12,00 zł
W marcowym numerze „Pisma” zastanawiamy się nad naszym sposobem korzystania z sieci: jak zadbać o siebie w przestrzeni wirtualnej i kto jest szczególnie narażony na niebezpieczeństwo.
W najnowszym numerze polecamy szczególnie teksty, w których:
– Wojciech Kutyła sprawdza, czy sieć jest inkluzywna,
– Sheelah Kolhatkar pisze o kulisach działania Pornhuba,
– Kamil Fejfer pyta, czy ujawnienie wysokości płac ma sens.
W ramach współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej, organizatorem festiwalu Odnalezione w tłumaczeniu, po raz pierwszy w historii naszego magazynu, publikujemy fragment dramatu. Jego autorką jest Ukrainka, Natalia Błok.
Pismo. Magazyn Opinii 03/2023
Karolina Lewestam – Szczęście i Pangloss – Rozmowy z K.
Mateusz Szymczak – […]
Wolfram Hahn – W kadrze
Paweł Sołtys – Błędyniec
Sheelah Kolhatkar – Jak rozliczyć Pornhub?
Wojciech Kutyła – Dla kogo działa internet?
Katia Mierzejewska – Cyberprzemoc ma płeć?
Małgorzata Adamczyk – Osiedle Przyjaźń
Katarzyna Belczyk – Żarty rysunkowe
Kamil Fejfer – Płacowe porno
Szymon Bira – /ściszamy/
Klaudia Pieszczoch – Obroty pyłu
Mateusz Roesler – Damian Kocur. W zgodzie ze sobą – Apteczka
Elina Pyrohova – Zwierz
Magdalena Nowicka-Franczak – Ja, podmiotka
Seth Price – Otwory [z serii Cyfrowe efekty wideo]
Natalia Błok – Przez skórę
Zuzanna Kowalczyk – A propos cyberbezpieczeństwa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 239
ROZMOWY Z K. // FELIETON
Szczęście i Pangloss
tekstKAROLINA LEWESTAM
Pani Karolino,
nie wiem, czy mam problem. Czuję się szczęśliwa. I to jest często problemem dla ludzi, których znam, z którymi wymieniam maile i z którymi czasem przebywam. Skończyłam właśnie sześćdziesiąt lat. Jestem z tego powodu szczęśliwa. Przeżyłam ponad poł wieku, zgromadziłam wiele doświadczeń, miałam szczęśliwe małżeństwo, jestem matką dorosłej już córki, pogodziłam się ze stratą ukochanego męża (dziesięć lat wdowieństwa). Trudy życia mnie nie omijają, i z tego powodu też jestem szczęśliwa, bo na szczęście wszystko przemija i po burzy świeci słonce. Kwiaty w moim ogródku kwitną krótko i tylko raz w roku, czyniąc mnie szczęśliwą. Mogę tak wymieniać bez końca. Z tego właśnie powodu nie spotykam się ze zrozumieniem, a więc unikam ludzi, którzy nie umieją znaleźć w swoim życiu szczęścia. Dlatego oni czekają na potem i jakieś obiecane życie wieczne, a ja już jestem w swoim Niebie. Tego się po prostu nauczyłam. Może miałam szczęście :)
Pozdrawiam Panią bardzo serdecznie wieczorową porą, z rechotem żab z leśnych mokradeł w tle.
Dorota
Droga pani Doroto,
czy słyszała pani o Panglossie? Tak, to ten wesoły filozof z Voltaire’a.
Otóż Pangloss (i tu zaczyna się cytat z Kandyda, przerywany dalej częstym moim komentarzem, dla wygody czytelniczej i jasności zamykanym w nawias) wykładał tajniki metafizyko-teologo-kosmolo-nigologii. Dowodził wprost cudownie, że nie ma skutku bez przyczyny i że na tym najlepszym z możliwych światów nic nie może być inaczej. A ponieważ wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko, z konieczności, musi istnieć dla najlepszego celu (dość duży skok logiczny ma tu miejsce w wykonaniu drogiego Panglossa; zupełnie jakby mówić, że istnieją koty, w związku z czym muszą istnieć wyłącznie najlepsze koty). Zważcie dobrze, iż nosy są stworzone do okularów: dlatego mamy okulary. (Nie będę komentować tego żałosnego zastosowania rozumowania teleologicznego do kwestii biologiczno-ewolucyjnych, jestem bowiem litościwa). Nogi są wyraźnie stworzone po to, aby były obute, dlatego mamy obuwie. (Tutaj też zmilczę, chociaż mnie nosi – i zaczynam myśleć, że facjata Panglossa była wyraźnie stworzona do spotkania z piąchą, co jednocześnie wyraża moją frustrację jego filozofią i korzysta z jej założeń w celu poniżenia go). Świnie są po to, aby je zjadać, dlatego mamy wieprzowinę przez cały rok. (Świnie byłyby niezwykle zaskoczone takim obrotem metafizyki. Jeśli usłyszawszy to, zjadłyby Panglossa, należałoby im przyklasnąć). Z tego wynika, iż ci, którzy twierdzili, że wszystko jest dobre, powiedzieli głupstwo; trzeba było rzec, że wszystko jest najlepsze (koniec cytatu, dzięki Bogu).
Przytaczam tu (niedosłownie) fragment o Panglossie, pani Doroto, wraz z kąśliwym komentarzem, bo myślę sobie, że niewiele jest w naszej kulturze miejsc dla takich, co nie dość, że są szczęśliwi, to jeszcze się ze swoim szczęściem nie kryją. Jest takich miejsc dokładnie trzy i żadne nie wydaje się atrakcyjne. Jeden możliwy szczęściarz to Pangloss, czyli ktoś, kogo podejrzewa się o błąd myślenia i związaną z nim pewną hipokryzję (ideologia tak mocno go trzyma w swych szponach, że nie chce spojrzeć na fakty – Pangloss wyznaje optymizm, więc twierdzi, że jest fajnie; ale mógłby być na przykład marksistą w czasach komunizmu, który publicznie twierdzi, że za nic nie chciałby mieszkać na zepsutym Zachodzie). Drugi szczęściarz to Kandyd, czyli ktoś, komu przypisujemy błędy charakteru i poznania: naiwność, niemożność dostrzeżenia cierpień i zła wokół. Kandyd jest zadowolony z życia głównie dlatego, że niewiele z niego rozumie. Trzecim możliwym szczęściarzem jest ktoś niemoralny – samolub, który zdołał jakimś cudem odsunąć od siebie wszystkie ludzkie trudy albo potrafi najzwyczajniej w świecie nie przejmować się okropieństwem świata. I wszystkich trzech trzeba albo kąśliwie wyśmiewać (moja próbka wyżej), albo nimi pogardzać, albo ich potępiać.
Nic dziwnego, że jest pani trudno. Przecież, jak myślą pani znajomi, nie można być mądrym, nienaiwnym, dobrym – i szczęśliwym. A jeśli nawet już się jest, to przynajmniej trzeba zamknąć dziób i się do tego nie przyznawać. Szczęścia jest przecież, to ogólnie wiadomo, ograniczona ilość w ekosystemie; co pani ma, tego nie mam ja, więc epatując swoim szczęściem, wytyka mi pani moje nieszczęście i sankcjonuje szczęściową niesprawiedliwość.
Ale powiem pani coś w sekrecie: ja też jestem... bywam szczęśliwa. Wedle mojej metafizyko-teologo-kosmolo-nigologii lasy są po to, żeby po nich chodzić, jeziora po to, żeby się w nich kąpać, a dzieci mają okrągłe głowy wyłącznie w celu głaskania. Ptaki są zrobione po to, żeby pięknie śpiewać i zaiwaniać stadnie po melancholijnym, szarym niebie. Córki są po to, żeby stawały się pięknie dorosłe, a mężowie po to, żeby o nich pamiętać, nawet jak ich zabraknie. Żaby zostały zaś stworzone po to, żeby rechotać dla pani Doroty – ale o tym cicho, o tym sza; jak ktoś nas zapyta, to wszystko jest straszne i smutne, i do niczego...
...ja pani nie wydam, a pani mnie, dobra? W końcu K. i pani Dorota zostały zrobione przede wszystkim w celu wzajemnego zaufania.
rysunek SONIA DUBAS
KAROLINA LEWESTAM (ur. 1979), dziennikarka i redaktorka. Obroniła doktorat z filozofii na Uniwersytecie Bostońskim. Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press. Członkini redakcji „Pisma”.
Czasem o trudnych rzeczach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko. Napisz do mnie.rozmowyzk@magazynpismo.pl
Więcej na magazynpismo.pl/rozmowy-z-k
POEZJA
[...]
MATEUSZ SZYMCZYK
() Drodzy drogowcy, mlecze rodzą się nocą by was zaskoczyć.
() Co jeśli to ja jestem cieniem rzucanym Przez ciało moich przeżyć emocjonalnych? To trudno zrozumieć a więc uważaj: w wnętrznościach zaczyna się każdy taniec.
Polegamy na źle zrobionych odbitkach, inne wcielenia na nas zaraz nakrzyczą. To trudno zrozumieć cokolwiek myśląc, wszystko to przypis co przyszedł tu znikąd* (potrzebne źródła).
() Wśród porannych mgieł lis jest w połowie kitą. Uśmiech do pracy.
() O usypianym psie, który zobaczył kota, pamiętam że zerwał się weterynarzowi. Ożył, choć już zdawał się pogodzony z losem, na skraju życia (i śmierci) puścił się w pogoń.
Czy to nie wyraźny znak że można pozwolić sobie na jakiegoś naturalnego wroga, który w najgorszym czasie postawi do pionu? Ale że jakaś idea, ideologia?
Dla mnie na przykład to za mało by gonić.
MATEUSZ SZYMCZYK (ur. 1989), laureat Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina 2022, w ramach XVI Festiwalu Puls Literatury. Fragment pochodzi z wyróżnionego w Łodzi zbioru Potrzebne źródła.
W KADRZE
zdjęcieWOLFRAM HAHN | 2009–2010
Projekt EUROPEAN IMAGES realizowany przez n-ost, Kajet, Ramina Mazura i Pismo.
Rekonstrukcja autoportretu zrobionego w berlińskim mieszkaniu. Fotograf Wolfram Hahn uchwycił moment odpalenia lampy błyskowej na potrzeby swojego cyklu Into the Light (W stronę światła), w którym eksploruje temat powstawania wizualnych tożsamości cyfrowych. Do projektu wyszukiwał selfie umieszczane przez berlińczyków w mediach społecznościowych i kontaktował się z ich autorami, pytając, dlaczego zdecydowali się na konkretne ujęcie oraz jaka historia kryje się za każdym zdjęciem.
Hahn otrzymał za serię zdjęć drugą nagrodę World Press Photo 2011 w kategorii Portret.
PROZA
Błędyniec
tekstPAWEŁ SOŁTYSrysunekARTUR BLUSIEWICZ
Przez śmierć wołam Aleksandra Wata, by znów pisał dla mnie: „...i twarz mojej żony. Jej oczy na wieki wieczne amen”. Przez śmierć i czas wołam Lejba Szura, przez śmierć i czas, bo w miejscu jestem niedalekim, przy ostatniej ścianie małego getta, w bramie przy ulicy Złotej. Byłem u siostry nieopodal, karmiłem kota, paliłem na balkonie, a teraz przez śmierć i czas wołam Lejba Szura, który w getcie zbierał książki, żeby je ocalić, który głodując, ostatnie pieniądze wydawał na książki, który ratował rozkradane, palone w piecykach i kozach księgozbiory, a kiedy przyszło „wysiedlenie”, zrozumiał, że to wszystko na marne (ech, rozumiał przecież od początku), i się powiesił. Powiesił się otoczony tysiącem historii uwięzionych na kartkach wszelkiego rozmiaru, które spłoną i rozkruszą się w czarny pył. Przez śmierć i czas, i błąd wołam Lejba Szura, a z nim wszystkie zebrane przez niego książki, hebrajskie, jidyszowe, polskie, niemieckie i rosyjskie, wołam przez błąd, bo doczytam później, że zbierał je raczej na Nowolipkach, na Orlej, na Lesznie, na Karmelickiej i na Ciepłej, ale przecież nie mam pewności, może też gdzieś blisko tych kilkuset ostałych się po murze cegieł jakieś litery z jakiegoś pożółkłego tomu kazały mu szepnąć w czas i w śmierć: „Dziś nie będę jadł, dziś zabiorę tę małą do siebie”.
Przez śmierć, czas i krzyki jakichś dzieci w podwórku wołam Mieczysława Jędruszczaka, który ocalił ten kawałek ceglanej ściany, gdy wyburzano okoliczne domy, który ufundował tu tablicę, który od lat 50. do śmierci kilka lat temu był opiekunem tego miejsca, tamtego czasu i tamtych śmierci. Wołam żołnierza, grawera i historyka bez studiów, który chciał pamiętać bardziej niż inni, bardziej niż pozostali, bo – być może – rozumiał, co znaczy „pozostali”, lepiej niż inni. Wołam go przez krótki czas, bo umarł niedawno, jest moim pośrednikiem do większych wołań, choć nigdy go nie spotkałem i jego twarz mam tylko w wyobrażeniu, jak twarz Lejba Szura na wieki wieczną. Amen. Ujmen.
Przez śmierć, czas, cicho, myślami w głowie wołam ich wszystkich, bo pamiętam zdjęcie z sierpniowego powstania, na którym na rozbitej Złotej ktoś postawił tabliczkę: „NIZKO W ODSTĘPACH BEZWGLĘDNA CISZA”. Postawił i wiedział, że żaden wykrzyknik nie jest tu potrzebny i nawet co do natury ciszy nie miał złudzeń. Więc wołam przez śmierć, czas i dźwięki ulicy Złotej, alei Jana Pawła II, przez piski tramwajów i daleką melodię gitarzysty z Charkowa, wołam najciszej, bo tylko w sobie, w swoim znużeniu upałem, w swoim strachu codziennym, we własnych autoironicznych i ganiących się za egzaltację myślach, wołam Aleksandra Wata, Lejba Szura, Mieczysława Jędruszczaka, którzy nigdzie indziej niż w tym wołaniu spotkać by się nie mogli, wołam wiersze pierwszego, spalone książki drugiego i Pamięć ojca o trzecim, i wiem, że to wszystko zapiszę, zrobię z tego „literaturę”, i że to będzie akt zdrady i wierności równocześnie. A ponieważ jestem rozpalony, podniecony dziwacznie tym wszystkim, zawstydzony sobą w tym miejscu i w tym szeregu, mówię do muru: „Zawołajcie mnie tu za czas jakiś. Zawołajcie mnie przez śmierć, czas i błąd, przez przestrzał litery p i światło litery o, przez to, że próbowałem wołać, ja, tutaj”. Przez śmierć, przez czas wołałem swoją matkę, która umierając, szeptała „Mamo, mamusiu”, choć matka porzuciła ją na trzynaście lat, gdy ona była sześcioletnią bezbronnością, i nikt nie wie dlaczego, i moja matka, którą wołam teraz przez śmierć, przez czas, też do śmierci nie dowiedziała się czemu. Nie dowiedziała się, dlaczego na długie trzynaście lat jej mama, mamusia zostawiła ją w Gliwicach pod opieką babki Rosjanki i odwiedziła raz, nie dowiedziała się, choć były podejrzenia, może nawet plotki, ale żadna nie dość silna, by oblec się w prawdę, i mimo wszystko, mimo to, gdy umierała w Wyszkowie w szpitalu, szeptała: „Mamo, mamusiu”, wołała swoją okrutną matkę przez śmierć, przez czas, przez ból, bo tak już jest i nadzieja gnieździ się czasem w rozpaczy i okrucieństwie, i teraz oczywiście ja wołam swoją matkę przez śmierć, przez czas, przez kamień prawosławnego grobu na Woli, gdzie pod krzyżem leżą już obie i mąż tej okrutnej – ojciec mojej mamy, który ją kochał, ale przecież się na to zgodził, na to porzucenie, na tę rozłąkę, i jego też wołam przez czas, przez śmierć, przez „nie wiem”, mieszając osobiste z zapisanym, stawiając go w szeregu z Lejbem i Watem, i Jędruszczakiem, i moją matką, i dziwną, nieprzeniknioną matką mojej matki, jego – mego dziadka urodzonego w Kijowie w roku rewolucji z narodowego mezaliansu, z miłości bogatej Rosjanki i gołodupca Polaka. I już nie wiem na pewno, co jest prawdą, a co melodią zwodniczą tych wołań napróżnych, a brązowe kamyki zostawione przez wycieczkę izraelskich dzieci przy ostanku ściany małego getta, półokrągłe brązowe kamyki patrzą na mnie oczami mojej matki. Jej na wieki wiecznymi oczami. Amen.
A BYŁA TEŻ PRZECIEŻ jedna z tych nocy, w które wwierca się jakaś zasłyszana albo przeczytana historia i jak blask pełni kładzie się na powiekach. Nici ze snu. Pruje taka historia sen ledwo nadeszły albo skradający się dopiero w przedpokojach mózgu. Ta była o lubelskim kościele Nawrócenia Świętego Pawła. Pobernardyńskim. W którym remontowano XVII-wieczne drewniane stalle, a remont polegał na starannym i pozornie ślamazarnym zdejmowaniu warstw farby i lakieru w nadziei, że pod którąś kolejną coś czeka. Trzysta z okładem lat ukrycia, dziesiątki warstw ciemności. I w końcu ukazały się twarze, stroje, oczy. Malujący miał spory talent, zwłaszcza do spojrzeń. I wejrzenie w ich tajemnice. Tak głębokie, że nawet teraz, wśród zaczernień, białych plamek, nacieków i zwykłych wyrw, postacie zdawały się patrzeć przez czas na konserwatorów, księdza z założonymi rękami i czytelników oglądających zdjęcia dołączone do artykułu o odkryciu. I na nieśpiącego, który pod powiekami wnosił właśnie w nocne godziny spojrzenie świętego w szarej tonsurze, być może Antoniego Padewskiego, odkrywcy nie są jeszcze pewni. Spojrzenie wypełnione smutkiem niemal przebijającym, tak że rysunek skrzywionych nieco, grubych i kpiących ust zdawał się wobec rozpaczy zawartej wyżej – bluźnierczy. Nieśpiący nie mógł przestać myśleć o tysiącach miesięcy i dziesiątkach tysięcy dni, gdy te oczy patrzyły tylko w brąz i czerń olejnej farby. Śpiewano, odprawiano msze, spowiadano się i modlono wszystkimi tembrami głosu, a oślepiony na więcej niż dwa miliony godzin święty milczał pod kolejną warstwą malunku; dawno już umarli ci, którzy mogli pamiętać o jego istnieniu. A jednak co kilkadziesiąt lat, gdy kolejny brat albo wynajęty robotnik grzebał go w coraz gęstszej ćmie nowymi pociągnięciami pędzla, skrzypiały całe stalle, aż żegnano się zabobonnie, mimo że to kościół. Obrazy nie mogą o siebie wołać, ale kto zna wszystkie sprawy czterystuletniego drewna nasączonego niezliczonymi modlitwami? Tymi mruczanymi dla odbycia rytuału, tymi szczerymi, dzieci i bab, idącymi z wiary i żołądka bardziej niż ze strun głosowych, i tymi łkanymi w sprawie życia i śmierci, stukającymi o farbiany grób obrazu jak o wieko trumny zmarłego dziecka. Nieśpiący myśli o tym mądrym smutku świętego, chyba Antoniego Padewskiego, który ma być może oczy przyjaciela bezimiennego, zapomnianego malarza albo i jego samego. I tylko lata za zasłoną, w czerni, wyżłobiły w ich spojrzeniu to coś, co przykuwa i nie chce puścić, może te lata w ciemności szyderczo wykrzywiły też usta? Bo przecież nikt sam z siebie nie zamalowałby takiego spojrzenia, po którym jak po sznurku można się nawrócić, od którego po plecach chodzą ciarki, po którym widać, że wybaczyć może każdy grzech? Nieśpiący myśli o oczach matki, o których pisał miesiąc temu, o oczach żony Wata, o oczach świętego. Co się z czym rymuje, co czemu przeczy, które spojrzenie przebija przez które na wskroś? Kto na kogo patrzy naprawdę? I co z ciemnością?
ŚWIĘTY ANTONI PADEWSKI był Portugalczykiem i przed wstąpieniem do zakonu miał na imię Fernando. Dlatego wolno go sobie wyobrażać pod postacią Fernanda Pessoi, który przecież kochał szarady, przebrania i zmyłki, i taka roszada w czasie i osobach byłaby mu w smak. Pessoa umarł w wieku czterdziestu siedmiu lat na marskość wątroby, a Antoni Padewski w wieku trzydziestu sześciu lat na puchlinę wodną, jak Heraklit. W młodości pragnął zginąć męczeńsko w Maroku, a mówią też, że pewnej nocy Dzieciątko Jezus ucałowało go w policzek, przytrzymując głowę zakonnika małymi świętymi rączkami. Bezręki księżyc oświetlał tę scenę, aureole świętego i Dzieciątka tliły się jak palniki gazowej kuchenki, którą miano wynaleźć dopiero za sześćset lat, ale lata przecież kłębią się w religiach i mitach jak ławice przestraszonych drapieżnikiem ryb.
Święty Antoni Padewski w dzieciństwie zdawał mi się Polakiem. „Padewski” brzmiało jak „Paderewski”, „Wiśniewski”, „Dąbrowski”, zupełnie nie przypuszczałem, że oznacza to „z Padwy”, a i o Padwie wtedy nie wiedziałem zgoła nic. Atrybuty Antoniego to między innymi księga, lilia i serce. Jest świętym od ludzi i rzeczy zaginionych, a ponieważ nieustannie coś gubimy i tracimy, jego popularność wśród wiernych właściwie od dnia kanonizacji jest ogromna i powszechna. Gdy zaryzykujemy myśl, że jest świętym od utraty, wtedy i Pessoa, i Heraklit zdają się bardziej na miejscu w tym tekście i możemy iść dalej.
We wspomnieniach o niedawno zmarłych, osobliwie osobach znanych i podziwianych, stosuje się tę zadziwiającą frazę: „gdyby żył”. „Gdyby żył, miałby dzisiaj siedemdziesiąt jeden lat”. I jest to oczywiście zakamuflowane zaklęcie, jakich wypowiadamy wiele, nie zwracając na to uwagi. Dopiero gdy odważymy się surrealistycznym chwytem wydłużyć to zaklęcie poza doczesne przyzwyczajenie, widać to wyraźnie. „Święty Antoni Padewski, gdyby żył, miałby dziś osiemset trzydzieści osiem lat”. Moja matka, gdyby żyła, miałaby dziś siedemdziesiąt jeden lat, ale idziemy tylko przez zamgloną Wolską na jej grób. Cerkiew wynurza się krzyżami na kopułach z mgły jak absurdalny okręt, na starych zzieleniałych rosyjskich grobach odcyfrowuję napisy wyryte jeszcze starym stylem, z jaciami i jerami, które przepłynęły w ruszczyźnie setki lat, z języka starocerkiewnosłowiańskiego. „Tu leżą prochy Natoczki Faliewej. Urodzonej 29 października 1905 roku, zmarłej 1 ...ika 1906”. Gdyby żyła, miałaby dzisiaj sto siedemnaście lat, nuci mi się takie zdanie w głowie, jak głupia piosenka, której nie da się pozbyć z myśli. Nagrobek jest bardzo zniszczony, tu w powstaniu i w czasie rzezi Woli zmarli zazdrościli zabijanym. Z figurki małej dziewczynki zostały nogi i sukienka – bezręka i bezgłowa. Idziemy zapalić znicze, spojrzeć na płytę i napisy, w których są Abramowicze i Pińsk, i Kijów, i moja mama już z nazwiskiem małżeńskim, w urnie, przy której wybieraniu w miłym i zacisznym pokoju domu pogrzebowego wpadłem w małą histerię i, prawdę mówiąc, do dzisiaj w niej jestem, tylko dobrze ukryty, sam siebie prawdziwego niosę w urnie pod sercem i żaden z lekarzy nie wie, co mi jest, a mnie nie wolno tego zdradzić, bo wtedy już nic nie zostanie. Gdybym żył, miałbym dziś czterdzieści cztery lata, osiem zniczy, dwie doniczki kwiatów i kilka żółtych liści uczepionych butów. Tak kiczowato ten pierwszy listopada się sam podkreśla, mgła, wilgoć, martwe liście czepiające się żywych.
CIEPŁY, CHOĆ podlany deszczem listopad prowadził mnie nie tylko po cmentarzach. W lewej kieszeni płaszcza miałem torebkę pestek słonecznika dla kaczek i wróbli, a w prawej torebkę orzechów laskowych dla srok, wron i gawronów. Czarnogranatowe gawrony przyleciały już ze wschodu i bardzo ostrożnie poczynały sobie ze mną i z moimi orzechami. Dużo dłużej niż lokalne sroki i wrony wpatrywały się w moją zgarbioną sylwetkę, moją dłoń buszującą w kieszeni i w końcu w orzech toczący się po chodniku jak ktoś uciekający przed czymś strasznym. Jednak po kilku chwilach zlatywały z gałęzi, latarni albo murku, jednym uderzeniem czarnego dzioba rozbijały orzech i łykały go na dwa, trzy razy. Patrzyły na mnie czarnymi oczami, a w świetle słonecznym, którego w tym listopadzie było nadzwyczajnie dużo, ich pióra połyskiwały wręcz fioletowo i przypomniało mi się, że same w ultrafiolecie widzą swoich pobratymców w wielu kolorach. Taką mają tajemnicę pod czarnym garniturem skrzydeł. Czułem, że są jak ja, niepozorne i codzienne w swoich pracach: poszukiwaniu pokarmu w ziemi, polatywaniach, popatrywaniach z przekręcaniem łba, jakby nie mogły się nadziwić, jaki ten świat jest. Któregoś dnia powiedziałem nawet za odlatującym spłoszonym przez samochód stadem: „Oto wszyscy święci. Przylecieli na swoje święto incognito. Oto wszyscy zmarli w piórach z czarnego prochu, podwójnie obróceni”.
Żarliwe, choć być może pozornie ironiczne modlitwy i ofiary dla ptaków spodobałyby się pewnie Pessoi, spodobałyby się i zapatrzonemu we Franciszka Świętemu Antoniemu z Padwy. Temu, który w Radecznicy na Roztoczu objawił się Szymonowi Tkaczowi, choć właściwie było to na Łysej Górze, na której wiadomo przecież, że dzieją się zwykle sprawy nie tylko z tego świata. Antoniemu, który spojrzał na ubogiego tkacza Szymona i przemówił do niego w roku 1664, w roku kolejnej wojny, w roku wielkiej biedy, w roku strachu, przemówił, a Szymon nagle zrozumiał, że po to żył dotąd, a może i po to żyli jego równie ubodzy matka i ojciec, a nawet babki i dziadkowie, po to, by on mógł teraz patrzeć w ten blask, który łatwo pomylić z promieniem słonecznym, i by mógł słyszeć te słowa, które łatwo pomylić z szelestem starych drzew, ze szmerem strumieni wypływających u podnóża góry. Lud szybko ustawił na miejscu objawienia krzyż i modlił się, czerpiąc cudowną wodę ze źródeł. A Szymon opowiadał takie rzeczy, że w końcu nawet biskup Mikołaj Świrski usłyszał, wzniesiono pierwszy kościół i sprowadzono braci bernardynów, i szły cuda, i szli pątnicy do Radecznicy, najpierw z najbliższych okolic, potem z całego województwa, powołano komisję, która zapisywała słowa objawienia i przebieg cudownych uzdrowień, i choć podobno nie wszystkim było to w smak, zatwierdzono, co cichym głosem mówił tkacz Szymon. Zapisano w księdze. Jeszcze przed końcem XVII wieku powstał murowany klasztor i kościół, umarł Szymon i jego następcy, a kult rósł, narodu na 13 czerwca, czyli w dzień odpustu ku czci Antoniego Padewskiego, szło kilkadziesiąt tysięcy do klasztoru, do świętych źródeł, do barokowego kościoła – zobaczyć obraz, na którym Antoni z Dzieciątkiem i lilią, obraz łaskami słynący, i modlić się, modlić, modlić tak, że gdyby istniał ultrafiolet do modlitw i jakiś ptak tak umiejący patrzeć, to nad Łysą Górą widziałby snop modlitewny idący ku niebu jak dym z fabrycznego komina. Po powstaniu styczniowym carskie władze wypędziły braci z Radecznicy, na górze zamieszkali prawosławni mnisi, kościół przerobiono na cerkiew i pewnie modlono się do wschodniego Antoniego, który nad Dnieprem zaparł się na czterdzieści lat w pieczarze i dlatego nazywają go Pieczerskim, jak i ławrę, której dał początek. W wolnej Polsce bernardyni wrócili do Radecznicy, wrócił święty obraz i wrócili pielgrzymi. Zakonnicy mieli drukarnię i miesięcznik „Głos Kolegialny”, w którym na Wielkanoc 1938 roku pisali: „Już się z pogodnych niebios oćma zdarła smutna...”. Odważnie jak na katolickich mnichów. Niestety oćma zdarła się nie na długo, zaraz następna wojna rozłożyła się obozem w kraju, a po wojnie władze utworzyły w klasztorze szpital psychiatryczny, grupę braci zaś skazały w pokazowym procesie za działalność antypaństwową. Zimą, gdy śnieg przykrywał okolicę, stada gawronów i wron dreptały wokół zabudowań, przechylając głowy i przyglądając się obłąkanym, i nie można było wypatrzeć w tych oczach ani litości, ani potępienia, tylko ptasią ciekawość.
Z czasem, w miarę jak wojna z Kościołem słabła, powoli oddawano bernardynom część budynków, a wierni znowu zaczęli pielgrzymować do Radecznicy. A w roku 2010 pan Stanisław Zybała wysłał kilka listów do Gminy Żydowskiej w Lublinie. Pan Stanisław urodził się w 1930 roku w Zaburzu, to jest krok od Radecznicy, i dużo pamiętał, a to, co pamiętał, nie dawało mu spokoju, i gdy myślę o nim, a myślę wcale często, myślę też o Szymonie Tkaczu, o tym, jak się objawienia odbijają nierozpoznawalnym już niemal echem w sumieniu i jak to wszystko łatwo pomylić: myśli, wspomnienia, modlitwy. Pan Stanisław Zybała pisał i opowiadał (gdy już przyjechała komisja do spraw cmentarzy). O wąwozie w Radecznicy, na który mówią Drugie Doły, tak: „...Strzałów to myśmy ze Stachem nie słyszeli, jak kto ich tam mordował, tych ludzi, w każdym bądź razie my jak przyszliśmy, chodziliśmy tam po krzakach, szukaliśmy drzewek w pewnym miejscu, posłyszeliśmy jakąś rozmowę, jakiś hałas. Stanęliśmy w pewnym miejscu, obserwując, co tam się dzieje. Ruchy, coś tam się dzieje, chodzą, rozmowy, taki bełkot i tak dalej. Stoimy sobie ze Stachem, a wiedzieliśmy, że się Żydzi ukrywają gdzieś tutaj, w drugich dołach. Wobec tego ktoś pewno wymordował Żydów i teraz przysłali ludzi... Bo to już wiedzieliśmy o tym, byliśmy nauczeni doświadczeniem, że się przysyła pogrzebaczy, żeby pogrzebać tych ludzi. To pewno przyjechali i będą ich tam grzebać. No i rzeczywiście, sołtys przysłał ludzi z Latyczyna, zakopali, pogrzebali. (...) To byli Żydzi z Radecznicy. Moja sąsiadka Raźla, na temat której mam sobie taką pamiątkę, rzeźbę. Raźla to była piękna dziewczynka. Ona wtedy została tutaj podobno zabita [w Drugich Dołach]. I potem często to ja chodziłem, to potem już i z żoną. Żeśmy sobie tam chodzili kontemplować tamte czasy. Zdaje się, tam kiedyś zaświeciliśmy światełko. Ja tam nawet pod wpływem jakiejś tam emocji pokreśliłem pionowy znak i poprzeczny. (...) To był grudzień przed świętami w 1942 roku. Święta są 25 [grudnia], to my byliśmy może 23, może 22 po te choinki, wtedyśmy to oglądali z moim kolegą sąsiadem Stachem”.
A o radecznickiej cegielni tak: „A tam na placu cegielnianym to się egzekucja odbywała. A tam to jeden z tym, jak tam... a Judka, ten, który tam mieszkał na Zielonej, to już tak chodził, męczył się, chował się, krył się. Wreszcie był tak tym zmęczony i mówi tak kiedyś, tak mówił do ludzi, teść, ojczym mojej żony, mówił tak: świat jest taki ogromny, a ja się nie mam gdzie schować. I w końcu poszedł na policję i prosił: zabijcie mnie, bo ja już dalej nie mogę tego zdzierżyć. No i przyszedł taki moment, jak wyprowadzali, bo on tam siedział w kozie. Tam przy starej gminie, jak żeśmy to skręcali, to kiedyś tam była stara gmina, budynek gminy. To jeszcze był carski budynek. I wtedy, jak ich wyprowadzali, tych wszystkich, i nawet matkę, tego Rubina [Weistucha] też, bo Rubin jak uciekł, bo matka jak wróciła z lasu, to bała się do domu i to już siedziała w kozie. To Rubin przynosił im jeść tam od Krukowskich, tam do tej kozy. Tam jeszcze parę dni, aż więcej się nazbierało osób. Dopiero zbierali ich i tutaj przyprowadzali, i tutaj odbywała się egzekucja. (...) I tutaj to prawdopodobnie Judka był. Jak strzelali, to nie zastrzelili i tutaj dostał w brzuch czy gdzieś. I wtedy prosił, żeby go dobić, ale nikt z tych grzebających nie mógł tego zrobić i mówili: Judka, może sam umrzesz”.
Pan Stanisław Zybała narysował mapę i postawiono drewniane macewy, i był rabin, i szli ludzie przez miasto, i teraz wiadomo, że w Drugich Dołach, przy cegielni i w klasztornym ogrodzie leżą ludzie. Leżą ludzie, a jesienią i zimą po ziemi, która ich przykrywa, chodzą i skaczą gawrony, sroki i wrony, i szukają w twardniejącym gruncie nasion, pędraków, kłączy. Wygląda, jakby szukały tajemnicy, ale przecież to tylko pozór, tak jak tu u mnie na Saskiej Kępie w tym listopadzie. Gawrony na ulicach, wrony nad Wisłą, gawrony, sroki i wrony w parku Skaryszewskim. Rzucaliśmy im z córką orzechy i nasiona słonecznika, tak jak robiłem to z mamą w Łazienkach po drugiej stronie rzeki trzydzieści lat temu. Córka chciała koniecznie iść do „labiryntu”, który plącze się wokół rzeźby Tancerki. Tak naprawdę to kilka wąskich alejek porozdzielanych krzewami, ale można się tam dobrze schować i dobrze ganiać, na rozwidleniach skręcając nagle, tłumiąc śmiech. Córka ruszyła w labirynt, a mężczyzna idący obok mnie zaczął wołać: – Jorge! Jorge! – Spojrzałem na niego i szepnąłem na próbę: – Italo! Ale popatrzył na mnie jak na idiotę, bo to był latynoamerykański dyplomata, jakich wielu na Kępie. Wołał pięcioletniego syna, który gonił właśnie moją córkę. Usiadłem na ławce i patrzyłem na świat, już zmierzchało, przypomniałem sobie, że gdy nie mogłem zasnąć, moja mama mówiła: „Ty licz od jednego do stu, a ja będę liczyć od stu do jednego, w dół. Po cichu, w myślach. Jakbyś wchodził po drabinie, a ja będę schodziła, miniemy się, ty wejdziesz do snu, a ja zejdę jeszcze poprasować”.
ACH I PRZECIEŻ jeszcze ta nieprawdopodobna historia, o której strach przed śmiechem mówić, tak się wydaje odęta swoim nieprawdopodobieństwem, a przecież jest prawdziwa do szczętu, jak tylko prawdziwe mogą być historie przykryte latami, te, które nosimy pod sercem, jakbyśmy tam mieli urnę albo małą, groteskową, zbitą z żeber areczkę przymierza. I nie uchylamy jej wieka prawie nigdy, a pilnuje tych historii trójca jej strażników – wątroba, serce i płuca bliźniaki.
Bo była ta tajemnica, w której moja matka sześcioletnia została w Gliwicach z babką Rosjanką, a jej tata i mama, czyli dziadek Witek i babcia Albina, żyli sobie w Warszawie ze swoimi synami, moimi wujkami: tym, który potem siedział, i z wujkiem wariatem, co nie wychodził, ale obaj oczywiście byli wtedy mali. I tak minęło trzynaście lat, i tylko raz matka mojej matki ją odwiedziła, a mimo to gdy moja matka umierała, to... Tajemnica, o której się nie mówiło, której grozę pojąłem, gdy już byłem dorosły, i tylko raz spytałem o to mamę po kieliszkach białego wina znad Mozeli, ale zobaczyłem w jej oczach tyle smutku, że starczy mi go do końca, i tata spojrzał wtedy na mnie, jakbym znowu miał sześć lat, a nie czterdzieści, i ktoś inny przy stole zażartował, a tajemnica jak dym powisiała nad nami i w końcu rozwiała się od śmiechu, wina, rozmowy, bo dobrze nam było zawsze ze sobą i nawet ona, ta tajemnica, ta cisza nie miała nad nami wiecznej władzy.
Ale przypominała mi się co pewien czas. Uporczywa jak ból nerwowy, zjawiała się w jakąś czwartkową noc albo niedzielny poranek. Szeptała, gdy akurat nikogo nie było w pobliżu: „Jestem”.
W pewien październikowy wieczór, gdy wszyscy jeszcze byli żywi, to znaczy oprócz dziadka, który przed śmiercią zapomniał polskiego, i oprócz babci, która po wylewie przestała mówić, i oprócz wujka wariata, którego wątroba nie wytrzymała próby leczenia wielkiego strachu. Żyła moja matka, żył drugi wujek gdzieś w Skale, pijąc wódkę zawodowo, i cała reszta jeszcze żyła, żyła nawet ciocia Stefania, do której nikt nigdy nie mówił inaczej niż „Stenia”. W pewien październikowy, sinoszary wieczór wracałem z miasta na Grochów. Do tego mieszkania, z którego wcześniej wujek wariat nie wychodził przez trzydzieści lat, z którego matka mojej matki nie przyjeżdżała do Gliwic, a w którym teraz mieszkałem ja. Ja wsunięty w ich meble, książki, stare kupony totalizatora sportowego, w ich tajemnice i strachy pozostawione w rzadko odkurzanych kątach. Stałem na przystanku. Była mgła i wilgoć osiadała na kurtkach i płaszczach ludzi czekających na autobus. W końcu wsiedliśmy dużą grupą w 523 przy Polu Mokotowskim. Wszystkie miejsca były zajęte, za oknami szedł zmierzch i rysy miasta wydawały się rozmyte, nie do końca prawdziwe w zaduchu starego ikarusa. Ktoś zakaszlał ostro i bałem się, że ten kaszel może rozedrzeć całą scenę, i wpadniemy w tę mgłę. Pamiętam – pomyślałem wtedy: „To wygląda jak w czarno-białej kronice filmowej z lat 80”. Niezamożni, poszarzali, marnie odbijający się w szybach ludzie wracający do domów. Brakowało tylko narratora z offu, który głosem Andrzeja Łapickiego obwieściłby: „Zmęczeni mieszkańcy Grochowa po pracowitym dniu nieśpiesznie suną węgierskim autobusem przez powoli tonące w mroku miasto”. Stałem nad podwójnym siedzeniem, trzymając się poręczy, i chyba liczyłem, ile będę musiał pożyczyć od kolegów na gaz i prąd, gdy tył głowy jednej z kobiet przykuł moją uwagę. Z początku nie wiedziałem dlaczego. Takie fryzury były popularne w latach 60. Spod jakiś już czas temu nałożonej brązowej farby srebrzyły się pasemka zdradzające wiek. Ludzie wsiadali i wysiadali, mgła przeszła w deszcz, a ja przesunąłem się kilka kroków do przodu. I zacząłem łapczywie chwytać powietrze. Po chwili chciałem powiedzieć: „Mamo, cześć, co ty tu robisz, jedziesz do mnie?”. Ale coś mnie powstrzymało. Kobieta miała fryzurę jak moja matka, jej posturę i większość rysów twarzy. Ale wyglądała, jakby postarzała się inaczej, inne linie zmarszczek wyżłobiły jej twarz, inaczej obluzowały się mięśnie powiek. Była też szczuplejsza i gdy zauważyła wreszcie, że się w nią wgapiam, omiotła mnie spojrzeniem raczej znużonym niż ganiącym czy chociażby zdziwionym. Byłem dla niej obcym człowiekiem. Zrobiło mi się gorąco, potem zimno, pot popłynął po mnie jak przed maturą. Patrzyłem teraz ostrożnie, odnajdując sporo różnic między tą kobietą a mamą, ale ciągle oszołomiony podobieństwami. Nagie gałęzie drzew, gdy kierowca zwalniał, wyglądały w oknach jak pęknięcia. Autobus skręcił w Szaserów, powinienem był wysiąść, ale coś mnie trzymało w tym ikarusie. Tajemnica ściskała mnie teraz mocno. Przebiegały mi przez myśl plotki o dziadku, ledwo słyszalne w dzieciństwie, kłótnie babci i mamy, ta dziwna temperatura rodzinnych spotkań ani gorąca, ani chłodna. Przy Chłopickiego kobieta łudząco podobna do mojej matki wysiadła i ja wysiadłem za nią. Nie wiedziałem, co robić. Podejść i zapytać, dlaczego wygląda jak moja mama? Idiotyczne i dziwne. Śledzić ją po zmroku w zakamarkach Grochowa? Stanąłem po kilku krokach, budynki we mgle wyglądały jak niedobudowane, chodnik, którym odeszła, kończył się w szarościach, jakby za nim nie było świata. Nigdy nie powiedziałem o tym nikomu i starałem się myśleć o tym jak najmniej. Nigdy też już jej nie spotkałem. Z kolejnymi miesiącami całe zdarzenie coraz bardziej zdawało mi się fragmentem mojego opowiadania, zmyśleniem dobrym, by ubrać je w literaturę, ale wiedziałem i wiem przecież, że w tej arce pod sercem, w tej urnie ta historia owinięta jest bibułą, na której napisano: „Prawda”. I nie mam nawet na co wam przysiąc, bo moja matka umarła.
PAWEŁ SOŁTYS (ur. 1978), od 2005 roku nagrywa i wydaje płyty. W 2017 roku zadebiutował tomem opowiadań Mikrotyki, uhonorowanym Nagrodą Literacką Gdynia i