Moje wielkie greckie morderstwo - Tomasz Duszyński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Moje wielkie greckie morderstwo ebook i audiobook

Tomasz Duszyński,

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

122 osoby interesują się tą książką

Opis

To miało być niezapomniane, greckie wesele. Nikt nie spodziewał się, że z trupem w tle…

Wakacyjna sielanka, antyczne kolumny i pisarz kryminałów wplątany w grecką tragedię…

W pensjonacie Zorba ginie Kostas Papadopoulos. Jego zwłoki odnajdują goście, którzy przylecieli do Grecji na ślub Katarzyny Masłowskiej. Wśród uczestników tych wydarzeń są między innymi: autor kryminałów, ksiądz i emerytowana aktorka.

Grecka policja zdaje się lekceważyć morderstwo. Pisarz wraz żoną, córką i skonsternowanymi bohaterami zostaje zmuszony do przeprowadzenia śledztwa na własną rękę. Trudno jednak odnaleźć mordercę, gdy zbliża się ślub i wesele, a goście panny młodej mają sporo do ukrycia.

Gdy do pensjonatu przybywa Nikolaos Katastropoulos – nietuzinkowy inspektor znany z zamiłowania do białych garniturów, słomkowych kapeluszy i chodzenia boso, wydaje się, że śledztwo jest w dobrych rękach. Sprawy jednak wymykają się spod kontroli… a weselnicy zaczynają się obawiać o własne życie.

To pełna zwrotów akcji i poczucia humoru komedia kryminalna, w której tak jak w Grecji… wszystko jest możliwe! Opa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Oceny
4,4 (57 ocen)
31
17
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Basienka1967

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem pod wrażeniem świetnie napisanej komedii. Czekam na następną. Z przyjemnością będę czytać i świetnie się bawić.😍😍
00
Jorge_280

Nie polecam

Mało interesujące. „Pani żona” i „panna córka” irytujące. Podobnie jak lektor
00
Khidara

Nie oderwiesz się od lektury

Książka z humorem ,ale lektor ....roboty lepiej czytają. Za pomysł i treść 5+, lektor 1. Ale tak czy inaczej można się ubawić i polecam na letnie popołudnia. Czekam na dalszą część z Włoch 😉
00
paniKKa

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała rozrywka! Beczka śmiechu, z której rzecz jasna musi też wypłynąć trup. Albo dwa. i prawdziwy Belzebub : ))) Polecam gorąco.
00
mysza87

Nie oderwiesz się od lektury

Już myślałam, że mnie Tomek niczym nie zaskoczy, a tu proszę kolejna niespodzianka. Już sama nie wiem, co bardziej wolę, a na pewno biorę wszystkie książki w ciemno. Znany pisarz zostaje zaproszony wraz z rodziną do Grecji na wesele. W samolocie okazuje się, że nie tylko oni lecą, ale jeszcze kilkoro sąsiadów niekoniecznie lubianych. Miało być pięknie, z przytupem do tego zwiedzanie, jednak w pensjonacie Zorba ginie Kostas. Grecka policja nic sobie z tego nie robi jednak goście weselni są innego zdania i postanawiają sami rozwiązać tą zagadkę. Kiedy do pensjonatu przyjeżdża najlepszy śledczy Nikolaos Katastropoulos wydaje się, że za chwilę morderca zostanie złapany i będzie można spokojnie świętować i się bawić. Nic bardziej mylnego sprawy wymykają się spod kontroli, a weselnicy obawiają się o własne życie. Z Tomkiem znamy się już trochę czasu, byłam na nie jednym jego spotkaniu autorskim i czytając tą książkę miałam wrażenie, że właśnie jestem na jednym z nich i autor snuje swoj...
00

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAgnieszka Kie­lak
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by To­masz Du­szyń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-87-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­nice i Blance, za Pa­nią Żonę i Pannę Córkę ;)

PRO­LOG

Ko­stas Pa­pa­do­po­ulos sie­dział w fo­telu, w gu­stow­nie urzą­dzo­nej ja­dalni, wpa­tru­jąc się w sto­jące na ko­minku zdję­cie. Owa fo­to­gra­fia wy­da­wała się bar­dziej go in­te­re­so­wać niż mo­no­log to­wa­rzy­szą­cej mu Le­oka­dii Ma­ślak, która, tak jak i on, za­wi­tała do pen­sjo­natu Zorba za­le­d­wie dzień wcze­śniej.

Le­oka­dia, jako że nie wi­działa Ko­stasa od wielu lat, opo­wia­dała mu ze szcze­gó­łami wszyst­kie wy­da­rze­nia, o któ­rych za­pewne nie wie­dział. Po dwóch kwa­dran­sach do­tarła za­le­d­wie do końca ubie­głego wieku, kiedy to jej ta­lent roz­bły­snął na sce­nach kra­jo­wych, a także jed­nej za­gra­nicz­nej, w cze­skiej miej­sco­wo­ści, Náchod. Pew­nie Pa­pa­do­po­ulosa za­in­te­re­so­wałby ten mo­no­log, gdyby był w sta­nie go wy­słu­chać. Cho­ciaż nie, gdyby sprawy po­to­czyły się ina­czej, za­przą­ta­łyby go te­raz zu­peł­nie inne kwe­stie. Nie prze­wi­dział jed­nak, że grecka tra­ge­dia, któ­rej był ogrom­nym ad­mi­ra­to­rem, ro­ze­gra się do­słow­nie na jego oczach i do­pro­wa­dzi do nie­uchron­nej ka­ta­strofy.

Le­oka­dii Ma­ślak za­schło w gar­dle od mó­wie­nia. Su­che, go­rące po­wie­trze, które do­cie­rało nad tę część Pe­lo­po­nezu po­dobno aż z Afryki, wy­su­szało jej spo­jówki, gar­dło, a na­wet dziurki w no­sie. Miała wra­że­nie, że marsz­czy się jak ro­dzynka z każdą go­dziną po­bytu tu­taj i nie po­może jej na­wet pi­cie kilku li­trów wody.

Mu­siała jed­nak przy­znać, że spo­tka­nie Ko­stasa było dla niej do­świad­cze­niem nie­spo­dzie­wa­nym i nie­zwy­kłym. Oboje po­znali się po­nad trzy­dzie­ści lat temu w tym sa­mym pen­sjo­na­cie, choć w oko­licz­no­ściach zgoła od­mien­nych. Wa­ka­cyjny ro­mans, który wtedy prze­żyli, był krótki i burz­liwy, ale Le­oka­dia wspo­mi­nała go z nutką no­stal­gii. Nie raz za­sta­na­wiała się, co by było, gdyby do­ko­nała in­nego wy­boru i zo­stała wtedy w Gre­cji, tak jak bła­gał ją Ko­stas. Przez te wszyst­kie lata nie­jed­nej nocy wy­obra­żała so­bie, że Pa­pa­do­po­ulos za­biera ją w rejs ja­kąś łajbą, że lą­dują na zło­ci­stej plaży i... w wy­obraźni Le­oka­dii działo się na­prawdę wiele. Na­wet te­raz, nie prze­ry­wa­jąc mo­no­logu, wi­zu­ali­zo­wała so­bie ten pik­nik na plaży. W my­ślach na­wet wy­piła kie­li­szek wina, choć źle re­ago­wało z przyj­mo­wa­nymi le­kami przy­pi­sa­nymi jej przez le­ka­rza. Wino miało ją ośmie­lić do tańca wo­kół wiel­kiego, się­ga­ją­cego nieba ogni­ska. Ko­stas oczy­wi­ście w tej wi­zji był bez ko­szuli. Co działo się póź­niej? Mój Boże, dzieci już z tego co prawda być nie mo­gło, ale Le­oka­dia wi­działa się u boku tego męż­czy­zny prze­mie­rza­jącą bez­kres grec­kich wód i wysp.

Dziś rano, gdy po bez­sen­nej nocy ze­szła do ja­dalni, szu­ka­jąc chłodu, zo­ba­czyła sie­dzą­cego w fo­telu Ko­stasa. Uznała to za bo­ski znak i po­my­ślała, że ścią­gnął ją tu my­ślami. Wy­glą­dało, jakby na nią cze­kał, choć jej przyj­ście wy­da­wało się, przy­jął chłodno. Ma­śla­kowa nie zra­ziła się jed­nak, wzięła to za­cho­wa­nie na karby roz­ża­le­nia po tym, jak kie­dyś od­rzu­ciła jego awanse.

Le­oka­dia usia­dła w fo­telu obok Ko­stasa i prze­jęła ini­cja­tywę, ra­cząc męż­czy­znę co cie­kaw­szymi aneg­dot­kami ze swo­jego ży­cia. W trak­cie roz­mowy niby przy­pad­kiem do­tknęła jego dłoni, a po­nie­waż była zimna, to pró­bo­wała mu ją ogrzać.

Go­rąca krew Le­oka­dii tro­chę z cza­sem osty­gła, bo sie­dzący obok niej Ko­stas wy­da­wał się nie­obecny i za­my­ślony. Miał ta­jem­ni­czą minę, jakby za­mie­rzał zwie­rzyć się ko­bie­cie z ja­kichś głę­boko skry­wa­nych se­kre­tów. Le­oka­dia tknięta prze­czu­ciem po­sta­no­wiła odło­żyć na ja­kiś czas myśl o ro­man­sie, przy­naj­mniej do­póki się nie upewni, że Ko­stas nie ma pro­ble­mów fi­nan­so­wych lub żony, o któ­rej nie wspo­mniał.

– Cio­ciu, co cio­cia tak po ciemku?

Do sa­lonu we­szła Re­natka. Le­oka­dia za­brała rękę z dłoni Ko­stasa. Uśmiech­nęła się do sio­strze­nicy. Pa­trzyła, jak ta od­suwa za­słony i otwiera okno, żeby wpu­ścić do po­koju tro­chę słońca. Wpu­ściła przede wszyst­kim po­pi­ski­wa­nia har­pa­gana plu­ska­ją­cego się w ba­se­nie, syna Ro­wiń­skich, i po­dmuch z afry­kań­skiego pie­kar­nika.

– My tylko tu sie­dzimy i roz­ma­wiamy. – Le­oka­dia po­czuła się zo­bo­wią­zana, by wy­ja­śnić Re­natce, dla­czego po ciemku sie­dzi z ob­cym męż­czy­zną. Nie omiesz­kała jed­nak spło­nić się na po­licz­kach jak pa­nienka, która ma coś na su­mie­niu.

Re­nata Bo­ro­wik unio­sła brwi, spoj­rzała na Ko­stasa, a po­tem otwo­rzyła sze­roko usta. Le­oka­dia po­my­ślała, że dźwięk z gar­dła sio­strze­nicy wy­do­był się ze spo­rym opóź­nie­niem. A był to krzyk o tak du­żej in­ten­syw­no­ści i czę­sto­tli­wo­ści, że wszystko wo­kół uci­chło, na­wet plu­ska­jący się w ba­se­nie Ja­siek.

Le­oka­dia spoj­rzała na Ko­stasa, ten jed­nak nie re­ago­wał na krzyk jej sio­strze­nicy. Stra­ciła o nim do­bre zda­nie. Może by­łaby dla niego bar­dziej wy­ro­zu­miała, gdyby zo­rien­to­wała się, że męż­czy­zna nie żyje od po­nad pół go­dziny.

WSTĘP DO KA­TA­STROFY

Ka­ta­strofa. To słowo za każ­dym ra­zem przy­pra­wia mnie o gę­sią skórkę. Nie wiem, czy się nad tym za­sta­na­wia­li­ście, ale ka­ta­strofa brzmi bar­dzo, ale to bar­dzo po grecku. Nic dziw­nego, to słowo po­cho­dzi prze­cież z greki. Co wię­cej, ka­ta­strofa to nie­ro­ze­rwalna część tra­ge­dii, a sama tra­ge­dia, o czym nie każdy wie, zro­dziła się na Pe­lo­po­ne­zie i stam­tąd do­piero za­wę­dro­wała do Aten! Ten ciąg przy­czy­nowo-skut­kowy wy­daje się w tej chwili zu­peł­nie po­zba­wiony sensu, ale rę­czę, że tak nie jest!

Mu­szę przy­znać, że Grecy już od za­ra­nia dzie­jów po­tra­fili na­zwać rze­czy po imie­niu. Gdy­bym wie­dział, że to wszystko cze­kać nas bę­dzie w tym – jakże pięk­nym – kraju oli­wek, wina i słońca, ni­gdy nie wsia­dał­bym do sa­mo­lotu. Ba, nie po­zwo­lił­bym wsiąść do tego sa­mo­lotu Pani Żo­nie i Pan­nie Córce. Sy­mu­lo­wał­bym kon­tu­zję, omdle­nie, a na­wet po­ważną cho­robę za­kaźną. Po prze­my­śle­niu, wy­daje mi się, że nie­wiele by to dało. Po pierw­sze nie je­stem del­ficką wy­rocz­nią, która ostrze­głaby sama sie­bie przed nad­cho­dzą­cym nie­szczę­ściem, po dru­gie Pani Żona i tak po­le­cia­łaby beze mnie.

Na­szą grecką ka­ta­strofę roz­po­czę­li­śmy zu­peł­nie nie­po­zor­nie, w mo­men­cie, gdy do­tarło do nas za­pro­sze­nie na we­sele. Nie, nie ścier­pła mi wtedy skóra na karku, nie za­drżało serce, nie po­ja­wiło się żadne prze­czu­cie. Zo­ba­czy­łem, jak mał­żonka zmie­rza w moim kie­runku, trzy­ma­jąc w unie­sio­nej dłoni otwartą ko­pertę, i po­trząsa biało-nie­bie­skim za­pro­sze­niem, wy­krzy­ku­jąc peł­nym emo­cji to­nem:

– Le­cimy!

– Do­kąd?

– Le­cimy do Gre­cji, na we­sele mo­jej ku­zynki! Na Pe­lo­po­nez!

Te­raz już ro­zu­mie­cie, skąd ten ciąg przy­czy­nowo-skut­kowy?

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

W któ­rym po­zna­jemy pierw­szych po­dej­rza­nych, choć prze­cież nie ma jesz­cze żad­nego mor­der­stwa, a wśród nich Pa­nią Żonę i Pannę Córkę oraz pi­ja­nego księ­dza

– Cud, że zdą­ży­li­śmy! – Pani Żona wa­chlo­wała się ogrom­nym ka­pe­lu­szem, który ku­piła spe­cjal­nie na ten wy­jazd. Było tego ze dwa me­try kwa­dra­towe. Fala po­wie­trza, którą wy­wo­ły­wała tym ru­chem, do­cie­rała za­pewne do ostat­nich rzę­dów, bo ja­kaś ko­bieta za­częła gło­śno na­rze­kać na kli­ma­ty­za­cję, a tej jesz­cze w sa­mo­lo­cie nie włą­czyli.

– Ważne, że się udało! – po­wie­dzia­łem.

Uśmiech­ną­łem się do księ­dza, który za­jął miej­sce w rzę­dzie obok. Na ogło­szoną przez Pa­nią Żonę wieść o cu­dzie po­pa­trzył na nas z życz­li­wym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Le­d­wie, le­d­wie. Mó­wi­łam, że­byś omi­nął ob­wod­nicę. Wciąż ją re­mon­tują.

Na­sza Córka nie miała ochoty słu­chać tej kon­wer­sa­cji. Wes­tchnęła ciężko, za­ło­żyła słu­chawki i za­nu­rzyła się w lek­tu­rze ja­kiejś po­wie­ści. Była świad­kiem wielu po­dob­nych roz­mów i wie­działa, jak się od­ciąć od że­nu­ją­cych kłótni swo­ich sta­rych.

– Cud, że zmie­ści­łaś wszystko do wa­li­zek i cud, że wra­ca­li­śmy tylko raz, po twój ka­pe­lusz.

Pani Żona po­pa­trzyła na mnie zja­dliwe. Ksiądz ob­da­rzył nas już mniej życz­li­wym spoj­rze­niem, może liczba cu­dów na metr kwa­dra­towy nieco go przy­tło­czyła.

Sie­dzący za mną ba­chor za­czął ko­pać w mój fo­tel, ko­muś z przodu od­biło się czosn­kową kieł­basą. Mał­żeń­stwo w po­bli­skim rzę­dzie wy­mie­niło kilka szorst­kich zdań, za­pewne pod­de­ner­wo­wa­nie zwią­zane z wy­lo­tem mocno da­wało się im we znaki. Za­wsze dzi­wiło mnie, że lu­dzie, wy­jeż­dża­jąc na wa­ka­cje, nie po­tra­fią się wy­lu­zo­wać.

Ste­ward po­ka­zał pa­sa­że­rom, jak się nie udu­sić w przy­padku spadku ci­śnie­nia w ka­bi­nie, i wy­star­to­wa­li­śmy.

Kiedy po­zwo­lono nam od­piąć pasy, Pani Żona przy­pu­ściła szturm na to­a­letę. Przy­zwy­cza­iłem się do tego, cho­ciaż wciąż nie poj­mo­wa­łem tego, że zna­jąc sła­bość swo­jego pę­che­rza, za­wsze wy­bie­rała sie­dze­nie przy oknie. Spo­dzie­wa­łem się, że w ciągu naj­bliż­szych go­dzin kilka razy bę­dzie się prze­dzie­rać przez nogi moje i Panny Córki. Waż­niej­sze było dla niej ro­bie­nie zdjęć niż kom­fort pisz­czeli i ko­lan współ­pa­sa­że­rów.

Po­pa­trzy­łem na na­szą na­sto­let­nią la­to­rośl. Lek­tura po­chło­nęła ją cał­ko­wi­cie. Nie chcia­łem jej prze­szka­dzać. Wi­dzia­łem, jak marsz­czy brwi. Po­my­śla­łem, że czyta wła­śnie ja­kąś szcze­gól­nie emo­cjo­nu­jącą scenę, ale uświa­do­mi­łem so­bie, że za­pewne cho­dzi ra­czej o woń czosn­ko­wej kieł­basy, która znowu do­tarła z sie­dze­nia przed nami.

Kop­nię­cie w fo­tel wbiło mi za­głó­wek w po­ty­licę. Mam szczę­ście do ta­kich sy­tu­acji.

– Prze­suń się.

Wró­ciła Pani Żona. Ope­ra­cja „prze­suń się” wy­ma­gała nieco za­chodu. Żona cze­kała cier­pli­wie, aż uniosę swoje stu­ki­lo­gra­mowe ciel­sko z fo­tela i wy­pro­stuję sto dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów zmal­tre­to­wa­nego ciała.

– Mo­nia? Mo­nia, to ty?

Ko­bieta sie­dząca obok czosn­ko­wego pa­sa­żera od­wró­ciła się do nas gwał­tow­nie. Zro­biła wiel­kie oczy na wi­dok Pani Żony, a sze­roki uśmiech prze­dzie­lił jej okrą­głą twarz.

– Ró­zia?

Cho­lera, zna­łem ją. Róża Zię­tek, ko­le­żanka mo­jej mał­żonki jesz­cze z cza­sów pod­sta­wówki. Nie wi­działy się szmat czasu. Zię­tek się­gała mo­jej żo­nie do ra­mie­nia, te­raz klę­czała na fo­telu, żeby nas le­piej wi­dzieć. Ciemne krę­cone włosy opa­dały jej na czoło, luźny ko­smyk wdzie­rał się do oka, więc prze­su­nęła go za­ma­szy­ście za ucho. Ja­kim zrzą­dze­niem bo­gów mu­siały się spo­tkać wła­śnie dzi­siaj? Zię­tek była okropną ga­dułą i plot­karą, a gdy się do ko­goś przy­kle­iła, to na­wi­jała mu ma­ka­ron na ucho, do­póki nie padł tru­pem.

– Cześć – po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się unieść ką­ciki ust i nie oka­zy­wać jej nie­chęci.

– Cześć – od­po­wie­działa. Za­trzy­mała spoj­rze­nie na mnie przez ja­kąś mi­li­se­kundę. Znów zwró­ciła się do Pani Żony. – Je­stem tu z moim Stasz­kiem. Mi­siu, przy­wi­taj się.

Miś naj­wi­docz­niej mu­siał zo­stać za­anon­so­wany. Nie mo­gło być ina­czej. Stasz­kiem był ten fa­cet od czosn­ko­wej kieł­basy. Niedź­wie­dzia góra mięsa ob­ra­cała się w na­szą stronę bar­dzo po­woli, nie­mal ma­je­sta­tycz­nie. W końcu jed­nak ob­ja­wiły nam się wielka, okrą­gła twarz i ra­miona szer­sze niż ko­nary dębu Bar­tek.

Umię­śnione ra­mię wy­su­nęło się w moją stronę.

– Graba. Stach je­stem.

– To­mek.

– Ty to ten pi­sarz, co? Ró­zia mi ostat­nio o to­bie mó­wiła.

– Chyba tak... – Nie po­wie­dzia­łem nic wię­cej, bo za­sta­na­wia­łem się, czy po­wróci mi jesz­cze kie­dyś krą­że­nie w dłoni.

Mo­głem wy­glą­dać na wzru­szo­nego tym po­wi­ta­niem, ale uśmie­cha­łem się przez łzy.

– A to jest nasz Hen­ryk! Prawda, że przy­stoj­niak?

Łapa pu­ściła moją dłoń. Nie są­dzi­łem, że szok może być jesz­cze więk­szy. Spo­mię­dzy oparć wy­ło­niła się twarz, do któ­rej po­do­bień­stwa nie mo­gła się wy­przeć ani Ró­zia, ani Sta­chu. Ob­li­cze po­śred­nie i po­śled­nie, na­lane, po­kryte czer­wo­nymi prysz­czami za­czo­po­wa­nymi żół­ta­wym na­lo­tem. Prysz­cze się za­czer­wie­niły. Gdy młody niedź­wiedź spoj­rzał na moją córkę, by­łem prze­ko­nany, że wul­kany eks­plo­dują. Mru­gną­łem, bo wy­dało mi się, że coś pry­sło mi w oko. Na szczę­ście lub nie­szczę­ście, to był tylko Stach, który rzę­ził jak wie­kowy roz­rusz­nik, plu­jąc i roz­sie­wa­jąc czosn­kową woń. Wi­dać, do­strzegł za­in­te­re­so­wa­nie swo­jej la­to­ro­śli moją.

– Bę­dziesz miał z kim po­ga­dać, He­niu! He, he...

Hen­ryk wpa­try­wał się w moje dziecko jak sroka w gnat. To było obrzy­dli­wie lep­kie spoj­rze­nie, pod któ­rym dziew­czyna za­częła wta­piać się w fo­tel. Mia­łem na­dzieję, że chło­pa­kowi nie przyj­dzie do głowy po­da­wa­nie mo­jej córce ręki na przy­wi­ta­nie. Mia­łem prze­czu­cie, że była rów­nie lepka jak cały Hen­ryk.

– Po­patrz, Mo­niś, może też będą przy­ja­ciółmi, jak my w ich wieku...

– Z tym róż­nie bywa – po­wie­dzia­łem, żeby ostu­dzić za­pał Zię­tek i Hen­ryka, któ­remu za­bły­sły oczy.

– No róż­nie, róż­nie, he, he.

Bar­dzo mi się nie po­do­bał śmiech Staszka.

– Na wa­ka­cje je­dzie­cie? – Ró­zia ba­daw­czo spoj­rzała na Pa­nią Żonę.

– Na we­sele.

– Nie mów, Ka­sia cie­bie też za­pro­siła? Na­prawdę?

Oho, po­my­śla­łem, stą­pasz po kru­chym lo­dzie, Różo Zię­tek. Wi­dzia­łem, jak w Pani Żo­nie się za­ko­tło­wało. Ja w ta­kich mo­men­tach zwy­kłem się ewa­ku­ować. Zięt­kowa wiel­kiego pola do ewa­ku­acji nie miała. Cho­ciaż... za­wsze mo­gła pró­bo­wać wy­sko­czyć z sa­mo­lotu bez spa­do­chronu.

Po­bla­dłem, gdy do­tarło do mnie, o czym tak na­prawdę mowa. Zięt­ko­wie le­cieli na to samo we­sele co my? Mia­łem na­dzieję, że to sen, że przy­sną­łem pod­czas lotu i ja­kiś skrzep ze zdrę­twia­łych nóg do­stał się do mó­zgu.

– To się bę­dzie działo! – Wielka łapa Staszka prze­su­nęła się nad fo­te­lem i klep­nęła mnie w ra­mię. – Wie­czór ka­wa­ler­ski nas czeka, sły­sza­łeś?

– Czy ja do­brze zro­zu­mia­łem? – Ksiądz z fo­tela obok na­chy­lił się w na­szą stronę. – Po­zwól­cie pań­stwo, że się przed­sta­wię, Zdzi­sław Roz­wa­dow­ski. Le­ci­cie Pań­stwo na ślub do Ka­ta­rzyny Ma­słow­skiej?

– No tak! – Ró­zia kla­snęła w dło­nie. – Ksiądz też? Bę­dzie im ksiądz udzie­lał ślubu?

– No nie. – Za­pał księ­dza tro­chę osłabł. – Prze­jęli to biedne dziecko pra­wo­sławni. Ale to świet­nie, że wła­śnie z pań­stwem będę się ba­wił na jed­nym we­selu!

– I na ka­wa­ler­skim – do­dał, re­cho­cząc, Sta­chu.

Ba­chor z tyłu znów kop­nął w sie­dze­nie.

– Mamo, mamo ten łysy też je­dzie na ślub!

Za­mkną­łem oczy. Po­czu­łem, jak palce córki za­ci­skają się na moim łok­ciu. Panna Córka mu­siała po­czuć to co ja; bra­ko­wało mi po­wie­trza, czu­łem się osa­czony. Przy­szło mi do głowy, żeby uda­wać za­wał. Czy pi­lot za­wró­ciłby wtedy do Wro­cła­wia? Zna­jąc moje szczę­ście...

– Na­prawdę je­dzie­cie na ślub Kasi? Ro­wiń­scy, miło nam. Je­ste­ście Kasi ro­dziną?

– A pani? – Róża przy­glą­dała się ko­bie­cie nieco po­dejrz­li­wie.

– Przy­ja­ciółką Ka­ta­rzyny. Kie­dyś, za­nim otwo­rzy­łam z mę­żem wła­sną firmę, pra­co­wa­ły­śmy ra­zem. Ka­ro­lina Ro­wiń­ska, a to mój mąż Bog­dan i syn Jaś.

Gdy wi­ta­łem się z Bog­da­nem, dzię­ko­wa­łem Bogu, że ten miał uścisk me­duzy. Po­czu­łem lekki, ko­jący okład na skó­rze. Sta­szek na­chy­lił się nade mną, zio­nąc kieł­basą i roz­sie­wa­jąc woń prze­po­co­nej ko­szulki, bo też mu­siał przy­wi­tać się z Ro­wiń­skim. Mia­łem je­dy­nie sa­tys­fak­cję, że Bog­dan pi­snął jak mysz, gdy niedź­wiedź Zię­tek zgniótł mu bez­kostną dłoń.

Przez chwilę wszy­scy ga­dali je­den przez dru­giego. Ksiądz znów wy­sko­czył z tek­stem: „toż to bę­dziemy się ba­wić na jed­nym we­selu”, a po­tem po­gnał do ła­zienki.

Ba­chor z tyłu przy­dzwo­nił w moje sie­dze­nie ko­la­nem, od­bi­ja­jąc mi nerkę.

– Tego księ­dza to ja znam – wy­szep­tała do wszyst­kich Róża. – Prze­no­sili go czę­sto z pa­ra­fii na pa­ra­fię.

– Ta? – włą­czył się Stach. – To ci, jak im tam, Se­kiel­scy, po­winni się nim za­in­te­re­so­wać.

– Po­waż­nie? – Ro­wiń­ska była au­ten­tycz­nie za­cie­ka­wiona. Nie usły­szała jed­nak nic wię­cej, bo obok nas za­trzy­mała się ste­war­desa.

– Czy ży­czą so­bie pań­stwo coś z na­szego ser­wisu?

– Łi­ska­cza! Razy trzy, ja sta­wiam pa­no­wie. – Stach naj­wy­raź­niej wszedł w tryb im­pre­zowy. Wi­dzia­łem, jak Róża szczy­pie go w bi­ceps, ale mógł tego na­wet nie po­czuć. – Po­dwójne, droga pani, żeby nie miała pani pu­stego prze­biegu. Ja­sne, że z colą...

– Ja po­dzię­kuję...

– Co po­dzię­kuję, co po­dzię­kuję, pa­nie pi­sarz! – prze­rwał mi Stach. – Po­dzię­ku­jesz, jak wy­pi­jesz. Trzeba się roz­luź­nić i tro­chę po­znać, lody prze­ła­mać, prze­cie spę­dzimy ze sobą tro­chę czasu.

– Boże – jęk­nęła Panna Córka.

Wró­cił ksiądz. Wy­szep­tał coś ste­war­de­sie na ucho. Chyba też lu­bił z colą. Mszal­nego nie mieli. Wy­glą­dał, jakby za ko­lo­ratkę nie wy­le­wał.

Te­raz Hen­ryk po­gnał do ła­zienki. Przy­szło mu to z tru­dem. Wciąż wy­trzesz­czał gały na moją córkę.

– No to opo­wiedz­cie coś o so­bie, pań­stwo Ro­wiń­scy – za­ga­iła Róża.

– Za­pra­co­wani, z tru­dem zna­leź­li­śmy czas, żeby wy­je­chać na te kilka ty­go­dni.

Pani Żona spoj­rzała na mnie zna­cząco. Nam udało się wy­rwać z ro­boty le­d­wie na kilka dni. Wzru­szy­łem ra­mio­nami i za­ją­łem się swoim whi­ska­czem.

Po­cie­cha Ro­wiń­skich gło­śno do­ma­gała się uwagi.

– Mamo, bajkę! Spon­ge­Boba!

– Żad­nych ba­jek, Ja­siu! Mó­wi­łam ci prze­cież! Wy­bacz­cie. – Ro­wiń­ska spoj­rzała na nas prze­pra­sza­jąco. – Sta­ramy się od­zwy­czaić synka od prze­sia­dy­wa­nia przed ekra­nem. Ten wy­jazd ma mu uświa­do­mić, że są inne, cie­kaw­sze rze­czy do ro­bie­nia.

Na przy­kład ko­pa­nie w mój fo­tel, po­my­śla­łem.

– Wra­ca­jąc jed­nak do nas. – Ro­wiń­ska wes­tchnęła. – Bog­dan jest in­for­ma­ty­kiem w Go­ogle’u, a ja mam swoją li­nię odzie­żową z ko­le­żanką.

– A jak się marka na­zywa? – za­py­tała Pani Żona.

– Od na­szych na­zwisk. Ro­wiń­ska i Ekerd.

– Czyli? – do­cie­kał Stach.

– Ro­wek – do­dał.

Za­krztu­si­łem się whi­ska­czem, Pani Żona od­biła mi lewe płuco, pa­trząc na mnie zna­cząco. Par­sk­nęła także Panna Córka, ale dla niej matka miała wię­cej li­to­ści. Sta­szek wył jak ko­była, Róża mru­gała po­wie­kami z czę­sto­tli­wo­ścią tro­pi­kal­nego mo­tyla pod­da­wa­nego elek­trow­strzą­som, a Ro­wiń­scy chyba się mocno ob­ru­szyli, bo dziw­nie za­mil­kli. Je­dy­nie Ja­siek dał znak, że żyje, ko­piąc w mój fo­tel. Po­łowa łi­ska­cza wy­lą­do­wała na mo­ich spodniach.

– Uuu, bę­dzie tro­chę pie­kło – za­drwił ze mnie Stach. – Tylko żeby nie prze­lało się do rowka.

Zię­tek miał na szczę­ście tyle taktu, że ostat­nie słowo wy­szep­tał.

Pani Żona po­dała mi chu­s­teczki, wy­tar­łem, co mo­głem, i wsta­łem, żeby przejść do ła­zienki. Mia­łem ochotę po dro­dze na­dep­nąć na nogę Jaśka, który pa­trzył na mnie i się szcze­rzył. Na­prawdę mu­sia­łem użyć ca­łej siły woli, żeby po­wstrzy­mać ten od­ruch. Nie lu­bię dzieci. Ro­bię wy­ją­tek tylko dla swo­jego.

Nie było mi dane przejść w spo­koju na­wet kilku kro­ków.

– Pan To­masz?

Po­bla­dłem, zna­łem ten skrze­czący głos. Stara skle­ro­tyczka Le­oka­dia Ma­ślak za­po­mi­nała swo­jego wła­snego imie­nia, a moje, jak na złość, za­wsze pa­mię­tała. Upły­nęło kilka ład­nych lat, od­kąd ją ostat­nio wi­dzia­łem, a ta od razu mnie wy­pa­trzyła. Tak w ogóle, to by­łem w szoku, że zde­cy­do­wała się na lot sa­mo­lo­tem, bo od lat nie opusz­czała swo­jego sta­no­wi­ska przy oknie w miesz­ka­niu. Nie wie­dzia­łem, do kogo po­wi­nie­nem mieć pre­ten­sje. Mo­ni­to­ring osie­dlowy, cho­lera, po­wi­nien być prze­cież sta­cjo­narny!

– O rany... – wy­du­si­łem. Szybko się zo­rien­to­wa­łem, że ton mo­jego głosu nie brzmi zbyt ra­do­śnie. – A cóż pani tu robi?

Za­da­jąc to py­ta­nie, w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób prze­czu­wa­łem, jaką otrzy­mam od­po­wiedź. Star­sza pani wy­sta­wiła w moją stronę przy­pu­dro­wane po­liczki i cmok­nęła gło­śno krwi­stymi od szminki ustami.

– Le­cimy na we­sele! Ależ się ucie­szy­łam, że pan też jest na li­ście go­ści, pa­nie To­ma­szu! Choć mu­szę po­wie­dzieć, że po­cząt­kowo pana nie było. To chyba było ja­kieś prze­ocze­nie, jak można było po­mi­nąć tak sław­nego pi­sa­rza! Na­pra­wiono to całe faux-pas za­raz po mo­jej in­ter­wen­cji!

Mia­łem na­dzieję, że Pani Żona ni­gdy się nie do­wie, iż wy­pad do Gre­cji za­wdzię­cza Le­oka­dii Ma­ślak i jej sła­bo­ści do mnie.

– Na­prawdę? – Nie­mrawo uda­łem nie­wy­sło­wioną ra­dość.

– Tak, tak – po­twier­dziła współ­pa­sa­żerka Le­oka­dii, która wbiła we mnie cie­kaw­skie spoj­rze­nie ogrom­nych oczu po­więk­szo­nych przez so­czewki okrą­głych oku­la­rów. Kru­czo­czarne włosy miała spięte w ku­cyk, we­soło po­dry­gu­jący w takt po­wietrz­nych tur­bu­len­cji. – Cio­tuchna zro­biła kar­ko­łomną awan­turę o pana. Gdyby tylko pan to sły­szał...

– Oj tam, oj tam, có­reczko...

– Sio­strze­nico – oku­lar­nica po­pra­wiła swoją ciotkę i wy­cią­gnęła w moją stronę szczu­płą, bladą jak wapno dłoń. Mo­gła mieć ja­kieś czter­dzie­ści lat. Dziwne, że wcze­śniej jej nie spo­tka­łem. Może jej ro­dzina nie żyła zbyt bli­sko ciotki Le­oka­dii. – Re­nata Bo­ro­wik.

– Nie Ma­ślak? – za­py­ta­łem od­ru­chowo.

– Bo­ro­wiki są smacz­niej­sze, pro­szę pana. Przy­naj­mniej tak uznała moja ma­mu­sia, wy­cho­dząc za Bo­ro­wika. – Re­nata za­śmiała się we­soło. – I tak z tej ma­ślaczko-bo­ro­wi­ko­wej krzy­żówki po­wsta­łam ja!

– Gra­tu­luję – po­wie­dzia­łem szcze­rze, prze­no­sząc wzrok z grzy­bo­wej hy­brydy na Le­oka­dię.

– Drogi pa­nie To­ma­szu, nie omiesz­ka­łam nam za­ła­twić wspól­nego sto­lika na we­sel­nym przy­ję­ciu. Wy­ba­wimy się za wszyst­kie czasy. Mamy tyle do po­ga­da­nia, że ho, ho!

Ho, ho... hooo. Na sy­mu­lo­wa­nie za­wału było sta­now­czo za późno, cho­ciaż nie by­łem pewny, czy za­raz nie przy­da­rzy mi się ja­kieś au­ten­tyczne za­słab­nię­cie.

– Na ra­zie pa­nie po­że­gnam, był mały wy­pa­dek z na­po­jem i...

Po­czu­łem na so­bie wzrok Re­naty Bo­ro­wik. Unio­sła jej się jedna brew, gdy po­szu­ki­wała wzro­kiem plamy albo cze­goś in­nego w oko­li­cach zamka u mo­ich spodni.

– Lecę – po­wie­dzia­łem szybko i ru­szy­łem w wia­do­mym kie­runku.

Przy to­a­le­cie wy­mi­ną­łem się z prysz­cza­tym. Miał po­dej­rza­nie błogą minę i nie szedł, ale le­wi­to­wał po­mię­dzy fo­te­lami. Lżej­szy może nie o kilka kilo, a przy­naj­mniej o litr. Wo­la­łem nie my­śleć o tym, co ro­bił w ła­zience, bo wszystko się tu kle­iło. Po­sta­no­wi­łem mieć na tę hor­mo­nalną bryłę mięsa baczną uwagę. Je­śli miał się do cze­goś na tych wa­ka­cjach przy­kleić, to nie do mo­jej córki.

Wró­ci­łem na miej­sce kilka mi­nut póź­niej i od­nio­słem wra­że­nie, że wpa­dłem w dziurę cza­sową, przez co bar­dzo dużo mnie omi­nęło. Księ­żulo, na­chy­la­jący się nad moim fo­te­lem, oka­zał się chyba du­szą to­wa­rzy­stwa, bo sy­pał żar­tami jak z rę­kawa. W kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie żartu skła­dał dło­nie jak do mo­dli­twy, a po­tem, przy pu­en­cie gwał­tow­nie je od­dzie­lał i wy­rzu­cał ra­miona na boki. Roz­ru­szał na­wet ob­ra­żo­nych Ro­wiń­skich. Je­dy­nie Panna Córka wci­snęła się tak głę­boko w fo­tel, że le­d­wie było ją wi­dać.

Te­raz doj­rzał mnie Stach.

– Pro­szę księ­dza! – Zię­tek nie miał opo­rów przed ga­da­niem na cały re­gu­la­tor. – A wie ksiądz, że mamy na po­kła­dzie kry­mi­na­li­stę? Halo... – Stach złą­czył dło­nie w trąbkę i ob­wie­ścił no­winę w naj­bliż­szych rzę­dach. – Kry­mi­na­li­sta na po­kła­dzie...

Cho­dziło mu oczy­wi­ście o au­tora kry­mi­na­łów. Tak piesz­czo­tliwe na­zy­wamy się z ko­le­gami i ko­le­żan­kami po pió­rze.

– Stach, weź prze­stań, bo nas za­mkną. – Róża Zię­tek uszczyp­nęła go w bi­ceps.

– Prze­cież nie mó­wię, że ter­ro­ry­stę, który ma bombę w ple­caku – ob­ru­szył się czosn­kowy he­rold.

– Czy pań­stwu cze­goś trzeba? – Zni­kąd po­ja­wiła się ste­war­desa pcha­jąca przed sobą wó­zek z wik­tu­ałami. Po­dejrz­li­wie spoj­rzała na Sta­cha, prze­chy­liła głowę, jakby cze­ka­jąc na po­twier­dze­nie tego, co usły­szała wcze­śniej.

– Ow­szem, bo...

– Nie, ni­czego – prze­rwała mę­żowi Ró­zia. Miała wi­dać tro­chę roz­sądku. – Mąż za­chwala tego whi­ska­cza, że taki wy­strza­łowy... zna­czy się do­bry. Prawda, mi­siu?

Stach udał, że za­myka usta na za­mek i za­kłada na nie kłódkę. Mimo tylu za­bez­pie­czeń wciąż je­chało mu z gęby.

Chcia­łem usiąść w swoim fo­telu, ale ksiądz chyba nie miał za­miaru się ru­szyć i blo­ko­wał mi przej­ście. W su­mie nie było czego ża­ło­wać, bo Ja­siek stał na swoim fo­telu i wy­ży­wał się na za­główku mo­jego.

– À pro­pos tego ate­isty, co go mamy na po­kła­dzie – za­czął ksiądz, wy­cią­ga­jąc ra­miona ku gó­rze. Za­sta­no­wiło mnie, czy jest wsta­wiony i źle do­sły­szał, czy tak zręcz­nie od­wró­cił kota ogo­nem od kry­mi­na­li­stów, ter­ro­ry­stów i bomb. – Święty Piotr przy­cho­dzi do Boga i mówi: Pa­nie Boże, do bram nieba puka ate­ista. Co mam zro­bić? Co mam po­wie­dzieć, temu nie­szczę­śni­kowi? – Ksiądz złą­czył dło­nie, co nie­chyb­nie świad­czyło o zbli­ża­niu się do pu­enty. – A Święty Piotr mu od­po­wiada: Po­wiedz, mu, że mnie nie ma.

Roz­po­starł ra­miona tak za­ma­szy­stym ru­chem, że przy­dzwo­nił Jaś­kowi pro­sto w cze­rep. Do­sta­łaby i ste­war­desa, ale mu­siała być szko­lona w si­łach spe­cjal­nych, bo od­chy­liła się i zro­biła unik, ja­kiego nie po­wsty­dziłby się Mike Ty­son w la­tach świet­no­ści. Śmia­łem się tro­chę dłu­żej niż inni z dow­cipu księ­dza, jesz­cze przez tę drobną chwilę, gdy Ja­siek darł się jak za­rzy­nany cie­lak.

Ste­war­desa sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia. W jej dłoni po­ja­wił się wo­re­czek z lo­dem, który przy­ci­snęła do po­liczka po­szko­do­wa­nego nie­let­niego.

– Bar­dzo mi przy­kro, na­prawdę, nie chcia­łem. – Ksiądz wzbu­rzył czu­prynę nieco oszo­ło­mio­nego chło­paka i ku mo­jej uldze wró­cił na swoje miej­sce.

Ja­siek na­wet nie zwró­cił uwagi na du­chow­nego. Nie wiem dla­czego, ale pa­trzył mor­der­czym wzro­kiem na mnie. Wy­glą­dało na to, że to do mnie miał pre­ten­sje. Może wy­czuł, że spro­wa­dzi­łem na niego to nie­szczę­ście my­ślami.

– Bę­dzie do­brze, Jaś! – po­wie­dzia­łem. – Twardy chło­pak z cie­bie.

Nic nie od­po­wie­dział, nic gło­śno w każ­dym ra­zie, cho­ciaż opuch­nięta warga wy­raź­nie się po­ru­szyła. Nie są­dzi­łem jed­nak, żeby ten ma­luch znał tak pa­skudny ze­staw prze­kleństw.

Usia­dłem wresz­cie obok Panny Córki. Wciąż była spięta. Wy­star­czyło, że spoj­rza­łem po­mię­dzy fo­tele przed nami, by wy­czuć, skąd ten na­strój. Prysz­czaty pa­trzył na nią, w ogóle przy tym nie mru­ga­jąc. Prze­su­ną­łem głowę tak, że mu­siał mieć mnie na li­nii wzroku. Po­ru­szy­łem ustami w iden­tyczny spo­sób jak wcze­śniej Ja­nek. Prysz­czaty zro­bił wiel­kie oczy i znik­nął.

Roz­sia­dłem się z uśmie­chem sa­tys­fak­cji i spo­koj­nie przy­ją­łem ko­lano Janka wbi­ja­jące mi się w krę­go­słup.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki