Odlecieć jak najdalej - Ałbena Grabowska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Odlecieć jak najdalej ebook i audiobook

Ałbena Grabowska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

71 osób interesuje się tą książką

Opis

O cieniu, który wojna rzuca na kolejne pokolenia, i o marzeniach, które pozwalają patrzeć w przyszłość.

Warszawa, rok 1965. Ola Czerniawska jest uczennicą klasy maturalnej – zdolną, ambitną, ładną, a w dodatku zakochaną z wzajemnością. Dziewczyna ma jednak swoje tajemnice. Marzy skrycie o ucieczce na Zachód. Mieszka tylko z babcią, jej matka na skutek traumy po powstaniu od lat przebywa w szpitalu psychiatrycznym, a ojca nie pamięta. Olę i jej babcię obserwuje TW Czyżyk – ale dlaczego akurat te dwie kobiety wzbudziły zainteresowanie organów bezpieczeństwa? Kto jest tajnym współpracownikiem bezpieki? I czy w związku z tym Oli uda się spełnić marzenie o wyjeździe z kraju? Odlecieć jak najdalej znakomicie ukazuje atmosferę lat 60. – wciąż obecne ślady wojny i powstania jak cień kładących się na życiu mieszkańców stolicy, różnice między zwykłymi ludźmi a tymi uprzywilejowanymi, trudy życia codziennego, aspiracje młodych i starszych i powiewy wielkiego świata: Konkurs Chopinowski, występy ówczesnych sław, m.in. Dalidy i Elli Fitzgerald, pokazy mody. Na stronach tej powieści obok postaci fikcyjnych pojawiają się też autentyczne, jak np. ówczesny premier Józef Cyrankiewicz i osoby z jego otoczenia, Jadwiga Grabowska – dyrektorka artystyczna Mody Polskiej, czy Martha Argerich – argentyńska pianistka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 47 min

Lektor: Joanna JeżewskaLidia SadowaAnna Mrozowska
Oceny
4,2 (29 ocen)
15
8
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anetawe

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle się nie zawiodłam. rewelacyjna. nie mogłam się oderwać. skończyła się za szybko. powinna być kontynuacja
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

“Odlecieć jak najdalej” Ałbeny Grabowskiej to powieść, która z niezwykłą precyzją i wrażliwością oddaje ducha epoki lat 60. w Polsce. Autorka zaprasza nas w warszawskie realia, gdzie przeszłość wojenna wciąż rzuca cień na codzienność mieszkańców, a aspiracje młodych zderzają się z ograniczeniami narzuconymi przez system. Ola Czerniawska, główna bohaterka, jest młodą dziewczyną wchodzącą w dorosłość. Choć żyje ona w latach 60. jej młodzieńcze marzenia i dążenie do wolności są uniwersalnymi tematami, które rezonują z nami podczas czytania niezależnie od czasów. Przez pryzmat życia Oli i jej babci, autorka pokazuje nam nie tylko trudy życia w Polsce lat 60., ale także siłę więzi rodzinnych i miłości, które przetrwały najcięższe próby czasu. Kontrast między światem jakiego pragnie Ola a rzeczywistością PRL-u jest wyraźnie zaznaczony. Marzenia o Konkursie Chopinowskim, występach światowych gwiazd, czy modzie, kontrastują z szarą codziennością, kontrolą państwa i trudnościami w zdobyciu p...
00
londyneczka

Z braku laku…

Niewiele się tu zadziało, a pomysł był super. Ciekawe, czy kontynuacja przyniesie więcej akcji…
00

Popularność




WRZESIEŃ

Ola posta­no­wiła uciec na Zachód.

Wie­lo­krot­nie zasta­na­wiała się, jakie będzie pierw­sze zda­nie książki, w któ­rej opi­szą jej histo­rię. „Alek­san­dra Czer­niaw­ska nie była piękna” nie wcho­dziło w grę, ponie­waż sta­no­wiło jawną zrzynkę z Prze­mi­nęło z wia­trem, a poza tym roz­mi­jało się z prawdą. „Daw­nymi czasy Czer­niaw­scy żyli mniej wię­cej tak, jak żyją wszy­scy po dwo­rach na wsi” też nie, bo rodzina Oli w prze­ci­wień­stwie do przod­ków Bogu­miła Nie­chcica nie miała żad­nego dworu. „Imię moje Ola” było zbyt banalne, a „War­szawa się budziła” bez sensu, bo nie byłoby to o niej, tylko o mie­ście, w któ­rym żyła, i to nie z wła­snej woli. Przy­cho­dziły jej do głowy różne banały typu: „Długo patrzyła, jak balon się wzno­sił, aż cał­kiem znik­nął za hory­zon­tem”. Albo: „Zdjęła ze ściany por­tret rodzinny i powie­siła rysu­nek naprędce skre­ślony jego ręką”. Lub: „Nie zabrała ze sobą niczego, bo to, co było naj­cen­niej­sze, zamie­niło się w popiół”. Długo ta kwe­stia pozo­sta­wała otwarta, aż któ­re­goś poranka zbu­dziła się i przy­po­mniała sobie, co się jej śniło, a wtedy posta­no­wiła, że pierw­sze zda­nie powie­ści o niej będzie brzmiało wła­śnie tak: „Ola posta­no­wiła uciec na Zachód”.

A potem… A potem co? – pytała samą sie­bie, patrząc w lustro, ale odpo­wiedź nie była taka pro­sta. A potem się zoba­czy, odpo­wia­dała ciem­no­wło­semu, ład­nemu obli­czu i posta­na­wiała, że pomy­śli o tym jutro, względ­nie poju­trze. Albo po matu­rze. I na pewno zre­ali­zuje swój plan.

– Dia­bła zoba­czysz! – upo­mi­nała ją bab­cia, która nie miała poję­cia, że Ola pro­wa­dzi ze swoim odbi­ciem bar­dzo poważne kon­wer­sa­cje. – Do nauki się bierz, a nie w lusterko patrzysz.

– To by była jakaś odmiana. Żeby się w końcu poka­zał, bo wiemy, że jest, ale nie wiemy gdzie – odpo­wia­dała jej Ola po cichu, bo wzmianka o dia­ble mogłaby bab­cię zde­ner­wo­wać i spra­wić, że dziew­czyna musia­łaby się wraz z nią modlić wie­czo­rami, czego ser­decz­nie nie zno­siła.

Bab­cia była bar­dzo pobożna i Ola to sza­no­wała. A cho­ciaż sama wie­rzyła w Boga Wszech­mo­gą­cego, to jakoś się jej nie wyda­wało, że ów Bóg koja­rzy taką Olę i jej bab­cię, które żyją sobie we dwie w War­sza­wie w 1965 roku. Bóg według Oli utknął myślami w Ame­ryce, gdzie miesz­kają szczę­śliwi ludzie, albo na Zacho­dzie, o któ­rym marzą wszy­scy, natu­ral­nie w cicho­ści serca, bo za gło­śne marze­nia wysy­łają do wię­zień. Na Pol­skę wedle obser­wa­cji Oli nie zwra­cał naj­mniej­szej uwagi i pozwo­lił, żeby ludzie żyli bied­nie, szaro i zamiast rado­ści pełni byli roz­cza­ro­wań. Z jakie­goś powodu Bóg umie­ścił Olę i jej bab­cię w tej rze­czy­wi­sto­ści i żeby nie było im aż tak źle, rzu­cił ochła­pem w postaci nie­wąt­pli­wej urody obu, przy czym Ola miała urodę w peł­nym roz­kwi­cie, a bab­cia prze­brzmiałą, doło­żył małe miesz­ka­nie i po namy­śle dorzu­cił talent w rękach, który pozwa­lał doro­bić na boku. Z tym dora­bia­niem także trzeba było uwa­żać, bo bab­cia obszy­wała klientki z ich kamie­nicy i kilku sąsied­nich, a ponie­waż szyła jak mistrzyni, to wszyst­kie sobie prze­ka­zy­wały infor­ma­cję o genial­nej kraw­co­wej, która z dwóch sta­rych sukie­nek zrobi jedną nową, uszyje spód­nicę na bal z firany, a ele­gancką bluzkę z far­bo­wa­nych pie­luch. Ola także potra­fiła szyć, ale bab­cia kazała jej się nie przy­zna­wać i nie nara­żać, bo gdyby je zła­pano, to tylko bab­cię wsa­dzą do wię­zie­nia, a Olę nie. Bab­cia miała obse­sję na punk­cie wię­zie­nia, pew­nie dla­tego że w cza­sie wojny sie­działa na Pawiaku i mało jej nie roz­strze­lali.

– Już wszystko umiem – powie­działa Ola pojed­naw­czo. – To zna­czy na kla­sówkę z mate­ma­tyki i budowę jedwab­nika na bio­lo­gię. Zewnętrzną i wewnętrzną.

– Jedwab­nika? – Bab­cia aż usia­dła. – Po co komu ta wie­dza?

Jedwab­niki snują jedwabne włókno, a Ola kochała powsta­jący z niego śli­ski i piękny mate­riał, dla­tego chęt­nie nauczyła się, jak jest zbu­do­wany jedwab­nik. Kiedy była w pod­sta­wówce, ich klasę zawieźli do Mila­nówka pod War­szawą, do fabryki jedwa­biu, i ona sobie te owady dokład­nie obej­rzała. Były jed­no­cze­śnie ohydne i ładne, Ola nie mogła się zde­cy­do­wać, kiedy patrzyła, jak zie­lone gąsie­nice pochła­niają liście morwy, żeby póź­niej owi­nąć się w kokon.

– Obra­łam ziem­niaki – dodała szybko Ola, bo bab­cia już pod­wi­jała rękawy, żeby zabrać się do obiadu.

– Ja bym sobie obrała, moje dziecko, ty się ucz. Prze­cież masz maturę.

Bab­cia cią­gle powta­rzała, żeby Ola się uczyła, i gotowa była zwol­nić ją z wszel­kich obo­wiąz­ków domo­wych, byle tylko widzieć wnuczkę z pod­ręcz­ni­kiem. Ola tego nie rozu­miała, bo nauka przy­cho­dziła jej z łatwo­ścią i ni­gdy nie musiała ślę­czeć nad książ­kami. Zdol­no­ści odzie­dzi­czyła po mamie, która ponoć świet­nie się uczyła, a o któ­rej w domu się nie mówiło, bo bab­cia zaraz zaczy­nała pła­kać. Ola też miała świetne stop­nie, zarówno z przed­mio­tów ści­słych, jak i huma­ni­stycz­nych, więc nie było żad­nego powodu, żeby nie mogła pomóc w domu, obrać ziem­nia­ków, usma­żyć kotle­tów czy pójść po zakupy. Cza­sami bab­cia, zwłasz­cza kiedy przy­po­mi­nała sobie, że wnuczka ma maturę, nawet na wyj­ście na spa­cer patrzyła nie­chęt­nie, dając jej do zro­zu­mie­nia, że ze spa­ceru nic Oli nie przyj­dzie, a dodat­kowa godzina nad zada­niami z mate­ma­tyki zapewni jej lep­szą ocenę na egza­mi­nie doj­rza­ło­ści. Bab­cia przed wojną skoń­czyła szkołę han­dlową, z czego była bar­dzo dumna, bo nie każ­demu wiej­skiemu dziecku płci żeń­skiej udało się zali­czyć taki awans spo­łeczny. W natu­ralny zatem spo­sób uwa­żała, że nauka to pod­stawa. Aktu­al­nie nie pra­co­wała w han­dlu, tylko w przy­chodni lecz­nicy rzą­do­wej na Emi­lii Pla­ter, w reje­stra­cji, gdzie cze­ka­jąc z utę­sk­nie­niem na eme­ry­turę, zapi­sy­wała ludzi na wizyty lekar­skie i wyda­wała numerki, nie­które po zna­jo­mo­ści, za pudełko cze­ko­la­dek albo kwiatki, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie wolała cze­ko­ladki.

– Moja bab­cia nie umiała pisać – przy­po­mi­nała Oli i doda­wała: – Mama też by się nie nauczyła, bo na wsi dzieci pra­co­wały, odkąd potra­fiły ustać na nogach, ale na szczę­ście oddali mamę na służbę do War­szawy i dobrzy pań­stwo nauczyli ją liter, a potem posłali do szkoły.

Tak, tak, dopo­wia­dała w myślach Ola, która znała tę histo­rię na pamięć. Pra­bab­cia Kachna i jej rodzeń­stwo pasali krowy, poma­gali przy zwie­rzę­tach w obej­ściu, robili w polu za wikt i opie­ru­nek. Ci dobrzy pań­stwo z War­szawy spa­dli pra­babci jak z nieba, bo dzięki temu nie tylko nauczyła się czy­tać, pisać i liczyć, ale też poznała w War­sza­wie pra­dziadka, który pra­co­wał w fabryce, wyszła za niego za mąż i już tu została. Pra­dzia­dek nie był dobrą par­tią, bo zaglą­dał do kie­liszka i zda­rzało mu się żonę bić, ale przy­naj­mniej nie musiała wra­cać na wieś. Ola kie­dyś wyobra­żała sobie, że pra­pra­dziad­ko­wie tęsk­nili za swoją córką i czę­sto odwie­dzali ją w mie­ście, ale bab­cia jej wytłu­ma­czyła, że nic bar­dziej myl­nego – cie­szyli się, że jedna gęba mniej do wykar­mie­nia, nie chcieli jej wcale oglą­dać i jesz­cze wci­snęli Kach­nie sio­strzyczkę, która była sła­bo­wita i nie nada­wała się do pracy w polu, więc z niej nie było żad­nego pożytku. I pra­bab­cia Kachna tę Felu­się wycho­wała jak swoją córkę. Felu­sia była dla babci Krysi niczym sio­stra, bo były nie­mal w jed­nym wieku. I kiedy umarła przy poro­dzie, to bab­cia strasz­nie roz­pa­czała i chciała wziąć dziecko do sie­bie i wycho­wać, ale maleń­stwo żyło tylko mie­siąc, bo prze­cież od początku coś poszło nie tak. Od początku z całą rodziną babci było coś nie tak. Ola to wie­działa aż za dobrze, nawet jeśli nie odsło­nięto przed nią wszyst­kich rodzin­nych tajem­nic.

– Dzieci na wsi… – Bab­cia wzdy­chała i Oli robiło się strasz­nie przy­kro, bo wyobra­żała sobie te bie­dac­twa, które zapra­co­wy­wały się na śmierć i nikt im dobrego słowa nie powie­dział, a na doda­tek nie przy­tu­lił, kiedy cho­ro­wały albo im było źle.

Ola zawsze miała co jeść i wło­żyć na grzbiet, dbano o nią i pew­nie kochano, ale jej także nikt nie przy­tu­lał. Kiedy jesz­cze była mama, to ow­szem, obej­mo­wała ją i gła­skała po gło­wie, ale bar­dzo szybko stało się to złe i mama znik­nęła z jej życia, powo­du­jąc wyrwę w sercu, któ­rej bab­cia nie umiała lub nie chciała zała­tać, bo sama roz­pa­czała i tęsk­niła za utra­coną córką.

– Ty się ucz, a nie mi tu będziesz w obej­ściu robić – naka­zy­wała wnuczce, a potem doda­wała jesz­cze coś o nowo­cze­snych kobie­tach, które teraz wie­dzą, czego chcą, i żyją według wła­snych zasad, w czym pomaga im nauka.

Ola ni­gdy nie pod­jęła pole­miki, cho­ciaż chęt­nie by się dowie­działa, co zna­czy według babci nowo­cze­sność. Oba­wiała się, że dotknięta bole­snymi doświad­cze­niami czasu wojny i powo­jen­nymi bab­cia wyobraża sobie, że Ola ni­gdy nie wyj­dzie za mąż (żeby nie zostać wdową), nie będzie miała dzieci (żeby ich nie stra­cić), poświęci się za to karie­rze nauko­wej, która była według babci lekka, łatwa i przy­jemna oraz nio­sła same korzy­ści w porów­na­niu z ciężką dolą żony i matki. Ola nie­raz zasta­na­wiała się, czy bab­cia nie ma racji i czy naprawdę nie lepiej jest iść przez życie samej. Nikt nie powie­działby, że Ola nie ma męża, bo nikt jej nie chciał. Była na to sta­now­czo za ładna i miała wiel­bi­cieli na pęczki. Nikt na tobie nie wisi, prze­ko­ny­wała samą sie­bie, nie musisz rezy­gno­wać ze swo­ich pla­nów dla męż­czy­zny ani nie żyjesz w nie­ustan­nym stra­chu o dziecko. Tyle że, dumała, na sta­rość nie ma kto ci podać szklanki wody albo chleba ukroić. Ale i na to można zna­leźć spo­sób, wystar­czy kogoś opła­cić, żeby tę wodę poda­wał, albo odejść z tego świata, nim się czło­wiek zesta­rzeje. Ola sta­now­czo była za śmier­cią na swo­ich warun­kach. Za dużo się nasłu­chała o śmierci w rodzi­nie, która przy­cho­dziła sobie, kiedy i jak chciała, żeby i ona miała się pod­dać temu, co los dla niej przy­go­to­wał.

– Uczę się, uczę – skwi­to­wała i wsa­dziła nos w książkę, którą spryt­nie umie­ściła w pod­ręcz­niku do bio­lo­gii na stro­nie z budową jedwab­nika.

Czy­tała Złego po kawałku, delek­tu­jąc się tą powie­ścią, którą poży­czył jej kolega z klasy. Każdy chciał tę książkę prze­czy­tać, a od kiedy jej autor kilka mie­sięcy wcze­śniej osta­tecz­nie opu­ścił kraj, Złego trudno było uświad­czyć nawet w biblio­te­kach. Ojciec kolegi ponoć ukradł komuś ten poży­czony egzem­plarz. Ola nie wie­działa, czy w to wie­rzyć, ale sądząc po tre­ści i po tym, że musiała pod­pi­sać spe­cjalne oświad­cze­nie, że zobo­wią­zuje się oddać Złego w ciągu dzie­się­ciu dni, czy go prze­czyta czy nie, była skłonna uwie­rzyć.

Cho­wała książkę, bo bab­cia mogła uznać ją za wywro­tową i wpaść w jeden z tych swo­ich nastro­jów, pod­czas któ­rych modliła się żar­li­wie o oca­le­nie ich dwóch, o to, by ni­gdy nie spo­tkało ich to, co jej kochaną Karo­linę. Ola bała się tych nastro­jów, bo wie­działa, że bab­cia wtedy strasz­nie cierpi i nie można jej w żaden spo­sób pomóc.

Ola uwiel­biała czy­tać. Naj­bar­dziej kry­mi­nały, któ­rych było zatrzę­sie­nie w biblio­tece. Pani Jaga, biblio­te­karka pamię­ta­jąca jesz­cze jej mamę, pod­su­wała Oli także „świa­tową lite­ra­turę”, bo jak twier­dziła, „wnuczka Krysi i córka Karo­liny” powinna czy­tać raczej kla­sykę, a nie jakieś tam „zabili go i uciekł”. Dla świę­tego spo­koju Ola prze­czy­tała więc całego Alek­san­dra Dumasa, zresztą, musiała to przy­znać, z ogrom­nym zain­te­re­so­wa­niem. Naj­bar­dziej podo­bał jej się Hra­bia Monte Chri­sto, powieść o miło­ści i zemście, prze­ba­cze­niu oraz nie­na­wi­ści. O tejże powie­ści można było pody­sku­to­wać tak z panią Jagą, jak i bab­cią oraz opo­wie­dzieć kole­żan­kom, które były mniej zain­te­re­so­wane bie­ga­niem do biblio­teki. Temat w każ­dym razie był zupeł­nie bez­pieczny, przy­naj­mniej Oli tak się wyda­wało. O boha­te­rach ksią­żek, płci męskiej, roz­ma­wiała tylko z Halą. Lubiła ją i uwa­żała za naj­bliż­szą kole­żankę, cho­ciaż przy­ja­ciółką by jej nie nazwała. Ola w ogóle nie miała przy­ja­ció­łek, pew­nie dla­tego, że nie lubiła się zwie­rzać ani opo­wia­dać o sobie i swo­jej rodzi­nie. Z Halą jej było dobrze. Z jed­nej strony miała z kim sie­dzieć, cho­dzić na spa­cery czy potań­cówki, z dru­giej strony nie musiała bez końca opo­wia­dać o tym, co czuje, myśli czy co pla­nuje. Hala była przy tym zwy­czajna jak kasza manna. Tak samo biała i nijaka, co też sta­no­wiło plus, bo przy niej bar­dzo było widać, jak atrak­cyjna jest Ola.

– Dobra z niej dziew­czyna – mówiła bab­cia, która przy­jaź­niła się z bab­cią Hali, panią Teresą.

Mię­dzy bab­ciami pano­wała jesz­cze dziw­niej­sza zna­jo­mość niż mię­dzy dziew­czę­tami. Star­sze panie od wielu lat spo­ty­kały się raz w tygo­dniu, zawsze w sobot­nie popo­łu­dnia, w kawiarni na Nowym Świe­cie. Zama­wiały za każ­dym razem to samo, czyli her­batę, szar­lotkę i pty­sia. Raz jedna jadła pty­sia, a druga szar­lotkę, a tydzień póź­niej odwrot­nie. Roz­ma­wiały przy tym o wszyst­kim i o niczym, co nazy­wały plo­tecz­kami. Każda z nich szy­ko­wała się na to spo­tka­nie niczym na bal. Bab­cia Kry­sia wkła­dała kape­lusz z piór­kiem, jedną z dwóch naj­lep­szych sukie­nek, a kiedy było zimno, palto z koł­nie­rzem z lisa. Mogłyby się spo­tkać u Oli albo u Hali, ale prze­cież nie o to cho­dziło. Wyprawa na Nowy Świat w poszu­ki­wa­niu wspo­mnień ze świata, który każda z babć bez­pow­rot­nie utra­ciła w trak­cie wojny, nale­żała do rytu­ałów. Obie tego potrze­bo­wały, nie­mal ni­gdy nie odwo­ły­wały spo­tkań, jedy­nie w razie cho­roby. Nie­zmienny rytuał, jak nie­zmienne było codzienne życie.

Plo­teczki były nie­szko­dliwe, bo ani bab­cia Kry­sia, ani pani Teresa nie nale­żały do tego typu osób, które źle mówią o bliź­nich. Opo­wia­dały sobie zatem o sąsia­dach i sąsiad­kach, o tym, że Macie­jo­wie dzieci nie mają, a szkoda, bo bogaci ludzie. Mogliby adop­to­wać, ale z jakie­goś powodu nie chcą. Może Macie­jowa nie chce obcego dzie­ciaka cho­wać, a może to Maciej nie chce. Mówiły i o tym, że Radom­ska z kamie­nicy obok w skle­pie z mię­sem pra­cuje, ale sąsia­dom w pozy­ska­niu tego defi­cy­to­wego towaru wcale nie pomaga, ponie­waż już dawno stwier­dziła, że gdyby tak miała usłu­żyć każ­demu zna­jo­memu, toby dla obcych nic nie zostało, i dopiero mia­łaby kło­pot. Zatem wszy­scy grzecz­nie usta­wiali się w ogonku i brali, co było na ladzie, bo pod ladą nie było teo­re­tycz­nie nic. Bab­cia Kry­sia uwa­żała, że to jest bar­dzo spra­wie­dliwe i Radom­ska jest uczciwą skle­pową, a bab­cia Teresa sądziła, że ona tylko tak gada do swo­ich, a obcym towar zała­twia. Swoi przy tym nie gadają, a obcy też trzy­mają gębę na kłódkę, żeby nie stać w kolejce. O to mięso pra­wie się obie kłó­ciły, bo przed wojną cze­goś takiego jak „nie ma mięsa” nie było. Mięso było zawsze. Tyle że mięso stało się tema­tem tabu po tym, jak pod koniec poprzed­niego roku roz­pę­tała się „afera mię­sna”, a na początku tego stra­cono jej głów­nego boha­tera. Bab­cia to nawet pła­kała, bo kto widział, żeby czło­wieka za takie coś powie­sić, a zresztą, argu­men­to­wała, czy to na pewno był zło­dziej, bo zupeł­nie nie wyglą­dał… I na początku, jak jesz­cze trwał pro­ces, obie szep­tały o tym całym nie­szczę­ściu, ale potem prze­stały. Wszy­scy zamil­kli z prze­ra­że­nia. Ola myślała wtedy zło­śli­wie, że cała ta straszna sprawa musi bab­ciom odbie­rać ape­tyt. Ale sama była prze­ko­nana, że stała się okropna niespra­wiedliwość i że jesz­cze więk­szą grandą jest to, że lepiej nie mówić o tym w szkole, by się nie nara­zić wła­dzy. Ola wpraw­dzie nie sądziła, żeby wła­dza się nimi inte­re­so­wała, bo cóż one mogą, wdowa i sie­rota, ani pomóc, ani zaszko­dzić, ale gdzieś tam pod skórą czuła, że mil­cze­nie w spra­wach poli­tycz­nych jest zło­tem. Obie­cała zatem babci, że ni­gdy się nie będzie wypo­wia­dać na temat eko­no­mii pań­stwa ludo­wego ani też dys­ku­to­wać o wymia­rze (nie)spra­wiedliwości. Potem od Hali dowie­działa się, że pani Teresa kazała jej obie­cać to samo. I tak star­sze panie wró­ciły do nie­szko­dli­wych roz­mów nad ciast­kami.

Obo­wiąz­ko­wym punk­tem spo­tkań była dys­ku­sja o dok­to­rze Woj­now­skim – tak przy­stoj­nym, że nawet bab­cia Kry­sia, która opła­ki­wała męża od nie­mal ćwierć wieku, nie mogła nie zauwa­żyć, jaki jest podobny do Fran­ciszka Brod­nie­wi­cza. Oprócz tego miał złote ręce. Pani Teresa, także wdowa, nie mia­łaby nic prze­ciwko uwa­dze dok­tora Woj­now­skiego, męż­czy­zny w jej wieku i do tego kawa­lera. Pod­jęła pewne kroki w tym celu, to zna­czy przy pomocy babci Krysi zapi­sała się do przy­chodni i pozwo­liła się zba­dać dok­to­rowi, by w ten spo­sób nawią­zać bliż­szą zna­jo­mość. Było to duże poświę­ce­nie, bo dok­tor Woj­now­ski spe­cja­li­zo­wał się w spra­wach kobie­cych, a pani Teresa była nieco wsty­dliwa. Mówiła jed­nak, że co dok­tor to dok­tor, a potem pozo­stało jej tylko chwa­lić facho­wość spe­cja­li­sty, bo ow­szem, zba­dał panią Teresę, powie­dział, że wszystko jest w porządku, i życzył dobrego dnia, ale na tym się skoń­czyło, ku jaw­nemu roz­cza­ro­wa­niu jed­nej i skry­wa­nej rado­ści dru­giej.

Roz­mowy w kawiarni nie mogły się obyć bez wymiany infor­ma­cji o wnucz­kach, z pomi­nię­ciem córki pani Teresy, co zro­zu­miałe, bo bab­cia Kry­sia córki jakby nie miała, więc był to temat draż­liwy. Każda zatem opo­wia­dała o nie­zwy­kłych osią­gnię­ciach swo­jej wnuczki, co było tro­chę śmieszne, bo po tych spo­tka­niach bab­cia Kry­sia wra­cała do domu i zaczy­nała prze­py­ty­wać Olę na oko­licz­ność „a Hala to z kla­só­wek ma same piątki, więc po matu­rze będzie stu­dio­wała medy­cynę”. Ola wie­działa, że z tymi piąt­kami Hali to nie do końca tak jest. Ow­szem, Hala miała piątki z bio­lo­gii, che­mii i mate­ma­tyki, ale język ojczy­sty był jej piętą achil­le­sową i Ola musiała jej poma­gać w pisa­niu wypra­co­wań. Z kolei Hala musiała wysłu­chi­wać w domu tyrad swo­jej babki na temat tego, jak to Ola pomaga babci w szy­ciu i cią­gle czyta książki, a kto czyta książki i pomaga w rodzi­nie, to wia­domo – jest wzo­rem dla innych wnu­czek. Jedno było prawdą. Hala wybie­rała się na medy­cynę, a Ola nie miała na to naj­mniej­szej ochoty.

– Ja nie czuję powo­ła­nia do bycia lekarką, bab­ciu – powta­rzała do znu­dze­nia, ku roz­cza­ro­wa­niu pani Kry­styny, która widziała Olę jako młodą spe­cja­listkę, naj­pierw u boku dok­tora Woj­now­skiego, potem już samo­dziel­nie pra­cu­jącą w przy­chodni.

W łaska­wo­ści swo­jej bab­cia doda­wała, że Ola nie musi się zaraz zaj­mo­wać położ­nic­twem, może być spe­cja­listką od serca, wątroby czy nawet głowy, ale czyż nie cudow­nie byłoby przyj­mo­wać dzieci na świat?

– Jak będziesz leka­rzem, to ci chleba ni­gdy nie zabrak­nie – prze­ko­ny­wała bab­cia, która uwa­żała, że jeśli ktoś się uczy tak dobrze jak jej wnuczka, to nie powi­nien myśleć o żad­nych innych stu­diach niż medy­cyna.

– No to lepiej, żebym została pie­ka­rzem albo pie­ka­rzową – mru­czała Ola. – Wtedy mi dopiero chleba nie zabrak­nie.

Bab­cia nawet przed wojną nie miała poczu­cia humoru, zatem na takie dic­tum zaczy­nała opo­wia­dać o tym, jak Niemcy w cza­sie powsta­nia zbom­bar­do­wali War­szawę i pie­kar­nia na Mar­szał­kow­skiej, naj­lep­sza w War­sza­wie, legła w gru­zach. A po woj­nie wła­ści­ciele chcieli ją odbu­do­wać i wło­żyli mnó­stwo pracy i pie­nię­dzy, ale nic z tego, bo albo piec wybuchł, albo mąka była nie taka jak trzeba, albo zakwas się nie uda­wał. Cią­gle coś było nie tak, ale naj­bar­dziej jak przy­szła wła­dza ludowa i nie było już wła­snych pie­karni, skle­pów ani niczego takiego. Czyli to nie­prawda, że jak ktoś pra­cuje bli­sko chleba, to się nim naje, bo zawsze może być wojna i wszystko znisz­czyć.

Trudno było nie zauwa­żyć, że bab­cia żyje wyłącz­nie prze­szło­ścią i nie wie­rzy w przy­szłość. Nawet z teraź­niej­szo­ścią miała umowę, że ta jest wyłącz­nie na chwilę, a potem zaraz odej­dzie w prze­szłość. Ola sądziła, że bab­cia zmu­sza się do egzy­sto­wa­nia tylko po to, żeby ona mogła spo­koj­nie skoń­czyć liceum, pójść na stu­dia i zacząć żyć na wła­sny rachu­nek. Wtedy bab­cia mogłaby odejść, jak nie­jed­no­krot­nie zapo­wia­dała. Już samo to znie­chę­cało Olę do stu­diów, bo skoro miało to ozna­czać znik­nię­cie babci Krysi z powierzchni ziemi, to ona się na to nie pisała. Bab­cia nie zda­wała sobie sprawy z tego, jak bar­dzo Ola ją kocha i jaka jest dla niej ważna. Oczy­wi­ście takie dekla­ra­cje ni­gdy by jej nie prze­szły przez gar­dło. Tylko raz powie­działa o tym, żeby bab­cia nie umie­rała, bo ona też opu­ści ten świat z nudów i z braku bab­ci­nego uty­ski­wa­nia. Powie­działa to żar­tem, a potem prze­pra­szała bab­cię cały tydzień, bo ta wzięła sobie jej słowa do serca nie jako dekla­ra­cję miło­ści, ale wyra­że­nie myśli o śmierci. Roz­mowy z bab­cią nale­żało prze­pro­wa­dzać bar­dzo ostroż­nie, bo była tak doświad­czona przez życie, że byle co mogło ją wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. Nie zmie­niało to faktu, że pani Kry­styna bar­dzo kochała Olę i jakby trzeba było „wyrwać sobie mięso z piersi, żeby ją nakar­mić”, to nie­wąt­pli­wie by tak postą­piła i jesz­cze posy­pa­łaby solą rany, żeby poświę­ce­nie było cał­ko­wite. Ola tysiąc razy zasta­na­wiała się nad tym, jak miłość babci prze­kie­ro­wać na bar­dziej jasną stronę, ale nie docho­dziła do żad­nych wnio­sków.

– Powin­naś rozu­mieć, że ta opo­wieść o pie­karni to prze­no­śnia – powta­rzała bab­cia, wzdy­cha­jąc i patrząc na Olę smut­nym wzro­kiem.

– Rozu­miem, tylko tak mówię prze­cież – łago­dziła Ola, która z jed­nej strony się bun­to­wała, że bab­cia nie liczy się z jej zda­niem, a z dru­giej rozu­miała, że ta chce dla niej jak naj­le­piej.

– Jak ktoś ma takie zdol­no­ści jak ty, to powi­nien być leka­rzem – upie­rała się bab­cia Kry­sia.

Ola zwy­kle zby­wała to mil­cze­niem, ale cza­sem, wyjąt­kowo rzadko, wstę­po­wał w nią dia­beł, zapo­mi­nała o prze­szło­ści babci, jej wraż­li­wo­ści i zaczy­nała dys­ku­to­wać. Bo w końcu była nasto­latką, a nasto­latki mają swój mło­dzień­czy bunt i swoje ocze­ki­wa­nia wobec życia.

– Nie tylko leka­rze mają na chleb – dowo­dziła. – Reje­stra­torki w przy­chod­niach też. I adwo­kaci. I dzien­ni­ka­rze. I żadna praca nie hańbi.

Bab­cia zawsze dawała się spro­wo­ko­wać, ale co dziwne, złość na wnuczkę za każ­dym razem prze­ga­niała smu­tek i w bab­cię wstę­po­wał duch kobiety, któ­rej rodzina wyrwała się ze wsi zabi­tej dechami i urzą­dziła w mie­ście, i to nie byle jakim, bo w samej War­sza­wie. Przed wojną, ow­szem, adwo­kat to był zawód dla elity, dowo­dziła. Ale po woj­nie, a zwłasz­cza odkąd przy­szła wła­dza ludowa, to adwo­katów lepiej omi­jać z daleka. Podob­nie jest z dzien­ni­ka­rzami, któ­rzy w gaze­tach rzadko piszą, co chcą, tylko muszą pisać to, co im każą, żeby kar­mić lud baj­kami. Bab­cia o tych baj­kach mówiła szep­tem, bo tak było bez­piecz­niej – ściany prze­cież miały uszy, nawet w tak uczci­wej kamie­nicy jak ta, w któ­rej miesz­kały z Olą.

– Dobrze, już dobrze. No już się nie gnie­waj na mnie. Nie powie­dzia­łam, że nie chcę iść na medy­cynę, tylko że roz­wa­żam też inne kie­runki – kapi­tu­lo­wała Ola po pół­go­dzin­nym kaza­niu, gor­szym niż naj­nud­niej­sze lek­cje, i wszystko wra­cało do normy, czyli bab­cia do życia prze­szło­ścią, a Ola do prób wyrwa­nia się z tego zaklę­tego kręgu smutku.

– Tylko aktorką nie zosta­waj, bo dzia­dek by się w gro­bie prze­wró­cił – doda­wała bab­cia pojed­naw­czo.

– Nie ma obawy – łago­dziła Ola.

Dziadka nie znała, zgi­nął w cza­sie wojny. Wra­cał z pracy i była łapanka. Zwy­kle Niemcy zabie­rali tych zła­pa­nych na Pawiak i tam przy odro­bi­nie szczę­ścia można było więź­nia wyku­pić. Ale ta łapanka odbyła się po jakiejś akcji Sza­rych Sze­re­gów, więc nie zabrali ludzi do wię­zie­nia, tylko od razu roz­strze­lali na Mar­szał­kow­skiej. Czter­dzie­ści osób wtedy zgi­nęło, w tym dzia­dek Tade­usz, który był dobry, mądry, pra­co­wity, sta­teczny, odpo­wie­dzialny i w ogóle nie miał wad. Przed wojną pra­co­wał jako inspi­cjent w teatrze, więc się napa­trzył na wszel­kiej maści aktorki, począt­ku­jące i doświad­czone, wiel­kie gwiazdy i takie, co nosiły hala­bardy. I ponoć miał o nich swoje zda­nie. Według babci jak naj­gor­sze. I choć bab­cia nie poda­wała żad­nych nazwisk, to Ola nasłu­chała się takich rze­czy, że dzi­wiła się, że te występne istoty jesz­cze cho­dzą po ziemi i nie ude­rzył w nie pio­run. Nie­raz zasta­na­wiała się, czy stało się coś, co utwier­dziło bab­cię w tej złej opi­nii o aktor­kach, czy też dzia­dek natra­fiał w swoim życiu zawo­do­wym na kobiety wyłącz­nie zepsute, bo w pry­wat­nym tra­fił na bab­cię, która, jak wia­domo, była naj­po­rząd­niej­sza na świe­cie.

Na szczę­ście bab­cia cza­sami zapo­mi­nała jakoś o występ­no­ści akto­rek i cho­dziła z Olą do teatru. Przy­chod­nia lecz­nicy rzą­do­wej cie­szyła się wie­loma przy­wi­le­jami, a do nich nale­żały mię­dzy innymi dar­mowe bilety na spek­ta­kle, na które zwy­kli śmier­tel­nicy nie mogli się wci­snąć. Bab­cia ocho­czo z tych moż­li­wo­ści korzy­stała, na przy­kład żeby obej­rzeć swoją uko­chaną aktorkę, panią Ninę Andrycz, o któ­rej wyra­żała się zawsze z nabożną czcią. Pytana przez Olę, czy pani Andrycz należy do akto­rek porząd­nych czy też nie, bab­cia odpo­wia­dała z god­no­ścią, że pani Nina wymyka się wszel­kim defi­ni­cjom.

– To jest Zja­wi­sko Aktor­skie – uci­nała każdą rodzącą się dys­ku­sję.

– A pani Eichle­równa? – dro­czyła się z nią Ola. – Są podobne.

– Ni­gdy w życiu – odpo­wia­dała gniew­nie bab­cia. – Nie są ani tro­chę podobne. Zobacz, jak się pre­zen­tuje jedna, a jak druga.

Bab­cia zde­cy­do­wa­nie nale­żała do zwo­len­ni­czek pani Andrycz, która kon­ku­ro­wała z drugą wielką hero­iną sceny. Jeśli Olę spy­tać, to i ona wolała panią Ninę, bo była bar­dziej prze­ko­nu­jąca na sce­nie i daleko ład­niej­sza. Irena Eichle­równa męczyła Olę swoją sztucz­no­ścią i nie­na­tu­ralną modu­la­cją głosu. Ola jed­nak tak kochała teatr, że cho­dziła chęt­nie i na panią Andrycz (z bab­cią), i na panią Eichle­równę (prze­waż­nie z Halą), bło­go­sła­wiąc „doj­ścia” babci do bile­tów „na wszel­kie warte uwagi wyda­rze­nia kul­tu­ralne”. Ubo­le­wała tylko, że babci kom­plet­nie nie inte­re­suje muzyka i uważa ją za kul­turę dru­giej kate­go­rii, a podej­rze­wała, że nawet na naj­lep­sze kon­certy można by dostać bilety w lecz­nicy rzą­do­wej. Tym chęt­niej więc korzy­stała z bile­tów do teatru, które zwy­kle roz­cho­dziły się na pniu, a u koni­ków kosz­to­wały kro­cie. I była głę­boko wdzięczna za to, że mogła na przy­kład obej­rzeć Kalinę Jędru­sik w cudow­nej sztuce Śnia­da­nie u Tif­fany’ego. Kalina była abso­lut­nie wspa­niała jako kobieta upa­dła i nawet bab­cię ta sztuka zachwy­ciła. A postawa moralna Holly mogła potem zostać omó­wiona w domu ze wska­za­niem wszyst­kich za i prze­ciw, głów­nie prze­ciw. Ola wysłu­chała pouczeń babci z powagą, poki­wała głową, a potem popro­siła panią Jagę o opo­wia­da­nie Tru­mana Capote, na pod­sta­wie któ­rego powstała sztuka. A kiedy je dostała, na wszelki wypa­dek prze­czy­tała po kry­jomu, bo lepiej było przy babci nie wspo­mi­nać, jak się podzi­wia fakt, że boha­terka zro­biła wszystko, aby się dostać do lep­szego świata, które to myśle­nie było Oli i babci bar­dzo bli­skie. Tyle że Ola mówiła o tym otwar­cie, a bab­cia wolała zapo­mnieć.

Mimo że tak się róż­niły, bab­cia była naj­bliż­szą i naj­waż­niej­szą dla Oli osobą. Ola kochała bab­cię całym ser­cem, bo babci nie spo­sób było nie kochać, nie współ­czuć wdo­wień­stwa i cięż­kiej doli od poko­leń. Dla­tego posta­no­wiła, że kie­dyś ofia­ruje jej tyle pie­nię­dzy, żeby bab­cia nie musiała obszy­wać sąsia­dek, mar­twić się o mięso na obiad ani zasta­na­wiać się, czy wystar­czy jej na szar­lotkę lub pty­sia na Nowym Świe­cie. Ola uwa­żała, że babci się należą i szar­lotka, i pty­sie, i her­bata w czaj­niczku, i wszyst­kie dobra świata. I na pierw­szym miej­scu owych posta­no­wień z sekret­nego zeszy­cika zapi­sała, że kie­dyś sama będzie bab­cię Kry­się zabie­rała na ciastka do kawiarni i jesz­cze na obiad do Euro­pej­skiego. Nawet wie­działa, co trzeba zro­bić, żeby tak się stało.

– Będę stu­dio­wała han­del zagra­niczny – mówiła do sie­bie, bo jesz­cze nie miała odwagi powie­dzieć o tym babci. Prze­czu­wała, że bab­cia, zamiast się cie­szyć, że wnuczka się w nią wdała, użyje wszel­kich spo­so­bów, aby Olę znie­chę­cić do tego pomy­słu.

Ale ona już wybrała. Co wię­cej, jej wybór był bar­dzo dobrze prze­my­ślany i jedyny, jakiego mogła doko­nać w tych oko­licz­no­ściach życio­wych. Bo wbrew temu, co myślała jej bab­cia, Ola uwa­żała, że to bar­dzo dobre zaję­cie dla mło­dej kobiety. I wcale nie miała na myśli bycia kie­row­niczką sklepu ani pracy w cen­trali jakie­goś przed­się­bior­stwa, jeż­dże­nia w dele­ga­cje i tym podob­nych bzdur. Ola chciała zro­bić wszystko, aby przy­go­to­wać się do życia, jakie sobie zapla­no­wała. Bo jej celem była ucieczka z tego kraju. Na Zachód.

Jesz­cze nie wie­działa, jak dokład­nie tego dokona, cho­ciaż miała różne pomy­sły, które nie­świa­do­mie pod­ty­kała jej sama bab­cia. Na przy­kład pew­nego dnia, kiedy Ola wła­śnie sie­działa przy stole i roz­wią­zy­wała rów­na­nia z mate­ma­tyki, bab­cia wró­ciła z przy­chodni i nie zdjąw­szy kape­lu­sza, od razu do niej pode­szła i bar­dzo zde­ner­wo­wana zaczęła opo­wia­dać o jakiejś arty­stce, która wyje­chała do Włoch razem z ludźmi z teatru niby to krze­wić pol­ską kul­turę i ucie­kła z jakimś gachem.

– Przy­kra sprawa – powie­działa Ola, nie bar­dzo rozu­mie­jąc bab­cine inten­cje, bo co ją mogły obcho­dzić sprawy jakiejś artystki i jej gacha.

– Bar­dzo przy­kra, bo inni ludzie, któ­rzy tam poje­chali, mieli przez to ogromne pro­blemy.

– Nie szu­kali jej? – Prawdę mówiąc, Oli kom­plet­nie to nie obcho­dziło.

– Szu­kali, ale ona naprawdę ucie­kła. I musieli wra­cać bez niej.

– Skoro ucie­kła, to wró­cili bez niej, a ona niech się mar­twi. Jeśli ten gach ją porzuci, to może będzie chciała wró­cić. – Ola myślami była przy rów­na­niach z dwiema nie­wia­do­mymi, które bar­dzo lubiła. W ogóle alge­brę uwa­żała za bar­dzo łatwą, może geo­me­trię mniej, ale lek­cje mate­ma­tyki to była czy­sta przy­jem­ność, zwłasz­cza z takim nauczy­cie­lem jak pro­fe­sor Jaku­bik, który wszystko potra­fił wytłu­ma­czyć i był wyro­zu­miały dla huma­ni­stów.

– Co ty mówisz, moje dziecko! – Bab­cia się zde­ner­wo­wała, więc Ola odło­żyła ołó­wek i spy­tała, o co tak naprawdę cho­dzi.

– O to, że za przy­czyną takiej wła­śnie… pipy – bab­cia aż się zaru­mie­niła, wypo­wia­da­jąc tak wul­garne słowo – inni mieli kło­poty. Bo jak tylko wró­cili, to zaraz się zain­te­re­so­wała nimi wła­dza. Czy wie­dzieli, że kole­żanka ma takie plany, czy mogli temu zapo­biec…

Oli prze­mknęło przez myśl, że musi głę­biej cho­wać swój dzien­ni­czek, bo zdało jej się, że bab­cine wywody na temat ucie­ka­ją­cych za gra­nicę arty­stek mają dru­gie dno.

– Pew­nie, że nie mogli zapo­biec. – Wzru­szyła ramio­nami, posta­na­wia­jąc grać naiwną. – Każdy odpo­wiada za sie­bie.

– Ty chyba nie rozu­miesz. – Bab­cia była coraz bar­dziej zde­ner­wo­wana. – Ona w kraju zosta­wiła męża. I teraz ten mąż może tra­fić do wię­zie­nia.

– Na pewno nie trafi – zapro­te­sto­wała Ola, która była prze­ko­nana, że mimo wszystko wła­dzę cechuje roz­są­dek. – W końcu to on jest ofiarą. Nie dość, że żona ucie­kła z innym, to jesz­cze czło­wieka mają na mili­cję cią­gać? Prze­sada.

– No w każ­dym razie… – bab­cia w końcu zde­cy­do­wała się zdjąć kape­lusz i usiąść na krze­śle w kuchni – trzeba uwa­żać.

Ola wtedy pod­jęła dwa posta­no­wie­nia. Po pierw­sze, musi pomy­śleć o czymś bar­dziej kon­kret­nym niż ryso­wa­nie ser­du­szek wokół napisu „Paryż”, po dru­gie, musi zapla­no­wać coś takiego, żeby mogła wziąć ze sobą bab­cię. Bo babci nie może zosta­wić. Bo jej z samot­no­ści i tęsk­noty pęk­nie serce. Co do mamy, to Ola nie mogła roz­strzy­gnąć, czy na nią cze­kać czy też nie. Mogą minąć lata, zanim mama znów z nimi będzie, albo w ogóle to nie nastąpi, bo wia­domo, jak jest. Bab­cia, która cza­sami mamę odwie­dza, jak jej pozwolą oczy­wi­ście, mówi, że nie ma wido­ków, aby mama wró­ciła. A skoro bab­cia tak mówi, bab­cia, która miała na to naj­więk­szą nadzieję, to wia­domo – nie ma zbyt dużych szans. Ola doszła do wnio­sku, że pla­no­wa­nie wyjazdu należy roz­po­cząć już teraz. Nie ma na co cze­kać, bo to nie­po­ważne. Nie ma co się wykrę­cać mamą czy maturą. Ola zasta­na­wiała się, skąd w niej ta bez­względ­ność, ale docho­dziła do wnio­sku, że nie tyle jest bez­duszna i ego­istyczna, ile zde­ter­mi­no­wana. A wszystko się jakoś ułoży. Trzeba tylko zabez­pie­czyć byt mamy, zna­leźć spo­sób na prze­ko­na­nie babci do wyjazdu i na samą ucieczkę. I nie przej­mo­wać się, że taki czy inny pomysł jest naiwny. Marzy­ciele dotrą naj­da­lej.

Mimo wszystko sprawa tej artystki fra­po­wała Olę. Osią­gnię­cia w jakiejś dzie­dzi­nie arty­stycz­nej gwa­ran­to­wały moż­li­wość wyjazdu na Zachód. Naj­pierw oczy­wi­ście trzeba było odwie­dzić Wschód, pokło­nić się wszyst­kim brat­nim kra­jom, a potem – jak się czło­wiek oka­zał grzeczny i miły – można było liczyć na wyjazd do nor­mal­nego kraju. Naj­ła­twiej kiedy się grało na jakimś instru­men­cie.

W marcu tego roku odbył się Kon­kurs Cho­pi­now­ski i Ola, namó­wiona przez kole­gów z klasy, była na wstęp­nych prze­słu­cha­niach, i tak się jej spodo­bały, że poszła potem na występy fina­łowe. Bliź­nięta, Olgierd i Gra­żyna, obra­cały się w świe­cie arty­stycz­nym. Ich rodzice byli wybit­nymi pia­ni­stami, wykła­dali w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkole Muzycz­nej i przy­jaź­nili się przed wojną z samym Karo­lem Szy­ma­now­skim, pierw­szym rek­to­rem Szkoły. Pod­czas powsta­nia jej budy­nek, jak więk­szość War­szawy, został zbu­rzony przez Niem­ców, ale po róż­nych per­tur­ba­cjach pra­wie go zbu­do­wano na nowo. Bab­cia zabrała dwu­na­sto­let­nią Olę, żeby zoba­czyła, jak na tere­nie daw­nego cyrku na Ordy­nac­kiej wbija się pierw­szą łopatę i rusza odbu­dowa Szkoły. Ola to dobrze pamię­tała, bo bab­cia opo­wia­dała jej wtedy dużo o mamie, która kochała muzykę i cho­dziła przed wojną na kon­certy do fil­har­mo­nii. Dla­tego kiedy Olgierd zapro­po­no­wał randkę przy Okól­niku, zgo­dziła się nie­mal natych­miast.

– Cią­gle tam coś popra­wiają, śli­ma­czy się, obie­cują, że w przy­szłym roku na pewno dokoń­czą budowę – opo­wia­dał Olgierd, zer­ka­jąc na Olę, która mu się bar­dzo podo­bała.

– Ale kon­kurs się tam odbę­dzie? – spy­tała Ola, która nie chciała zbyt szybko przy­jąć zapro­sze­nia, swoim zwy­cza­jem musiała się nieco podro­czyć.

– Nie, w fil­har­mo­nii. – Olgier­dowi zaświe­ciły się oczy, bo wyglą­dało na to, że Ola da się zapro­sić.

– Chodź z nami, Olka, spodoba ci się – zachę­cała Gra­żynka, która posta­no­wiła pomóc bratu zdo­być serce uro­dzi­wej kole­żanki. – Będziemy na pierw­szych dwóch lek­cjach, a potem rodzice nas zwol­nią ze szkoły. Wszystko ofi­cjal­nie, bo kon­kurs to wiel­kie kul­tu­ralne wyda­rze­nie.

To sta­no­wiło dodat­kową zachętę. Nie żeby Ola ni­gdy nie była na waga­rach, zda­rzało jej się, od czasu do czasu, kiedy nie zdą­żyła napi­sać wypra­co­wa­nia czy nauczyć się na kla­sówkę. Zwy­kle tar­gana wyrzu­tami sumie­nia przy­zna­wała się babci, pro­sząc ją o jakieś uspra­wie­dli­wie­nie w dzien­niczku – że głowa ją bolała albo miała gorączkę. Bab­cia nie­chęt­nie ule­gała, uty­sku­jąc przy tym, że musi robić takie rze­czy, a brzy­dzi się kłam­stwem. Ola przy­się­gała, że to już ostatni raz i na następną kla­sówkę nauczy się „na bla­chę”. Tutaj nato­miast sprawa była zupeł­nie ofi­cjalna, pre­sti­żowa nawet, bo cała klasa się zain­te­re­so­wała, dokąd to się wybiera trójka uczniów, a polo­nistka Waw­rzyń­cowa kazała im zro­bić spra­woz­da­nie z kon­kursu do gazetki ścien­nej. Irka i Kasia też chciały iść, Hala się obra­ziła na Olę, a Zośka zapro­po­no­wała, że poży­czy jej jakąś sukienkę, bo na taką imprezę trzeba się odpo­wied­nio ubrać.

Ola odrzu­ciła pro­po­zy­cję Zośki. Hala powie­działa jej, żeby nie prze­sa­dzała, więc poszła na kon­kurs w nie­dziel­nej spód­nicy i naj­ład­niej­szym swe­trze. Pierw­sze prze­słu­cha­nia były dość ner­wowe. Kan­dy­daci wcho­dzili po kolei, grali etiudy Cho­pina, nie­któ­rzy dobrze, inni się mylili, jakaś dziew­czyna zemdlała, inna ucie­kła sprzed for­te­pianu, ale potem wró­ciła i zagrała wspa­niale, w tem­pie, które oszo­ło­miło jury. Ola sie­działa przez kilka godzin, to znu­dzona, to zafra­po­wana wyko­na­niem, zasta­na­wia­jąc się, czy jej się podoba muzyka for­te­pia­nowa czy też nie. Bliź­niaki w prze­rwach zabie­rały ją na spa­cer i ciastka do pobli­skiej kawiarni, wypy­ty­wały o wra­że­nia i zapew­niały, że praw­dziwy kon­kurs zacznie się przy następ­nych eta­pach, a pod­czas finału „to dopiero będzie”, bo finały obfi­tują w nie­ocze­ki­wane wyda­rze­nia.

Ten kon­kurs przy­niósł bar­dzo dziwne wyda­rze­nie już wcze­śniej: mię­dzy dru­gim a trze­cim eta­pem uczest­ni­ków zdzie­siąt­ko­wała grypa. Gorączka sza­lała i wśród kon­kursowiczów, i juro­rów i w końcu trzeba było coś zro­bić, bo z bólami mię­śni, z tem­pe­ra­turą czter­dzie­ści stopni nie spo­sób było wyko­nać ani polo­neza, ani mazurka. I tu przy­dały się Oli zna­jo­mo­ści, bo zaraz powie­działa o wszyst­kim babci i zanim sza­cowne jury wpa­dło na ten pomysł, już leka­rze w przy­chodni rzą­do­wej przyj­mo­wali zagry­pio­nych uczest­ni­ków, ordy­no­wali syropy, proszki i posy­łali do łóżka. Ola została boha­terką kon­kursu, zapro­szono ją na wszyst­kie kolejne etapy i oczy­wi­ście na finał.

Kon­kurs wygrała ta sama dziew­czyna, która w pierw­szym eta­pie naj­pierw ucie­kła, a potem wró­ciła i zagrała etiudę w dzi­kim tem­pie. Pocho­dziła z Argen­tyny, miała na imię Mar­tha, była piękna i tro­chę podobna do Oli. Ola okla­ski­wała ją gorąco, podob­nie jak Japonkę, która zajęła czwarte miej­sce, ale naj­wię­cej braw zebrała inna Marta, Sosiń­ska, która upla­so­wała się na trze­cim miej­scu i była naj­lep­sza z wystę­pu­ją­cych w kon­kur­sie Pola­ków. Prze­wod­ni­czący jury, bar­dzo znany pro­fe­sor, mówił w radiu, jak to świat stoi przed „naszą pol­ską Martą” otwo­rem, i ogła­szał, że nie­ba­wem młoda artystka wyjeż­dża na kon­certy za ocean. Wtedy Ola po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie uda się jej wyje­chać na Zachód ot tak. A nawet jakby jakimś cudem ucie­kła, to nie mogłaby wró­cić, gdyby się coś nie udało, a gdyby nie mogła zabrać babci, to już potem, kiedy zro­bi­łaby karierę i mia­łaby pie­nią­dze na jej spro­wa­dze­nie, nikt nie pozwo­liłby jej przy­je­chać. Ta Marta na pewno będzie jeź­dziła po całym świe­cie, a jeśli zechce, to zosta­nie sobie za gra­nicą i tam będą ją kochali i przyj­mo­wali z otwar­tymi ramio­nami. Co wię­cej, pol­ska Marta była już w Rio trzy lata wcze­śniej i zajęła tam dru­gie miej­sce w kon­kur­sie pia­ni­stycz­nym. Kiedy w War­sza­wie roz­da­wali nagrody, jako jedyna spo­śród lau­re­atów oprócz pucha­rów, dyplo­mów i uści­sków dłoni dostała trzy­sta dola­rów od mini­stra kul­tury i sztuki. Lau­re­aci dosta­wali pie­nią­dze, ow­szem, nawet cał­kiem spore, ale były to zło­tówki. A tu pro­szę, trzy­sta dola­rów. Za takie pie­nią­dze można roz­po­cząć nowe życie w praw­dzi­wym świe­cie. Ola chciała po fina­ło­wym kon­cer­cie prze­pchnąć się do tej szczę­ściary i spy­tać, co zamie­rza zro­bić z twardą walutą. Stała w dłu­giej kolejce do niej, ale w pew­nym momen­cie ludzie się tak zaczęli pchać, że nie­ocze­ki­wa­nie zna­la­zła się przed obli­czem Mar­thy Arge­rich. Spoj­rzała na tę wynio­słą pięk­ność i zabra­kło jej odwagi. Bo też nie wie­działa, co powie­dzieć ani w jakim języku, bo led­wie dukała po angiel­sku.

I wtedy, tam wła­śnie, przed obli­czem Mar­thy Arge­rich, Ola mogła co naj­wy­żej wyre­cy­to­wać jeden z sone­tów Szek­spira z akcen­tem, za który nie ręczyła, zamiast zło­żyć gra­tu­la­cje i zapy­tać, jak zaczęła się jej przy­goda z for­te­pia­nem i czy naprawdę tak bar­dzo lubi Cho­pina albo jak się żyje w Argen­ty­nie. Na szczę­ście aku­rat koło niej zna­lazł się Olgierd, który zorien­to­wał się, że Ola chcia­łaby coś powie­dzieć, ale nie wie jak, i zapro­po­no­wał swoją pomoc. Ola prze­łknęła dumę i zło­żyła naj­ser­decz­niej­sze gra­tu­la­cje, które kolega prze­tłu­ma­czył z wielką swo­bodą.

– Czy jesteś pia­nistką, moja droga? – zapy­tała nie­ocze­ki­wa­nie Mar­tha Arge­rich.

– Nie, ale kocham muzykę i Cho­pina – odpo­wie­działa Ola.

– Dla mnie też Cho­pin ma ogromne zna­cze­nie, a wygrana w tym kon­kur­sie jest jak dar z nieba – odparła Mar­tha.

Ludzie napie­rali na Olę, więc zde­cy­do­wała się szybko dodać:

– Moja mama miała talent muzyczny, ale nie mogła się kształ­cić, bo wybu­chła wojna.

Już chciała odejść, ale Mar­tha zła­pała ją za ramię.

– Moja mama jest tu ze mną i razem prze­ży­wa­ły­śmy ten kon­kurs – powie­działa. – Pozdrów swoją mamę bar­dzo ser­decz­nie.

W dro­dze do domu, bez Gra­żynki, która zosta­wiła ich samych pod bła­hym pre­tek­stem, Olgierd odwa­żył się zapy­tać o to, kiedy umarła jej mama.

– W cza­sie wojny – odpo­wie­działa Ola. – Zgi­nęła w powsta­niu.

Chło­paka zatkało na moment, ale odzy­skał rezon i powie­dział:

– Nie­moż­liwe, bo uro­dzi­łaś się w czter­dzie­stym siód­mym.

– Fak­tycz­nie nie­moż­liwe, więc pew­nie zmarła póź­niej. Albo wcale nie umarła, tylko żyje – burk­nęła Ola i mimo pro­te­stów Olgierda, prze­pro­sin oraz obiet­nic, że już ni­gdy nie poru­szy tego tematu, nie pozwo­liła się odpro­wa­dzić pod dom.

– Dzię­kuję bar­dzo za zapro­sze­nie na kon­kurs – powie­działa łaska­wie na poże­gna­nie. – Za tłu­ma­cze­nie moich słów i… w ogóle. Podzię­kuj Gra­żynce.

– Ola, pocze­kaj – zawo­łał za nią nie­szczę­śliwy Olgierd, który miał nadzieję na kolejne randki, tyle że jed­nym nie­sto­sow­nym pyta­niem ją prze­kre­ślił. – Już ni­gdy nie zapy­tam o twoją mamę.

– Naprawdę nie o to cho­dzi – odparła, zanim ode­szła.

Do waka­cji uni­kała Olgierda, nie demon­stra­cyj­nie, ale kon­se­kwent­nie. Ten ją prze­pra­szał, pry­wat­nie i publicz­nie, wzbu­dza­jąc cie­ka­wość wśród kole­gów, aż w końcu roz­złosz­czona Ola powie­działa dobit­nie, żeby raz na zawsze sobie zapa­mię­tał, że ona się nie gniewa, bo nie ma powodu. Za zapro­sze­nie na kon­kurs dzię­kuje i ucie­szy ją, jeśli Olgierd będzie o niej pamię­tał za pięć lat, przy oka­zji następ­nego.

Opo­wie­działa o tym Hali, która pytała, czemu Olgierd mówi o niej „lodowa księż­niczka”.

– A wła­ści­wie to czemu tak się wtedy obra­zi­łaś? Nie­wiele osób wie, dla­czego nie masz mamy. Zawsze ktoś może o to zapy­tać. Każ­dego pogo­nisz?

Ola się skrzy­wiła.

– Tak naprawdę to na sie­bie byłam zła – odparła po namy­śle. – Powie­dzia­łam, że mama umarła, i żało­wa­łam. Potem, że żyje, i też żało­wa­łam. Wyszło, jak­bym się wsty­dziła.

Hala była pełna współ­czu­cia.

– Wiesz – powie­działa – u nas wszy­scy w domu uwa­żają, że nie musi­cie się wsty­dzić tego, co się stało z twoją mamą. To nie jest twoja wina. Ani two­jej babci. To ich wina, tych drani, co nas zabi­jali i któ­rzy… któ­rzy…

I bab­cia, i wszy­scy, któ­rzy wie­dzieli, powta­rzali jej, że to nie jest jej wina i żaden wstyd. Ale te słowa – „wina” i „wstyd” – wwier­cały się jej w głowę za każ­dym razem, kiedy padały, i pogłę­biały jej żal i pra­gnie­nie ucieczki tam, gdzie nikt jej nie zna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Ałbena Gra­bow­ska 2024

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, ilu­stra­cja na okładce: Zuzanna Miśko

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Odle­cieć jak naj­da­lej, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-862-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer