Ro­ber­cie, tu­taj za wszyst­ko po­no­si się kon­se­kwen­cje, dla­te­go trze­ba agre­sję daw­ko­wać z roz­sąd­kiem. Dzi­siaj wie­czo­rem na­pi­je­my się wina. Praw­dzi­we­go, po­rząd­ne­go wina. Do­sta­łam od wdzięcz­ne­go ofi­ce­ra ge­sta­po za uda­ną ope­ra­cję, cho­ciaż, Bóg mi świad­kiem, mia­łam ocho­tę za­szyć mu w be­be­chach no­życz­ki chi­rur­gicz­ne – po­wie­dzia­ła z go­ry­czą.

– I trze­ba było – mruk­nął Ju­lian.

– Oj, ty mój na­rwań­cu… Gdy­by umarł, ja i po­ło­wa szpi­ta­la zna­leź­li­by­śmy się na Szu­cha – po­wie­dzia­ła, gło­śno wzdy­cha­jąc. Jej pod­opiecz­ny mu­siał się jesz­cze wie­le na­uczyć o ży­ciu w oku­po­wa­nej War­sza­wie.

Wie­czo­rem sie­dzie­li w prze­stron­nym sa­lo­nie i pili wino, a gdy bu­tel­ka zo­sta­ła opróż­nio­na, We­ro­ni­ka wy­cią­gnę­ła z kre­den­su ka­raf­kę z ma­li­no­wą na­lew­ką. Nie wie­dzieć cze­mu Ju­lia­no­wi roz­wią­zał się ję­zyk i za­czął opo­wia­dać We­ro­ni­ce o swo­ich mi­ło­snych pe­ry­pe­tiach. Chciał usły­szeć coś po­krze­pia­ją­ce­go od oso­by po­stron­nej, ja­kiś swo­isty wy­rok w spra­wie, któ­ra wciąż tkwi­ła w jego ser­cu ni­czym za­dra.

– Nie je­stem Ad­rian­ną i nie je­stem Ali­cją. Nie czu­ję się na si­łach, żeby ko­go­kol­wiek osą­dzać – po­wie­dzia­ła spo­koj­nie. – Wiem tyl­ko, że naj­lep­szym le­kar­stwem na jed­ną mi­łość jest inna. Wte­dy czło­wiek prze­sta­je my­śleć o tym, co złe. Bar­dzo prze­ży­łam śmierć Ta­dzia i wciąż za nim tę­sk­nię, ale my­ślę, że gdy po­now­nie się za­ko­cham, po­go­dzę się z jego utra­tą.

– Mo­gła­byś mieć każ­de­go – wy­beł­ko­tał nie­co pi­ja­ny Ju­lian.

– Może i mo­gła­bym, ale nie każ­dy mógł­by mieć mnie. – Ro­ze­śmia­ła się i po­gła­ska­ła go po dło­ni, po czym zmie­sza­na swo­im ge­stem, wsta­ła z ka­na­py i za­czę­ła zbie­rać ze sto­li­ka pu­ste kie­lisz­ki.

Ju­lian pa­trzył na We­ro­ni­kę za­mro­czo­nym wzro­kiem i za­czął za­sta­na­wiać się, czy pięk­na pani dok­tor mo­gła­by stać się an­ti­do­tum na jego roz­ter­ki. Była już doj­rza­łą ko­bie­tą, peł­ną spo­ko­ju i mą­dro­ści. Mia­ła to wszyst­ko, cze­go bra­ko­wa­ło jej po­przed­nicz­kom. A jed­nak to Ali­cja, zwa­rio­wa­na, nie­prze­wi­dy­wal­na, peł­na sprzecz­no­ści dziew­czy­na, wciąż tkwi­ła w jego ser­cu. Ko­cha­ła go, a jed­nak zra­ni­ła tak okrut­nie, że nie po­tra­fił po­ukła­dać so­bie tego w ser­cu. Tak bar­dzo za­bo­lał go jej czyn, że w oba­wie przed ko­lej­nym roz­cza­ro­wa­niem na­wet nie był w sta­nie wy­cią­gnąć ręki po tak po­nęt­ną ko­bie­tę, jaką nie­wąt­pli­wie była We­ro­ni­ka.

Wra­cał też my­śla­mi do Ad­rian­ny. Była mu kie­dyś bar­dzo bli­ska, ale nie bu­dzi­ła w nim ta­kiej na­mięt­no­ści jak bez­czel­na Ali­cja. Obie jed­nak oka­za­ły się ko­bie­ta­mi o wą­tłej mo­ral­no­ści. Ju­lian był zda­nia, że jemu, jako męż­czyź­nie, wol­no było wię­cej, ale ko­bie­ta po­win­na ema­no­wać nie­mal świę­to­ścią, tym­cza­sem i Ad­rian­na, i Ali­cja za­miast au­re­oli mia­ły dia­bła za skó­rą. Za­sta­na­wiał się, czy kie­dyś uda mu się spoj­rzeć na każ­dą z nich jak na zwy­kłe­go czło­wie­ka, peł­ne­go ułom­no­ści i wad.

***

Nie­cier­pli­wił się co­raz bar­dziej sie­dze­niem w domu i spa­ce­ra­mi po War­sza­wie, bo to zmu­sza­ło go do my­śle­nia o spra­wach, o któ­rych my­śleć nie chciał. Wie­dział, że naj­lep­szym le­kar­stwem bę­dzie za­ję­cie się czymś in­nym. Praw­dzi­wą wal­ką, któ­ra po­zwo­li mu sku­pić się na czymś waż­niej­szym niż roz­ter­ki mi­ło­sne. Roz­ka­zy jed­nak wciąż nie nad­cho­dzi­ły, dla­te­go wpadł na po­mysł, że po­je­dzie do Cheł­mic. I tak to pla­no­wał, więc uznał, że le­piej to uczy­nić w okre­sie sta­gna­cji i względ­ne­go spo­ko­ju. Póź­niej mo­gło być róż­nie, a los mógł rzu­cić go do za­dań, któ­re wy­klu­czą ja­kie­kol­wiek po­dró­żo­wa­nie w ro­dzin­ne stro­ny.

Do Cheł­mic przy­je­chał o zmierz­chu. Prze­szedł ka­wa­łek to­ra­mi i do­tarł do za­gaj­ni­ka znaj­du­ją­ce­go się na krań­cu mia­stecz­ka. Ru­szył przed sie­bie, przy­świe­ca­jąc la­tar­ką, i w koń­cu zna­lazł się na do­brze zna­nej mu Wierz­bo­wej Dro­dze, któ­ra pro­wa­dzi­ła wprost do domu ro­dzi­ców. Mi­nę­ło wie­le mie­się­cy od cza­su, gdy ostat­ni raz tędy prze­cho­dził, ale do­sko­na­le pa­mię­tał, jaka to­wa­rzy­szy­ła mu wów­czas myśl, że mimo wszyst­ko uda się wy­grać z wro­giem, dzię­ki po­mo­cy alian­tów. Tym­cza­sem nikt nie przy­szedł z od­sie­czą, prze­gra­li w nie­rów­nej wal­ce, a on mu­siał tu­łać się za gra­ni­cą. Z taką dumą no­sił mun­dur, w któ­rym przy­by­wa­ło dys­tynk­cji, a te­raz na­wet nie mógł się po­chwa­lić przed ro­dzi­ca­mi, bo zmu­szo­ny był za­mie­nić go na nor­mal­ne ubra­nie.

Do­tarł do dwor­ku i za­pu­kał ko­łat­ką do drzwi. Po­cze­kał przez chwi­lę, gdy w koń­cu otwo­rzy­ły się i sta­nę­ła w nich Lud­mi­ła. Spoj­rza­ła na Ju­lia­na i jej twarz zmie­ni­ła ob­li­cze ze znu­dzo­ne­go na zdzi­wio­ne. Ko­bie­ta prze­że­gna­ła się, po czym po­wie­dzia­ła ci­cho:

– Wszel­ki duch… Pan Ju­lia­nek…

– Do­bry wie­czór, Lud­mi­ło.

Uśmiech­nął się i wszedł do środ­ka. Uści­skał go­spo­dy­nię, zdjął kurt­kę i za­czął cho­dzić po po­ko­jach. W jed­nym z nich za­stał mat­kę, sie­dzą­cą w fo­te­lu, ni­czym po­sąg, i wpa­trzo­ną w pło­mień ko­min­ka. Pod­szedł do niej i po­chy­lił się, bo ta zda­wa­ła się na­wet nie za­uwa­żyć wej­ściaswo­je­go je­dy­na­ka.

– Ma­mu­siu, je­stem – po­wie­dział z czu­ło­ścią.

Iza­be­la od­wró­ci­ła gło­wę w jego kie­run­ku, po­pa­trzy­ła na nie­go i przy­ci­snę­ła swo­ją dłoń do ust. Za­czę­ła drżeć, a w jej oczach po­ja­wi­ły się łzy.

– Sy­nek? Ju­lia­nek? Prze­cież ty nie ży­jesz – wy­łka­ła.

– Żyję, mamo. Cały i zdro­wy je­stem. Dla­cze­go my­śla­łaś, że nie żyję? – Ro­ze­śmiał się.

– Znik­nij, maro, idź so­bie precz! – wy­sy­cza­ła Iza­be­la.

Ju­lian wy­pro­sto­wał się, nie­co skon­ster­no­wa­ny re­ak­cją mat­ki, i za­czął roz­glą­dać się po po­ko­ju, szu­ka­jąc ko­goś, kto wy­ja­śni mu jej za­cho­wa­nie. Jego py­ta­ją­cy wzrok spo­czął na sto­ją­cej w drzwiach Lud­mi­le.

– Niech pan Ju­lian przyj­dzie do kuch­ni… – po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem. – Mia­łam na­dzie­ję, że jak pana zo­ba­czy, to jej ro­zum wró­ci…

– Nie ro­zu­miem, co też Lud­mi­ła wy­ga­du­je? – Cheł­mic­ki zmarsz­czył czo­ło.

– No co mam wy­ga­dy­wać? Pani Iza­be­la cał­kiem zmy­sły po­tra­ci­ła. Gada do sie­bie, zna­jo­mych nie po­zna­je, a jak wi­dzi mun­dur, to klę­ka i bła­ga o li­tość. Ostat­nio na­wet do na­sze­go li­sto­no­sza, sta­re­go Ko­ło­dzie­ja, krzy­cza­ła, żeby jej nie mor­do­wał – po­wie­dzia­ła Lud­mi­ła.

– Coś złe­go się wy­da­rzy­ło w domu? – za­py­tał z trwo­gą Ju­lian.

Ku­char­ka mach­nę­ła ręką.

– A co się mia­ło wy­da­rzyć? To się wy­da­rzy­ło, co i wszę­dzie. Woj­na, pa­nie Ju­lia­nie. Pan Ju­lian wy­je­chał i się pań­stwu świat za­wa­lił, ot co.

– A oj­ciec? – za­py­tał.

– Jest w sy­pial­ni. On nie zwa­rio­wał, ale pod­upadł na zdro­wiu, od­kąd pana nie ma. Na­wet go­rzel­nią i po­la­mi się nie in­te­re­su­je, tyl­ko pyta o pana i o swo­je ko­nie. A z koni to się tyl­ko je­den zo­stał, sta­ra szka­pa Siw­ka, co to ją Maj­kow­ski na­wet do brycz­ki boi się za­przę­gać, żeby nie pa­dła w dro­dze. Idzie pan do pana An­to­nie­go, może sił na­bie­rze, jak syna zo­ba­czy – wes­tchnę­ła Lud­mi­ła.

Ju­lian wszedł po­wo­li po scho­dach, oba­wia­jąc się tego, co może za­stać. Czuł, jak­by nie był w domu całe lata. Otwo­rzył ci­cho sy­pial­nię i uj­rzał swo­je­go ojca, czy­ta­ją­ce­go Mic­kie­wi­cza. W isto­cie wy­glą­dał źle. Bar­dzo schudł, a twarz miał kre­do­wo­bia­łą. An­to­ni roz­po­znał jed­nak syna od razu i na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się uśmiech.

– Wró­ci­łeś, synu. Wró­ci­łeś na­resz­cie – nie­mal wy­krzyk­nął.

– Wi­taj, tato. – Ju­lian pod­szedł do ojca i uści­skał go.

– Opo­wia­daj, co się z tobą dzia­ło. Nie je­steś ran­ny, głod­ny, cho­ry? – wy­py­ty­wał An­to­ni.

– Nie, wszyst­ko ze mną w po­rząd­ku. Tro­chę mnie dra­snę­li sku­bań­cy we wrze­śniu, ale za­go­iło się jak na psie. Le­piej po­wiedz, co u was. Mama za­cho­wu­je się tro­chę dziw­nie… – po­wie­dział Ju­lian, marsz­cząc czo­ło.

– No cóż, mój synu… Ja już od­li­czam dni do śmier­ci, w koń­cu tro­chę po tym świe­cie cho­dzi­łem, więc tym bar­dziej cie­szę się z two­je­go po­wro­tu. Trze­ba in­te­re­sa­mi się za­jąć, bo wiesz jak jest, gdy obcy pil­nu­ją. Nie ich, to nie bar­dzo się przej­mu­ją. A mat­ka jak to mat­ka. Przej­dzie jej, jak tro­chę w domu po­bę­dziesz. Gdy cię uro­dzi­ła, też mia­łem z nią krzyż pań­ski, ale mi­nę­ło jej po pew­nym cza­sie. Iza­be­la jest bar­dzo wraż­li­wa, gdy coś ją nie­po­koi, za­my­ka się w swo­im świe­cie, gdzie kró­lu­ją kosz­ma­ry, nie­szczę­ścia i całe zło świa­ta. Tak to jest, kie­dy się jest cho­wa­nym pod klo­szem, z dala od kło­po­tów i ży­cio­wych wstrzą­sów. Bo czło­wiek się wte­dy nie har­tu­je i po­tem wszyst­ko ura­sta do roz­mia­rów ka­ta­stro­fy. Dla­te­go po­zwo­li­łem ci na tę woj­sko­wą szko­łę, że­byś po­sma­ko­wał nie­co twar­de­go ży­cia, cho­ciaż wy­ma­rzy­łem so­bie coś in­ne­go dla cie­bie. Te­raz jed­nak my­ślę, że do­brze się sta­ło, bo jak­by cię ta­kie­go su­ro­we­go na wo­jacz­kę wzię­li, to kto wie, czy nie skoń­czył­byś jak mat­ka.

– Tato, ja nie zo­sta­nę w Cheł­mi­cach. Mu­szę wra­cać ju­tro do War­sza­wy – po­wie­dział ci­cho Ju­lian.

– Po co? – za­py­tał chłod­no oj­ciec. – Tu­taj jest spo­koj­nie, z Niem­ca­mi mamy do­ga­da­ne do­sta­wy z go­rzel­ni, więc pra­cu­je­my nor­mal­nie. Tyl­ko go­spo­da­rza bra­ku­je, żeby tych obi­bo­ków pil­no­wał.

– Mam swo­je spra­wy… – wy­du­kał.

An­to­ni po­pa­trzył na syna i jego twarz spo­chmur­nia­ła.

– Wszyst­ko na zmar­no­wa­nie pój­dzie… Komu to prze­ka­żę, jak oczy za­mknę?

– I tak nie ro­bił­bym in­te­re­sów ze Szwa­ba­mi – zi­ry­to­wał się Ju­lian.

– Oj, Ju­lia­nie, ty jak zwy­kle ży­jesz z gło­wą w chmu­rach. A co by było z go­rzel­nią? Z na­szy­mi upra­wa­mi? I z ludź­mi w Cheł­mi­cach? Po­my­śla­łeś o tym? Ide­ała­mi głod­nych nie na­kar­misz! – wark­nął An­to­ni, ale Ju­lian je­dy­nie wzru­szył ra­mio­na­mi. – Sko­ro nie je­steś za­in­te­re­so­wa­ny lo­sa­mi na­sze­go ma­jąt­ku, będę mu­siał sprze­dać go­rzel­nię. Na­wet krę­ci się tu taki bo­ga­ty folks­dojcz z Ka­to­wic… Na opie­kę dla Iza­be­li wy­star­czy, zresz­tą mam oszczęd­no­ści. W Lon­dy­nie i w Ber­nie.

An­to­ni nie chciał wsz­czy­nać kłót­ni. Oba­wiał się jed­nak, że jego syn chciał ro­bić coś nie­bez­piecz­ne­go i po­sta­no­wił go sku­sić pie­niędz­mi ulo­ko­wa­ny­mi za gra­ni­cą. Po chwi­li do­dał:

– W po­rząd­ku. Nie ro­zu­miem, ale ak­cep­tu­ję two­ją de­cy­zję. Pro­szę cię jed­nak o jed­no: wy­jedź stąd. Jak naj­szyb­ciej. Naj­le­piej do Szwaj­ca­rii. Dam ci peł­no­moc­nic­twa do kont, pie­nię­dzy ci wy­star­czy na kil­ka lat, a wte­dy może woj­na już się skoń­czy.

Ju­lian Cheł­mic­ki za­my­ślił się. Nie miał naj­mniej­sze­go za­mia­ru wy­jeż­dżać z Pol­ski, do któ­rej nie­daw­no po­wró­cił, bo chciał wal­czyć. Ale za­sta­na­wiał się nad czymś in­nym… Gdy­by okła­mał ojca i mat­kę, że wy­jeż­dża do neu­tral­ne­go kra­ju, gdzie bę­dzie żył ni­czym pą­czek w ma­śle, może by­li­by spo­koj­niej­si o nie­go. A je­śli­by coś się wy­da­rzy­ło i ge­sta­po wę­szy­ło za nim, by­li­by prze­ko­na­ni, że ich syn jest bez­piecz­ny.

– Do­brze, tato, może i wy­ja­dę do Szwaj­ca­rii – po­wie­dział, si­ląc się na sta­now­czość, aby jego de­kla­ra­cja za­brzmia­ła wia­ry­god­nie, po czym zmie­nił te­mat, żeby oj­ciec nie drą­żył już tej kwe­stii. – Tato, mu­szę cię o coś za­py­tać…

– Py­taj, synu, py­taj. I nie kom­bi­nuj, tyl­ko wy­jeż­dżaj. Nie mamy szans w star­ciu z wiel­ką Rze­szą i Związ­kiem Ra­dziec- kim. Je­ste­śmy dla nich je­dy­nie pył­kiem, któ­ry mogą zdmuch­nąć jed­nym roz­ka­zem. Cza­sa­mi mu­si­my spoj­rzeć praw­dzie w oczy, po pro­stu. Trze­ba wie­dzieć, kie­dy na­le­ży się pod­dać i je­dy­ne, o co za­wal­czyć, to o sie­bie, swo­ją ro­dzi­nę i do­bre ży­cie. Nie wszy­scy mają tyle szczę­ścia, co ty. Więc, na Boga, synu, do­ceń to.

– Tak, tato, do­ce­niam to. Wszyst­ko, co dla mnie zro­bi­łeś, od­kąd przy­sze­dłem na świat. Tak… Mój brat nie miał tyle szczę­ścia… – mruk­nął.

An­to­ni zmie­szał się i uciekł wzro­kiem. Wie­dział, że musi po­wie­dzieć praw­dę i ja­koś wy­tłu­ma­czyć się przed Ju­lia­nem. Spra­wy za­brnę­ły zbyt da­le­ko. Wie­lo­krot­nie za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób prze­ka­zać swo­je uczu­cia, roz­wa­ża­nia i dy­le­ma­ty. A miał ich wie­le, od­kąd Emil po­ja­wił się u nie­go pew­ne­go dnia, po śmier­ci Anki. Co mógł zro­bić, oprócz fi­nan­so­wej re­kom­pen­sa­ty, je­śli nie ży­wił żad­nych uczuć do Emi­la, a i jemu za­le­ża­ło tyl­ko na pie­nią­dzach? Czy jego dru­gi syn przy­szedł- by do nie­go, gdy­by był bied­ny, czy z dumą no­sił­by na­zwi­sko Le­win? Gdy­by tego dnia w inny spo­sób z nim roz­ma­wiał, być może te­raz sy­tu­acja wy­glą­da­ła­by zu­peł­nie ina­czej. Emil miał żal, że nie po­mógł Ance, gdy była cho­ra. Ale ona ni­g­dy się o taką po­moc nie zwró­ci­ła. Miał pójść do cha­łu­py Le­wi­nów, syp­nąć zło­tem i po­wie­dzieć, że chce tym fak­tem po­zbyć się wy­rzu­tów su­mie­nia? Le­wi­no­wa ro­zu­mia­ła, że obo­je po­peł­ni­li grzech, i pró­bo­wa­ła eg­zy­sto­wać, jak­by cała spra­wa ni­g­dy nie mia­ła miej­sca. Do­pie­ro u schył­ku ży­cia opo­wie­dzia­ła wszyst­ko Emi­lo­wi. Może dla­te­go, że miał za­dat­ki na zło­dzie­ja, i oba­wia­ła się, że jego chci­wość za­pro­wa­dzi go do wię­zie­nia.

– To nie jest ta­kie pro­ste, Ju­lia­nie. Tak, mia­łem ro­mans z Anką Le­wi­no­wą, ale obo­je mie­li­śmy ro­dzi­ny i nie chcie­li­śmy przy­spa­rzać im cier­pień. Plot­ko­wać mo­gli, w koń­cu dla Cheł­mic­kich to nic no­we­go, ale usta­li­li­śmy, że tak bę­dzie le­piej dla wszyst­kich i nic ni­ko­mu nie po­wie­my. Zresz­tą męż­czy­zna ni­g­dy nie wie do koń­ca, czy jest oj­cem… – za­czął tłu­ma­czyć się An­to­ni.

– Ale dla­cze­go Emil Le­win nie­na­wi­dzi mnie? Ni­cze­go złe­go mu nie zro­bi­łem – roz­pacz­li­wie stwier­dził Ju­lian.

– Kto wie, co sie­dzi w gło­wie tego czło­wie­ka… Gdy zmar­ła jego mat­ka, przy­szedł do mnie po pie­nią­dze. Nie po to, by po­roz­ma­wiać, wy­ża­lić się, on chciał je­dy­nie ma­jąt­ku. A gdy od­mó­wi­łem, za­czął mnie stra­szyć, że ze­pchnie na­szą ro­dzi­nę na dno. Na­wet gdy­bym wte­dy chciał się zbli­żyć do nie­go, za­pew­ne i tak cho­wał­by ura­zę. Co do cie­bie zaś… po pro­stu ko­chał się w Ad­rian­nie i my­ślał, że sto­isz mu na prze­szko­dzie, by mógł ją zdo­być. Wy­strze­gaj się go, Ju­lia­nie, to nie jest do­bry czło­wiek. Może i pły­nie w nim moja krew, ale co z tego, gdy cha­rak­ter ma wy­pa­czo­ny.

– Cie­ka­we, jaki był­by Emil, gdy­byś uznał go za syna. Może był­by zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem… – Ju­lian wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Tego pew­nie ni­g­dy się nie do­wie­my – wes­tchnął sta­ry Cheł­mic­ki i szyb­ko do­dał: – Mam na­dzie­ję, że mi to wy­ba­czysz, mój synu. Cza­sa­mi trze­ba do­ko­ny­wać trud­nych wy­bo­rów, pła­cić za grze­chy mło­do­ści, świat nie jest taki czar­no-bia­ły, jak ci się wy­da­je.

– O tak, tato, nie jest. Mia­łem oka­zję bo­le­śnie się o tym prze­ko­nać – pod no­sem po­wie­dział Ju­lian.

Tego wie­czo­ru już nie wró­ci­li do te­ma­tu. Sie­dzie­li we tro­je w sa­lo­nie, gdzie Ju­lian pró­bo­wał na­wią­zać ja­kąś nić po­ro­zu­mie­nia ze swo­ją mat­ką. Iza­be­la jed­nak wciąż tkwi­ła we wła­snym świe­cie, znacz­nie gor­szym niż ten, któ­ry ją ota­czał. Syn poił ją zio­ła­mi, trzy­mał za rękę i mó­wił ci­chym, spo­koj­nym gło­sem. Chwi­la­mi Iza­be­la jak­by wra­ca­ła ze swo­ich kosz­mar­nych my­śli, uśmie­cha­jąc się de­li­kat­nie i przy­my­ka­jąc po­wie­ki, ale nie mó­wi­ła pra­wie nic i trud­no było od­czy­tać, co wy­wo­ły­wa­ło ów krót­ki, me­lan­cho­lij­ny uśmiech.

Opu­ścił ro­dzin­ny dom na­stęp­ne­go dnia wie­czo­rem, z peł­no­moc­nic­twa­mi do ban­ko­wych kont za gra­ni­cą, zo­sta­wia­jąc ro­dzi­ców w prze­świad­cze­niu, że za kil­ka dni naj­pew­niej wy­ru­szy do Szwaj­ca­rii. Nie chciał po­zo­sta­wiać ich z my­śla­mi peł­ny­mi trwo­gi i lęku o uko­cha­ne­go syna. Nie wie­dział, co bę­dzie ro­bił i na ile to bę­dzie nie­bez­piecz­ne, ale na­słu­chał się dość po­nu­rych hi­sto­rii od We­ro­ni­ki, aby zro­zu­mieć, że ter­ror w oku­po­wa­nej Pol­sce jest nie­wy­obra­żal­ny. A brat Emil? Nie był jesz­cze go­to­wy na przy­ję­cie go do swo­je­go ser­ca i po­trak­to­wa­nie jak człon­ka ro­dzi­ny. To, co uczy­nił oj­ciec, nie było god­ne po­chwa­ły, ale Le­win nie oka­zał się lep­szy. Kto wie, może gdy­by od­dał mu peł­no­moc­nic­twa i po­zwo­lił ko­rzy­stać z po­sia­da­nych dóbr, Emil nie czuł­by już ta­kiej nie­na­wi­ści, w tym mo­men­cie jed­nak nie to było naj­waż­niej­sze. Był cie­ka­wy, a jed­no­cze­śnie nie­co prze­stra­szo­ny, ja­ki­mi za­da­nia­mi obar­czy go do­wódz­two, ja­kich lu­dzi do­sta­nie i jak to bę­dzie po­czuć na­ma­cal­ny lęk przed zde­kon­spi­ro­wa­niem.

***

– Cho­le­ra ja­sna! – burk­nę­ła ze zło­ścią Ali­cja, mio­ta­jąc się ni­czym zwie­rzy­na, któ­ra wpa­dła we wny­ki.

Nikt jed­nak nie sły­szał jej słów, wo­kół pa­no­wa­ła nie­mal gro­bo­wa ci­sza. Było też kom­plet­nie ciem­no, co z jed­nej stro­ny da­wa­ło szan­sę, że nikt jej nie zo­ba­czy, z dru­giej nie po­tra­fi­ła oce­nić od­le­gło­ści, jaka dzie­li­ła ją od zie­mi. Sta­ło się to, cze­go naj­bar­dziej się oba­wia­ła. Za­miast na go­łej po­la­nie wy­lą­do­wa­ła w le­sie, za­cze­pia­jąc cza­szą spa­do­chro­nu o ko­na­ry drzew. Pod­czas ćwi­czeń zda­rza­ło jej się to kil­ka razy, ale wów­czas mo­gła li­czyć na kom­pa­nów. Tym­cza­sem Wik­tor, któ­ry ska­kał wraz z nią, prze­padł bez śla­du. Stra­ci­ła go z oczu nie­mal od razu i nie mia­ła po­ję­cia, gdzie wy­lą­do­wał. Za­czę­ła się sza­mo­tać, go­to­wa na­wet na zła­ma­nie nogi, byle w koń­cu zna­leźć się na twar­dym pod­ło­żu i uwol­nić się od uciąż­li­wej uprzę­ży spa­do­chro­nu. Kie­dy wy­gię­ła rękę i za­czę­ła grze­bać w kie­sze­ni ple­ca­ka, by zna­leźć nóż i od­ciąć krę­pu­ją­ce wię­zy, wśród gę­stwi­ny do­strze­gła błysk la­tar­ki. Za­mar­ła w bez­ru­chu, aby spraw­dzić, czy ma do czy­nie­nia z jed­nym czło­wie­kiem, czy też więk­szą ich licz­bą.

– Da­isy… Al­do­na… – Ktoś pró­bo­wał jed­no­cze­śnie wo­łać i szep­tać.

Ode­tchnę­ła z ulgą. To był na pew­no jej kom­pan.

– Tu­taj je­stem – po­wie­dzia­ła gło­śno.

– Gdzie, Chry­ste Pa­nie? Nie wi­dzę cię. Po­świeć la­tar­ką – prze­mó­wił zdez­o­rien­to­wa­ny Wik­tor.

– Ty po­świeć wy­żej, to mnie zo­ba­czysz, ja nie mogę do­się­gnąć do swo­jej la­tar­ki – wark­nę­ła.

Wie­dzia­ła, że nie obę­dzie się bez ko­men­ta­rza. Wik­tor był tak samo przy­stoj­ny, jak nie­przy­chyl­nie na­sta­wio­ny do ko­biet bio­rą­cych udział w wal­ce. We­dług nie­go miej­sce nie­wia­sty było w łóż­ku i kuch­ni, ewen­tu­al­nie, gdy była za­moż­na, mo­gła za­mie­nić kuch­nię na sa­lon fry­zjer­ski.

Chwi­lę po­tem Wik­tor wzniósł la­tar­kę ku gó­rze i ośle­pił Ali­cję.

– A co tam ro­bisz, księż­nicz­ko? – za­py­tał z sar­ka­zmem.

– Oglą­dam Wiel­ką Niedź­wie­dzi­cę – burk­nę­ła i do­da­ła, nie­mal bła­gal­nie: – Po­móż mi zejść.

– A co ja je­stem mał­pa, że­bym wspi­nał się po drze­wach? Ode­tnij się. Zła­pię cię.

– Mu­si­my zdjąć spa­do­chron, nie mo­że­my go tak zo­sta­wić. Do­brze, to lecę. – Ali­cja prze­cię­ła no­żem tro­ki od spa­do­chro­nu. Wrza­snę­ła i po chwi­li ru­nę­ła na zie­mię.

– Nie drzyj się, bo się za­raz cała wieś zle­ci – wark­nął Wik­tor.

– Chy­ba skrę­ci­łam kost­kę – jęk­nę­ła. – Mia­łeś mnie ła­pać.

– Pró­bo­wa­łem, ale ja­koś tak po­le­cia­łaś… Nie w tę stro­nę, co po­trze­ba. Tak to jest z ba­ba­mi, same kło­po­ty. Po­win­naś za mąż wyjść i dzie­ci ro­dzić, za­miast spa­dać z drzew – mruk­nął.

– Pro­szę, nie ga­daj tyle, tyl­ko po­móż mi wstać, a po­tem zrób coś z tą bia­łą szma­tą – po­wie­dzia­ła lek­ko zde­ner­wo­wa­na Ali­cja.

– Księż­nicz­ka za­czę­ła wy­da­wać roz­ka­zy gierm­ko­wi? – Po­dał jej rękę.

Wsta­ła z zie­mi. W isto­cie nie mo­gła sta­nąć na no­dze i oba­wia­ła się, że bę­dzie mia­ła pro­blem z mar­szem. Wik­tor jed­nak nie prze­jął się zbyt­nio jej sta­nem, tyl­ko usi­ło­wał wdra­pać się na drze­wo i zdjąć spa­do­chron. Chcia­ła po­wie­dzieć mu coś uszczy­pli­we­go, ale dała so­bie z tym spo­kój. Wy­ję­ła z ple­ca­ka cy­wil­ne ubra­nie, do­ku­men­ty i sa­per­kę. Wy­ko­pa­ła nie­wiel­ki do­łek i uło­ży­ła w nim ple­cak. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach jej kom­pan ścią­gnął spa­do­chron i obo­je za­czę­li go­rącz­ko­wo ko­pać nie­co więk­szą jamę, aby ukryć cza­szę. Po­tem roz­pa­li­li nie­wiel­kie ogni­sko i do­trwa­li do świ­tu, roz­ma­wia­jąc, na zmia­nę pa­tro­lu­jąc oko­li­cę albo drze­miąc, opar­ci o zim­ne pnie drzew.

Gdy zro­bi­ło się ja­sno, ru­szy­li dro­gą w kie­run­ku wsi. Nie mie­li po­ję­cia, jak da­le­ko od War­sza­wy wy­lą­do­wa­li. Ali­cja z tru­dem po­ko­ny­wa­ła ko­lej­ne me­try i z utę­sk­nie­niem wy­pa­try­wa­ła ja­kie­goś dro­go­wska­zu. Mia­ła tak­że na­dzie­ję, że nie na­tkną się na ża­den nie­miec­ki pa­trol, bo co praw­da do­ku­men­ty mie­li do­sko­na­łe, ale fakt, że nie wie­dzą, w ja­kim miej­scu się znaj­du­ją, mógł­by się wy­dać nie­co po­dej­rza­ny.

– Za­gó­rze… – wy­beł­ko­tał Wik­tor. – A gdzie to jest, u li­cha?

– Nie mam po­ję­cia. Tam jest ja­kieś go­spo­dar­stwo, za­py­taj­my – po­wie­dzia­ła nie­co zre­zy­gno­wa­nym to­nem Ali­cja.

Po­de­szli do nie­wiel­kiej za­gro­dy. Wo­kół pa­no­wa­ła ci­sza, nie li­cząc psa, któ­ry na­wet nie szcze­kał, a je­dy­nie war­czał i rzu­cał się w ich kie­run­ku, nie­mal wy­ry­wa­jąc łań­cuch przy­twier­dzo­ny do budy. Za­czę­li się roz­glą­dać i na­gle uj­rze­li star­sze­go męż­czy­znę z wy­ce­lo­wa­ną w ich stro­nę du­bel­tów­ką. Od­ru­cho­wo obo­je pod­nie­śli ręce.

– Cze­go tu wę­szy­cie? – za­py­tał ostro męż­czy­zna.

– Sa­mo­chód nam się ze­psuł kil­ka ki­lo­me­trów stąd i jesz­cze po­błą­dzi­li­śmy. Da­le­ko to, go­spo­da­rzu, do War­sza­wy?

Męż­czy­zna opu­ścił broń i ode­tchnął z ulgą, że ma do czy­nie­nia z przy­pad­ko­wy­mi oso­ba­mi.

– A ze dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów bę­dzie.

– Moja na­rze­czo­na skrę­ci­ła kost­kę, nie wie pan, gdzie tu moż­na ja­kiś trans­port do sto­li­cy za­ła­twić? – ocho­czo za­py­tał Wik­tor, wi­dząc, że męż­czy­zna już nie był tak wro­go do nich na­sta­wio­ny, jak jesz­cze kil­ka chwil wcze­śniej.

– A co? Z sa­mo­lo­tu ska­ka­ła? – za­py­tał po­dejrz­li­wie męż­czy­zna.

Wik­tor zmie­szał się.

– Z ja­kie­go zno­wu sa­mo­lo­tu? Nie wi­dzi pan, ja­kie pan­to­fel­ki wło­ży­ła? Na sko­ki i pie­sze wę­drów­ki to nie za bar­dzo się na­da­ją. Co też panu do gło­wy przy­szło?

– A to mi przy­szło, że w nocy sły­sza­łem sa­mo­lot. My­śla­łem, że nas Szwa­by zno­wu ło­mo­tać będą. Ale wy chy­ba nie żad­ne folks­doj­cze? – Go­spo­darz zno­wu zro­bił się czuj­ny.

– Ja­kie folks­doj­cze, pa­nie ko­cha­ny. Na­rze­czo­ną do ro­dzi­ców wio­złem przed­sta­wić, żeby po Bo­że­mu było. Od kum­pla sa­mo­chód po­ży­czy­łem, sta­re­go gru­cho­ta, któ­re­go na­wet Szwa­by wziąć nie chcia­ły, a te­raz będę chy­ba mu­siał z me­cha­ni­kiem z War­sza­wy przy­je­chać. Je­stem sto­la­rzem, a na­rze­czo­na na­uczy­ciel­ką mia­ła zo­stać. Tyl­ko te­raz to za bar­dzo gdzie uczyć nie bę­dzie mia­ła. – Wik­tor nie tra­cił zim­nej krwi.

– Ko­cha­nie… – zwró­ci­ła się do Wik­to­ra Ali­cja – pan go­spo­darz chy­ba nas bie­rze za szpic­li, chodź­my stąd.

– E, za­raz za szpic­li. Spraw­dzam, bo to dzi­siaj nie wia­do­mo. Albo Szwa­by się pa­no­szą, albo folks­doj­cze do­no­szą, albo sza­brow­ni­ki z War­sza­wy przy­jeż­dża­ją. – Go­spo­darz mach­nął ręką.

– Albo par­ty­zan­ci – mruk­nął Wik­tor.

Męż­czy­zna naj­wy­raź­niej miał coś na su­mie­niu, bo po­now­nie pod­niósł broń.

– Wy­no­cha, ale już! – krzyk­nął.

– Mój na­rze­czo­ny to za­wsze coś musi chlap­nąć – pró­bo­wa­ła roz­luź­nić at­mos­fe­rę Ali­cja. – Pro­szę nam po­wie­dzieć, czy jeż­dżą stąd ja­kieś fur­go­net­ki albo wozy do War­sza­wy.

– Idź­cie za­py­tać we wsi o mło­de­go Ka­ra­sia. On jeź­dzi z drew­nem do sto­li­cy, bo lu­dzie na wę­giel nie mają, to od klien­tów opę­dzić się nie może. Jak za­pła­ci­cie, to was za­wie­zie.

– Dzię­ku­je­my i scho­wa pan tę du­bel­tów­kę, bo jesz­cze nie­chcą­cy wy­strze­li – zło­śli­wie po­wie­dział Wik­tor i pod­trzy­mu­jąc Ali­cję, ru­szył w stro­nę wsi.

Mło­dy Ka­raś w isto­cie wy­bie­rał się do War­sza­wy i za czter­dzie­ści zło­tych zgo­dził się za­brać przy­by­szy do sto­li­cy. Była to kwo­ta dość wy­gó­ro­wa­na jak na po­dróż fur­man­ką.

– Gdy­by nie noga mo­jej na­rze­czo­nej, to w ży­ciu bym tyle panu nie za­pła­cił. – Wik­tor był nie­co zde­gu­sto­wa­ny pa­zer­no­ścią prze­woź­ni­ka.

– Pa­nie ład­ny, a ja tam wiem, kto wy je­steś­ta? Ja tu z wła­dzą do­brze żyję, a jak wy tref­ni, to mi mogą się do dupy do­brać. A ja szóst­kę dzie­ci i żonę mam na gar­nusz­ku. – Ka­raś wzru­szył ra­mio­na­mi i do­dał: – Nie chce­ta, to nie jedź­ta, ja tam was za­bie­rać nie mu­szę.

Ali­cja szturch­nę­ła swo­je­go to­wa­rzy­sza.

– Za­pła­ci­my. Mu­si­my do­stać się do War­sza­wy.

Usie­dli na koź­le przy­kry­tym sta­rą der­ką i ru­szy­li. Kil­ka ki­lo­me­trów da­lej mi­nę­li ga­zik woj­sko­wy, któ­ry za­trzy­mał się z pi­skiem opon. Dwóch nie­miec­kich żoł­nie­rzy do­sko­czy­ło do fur­man­ki.

– Kto to jest, Ka­raś? Do­ku­men­ty pro­szę – po­wie­dział je­den z żan­dar­mów, zwra­ca­jąc się do Ali­cji i Wik­to­ra.

– Ich sa­mo­chód ka­put, to pod­wo­żę lu­dzi.

– A gdzie ten sa­mo­chód się ze­psuł? A po­zwo­le­nie mie­li? – za­py­tał po­dejrz­li­wie żoł­nierz.

Ali­cja już chcia­ła otwo­rzyć bu­zię, ale Ka­raś ją uprze­dził.

– Kil­ka ki­lo­me­trów za wsią. – Ka­raś mach­nął ręką w bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­nym kie­run­ku, po czym od­wró­cił się na koź­le i się­gnął mię­dzy po­ukła­da­ne po­la­na drew­na. Wy­cią­gnął kan­kę i po­dał żoł­nie­rzo­wi.

– Pierw­sza kla­sa, pa­nie Horst.

Żoł­nierz prze­stał stu­dio­wać do­ku­men­ty Ali­cji i Wik­to­ra, roz­pro­mie­nił się i po­ki­wał gło­wą.

– Gut, Ka­raś, mi nie mu­sisz tego mó­wić. Je­chać. I uwa­żaj­cie na wjeź­dzie do War­sza­wy, pa­tro­le sto­ją. Ko­goś szu­ka­ją.

– Kogo? – wy­rwa­ło się Ali­cji.

– Po­dob­no An­gli­ków – ro­ze­śmiał się Horst i po­szedł w stro­nę ga­zi­ka.

Ali­cja wy­mie­ni­ła spoj­rze­nia z Wik­to­rem. Nie uszło to uwa­gi Ka­ra­sia.

– Co, te czter­dzie­ści zło­tych już się nie wy­da­je taką strasz­ną kwo­tą? – Pu­ścił oko w kie­run­ku sie­dzą­cej pary, po czym do­dał: – Przed ro­gat­ka­mi was wy­sa­dzę. Pój­dzie­cie ka­wa­łek ta­kim so­sno­wym za­gaj­ni­kiem i po­tem zno­wu wsią­dzie­cie. Jak dro­gi pil­nu­ją, to tam może się nie będą wy­pusz­czać. Ja tam nie chcę mieć żad­nych kło­po­tów, le­piej, żeby mnie z ni­kim ob­cym nie wi­dzie­li.

– Jest pan pe­wien, że nie będą plą­tać się po le­sie? – za­py­tał nie­co za­trwo­żo­ny Wik­tor.

– A kto ich tam wie, ale jak­by jesz­cze po każ­dym le­sie mie­li się pa­łę­tać, to by mu­sie­li cały We­hr­macht ścią­gnąć – mruk­nął Ka­raś.

Gdy byli już bli­sko miej­sca, gdzie miał stać pa­trol, zsie­dli z wozu i uda­li się do lasu po le­wej stro­nie dro­gi. Od­da­li­li się nie­co, ale cały czas mo­gli ob­ser­wo­wać, co dzie­je się na dro­dze. Kil­ka­set me­trów da­lej, gdy do­strze­gli sto­ją­cych żoł­nie­rzy, we­szli głę­biej w za­gaj­nik.

– Cie­ka­we, skąd wie­dzie­li, że bę­dzie­my ska­kać? – za­py­ta­ła jak­by sie­bie Ali­cja.

– A co, mało to życz­li­wych? Pew­nie zo­ba­czy­li kil­ku na­szych, jak ska­czą, to do­nie­śli.

– Prze­cież wy­lą­do­wa­li­śmy ja­kieś pięt­na­ście ki­lo­me­trów od wła­ści­we­go miej­sca… – Ali­cja po­now­nie się za­my­śli­ła.

– Dla­te­go cze­ka­ją na nas tu­taj, a nie w tym le­sie, co zwi­sa­łaś z drze­wa – po­wie­dział ze śmie­chem.

– Ci­szej! – syk­nę­ła Ali­cja. – Chcesz, żeby nas usły­sze­li?

Wik­tor już się nie od­zy­wał, tyl­ko po­dą­żył za­gaj­ni­kiem, de­li­kat­nie od­su­wa­jąc ga­łę­zie i sta­ra­jąc się bez­sze­lest­nie sta­wiać kro­ki. Gdy mi­nę­li pa­trol, prze­su­nę­li się bli­żej dro­gi i ka­wa­łek da­lej do­strze­gli fur­man­kę Ka­ra­sia.

***

Do­tar­li do mo­stu Po­nia­tow­skie­go i tam po­że­gna­li się z fur­ma­nem. Po­tem roz­dzie­li­li się i każ­de z nich uda­ło się do wy­zna­czo­nej kwa­te­ry. Ali­cja nie wie­dzia­ła, gdzie za­miesz­ka Wik­tor, jej lo­kum mie­ści­ło się na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, w miesz­ka­niu wy­kła­dow­cy ma­te­ma­ty­ki z Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go. Szła No­wym Świa­tem do miesz­ka­nia pro­fe­so­ra Li­twi­na i pa­trzy­ła na uli­cę, któ­ra nie­gdyś była jej bar­dzo bli­ska. Przed woj­ną co­dzien­nie przy­jeż­dża­ła tu tram­wa­jem na pró­by do Cza­ro­dziej­skie­go Fle­tu, a na po­cząt­ku woj­ny miesz­ka­ły w po­bli­żu z Han­ką. My­śla­ła o niej rów­nie czę­sto, co o dziad­kach i mat­ce. Od­kąd przy­je­cha­ły do War­sza­wy w po­szu­ki­wa­niu szczę­ścia, Han­ka sta­ła się dla niej ni­czym sio­stra. A po­tem znik­nę­ła. Mia­ła na­dzie­ję, że przy­ja­ciół­ka znaj­du­je się w bez­piecz­nym miej­scu i gdy tyl­ko bę­dzie taka moż­li­wość, zo­ba­czą się.

Tę­sk­ni­ła za tam­tym ży­ciem, za­nim bru­tal­na woj­na nie ode­bra­ła jej domu, pra­cy, przy­jaź­ni i ra­do­ści z tych wszyst­kich rze­czy, któ­rych na co dzień nie do­ce­nia­ła. Gdy los wy­dzie­ra coś po ka­wał­ku, moż­na przy­wyk­nąć, ale na­gle cały świat, w któ­rym żyła, ob­ró­cił się w perzy­nę. A jed­nak czu­ła ulgę na myśl, że nie stra­ci­ła ni­ko­go z bli­skich. Dom moż­na od­bu­do­wać, pra­cę zna­leźć, inną albo taką samą, a na­wet przy­wró­cić na usta uśmiech, jed­nak ży­cia już wró­cić się nie da. Naj­cen­niej­szy skarb, naj­więk­sza war­tość, tak bar­dzo te­raz zde­wa­lu­owa­na.

Tę­sk­ni­ła tak­że za Ju­lia­nem, za jego czu­ło­ścią, spoj­rze­niem i obec­no­ścią. Nie była jed­nak przy­gnę­bio­na jak nie­gdyś, gdy jego ser­ce na­le­ża­ło do in­nej ko­bie­ty. Mi­łość jest pro­sta. Je­śli czu­jesz, że ktoś cię ko­cha, za­wsze jest na­dzie­ja na po­jed­na­nie. Przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa pew­ne­go szla­gie­ru przed­wo­jen­nej gwiaz­dy es­tra­dy – „Mi­łość ci wszyst­ko wy­ba­czy” – i nu­ci­ła so­bie pod no­sem tę pio­sen­kę, ni­czym man­trę. Była prze­ko­na­na, że pew­ne­go dnia ta cu­dow­na mi­łość wy­ba­czy tak­że i jej.

***

Pro­fe­sor Li­twin przy­po­mi­nał z wy­glą­du do­bro­dusz­ne­go dziad­ka, któ­ry opo­wia­da dzie­ciom baj­ki przy ko­min­ku. Wra­że­nie było tym sil­niej­sze, im czę­ściej zwra­cał się do Ali­cji „moje dro­gie dziec­ko” i kle­pał czu­le po dło­ni. Gdy jed­nak za­czy­na­li roz­ma­wiać, po­wra­cał uni­wer­sy­tec­ki wy­kła­dow­ca.

– Jest wy­so­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że Hi­tler za­ata­ku­je Sta­li­na. Dla nie­go Pol­ska to je­dy­nie ko­ry­tarz, żeby do­brać się do wiel­kie­go im­pe­rium ra­dziec­kie­go.

– Może to i le­piej, jak się za łby chwy­cą. Wte­dy bę­dzie na­dzie­ja, że nas zo­sta­wią w spo­ko­ju. – Ali­cja na­py­cha­ła bu­zię chle­bem z mar­mo­la­dą i po­pi­ja­ła łap­czy­wie her­ba­tą. Jed­no i dru­gie sma­ko­wa­ło pa­skud­nie, ale tak daw­no nie mia­ła nic w ustach, że po­si­łek wy­da­wał się nie­biań­ski.

– Ten chleb to co­raz gor­szy ro­bią, Bóg ra­czy wie­dzieć, co tam jesz­cze upy­cha­ją, oprócz tro­cin i kory. Nie­dłu­go będą gwoź­dzia­mi na­bi­jać, żeby tyl­ko był cięż­szy – wes­tchnął pro­fe­sor.

– Trze­ba się i z ta­kie­go cie­szyć, sły­sza­łam, że są co­raz więk­sze pro­ble­my z apro­wi­za­cją – po­wie­dzia­ła Ali­cja z peł­ną bu­zią.

Zna­ła smak „dźwię­kow­ca” i pa­skud­nej mar­mo­la­dy, ale od­kąd na­wią­za­ła ro­mans z Gros­sem, ja­da­ła dużo wy­twor­niej­sze po­sił­ki i bra­ki w za­opa­trze­niu do­tknę­ły ją na bar­dzo krót­ko.

– W War­sza­wie moż­na ku­pić wszyst­ko. Mię­so, sło­dy­cze, na­wet praw­dzi­we­go szam­pa­na. Ale co z tego, je­śli ceny są mon­stru­al­ne. Ker­ce­lak po bom­bar­do­wa­niach zno­wu tęt­ni ży­ciem i nie­le­gal­nym han­dlem, tyl­ko że ja, od­kąd nie pra­cu­ję na uni­wer­sy­te­cie, żyję bar­dzo skrom­nie i stać mnie tyl­ko na kart­ko­we fry­ka­sy – ze smut­kiem po­wie­dział pro­fe­sor.

– Jak tyl­ko ro­ze­znam się na nowo w War­sza­wie, to nie będę pana ob­ja­dać. Zresz­tą pew­nie nie za­grze­ję u pana miej­sca. – Ali­cja uśmiech­nę­ła się do pro­fe­so­ra.

– Za­zdrosz­czę ci tego mło­dzień­cze­go opty­mi­zmu. Ja wi­dzę ten świat w dużo ciem­niej­szych bar­wach. Nie mam złu­dzeń, że kie­dyś bę­dzie­my wol­ni, ale niech cho­ciaż Niem­cy po­czu­ją, jak to jest żyć w cią­głym stra­chu. – Za­ci­snął zęby i do­dał, nie­co cie­plej­szym to­nem: – Idź spać, pew­nie zmę­czo­na je­steś. Ju­tro pój­dzie­my na spa­cer.

Nie mu­siał dłu­go na­ma­wiać Ali­cji, po mę­czą­cej i ner­wo­wej po­dró­ży le­d­wo pa­trzy­ła na oczy, a po­si­łek i cie­pła her­ba­ta spra­wi­ły, że za­snę­ła nie­mal na­tych­miast, nie za­sta­na­wia­jąc się ani przez mo­ment nad tym, co ją cze­ka.

2. Moskwa, 1941

Śnieg skrzy­piał pod bu­ta­mi Igo­ra Łysz­ki­na, roz­pra­sza­jąc noc­ną ci­szę Mo­skwy. Był to je­den z tych mroź­nych wie­czo­rów, gdy naj­lep­szym spo­so­bem na roz­grza­nie wy­da­je się szklan­ka wód­ki. Łysz­kin wo­lał sta­kan her­ba­ty z mio­dem albo kon­fi­tu­ra­mi. Tego dnia jed­nak, ja­dąc po­cią­giem w kie­run­ku Mo­skwy, mu­siał za­do­wo­lić się „ry­kow­ką”, wy­pi­tą z me­ta­lo­wej pier­siów­ki współ­pa­sa­że­ra. Może dzię­ki temu szło mu się cał­kiem zno­śnie w tym siar­czy­stym mro­zie.

Igor zmie­rzał w kie­run­ku miesz­ka­nia, któ­re­go ad­res zna­lazł w dwor­co­wej skryt­ce. Znaj­do­wa­ło się w Rżew­skim Za­uł­ku, dziel­ni­cy Ar­bat, gdzie za­miesz­ki­wa­li ra­dziec­cy dy­gni­ta­rze. Wie­lu z nich jed­nak po ostat­nich czyst­kach mu­sia­ło opu­ścić swo­je wy­kwint­ne lo­ka­le i ślad po nich za­gi­nął. Igor cza­sa­mi za­sta­na­wiał się nad po­czy­na­nia­mi Sta­li­na. Czy w isto­cie ci lu­dzie byli zdraj­ca­mi na­ro­du, czy może wódz wy­ka­zy­wał się prze­sad­ną ostroż­no­ścią? Co­raz czę­ściej skła­niał się ku tej dru­giej moż­li­wo­ści, acz­kol­wiek owa ma­nia prze­śla­dow­cza w naj­mniej­szym stop­niu nie do­ty­czy­ła Adol­fa Hi­tle­ra. Sta­lin, mimo nie­po­ko­ją­cych do­nie­sień swo­ich naj­lep­szych wy­wia­dow­ców, wciąż uwa­żał, że Hi­tler nie za­ata­ku­je Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Czy ufał mu, czy też był zbyt pew­ny sie­bie, tego Łysz­kin nie mógł roz­gryźć. Ro­bił swo­je, a te­raz wra­cał ze spo­koj­nej pla­ców­ki w Sztok­hol­mie, by przy­jąć ko­lej­ne za­da­nia od swo­ich zwierzch­ni­ków.

Miesz­ka­nie, któ­re przez ja­kiś czas miał zaj­mo­wać, było ele­ganc­ko urzą­dzo­ne, je­śli nie luk­su­so­wo. Igor po­my­ślał przez chwi­lę, że w ża­den spo­sób nie li­co­wa­ło to z ideą rów­no­ści. Ra­dziec­ki ro­bot­nik nie mógł­by po­zwo­lić so­bie na zło­co­ne klam­ki i ży­ran­do­le przy­po­mi­na­ją­ce ba­ro­ko­we kan­de­la­bry. Mimo nie­wiel­kiej po­wierzch­ni miesz­ka­nia po­przed­ni lo­ka­tor nadał temu miej­scu cha­rak­ter lo­kum peł­ne­go prze­py­chu. Może więc za­prze­dał swo­je idee wro­gom w za­mian za dro­gie wzo­rzy­ste dy­wa­ny i bo­ga­to rzeź­bio­ne kre­den­sy z ko­lo­ro­wy­mi szy­ba­mi, za któ­ry­mi po­usta­wia­na była praw­dzi­wa por­ce­la­na i rżnię­te krysz­ta­ły.

Łysz­kin zdjął gru­bą, wa­to­wa­ną kurt­kę i cięż­kie buty i po­tarł zmar­z­nię­te dło­nie. Do­tknął pie­ca i z ulgą stwier­dził, że ktoś za­dbał o to, aby po przy­by­ciu miał cie­pło. Wszedł do du­żej kuch­ni i zo­ba­czył sa­mo­war, a obok sło­ik z li­ść­mi her­ba­ty, miód i wszyst­ko, co nie­zbęd­ne, aby za­pa­rzyć jego ulu­bio­ny na­pój. Wy­jął z kre­den­su sta­kan i pod­sta­kan­nik, po czym roz­pa­lił ogień pod sa­mo­wa­rem. Słu­cha­jąc bul­go­tu esen­cji w czaj­nicz­ku, my­ślał o Han­ce. Wie­le by dał, aby te­raz sie­dzia­ła obok. Po­ka­zał­by jej, jak się robi praw­dzi­wą ro­syj­ską her­ba­tę, któ­ra gro­ma­dzi­ła wo­kół sto­łu ro­dzi­nę i przy któ­rej gwa­rzy­ło się o waż­nych i mniej waż­nych spra­wach.

Nie miał po­ję­cia, gdzie te­raz do­wódz­two go skie­ru­je. Miał jed­nak na­dzie­ję, że da­dzą mu chwi­lę wol­ne­go, a wte­dy bez wzglę­du na gro­żą­ce mu nie­bez­pie­czeń­stwo ru­szy do War­sza­wy, by od­na­leźć Nad­ię. Po­peł­ni­li szkol­ny błąd, an­ga­żu­jąc po­stron­ną oso­bę w swo­ją dzia­łal­ność. Łysz­kin, prze­ko­na­ny o trwa­łym i moc­nym so­ju­szu Związ­ku Ra­dziec­kie­go z Niem­ca­mi, czuł się sto­sun­ko­wo bez­piecz­nie. Bar­dziej mar­twi­li go Po­la­cy, któ­rzy nie­na­wi­dzi­li ko­mu­ni­stów. Jed­nak z cza­sem oka­za­ło się, że ów so­jusz to tyl­ko atra­pa, a Niem­cy szu­ka­ją tyl­ko oka­zji, aby wy­tro­pić wśród Ro­sjan szpie­gów i bol­sze­wi­ków. Nie po­tra­fił tak­że wy­ba­czyć Mo­ze­lo­wi, któ­ry dość nie­fra­so­bli­wie za­an­ga­żo­wał Han­kę, a po­tem po pro­stu chciał ją zo­sta­wić na pa­stwę losu i oku­pan­ta. Za­sta­na­wiał się, czy Ja­kub pró­bu­je co­kol­wiek zro­bić, żeby po­móc Le­wi­nów­nie, czy może sam był w nie­bez­pie­czeń­stwie, po­nie­waż kon­takt z nim, po­dob­nie jak z wie­lo­ma to­wa­rzy­sza­mi, po pro­stu się urwał. A może Han­ka już daw­no nie żyła…

Po­pi­ja­jąc go­rą­cy na­par, któ­ry roz­grze­wał mu cia­ło, my­ślał tyl­ko o tym, aby roz­grzał i du­szę, ale we­wnętrz­ny spo­kój, któ­re­go tak łak­nął, nie nad­cho­dził.

***

Na­stęp­ne­go dnia sta­wił się w biu­rze Go­li­ko­wa, któ­ry cho­dził ner­wo­wo po swo­im ga­bi­ne­cie przy pla­cu Łu­biań­skim i w ni­czym nie przy­po­mi­nał czło­wie­ka, z któ­rym Igor spo­tkał się kil­ka mie­się­cy wcze­śniej. Za­chłan­nie za­cią­gał się pa­pie­ro­sem, jak­by ocze­ki­wał, że wcią­gnię­ty dym przy­nie­sie mu uko­je­nie. Wy­cią­gnął dłoń w kie­run­ku Łysz­ki­na, po czym moc­no ją uści­snął i po­wie­dział:

– Do­bra ro­bo­ta, ka­pi­ta­nie Łysz­kin. I gra­tu­lu­ję awan­su.

– Przy­pi­su­je­cie mi, ge­ne­ra­le, nie moje za­słu­gi. To moi po­przed­ni­cy zwer­bo­wa­li tego szwedz­kie­go urzęd­ni­ka. Ja po pro­stu mia­łem szczę­ście – skrom­nie od­po­wie­dział Igor.

– Tak, tak, to pra­ca ca­łe­go ze­spo­łu… – mruk­nął na od­czep­ne­go Go­li­kow i do­dał: – Mamy pro­blem, Łysz­kin.

– Ja­kiej na­tu­ry? – za­py­tał za­nie­po­ko­jo­ny Igor.

– Otóż to­wa­rzysz Sta­lin, mimo że nie ma za­ufa­nia do kanc­le­rza Nie­miec, wciąż nie wie­rzy, że ten od­wa­ży się pod­nieść rękę na Zwią­zek Ra­dziec­ki. Wa­sze ra­por­ty, za­rów­no z Pol­ski, jak i ze Sztok­hol­mu, nie prze­ko­na­ły go. Uwa­ża na­dal, że współ­pra­ca jest moż­li­wa. Mu­si­my zdo­być że­la­zne do­wo­dy na to, że Hi­tler nie za­do­wo­li się je­dy­nie Eu­ro­pą Za­chod­nią. Nasz kraj to nie­zli­czo­ne po­kła­dy ropy, wę­gla i gazu. Ła­ko­my ką­sek dla ta­kie­go dyk­ta­to­ra jak kanc­lerz. A to­wa­rzysz Sta­lin nie słu­cha, nie wie­rzy na­wet Żu­ko­wo­wi. Po­wstał więc nowy po­mysł… Może wyda się on wam sza­lo­ny, ale ma duże szan­se, żeby się po­wieść. Nada­li­śmy ak­cji kryp­to­nim „Klasz­tor”. Wraz z kil­ko­ma ofi­ce­ra­mi utwo­rzy­cie an­ty­bol­sze­wic­ką or­ga­ni­za­cję „Tron”, sku­pia­ją­cą w swo­ich sze­re­gach by­łych zie­mian i po­plecz­ni­ków car­skiej Ro­sji. Na­wią­że­cie kon­takt ze struk­tu­ra­mi władz Nie­miec, naj­le­piej po­przez am­ba­sa­dę, i może wte­dy do­wie­my się, ja­kie są praw­dzi­we in­ten­cje tego oszu­sta, Hi­tle­ra, zdo­bę­dzie­my że­la­zne do­wo­dy i prze­ka­że­my na­sze­mu wo­dzo­wi. Może wte­dy uwie­rzy…

– Do­bry po­mysł, ge­ne­ra­le. Pro­sty i ge­nial­ny. Wśród Ro­sjan jest wie­lu wro­gów, któ­rzy chęt­nie wi­dzie­li­by nas po­ko­na­nych – po­wie­dział Łysz­kin i za­czął się za­sta­na­wiać, kto wpadł na taki po­mysł.

Go­li­kow jak­by czy­tał w my­ślach Igo­ra.

– To nie jest nasz po­mysł. Ci dra­nie, Ukra­iń­cy, pró­bu­ją po­dob­nych sztu­czek, pod­li­zu­jąc się Füh­re­ro­wi, ni­czym dzie­ci Dziad­ko­wi Mro­zo­wi. Li­czą, że po­mo­że im od­zy­skać nie­pod­le­głość. Swo­ją dro­gą, nie­wdzięcz­ny na­ród. A tego Ban­de­rę na­le­ża­ło od razu po­wie­sić. Je­stem prze­ko­na­ny, że kom­bi­nu­je coś ra­zem z na­zi­sta­mi. Ale mniej­sza o Ban­de­rę i jego rze­zi­miesz­ków. Pod­su­nął nam po­mysł i za­mie­rza­my wcie­lić go w ży­cie. Wy, Łysz­kin, by­li­ście na­tu­ral­nym kan­dy­da­tem. Wy­kształ­co­ny, ob­ra­ca­li­ście się w krę­gach bo­ga­tych i szla­chet­nie uro­dzo­nych Ro­sjan, zna­cie ję­zy­ki i nic was nie za­sko­czy.

– Chy­ba pierw­szy raz moje po­cho­dze­nie nie bę­dzie wadą, a za­le­tą. – Igor uśmiech­nął się i za­py­tał: – A je­śli uda się na­wią­zać sto­sow­ne kon­tak­ty, co da­lej?

– Po­je­dzie­cie do Ber­li­na albo Mo­na­chium… Je­śli was za­pro­szą – burk­nął Go­li­kow, któ­ry rzad­ko kie­dy żar­to­wał.

***

Łysz­kin opu­ścił biu­ro Go­li­ko­wa i roz­po­czął swo­ją mi­sję. Wśród agen­tów, któ­rzy wy­wo­dzi­li się, po­dob­nie jak on, z bo­ga­tych albo ary­sto­kra­tycz­nych ro­dzin i któ­rych nie do­się­gnę­ła czyst­ka Sta­li­na, nie bra­ko­wa­ło ta­kich, któ­rzy mie­li licz­ne kon­tak­ty za gra­ni­cą. Igor po­my­ślał o swo­im kom­pa­nie, Wal­te­rze von Los­so­wie, i jego ojcu, ale uznał, że nie chce mie­szać w te spra­wy przy­ja­ciół. Co­kol­wiek by się sta­ło, nie po­tra­fił my­śleć o mło­dym Los­so­wie jak o swo­im wro­gu. Nie umiał­by nim ma­ni­pu­lo­wać i oszu­ki­wać go. Miał na­dzie­ję, że gdy świat się nie­co uspo­koi, spo­tka­ją się we trój­kę – on, Cheł­mic­ki i Los­sow, i jak za sta­rych cza­sów będę pili wód­kę, gra­li w kar­ty i plot­ko­wa­li o dziew­czy­nach. Wal­ter może się w koń­cu za­ko­cha, a Ju­lian znaj­dzie so­bie nie­co mil­szą ko­bie­tę niż ta kró­lo­wa śnie­gu, Ad­rian­na Da­le­szyń­ska.

Przez ko­lej­ne dni wraz z in­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi pre­pa­ro­wał sta­tut or­ga­ni­za­cji, wy­sy­łał li­sty i cze­kał na od­zew ko­goś waż­ne­go, kto ujaw­ni rze­czy­wi­sty sto­su­nek Hi­tle­ra do Ro­sjan i praw­dzi­we in­ten­cje po­li­ty­ków. Wśród człon­ków fik­cyj­nej or­ga­ni­za­cji „Tron” znaj­do­wa­li się lu­dzie, któ­rych ro­dzi­ny na­le­ża­ły nie­gdyś do ro­syj­skiej ary­sto­kra­cji. I mimo że w tym mo­men­cie byli już zde­kla­ro­wa­ny­mi ko­mu­ni­sta­mi, wie­lu mo­gli się ja­wić jako osob­ni­cy tę­sk­nią­cy za daw­nym ustro­jem i sty­lem ży­cia, któ­re zni­we­czy­ły zdo­by­cze re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej. Hi­sto­rie ich ro­dów do chwi­li upad­ku sta­no­wi­ły ide­al­ną wręcz przy­kryw­kę i uspra­wie­dli­wie­nie dla po­dob­nych dzia­łań, a przy tym wy­pa­da­ły nad wy­raz wia­ry­god­nie.

Łysz­kin wra­cał do swo­jej kwa­te­ry wy­czer­pa­ny umy­sło­wo, co mia­ło tę do­brą stro­nę, że już nie miał siły my­śleć o ni­czym in­nym. Ani o Han­ce i Nad­ii, ani o ro­dzi­cach. Cze­kał na mo­ment, gdy otrzy­ma roz­kaz wy­jaz­du do Rze­szy, a wte­dy uda się naj­pierw do War­sza­wy, by spo­tkać się z bli­ski­mi i spró­bo­wać od­na­leźć dziew­czyn­kę, któ­rą po­ko­chał jak wła­sną cór­kę. A może Han­ka wciąż żyła i na­le­ża­ło jej po­móc i wy­do­stać z rąk ge­sta­po? Ży­wił się tą na­dzie­ją, kar­mił się nią, mimo iż roz­są­dek pod­po­wia­dał mu, że jego uko­cha­nej już nie ma wśród ży­wych. Za­sta­na­wiał się nie­kie­dy, czy le­piej by­ło­by zy­skać pew­ność i opła­ki­wać swo­ją mi­łość, czy żyć w za­wie­sze­niu, jak te­raz? Chy­ba wo­lał mio­tać się w nie­pew­no­ści, ale też mieć złu­dze­nia, że to jesz­cze nie ko­niec. Han­ki Le­win-Nie­chow­skiej nie była w sta­nie za­stą­pić żad­na ko­bie­ta.

Mi­łość jest pro­sta – je­śli ko­goś ko­chasz na­praw­dę, nikt inny nie wy­peł­ni pust­ki po utra­cie uko­cha­nej oso­by.

3. Warszawa, 1941

Rota­cja w wię­zie­niu przy Pa­wiej była więk­sza niż w sto­łecz­nych szpi­ta­lach. Osa­dzo­ne albo prze­no­szo­no do obo­zów, albo na tam­ten świat. Jed­nak co­dzien­na ru­ty­na wciąż po­zo­sta­wa­ła nie­zmien­na. Po­bud­ka, li­che śnia­da­nie, pra­ca, spa­cer­niak i oczy­wi­ście prze­słu­cha­nia na Szu­cha.

Han­ka Le­win pa­trzy­ła na wię­zien­ne ży­cie ocza­mi peł­ny­mi obo­jęt­no­ści. Była w tym miej­scu już po­nad pół roku i nic nie wpra­wia­ło jej ani w zdu­mie­nie, ani zde­ner­wo­wa­nie. Gdy inni żyli poza mu­ra­mi, ko­cha­li, nie­na­wi­dzi­li, bali się albo na­ra­ża­li ży­cie, ona we­ge­to­wa­ła w jed­no­staj­no­ści i bez­na­dziei wię­zien­nej eg­zy­sten­cji. Dla niej czas za­trzy­mał się w miej­scu, a mo­no­to­nia i znie­wo­le­nie przy­bi­ja­ły bar­dziej niż nie­bez­piecz­ne ży­cie zwy­kłych miesz­kań­ców War­sza­wy. Ko­lej­ne ko­bie­ty, któ­re po­ja­wia­ły się w jej celi, wi­ta­ła z re­zer­wą i sta­wa­ła się wręcz od­py­cha­ją­ca, gdy któ­raś pró­bo­wa­ła na­wią­zać z nią bliż­sze re­la­cje. Tak było bez­piecz­niej.

Pierw­sze dni, któ­re spę­dzi­ła w wię­zie­niu, były cza­sem trwo­gi i nie­pew­no­ści, ale mia­ła w so­bie jesz­cze ja­kieś uczu­cia i emo­cje. Za­przy­jaź­ni­ła się z współ­o­sa­dzo­ny­mi i głę­bo­ko prze­ży­ła śmierć zdraj­czy­ni, Cza­pli, oraz wy­wóz­kę do obo­zu Bo­gu­si i Ste­fa­nii. Czu­ła tak­że ból i tę­sk­no­tę. Te­raz, po wie­lu mie­sią­cach, nie czu­ła nic, je­dy­nie nie­po­skro­mio­ną ocho­tę na śmierć. Pew­nie mo­gła wa­lić gło­wą w ob­skur­ną ścia­nę albo zdo­być ja­kieś na­rzę­dzie, żeby pod­ciąć so­bie żyły, ale w pew­nym mo­men­cie na­wet to sta­no­wi­ło wy­si­łek zbyt duży. Cze­ka­ła na mo­ment, aż znaj­dzie w so­bie siłę, żeby zro­bić to, co za­pla­no­wa­ła.

Nie pa­mię­ta­ła, jaka była wte­dy po­go­da na ze­wnątrz, ale na pew­no było chłod­no, bo mar­z­ły jej dło­nie i sto­py. Nie wie­dzia­ła, jak na­zy­wa­ła się dziew­czy­na, któ­ra po­bi­ta do nie­przy­tom­no­ści zmar­ła w nocy tuż obok jej po­sła­nia. Nie ob­cho­dzi­ło jej to. Tego dnia po pro­stu coś w niej pę­kło. Idąc wraz ze straż­nicz­ką do pra­cy w pral­ni, w pew­nej chwi­li z ry­kiem zra­nio­ne­go zwie­rzę­cia rzu­ci­ła się jej do gar­dła.

Re­na­te Zoll była mło­dą, pięk­ną dziew­czy­ną o ogrom­nych błę­kit­nych oczach i dłu­gich blond wło­sach. Mia­ła smu­kłą fi­gu­rę, zgrab­ne nogi i była naj­bar­dziej sa­dy­stycz­ną straż­nicz­ką, z jaką Han­ka mia­ła do czy­nie­nia. Ko­bie­ty na­zy­wa­ły ją „Bia­łą Suką”. Gdy przy­by­ła na Pa­wią, od pierw­szej chwi­li chcia­ła za­skar­bić so­bie wzglę­dy prze­ło­żo­nych, okru­cień­stwem, wy­zwi­ska­mi i po­ni­ża­niem więź­nia­rek. A może po pro­stu lu­bi­ła mieć wła­dzę i czu­ła eks­cy­ta­cję, gdy bite skó­rza­ną pał­ką albo ko­pa­ne ko­bie­ty wyły z bólu i że­bra­ły o li­tość. Wy­bór Han­ki był jed­nak in­stynk­tow­ny. Nie było dla niej istot­ne, czy obok idzie znie­na­wi­dzo­na Re­na­te Zoll, czy ktoś o nie­co ła­god­niej­szym cha­rak­te­rze. Po pro­stu nad­szedł ten mo­ment, gdy do­cho­dzi się do punk­tu za­pal­ne­go.

Le­wi­nów­na przy­ci­snę­ła straż­nicz­kę do ścia­ny i za­ci­snę­ła dło­nie na jej szyi. Chcia­ła za­bić, bo wie­dzia­ła, że wte­dy i ona zo­sta­nie po­zba­wio­na ży­cia. Re­na­te mio­ta­ła się przez chwi­lę, za­sko­czo­na wy­bu­chem do­tych­czas spo­koj­nej więź­niar­ki, ale nie mi­nę­ło wie­le cza­su, gdy z im­pe­tem ode­pchnę­ła ją i się­gnę­ła po broń. Prze­ła­do­wa­ła ją i wy­ce­lo­wa­ła w Han­kę.

– Co tu się dzie­je?! – usły­sza­ła ryk kie­row­ni­ka zmia­ny, Her­ma­na Ril­ke­go.

– Ta szma­ta rzu­ci­ła się na mnie! Chcia­ła mnie udu­sić. Ścier­wo! – wrza­snę­ła Re­na­te.

– Na­sza gwiaz­da po­ka­za­ła pa­zur­ki – zło­śli­wie sko­men­to­wał Ril­ke. – Nie mo­żesz jej za­strze­lić, ci z Szu­cha ob­dar­li­by nas ze skó­ry. Ale za­łatw to po swo­je­mu. Tyl­ko pa­mię­taj, nie prze­sadź.

Ril­ke od­szedł, po­zo­sta­wia­jąc ko­bie­ty same. Re­na­te scho­wa­ła do ka­bu­ry pi­sto­let, uśmiech­nę­ła się zło­śli­wie i pod­nio­sła z pod­ło­gi skó­rza­ną pał­kę, któ­rą upu­ści­ła, gdy więź­niar­ka nie­spo­dzie­wa­nie się na nią rzu­ci­ła. Po­de­szła do Han­ki i chwy­ci­ła za ra­mię. Po­pchnę­ła ją w stro­nę ko­ry­ta­rza, gdzie ulo­ko­wa­no kar­ce­ry dla naj­bar­dziej krnąbr­nych więź­niów. Otwo­rzy­ła je­den z nich, po­cią­gnę­ła za rękę Le­wi­nów­nę i z im­pe­tem za­czę­ła okła­dać ją pał­ką. Gdy Han­ka upa­dła i sku­li­ła się pod wpły­wem ra­zów Re­na­te, ta za­czę­ła ją ko­pać. Była w ja­kimś śle­pym amo­ku, bo prze­sta­ła do­pie­ro wów­czas, gdy po­ja­wi­ły się na jej czo­le kro­ple potu. Prze­tar­ła je rę­ka­wem i wy­szła z celi.

Han­ka Le­win przez kil­ka go­dzin le­ża­ła na zim­nej po­sadz­ce i czu­ła ból na nie­mal każ­dym cen­ty­me­trze swo­je­go cia­ła. Na­wet od­dy­cha­nie spra­wia­ło jej trud­ność. Z nosa są­czy­ła się krew, mia­ła roz­bi­ty łuk brwio­wy, a wo­kół niej utwo­rzy­ła się ka­łu­ża mo­czu. Mia­ła na­dzie­ję, że umrze, a jej ge­hen­na wła­śnie do­bie­ga koń­ca. Szep­ta­ła sło­wa, któ­re tak bar­dzo chcia­ła­by po­wie­dzieć swo­jej có­recz­ce, Igo­ro­wi i swo­je­mu bra­tu. Wy­obra­ża­ła so­bie, że usły­szą ją w koń­cu, po­czu­ją, jak bar­dzo za nimi tę­sk­ni i uwie­rzą, że tam, po dru­giej stro­nie, wciąż bę­dzie ich ko­chać. Szu­ka­ła w swo­im umy­śle i du­szy tych ma­gicz­nych drzwi, przez któ­re bę­dzie mo­gła przejść do miej­sca, gdzie nie ma bólu. Ani tego fi­zycz­ne­go, ani tego du­cho­we­go.

– Za­bierz mnie w koń­cu, Boże. Nie chcę już żyć, chcę być tam, gdzie ro­dzi­ce… Chcę po­czuć ten spo­kój albo ni­cość. Za­bierz mnie, Boże…

Po chwi­li stra­ci­ła przy­tom­ność.

***

Re­na­te Zoll szła ko­ry­ta­rzem i roz­cie­ra­ła so­bie szy­ję, na któ­rej wciąż czu­ła za­dzierz­gnię­te pal­ce Han­ki Le­win. Była wście­kła, bo ta ko­bie­ta po­win­na zgi­nąć za atak na nie­miec­kie­go funk­cjo­na­riu­sza. Tak bar­dzo chcia­ła­by zo­ba­czyć w oczach tej dziw­ki śmierć. Za­mglo­ne spoj­rze­nie i twarz, z któ­rej ucho­dzi ży­cie. Przy­po­mnia­ła so­bie mo­ment, gdy pierw­szy raz za­bi­ła więź­nia. Tro­chę drża­ła jej ręka, gdy na­ci­ska­ła na spust i nie­zbyt do­brze uchwy­ci­ła mo­ment, gdy sko­nał, ale w chwi­li, gdy upadł na be­to­no­wy plac, po­czu­ła pod­nie­ce­nie. Nie umia­ła okre­ślić, co było w tym eks­cy­tu­ją­ce­go, ale chy­ba wła­dza. Ten fakt, gdy de­cy­du­jesz o czy­imś ży­ciu i śmier­ci.

Uśmie­cha­jąc się na to wspo­mnie­nie, we­szła do po­ko­ju Ril­ke­go.

– Je­śli bę­dzie­my im po­bła­żać, to na­stęp­nym ra­zem wy­da­rzy się ja­kieś nie­szczę­ście. To był zły przy­kład dla in­nych więź­nia­rek. Na­pad­nij na straż­ni­ka, a nic ci się nie sta­nie – z wy­rzu­tem po­wie­dzia­ła Re­na­te.

– Nie mia­ła bro­ni ani żad­nych nie­bez­piecz­nych na­rzę­dzi. Jest wy­cień­czo­na i chy­ba obłą­ka­na. Cóż mo­gła­by ci zro­bić? – Ro­ze­śmiał się.

– Ale… – za­czę­ła, ale Her­man nie po­zwo­lił jej skoń­czyć.