Zwykły człowiek - Graeme Cameron - ebook + książka

Zwykły człowiek ebook

Graeme Cameron

3,7

Opis

Codziennie mijasz go w drodze do pracy. Mieszka w domku z zadbanym ogródkiem, tak jak ty robi zakupy w osiedlowym sklepie. Miły, zawsze grzeczny i uśmiechnięty. Na pozór przeciętny, może nawet nudny.

Nikt nie wie, że od lat morduje młode kobiety. Wyrusza na polowanie jak drapieżnik, starannie wybiera ofiary. Przetrzymuje je w klatce, a potem zabija, bo tylko dzięki temu odzyskuje spokój. Taki zwykły seryjny morderca.

Pewnego dnia czuje, że już czas znów zaatakować. Ale po raz pierwszy precyzyjny plan zawodzi, a sytuacja zupełnie wymyka się spod kontroli…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (19 ocen)
6
3
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
exzozol

Nie oderwiesz się od lektury

zajebiscie niepoprawna
00

Popularność




Graeme Cameron

Zwykły człowiek

Tłumaczenie:

Dla Oscara, Lewisa, Sophie, Eve i Tracie

A także Jamiego Masona, za wszystko

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy o Sarah. Miała osiemnaście lat i ukończyła w lipcu szkołę średnią z najwyższymi ocenami z biologii, chemii, fizyki i angielskiego. Jej świadectwo maturalne stało oprawione w srebrną ramkę na stoliku narożnym w salonie obok listu z informacją o przyjęciu na uniwersytet w Oksfordzie. Miała zacząć we wrześniu studia na wydziale psychologii eksperymentalnej. Zrobiła sobie rok przerwy, pracując jako wolontariuszka towarzystwa opieki nad psami.

W wolnych chwilach rysowała karykatury celebrytów, grała w piłkę ręczną i zbierała pluszowe misie. Była też zapaloną czytelniczką fantasy; zaczęła właśnie drugi rozdział ósmej części „Kobierca” Clive’a Barkera. Spotykała się z chłopakiem imieniem Paul, choć uważała go za wyjątkowego palanta. Nie chciał zerwać z tą „straszną zdzirą” Hannah, która była obdarzona obfitym biustem i niczym się nie brzydziła. Sarah była z tego powodu bardzo zmartwiona, ale nie mogła się zwierzyć matce, ponieważ „nie zrozumiałaby” i „wystraszyłaby się tak jak ostatnim razem”. Zwróciła się więc do swojej przyjaciółki Eriki, która była starsza od niej o kilka lat, a tym samym odznaczała się znajomością życia i niezwykłą mądrością. Rada, jakiej udzieliła w tym wypadku Erica, zgodnie z ulubioną metodą rozwiązywania problemów, sprowadzała się do jednego: „obciąć mu kutasa i wepchnąć do gardła”. O Erice Sarah z matką też nie rozmawiała.

Ściany jej sypialni pomalowano na fiolet w delikatnym odcieniu, choć wciąż widać było starą wzorzystą tapetę. Miała jednoosobowe łóżko z bawełnianą pościelą na guziki i zostawiała ubrania i mokre ręczniki na podłodze. Jej pluszowe zwierzaki zajmowały każdy centymetr półki i komody. Kolekcja składała się z misiów produkowanych metodą tradycyjną; wszystkie wciąż miały karteczkę z ceną. Było ich za dużo, żeby tracić czas na liczenie. Ale wiedziałem, że jest ich sześćdziesiąt siedem.

Tamtego ranka Sarah spędziła niespełna pół godziny w wannie i przez ponad pięć minut czyściła sobie zęby. Nie miała plomb ani ubytków, ale szkliwo górnych przednich zębów ścierało się z powodu nadmiernego szorowania. Smarowała też pastą środkowy i wskazujący palec lewej ręki, by usunąć – bezskutecznie – plamy po nikotynie. W domu nie było popielniczek, a papierosy i zapalniczkę chowała w zwiniętej parze rajstop w środkowej szufladzie komody.

Nazajutrz przypadały jej urodziny. Nadeszło już wiele kartek z życzeniami; stały w równym rzędzie na gzymsie kominka w salonie. Ktoś posprzątał tam wczesnym rankiem, ale na stoliku do kawy zauważyłem pusty kubek i numer magazynu „Heat”. Sarah nie wyłączała telewizora, nawet jeśli niczego akurat nie oglądała.

Odkryłem także, że depilowała sobie włosy łonowe. Najchętniej nosiła ubrania w kolorze zielonym. Marzyła o podróży do Australii. Zrobiła prawo jazdy, ale nie miała samochodu. Ostatnim filmem, jaki oglądała na DVD, był „Buffy, pogromca wampirów” – ten kinowy, nie zaś bardziej popularny serial telewizyjny – i przypadkiem, a może nie, jej kot wabił się Buffy.

Aha, dowiedziałem się jeszcze trzech rzeczy. Że jej ostatnim posiłkiem było lasagne, że zmarła z powodu uszkodzenia tętnicy szyjnej i że jej język smakował jak esencja słodyczy.

Na szczęście podłoga w kuchni wyłożona była terakotą, poza tym bez trudu zlokalizowałem szafkę ze środkami czystości. Skrywała w swoim wnętrzu mop i wiadro, wybielacz, szmaty, rolkę czarnych worków na śmieci i mnóstwo sprejów antybakteryjnych. Nie planowałem robić tego tutaj, ponieważ miałem na głowie tysiąc innych spraw i zbyt mało czasu, by się nimi zająć, więc przypadkowe uszkodzenie tętnicy stanowiło pewną niedogodność, delikatnie mówiąc. Na szczęście jednak zareagowałem szybko i skierowałem strumień krwi we właściwą stronę, z dala od ścian.

Posłużyłem się trzydziestopięciocentymetrową piłką do metalu, żeby odciąć kończyny, które następnie, z myślą o wygodzie, przekroiłem na pół. Ręce i nogi, wraz z głową i włosami utraconymi podczas próby ucieczki, zmieściły się bez trudu w worku na śmieci. Do osobnego worka włożyłem pośladki i uda, po czym umieściłem te części ciała przy tylnych drzwiach, z dala od kałuży krwi. Tułów, pomimo drobnej sylwetki, jaką odznaczała się Sarah, był nadzwyczaj ciężki i wymagał grubszego worka; chodziło o to, by się nie przedarł i nie doszło do wycieku. Wziąłem taki ze sobą, kierując się roztropnością.

Operacja sprzątania była stosunkowo łatwa. Moje ubranie powędrowało do reklamówki, a twarz umyłem nad zlewem. Ciepła woda, a następnie antybakteryjny sprej marki Dettol wystarczyły z powodzeniem, by usunąć ślady z drzwiczek, a także zdezynfekować blaty szafek, kiedy już zgarnąłem większość krwi na podłogę. Jej wytarcie wymagało trzech wiader rozcieńczonego wybielacza, który wylałem do studzienki ściekowej na podwórzu. Rozdrabniacz w zlewie rozprawił się z zabłąkanymi skrawkami ciała; sam zlew wykonany był ze stali nierdzewnej i wymagał tylko pobieżnego wytarcia.

Jedyną troską napawały mnie maleńkie nacięcia na stole śniadaniowym, rezultat mojej niezgrabności w posługiwaniu się nożem do mięsa. Kilka plamek krwi wżarło się w drewno, ale były ledwie widoczne, a ponieważ mebel miał już najlepsze lata za sobą, wydawało się mało prawdopodobne, by ktoś je zauważył przypadkiem. Biorąc wszystko pod uwagę, nie mielibyście pojęcia, że tu gościłem.

Właściwie, kiedy już przeniosłem worki na podwórze i pochowałem środki czystości, stanowiłem jedyny obcy element w domu. Na szczęście ojciec Sarah miał z grubsza mój rozmiar; już wcześniej wygrzebałem z garderoby parę płowych spodni i stary oliwkowy polar. Zauważyłem, że jest postrzępiony i przetarty na łokciach, pachniał też trochę stęchlizną, ale najważniejsze, że był suchy i czysty.

Nie kryjąc zadowolenia, włożyłem kurtkę i buty, wyszedłem na zewnątrz i delikatnie zamknąłem za sobą drzwi.

Zgodnie ze współczesną filozofią planowania urbanistycznego dom Abbottów był oddzielony od dwóch sąsiednich szerokością ścieżki ogrodowej. By zapewnić symboliczną prywatność, każdy ogród ogrodzono z obu stron wysokimi parkanami, które u dołu posesji łączyły się z ceglanym murem. Był on o dobre piętnaście centymetrów wyższy ode mnie, wiedząc zatem, że miałbym kłopoty z przeniesieniem Sarah na drugą stronę w sposób dyskretny, postanowiłem przyprowadzić furgonetkę i wrócić po dziewczynę.

Wziąłem długi rozbieg i przeskoczyłem na drugą stronę, po czym spadłem na kobierzec gałązek i miękkich zbrązowiałych liści. Drzewa rosły tuż za granicą posesji, u podnóża stromego zbocza. Z tego właśnie miejsca widziałem, jak okno na górze zachodzi parą, i słyszałem odgłosy kąpieli; patrzyłem na sylwetkę Sarah, która się rozbierała, i czekałem, aż zamknie drzwi, mając w uszach szum wody, nim wszedłem do domu.

Teraz, kiedy zmierzałem między rzędami sosen w stronę drogi, sceneria była zupełnie inna. Wszystko, co czyniło świt tak doskonałym, zniknęło – cieniutka warstwa śniegu na szczytach dachów, nieznaczny trzask gałązek pod kopytami jeleni, szelest liści niepokojonych przez ciekawskie lisy. Zamiast tego terkot silników wysokoprężnych i zgrzytliwy stukot betoniarek, biały szum porannych wiadomości i stuk-stuk-stuk kielni na cegłach. Zaczęło się to krótko po moim przybyciu, i choć osiedle wraz z ukończeniem budowy miało pogrążyć się w błogosławionej ciszy i dobrosąsiedzkiej atmosferze, chwilowo dźwięk towarzyszący rozbudowie zamieniał je w istne piekło. Z drugiej jednak strony zapewniał mi ten luksus, że nie musiałem iść na palcach.

Myśląc o tym, czułem, że brakuje mi czegoś jeszcze – czegoś, czego nie potrafiłem określić. Pocieszającego ciężaru, który zwykle czułem na udzie, a który nagle zniknął.

Dopiero gdy dotarłem do furgonetki, uświadomiłem sobie, że zatrzasnąłem w niej cholerne kluczyki.

Z ogromną niechęcią wybiłem szybę, ale transit miał podwójne i dodatkowo wzmocnione zamki, zamówiłem też do niego opcjonalny system alarmowy. W konsekwencji, tak jak każdy inny człowiek, miałbym problem, żeby włamać się do wozu. Rozważywszy tę opcję, a także obliczywszy, ile czasu zabrałoby mi wzięcie taksówki i jazda do domu po zapasowe kluczyki, znalazłem wkrótce cegłę. Znów siedziałem w swoim samochodzie, zdany jednakże na łaskę ogrzewania.

Zostawiłem Sarah tuż za boczną furtką i wprowadziłem furgonetkę tyłem na podjazd o podwójnej szerokości, by jak najmniej rzucać się w oczy. Poświęciłem chwilę, by ponownie obejrzeć małe okno toalety na tyłach domu; wcześniej obłupałem trochę farby, w drewnie widniały też wgniecenia, ale rama znajdowała się na swoim miejscu, a szyba była nietknięta. Sądząc po ilości pudeł i koców piętrzących się w środku, a także skupisku dawno niesprzątanych pajęczyn, nikt nie odkryłby uszkodzeń aż do lata. Dobrze.

Stwierdziłem z zadowoleniem, że Sarah nie wyciekła z ani jednej torby, i po kilku dosłownie sekundach te lżejsze znalazły się w furgonetce. Lecz gdy odwróciłem się, żeby zabrać grubszy worek, spojrzałem odruchowo w stronę drzwi i zamarło mi serce. Twarz, która patrzyła na mnie pytająco, była znajoma. Wcześniej studiowałem przez chwilę maleńkie zdjęcie, jedno z tych, jakie można zrobić w automacie fotograficznym w centrach handlowych; wypadło z pamiętnika Sarah, kiedy leżałem na jej łóżku. Ale nie było mowy o pomyłce.

Erica zdradzała tak głębokie wahanie, że niemal słyszałem warkot jej komórek mózgowych, kiedy stała z palcem tuż przy dzwonku, uniesionymi brwiami i rozdziawionymi ustami. Wiedziałem aż za dobrze, dokąd zmierzają jej myśli, więc zmieniłem ich bieg za pomocą uśmiechu i przyjacielskiego gestu.

– Cześć! – zawołałem. – Proszę się nie bać, nie jestem włamywaczem.

Wyraz jej twarzy zmienił się od razu, jakby zamierzała przepraszać.

– Och, nie, nie. W ogóle tego nie podejrzewałam. – Roześmiała się, a kilka kosmyków zsunęło się z jej czoła, zakrywając oczy.

– Jestem z opieki społecznej – wyjaśniłem. – Zabieram stare torby. – Zachichotałem w duchu. – To znaczy torby ze starymi rzeczami. Szuka pani tej młodej damy?

Szła teraz w moją stronę. Ciemne loki podrygiwały, wełniany szalik kołysał się w rytm jej bioder. Piersi zmagały się z górnym guzikiem kurtki przy każdym stanowczym kroku. Poczułem szybsze krążenie krwi, dźwięk mechanicznych młotów i świdrów pneumatycznych zamienił się w przytłumiony szmer.

– Tak. Wie pan, gdzie jest? Nie otwiera drzwi.

Znajdowała się teraz tak blisko, że słyszałem szelest dżinsu między jej udami. Mogłem wybrać jeden z dwóch sposobów i prawdopodobnie uniknąć sceny za sprawą szybkiego i zdecydowanego działania, ale jak często się to dzieje w obliczu niezwykłego naturalnego piękna, moja uczciwość wzięła górę.

– Tak – odparłem. – Jest w ogrodzie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mój ubezpieczyciel zrobił na mnie wrażenie. Po pierwsze, nie musiałem czekać na połączenie, torturowany skrzekliwym, powtarzanym w kółko nagraniem „Greensleeves” czy co tam obecnie puszczają. Po drugie, telefonista, który mówił z indyjskim akcentem, ale twierdził, że nazywa się Bruce Jackson, okazał współczucie zamarzającemu człowiekowi i skierował mnie do lokalnego warsztatu; nie dość, że mieli na składzie szybę do mojego wozu, to jeszcze zamontowali ją na poczekaniu. Potem dali mi filiżankę herbaty, choć określenie „herbata” jest w tym wypadku naciągane. Nie powinno się jej serwować w plastikowym kubku i z zatłuszczonego automatu, poza tym przenigdy nie powinno się do niej dodawać mleka w proszku. Ale ponieważ nie zaproponowano mi nic innego, a napój był przynajmniej ciepły, udałem wdzięczność i wypiłem go.

Uporawszy się z naprawą wozu, zmuszony porzucić pierwotne plany, wstąpiłem do sklepu ze sprzętem remontowo-budowlanym, żeby kupić komplet brzeszczotów i trochę ługu, a także, pod wpływem impulsu, szlifierkę bezprzewodową. Pomyślałem, że może się przydać. Następnie zajrzałem do sklepu z wykładzinami, gdzie nabyłem sześć dużych ścinków, które pasowały niemal idealnie do próbki, którą trzymam w schowku na rękawiczki. Nigdy tego za wiele, wierzcie mi.

Zahipnotyzowany syrenim śpiewem wołowiny, której woń niosła się wraz z wiatrem, podjechałem do pobliskiego McDonalda, gdzie ładna jasnowłosa dziewczyna z czterema złotymi gwiazdkami na uniformie, ale bez plakietki z imieniem, podała mi cheeseburgera, jak twierdziła, który jednak po bliższym zbadaniu okazał się jego tanią imitacją, a konsumpcja niewiele bardziej satysfakcjonująca niż tkwienie na żałośnie wąskim podjeździe dla zmotoryzowanych klientów. Budziło to rozczarowanie, ponieważ panna Złote Gwiazdki wyglądała na osobę, która mogłaby zapewnić mi spożycie naprawdę dużych burgerów.

Śnieg powrócił, nim wyjechałem na drogę. Spadał gęstą zasłoną, pokrywając w ciągu kilku minut ziemię i tworząc jasny, męczący wzrok tunel.

Szosa, która biegła przez las, pogrążona była w niezwykłym spokoju nawet jak na tę pogodę. Tylko mój samochód zostawiał ślad, poza miastem nie napotkałem już żadnego wozu. W takich chwilach, choć wydaje się to nieprawdopodobne, człowiek czuje jedność z naturą, siedząc w ogrzewanej furgonetce.

Po przejechaniu około trzech kilometrów, gdy drzewa coraz ściślej obejmowały drogę, skręciłem w polny trakt biegnący wzdłuż głównego szlaku kolejowego. Przy ładnej pogodzie jest uczęszczany przez ludzi z psami i rowerzystów, ale pozostaje niedostępny dla pojazdów za sprawą stalowej zapory na wspornikach, z łańcuchem i kłódką. Na szczęście mam klucz.

Zamknąłem za sobą bramę i tłumiąc żal wywołany myślą, że naruszę dziewiczy śnieg, ruszyłem wzdłuż wyżłobionego traktu. Przejechałem około ośmiuset metrów, by nikt nie mógł mnie dostrzec od strony szosy.

Tak wyglądała zima, kiedy byłem dzieckiem. Śnieg na ziemi po goleń. Padające wokół mnie tysiącami miękkie, delikatne płatki, które osiadały na włosach i łaskotały twarz. Powietrze tak rześkie i nieruchome, że łagodziło chłód. Para oddechu przed oczami, unosząca się ku czystemu, białemu niebu. Ciche skrzypienie pod stopami przy każdym ostrożnym kroku. Błoga, niczym niezmącona cisza.

Zimy były wówczas długie i pełne różnorakiej tajemnicy. Wynajętymi samochodami odbywałem z ojcem niebezpieczne podróże do odległych placówek. Wiekowa stajnia przy podjeździe zamieniała się w arktyczny wrak statku, a żelastwo na wysokich półkach stawało się pirackim skarbem. No i lasek brzozowy za ogrodem, gdzie ziemia była dostatecznie sucha, by można było na niej siedzieć pod baldachimem koców, i gdzie nigdy nie docierały krzyki i wrzaski rozlegające się w domu.

Tego dnia jednak nie miałem czasu na refleksje. Zaparkowałem furgonetkę w miejscu, w którym trakt stykał się z połacią odsłoniętego wrzosowiska przecinającego las. Grunt zniża się tu w stronę torów kolejowych, a za nimi znajduje się strome urwisko z gęsto porośniętym bagniskiem na dole, które ciągnie się wzdłuż rzeki. Tam gdzie stałem, ziemia opadała gwałtownie, tworząc okolony drzewami krater o średnicy około stu metrów, z płytkim stawem na dnie zasilanym przez dopływ rzeki, która wije się przez bagnisko i płynie pod torowiskiem. Wspiera się ono na ceglanym tunelu, zbudowanym w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, kiedy kładziono linię kolejową, by umożliwić barkom dostęp do ówczesnego wyrobiska krzemiennego. Przez lata palowane i wzmacniane w zaciekłej, ale skazanej na porażkę walce z grawitacją i rozpadem, drży i zawodzi, ilekroć przejeżdża obok pociąg.

Dotarcie do tego miejsca wymaga bacznej uwagi nawet w najbardziej sprzyjających warunkach. Gdy zalega głęboki śnieg, a człowiek dźwiga ogromny ciężar, zamienia się to w koszmar. Musiałem odbyć dwa kursy, zostawiając mocniejszy worek pod mostem i wracając po mniejsze i łopatę. Niestety, ta pora roku zmusza do niejakiego kompromisu. Jest tu dużo dobrego gruntu, dostatecznie trwałego, by nie naruszył go przypadkowy przechodzień; bądź co bądź tam, dokąd mogę dotrzeć, możecie dotrzeć także i wy. Jednak przy tak niskiej temperaturze nie sposób wykopać w ziemi dół. Każdy jej kawałek, który jest dostatecznie miękki, by wbić w niego łopatę w środku zimy, będzie w lecie prawie niedostępny, a zatem z pewnością odległy i gęsto porośnięty.

Błąd, który zrodził pojęcie „płytkiego grobu”, jest klasyczny; popełniają go w kółko ogarnięci paniką nowicjusze. Uparcie nie uwzględniają czasu i wysiłku, jakiego wymaga kopanie w leśnym podłożu, dlatego końcowy rezultat to z reguły bardzo niewielki dół. By odpowiednio przykryć ciało, są zmuszeni usypać spory wzgórek ziemi zgarniętej z przyległego terenu. A ponieważ wygląda to wypisz, wymaluj jak płytki grób, starają się go zamaskować warstwą paproci i mchu. I oczywiście przy pierwszym silniejszym wietrze spod gleby wyłaniają się palce stóp.

Tego dnia musiałem wkopać się na głębokość półtora metra. Mogło to potrwać całą zimę.

ROZDZIAŁ TRZECI

W chwili śmierci mój ojciec uśmiechnął się w końcu. Wciąż był ciepły, kiedy zostawiłem go za pierwszym razem, skóra miękka, policzki zarumienione. Krew zbierała się w trocinach pod jego szyją, maleńkie ścinki drewna unosiły się na powierzchni, tańczyły ze sobą i tworzyły wzory na podobieństwo śnieżynek naśladujących kształtem te, które roztapiały się na moim płaszczu.

Klęczałem nad nim, szukając w jego oczach choćby iskierki życia. Ten jeden jedyny raz ów silny, dumny człowiek spojrzał na mnie – jego ostatnia szansa, by w ogóle na mnie spojrzeć – a jednak wciąż nie był w stanie spojrzeć na mnie naprawdę.

Przez tych kilka chwil dostrzegłem na jego twarzy cały wachlarz emocji. Ból zdrady. Żal zawinionej porażki. Zdumienie fascynacjami małego chłopca. Frustrację wywołaną żądaniem uwagi. Rozczarowanie, gniew i odrazę. Lęk.

Po śniadaniu wróciłem i usiadłem przy nim, trzęsąc się bez końca, patrząc, jak krzepnie krew, a twarz pokrywa się woskiem. Około południa śnieg na dachu nabrał ciężkości i zsunął się na ziemię, strasząc mnie przy tym. Co jakiś czas w szczelinie pod drzwiami węszył ciekawski lisi nos. Ale poza tym towarzyszyły mi tylko cisza i przenikliwy chłód.

Przed nastaniem nocy był już zimny, palce zwinęły się w sztywne szpony, a ja uległem głodowi.

Powlokłem się przez ogród do ciepła domu, modląc się przez cały czas, bym znalazł w piekarniku kolację, by matka dopilnowała, żebym zjadł warzywa, a potem otuliła mnie w łóżku i obiecała, że nazajutrz wszystko będzie dobrze. Lecz dostrzegłem wyraz jej oczu, kiedy całowała mnie tego ranka na pożegnanie, dojrzałem w nich życie i iskrę, jakich nigdy wcześniej nie widziałem. Gdy brała swoje torby i wychodziła z domu, zostawiając mnie samego z owsianką, wiedziałem w głębi duszy, że tym razem to odejście jest inne. Sprawiało wrażenie ostatecznego.

Zrobiłem jedyną rzecz, o jakiej miałem pojęcie. Objadłem się ciastem z syropem karmelowym i czekałem, aż ktoś mnie znajdzie. Dziwne, ale nikt nigdy tego nie zrobił.

Podgrzej piekarnik do temperatury dwustu sześćdziesięciu stopni Celsjusza.

Wyciśnij sok z sześciu pomarańczy; zetrzyj skórkę z dwóch i posiekaj z grubsza pozostałe. Weź dwa średniej wielkości filety ulubionego ptaka i zrób w każdym nacięcie. Umieść w nich taką samą ilość posiekanej skórki i włóż wszystko do brytfanny wypełnionej wodą do wysokości centymetra. Piecz w piekarniku, aż skórka nabierze złocistego koloru i chrupkości, potem obniż temperaturę do stu pięćdziesięciu stopni i odczekaj godzinę.

W tym czasie wlej świeżo wyciśnięty sok ze skórką pomarańczową do garnka i dorzuć dwie trzecie filiżanki cukru. Postaw miksturę na średnim ogniu i zmniejszaj go stopniowo. Dolej łyżkę gorzkiej angielskiej i odstaw garnek.

Zagotuj w osobnym garnku dwie filiżanki bulionu z kurczaka, następnie dodaj miksturę pomarańczową i gotuj na wolnym ogniu jeszcze przez dziesięć minut.

Kiedy mięso jest już gotowe, odlej tłuszcz z brytfanny i postaw ją na piecyku. Dolej filiżankę likieru Grand Marnier, a potem zaczekaj, aż alkohol wyparuje. Miej pod ręką drewnianą łyżkę, ponieważ będziesz musiał co chwila skrobać dno brytfanny. Następnie dolej filiżankę soku pomarańczowego i gotuj wszystko przez mniej więcej minutę.

Na koniec usuń pokrojoną skórkę pomarańczową z mięsa i zmieszaj miksturę pomarańczową z pozostałym sosem z brytfanny. Podawaj z prostymi dodatkami, na przykład z młodymi ziemniakami i fasolką szparagową.

I oto proszę: filet z Sarah w pomarańczach.

Zbudowałem garaż na tyle duży, by mógł pomieścić furgonetkę i trzy samochody. Automatyczny system utrzymuje wewnątrz stałą temperaturę szesnastu stopni Celsjusza i zmniejsza wilgotność. Podwójne drzwi obsługuje się pilotem, który wykorzystuje kod zmienny, zapewniający spokój ducha. Mam trzy nadajniki; jeden noszę przy wisiorku na klucze, a zapasowe zamknięte są w pudełku przechowywanym w szafce kuchennej wraz z kolekcją pamiątkowych kluczy do drzwi, którą zgromadziłem w ciągu minionych lat. Kluczyk do pudełka znajduje się przy wisiorku. Ku przypomnieniu.

Schody prowadzące do piwnicy ukryte są za kredensem – czy raczej za jego fałszywą tylną ścianą – z półkami, na których stoją wypełnione do połowy puszki z farbą i inne przedmioty, które się nie przewrócą nawet poruszone; otwiera się, po przekręceniu ukrytego zatrzasku, na pustą przestrzeń między zewnętrzną a fałszywą ścianą z tyłu garażu. Stopnie schodów pokrywa odporna nylonowa wykładzina ze ścinków koloru morwy, z kropkowatym wzorem, który doskonale kamufluje wszelkiego rodzaju ciemne plamy. Spełnia wszelkie europejskie standardy niepalności i antystatyczności, jest także zabezpieczona odpowiednim preparatem przed odbarwieniami. Po takiej wykładzinie można bezpiecznie ciągnąć niemal wszystko.

Ponad sześć metrów niżej, u podnóża schodów, znajdują się drzwi, czyli ocynkowana stal z dwoma zamkami wpuszczanymi, wypełnienie odporne na wiertło, dodatkowy zamek z siedemnastoma ryglami. Wewnętrzne usztywnienia przedzielone są warstwami dźwiękoszczelnej i termicznej izolacji, same drzwi zaś wykończone ładną naturalną okleiną bukową.

Za nimi znajduje się to, co opisałem majstrowi budowlanemu jako pokój gier. Betonowa konstrukcja, trzynaście i pół metra na dziewięć, oświetlona przez oktet reflektorów, po dwa w każdym górnym narożniku pomieszczenia, i wyposażona w antenę podłączoną do wzmacniacza komórkowego, co zapewnia odpowiednią jakość odbioru telefonicznego. Ściany są otynkowane i pomalowane na delikatny jasnoniebieski kolor. Podłogę pokrywa gumowa mata o grubości ponad siedmiu centymetrów. Majster, niestety, był trochę zaniepokojony moimi wyjaśnieniami i teraz spoczywa półtora metra nad sufitem, pod dwuipółmetrową warstwą ziemi.

Pośrodku pomieszczenia stoi klatka o wymiarach siedem metrów na siedem, skonstruowana z grubych na dwanaście i siedem dziesiątych milimetra prętów, siatki metalowej i szyn kanałowych o grubości trzech centymetrów i ośmiu milimetrów. Jest wyposażona w drzwi o szerokości półtora metra i wysokości dwa metry dziesięć, zaopatrzone w bliźniacze zamki i wzmocnioną kłódkę tytanową.

Wewnątrz stoi żelazne pojedyncze łóżko, przytwierdzone do podłogi siedemnastocentymetrowymi śrubami. Leży na nim materac kieszeniowy, biała bawełniana pościel i miły w dotyku koc z wełny owczej. W narożnikach łóżka znajdują się, przymocowane do podłogi pod warstwą maty gumowej, stalowe pierścienie o średnicy piętnastu centymetrów. W kącie klatki zainstalowano umywalkę i ubikację z odpływem podłączonym do głównej kanalizacji.

Na koniec trzeba wspomnieć, że przynajmniej tego dnia w klatce znajdował się jeszcze jeden detal. Spoczywał na środku podłogi zwinięty w kłębek. Zdradzał wrażliwość na światło, dźwięk zamykanych drzwi i zapach domowych posiłków. Okryty warstwami brązowej wełny i ciemnoniebieskiego dżinsu, drgnął niespokojnie, kiedy wszedłem do klatki, i popatrzył na mnie w milczeniu szeroko otwartymi, nienawistnymi oczami. Był zmęczony, zdezorientowany i głodny. Nazywał się Erica Shaw.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Świadczący o pewności siebie tupet już dawno zniknął. Erica nie poruszyła się, kiedy starając się utrzymać tacę jedną ręką, drugą otworzyłem kłódkę. Jednak dźwięk klucza przekręcanego w zamku drzwi sprawił, że usiadła gwałtownie i zaczęła przesuwać się po gumowej podłodze, aż uderzyła plecami o przeciwległą ścianę klatki. Podciągnęła kolana pod brodę i popatrzyła na mnie z gniewem. W jej oczach płonęła nienawiść zmieszana ze strachem, a niegdyś lśniące kosmyki włosów przypominały matową, pozbawioną życia plątaninę, która zakrywała twarz i lepiła się od łez spływających po policzkach. Zadrżała, nie odzywając się słowem.

– Erico – zwróciłem się do niej łagodnie. – Czas na kolację.

Postawiłem tacę na brzegu łóżka – drewnianą tacę ozdobioną wizerunkami prosiaczków i kaczuszek, z miękkim oparciem na kolana. Plastikowy talerz, który nadaje się do zmywarki, ze szlaczkiem stokrotek wzdłuż brzegu. Taki sam kubek z zimnym napojem, niegazowanym. Plastikowy nóż i widelec.

Nie poruszyła się ani nie odezwała. Patrzyła tylko, kolana jej drżały, ramiona unosiły się wraz z każdym płytkim oddechem.

Usiadłem na podłodze, naprzeciwko niej.

– No śmiało, musisz coś zjeść prócz owsianki. Jesteś chuda. – Brak odpowiedzi. – To smaczne. Spróbuj i przekonaj się, czy ci odpowiada. – Nic. – Erico, posłuchaj mnie. Nie pozwolę ci zagłodzić się na śmierć.

Dostrzegłem w niej jakąś zmianę, choć niczym tego nie zdradziła. Wyczułem jej pragnienie odpowiedzi, żądanie, by się dowiedzieć, w jaki sposób umrze. Ale nadal milczała.

– Okay. – Westchnąłem. – Dam ci spokój. Zrób, co uważasz za słuszne. – Wstałem i odwróciłem się, zamierzając wyjść z klatki. – Aha, pościel na łóżku jest nowiutka. – Zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz w obu zamkach i schyliłem się po kłódkę u moich stóp. – Nie musisz spać na podłodze.

I wtedy dostałem w twarz porcją soku pomarańczowego i fasolki.

– Nie jadam pieprzonego mięsa, psycholu! – wrzasnęła Erica, zaciskając palce na stalowej siatce.

Niepożądany filet wylądował na podłodze. Talerz poleciał przez całą klatkę i stuknął o ubikację. Ziemniaki rozsypały się na wszystkie strony. Z moich włosów spływał sos. Plułem sobie w brodę.

– Celny rzut – przyznałem. – Ale tak szczerze mówiąc, nie masz prawa grymasić.

– Rzeczywiście – rzuciła ze złością, zaciskając palce na siatce. Kostki jej dłoni zbielały, oczy błyszczały jak u osaczonego tygrysa. – À propos, jak długo zamierzasz trzymać mnie w tym pieprzonym lochu?

Rozsądne pytanie, szkoda tylko, że nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Jest faktem, że czas, trend i turystyka to kapryśni sprzymierzeńcy, i trudno przewidzieć, kiedy raczą spełnić oczekiwania. Uznałem jednak, że lepiej jej tego nie mówić, więc siląc się na niejaką pewność siebie, odparłem:

– Szklanka jest do połowy pusta czy do połowy napełniona?

Odsunęła się gwałtownym ruchem od drzwi.

– No cóż – powiedziała z kpiącym uśmiechem. – Nie możesz mnie tu trzymać przez następne osiem lat, sam zresztą wspomniałeś, że nie wolno mi zagłodzić się na śmierć, więc albo przetrzymujesz mnie dla okupu, albo zamierzasz mnie zabić. Tak czy owak, przypuszczam, że zechcesz się z tym szybko uporać.

Też uśmiechnąłem się kpiąco.

– No cóż, nie zamierzam cię sprzedać, wierz mi. – Zauważyłem, że traci wigor. – I przykro mi, że cię tu przetrzymuję i każę ci czekać, ale jak dotąd nie miałem jeszcze okazji zrobić z tobą czegokolwiek. W pewnym momencie wypuszczę cię z klatki i pobawimy się. Jeśli będziesz miała dość szczęścia, to może uda ci się wrócić do domu. Lecz jeśli będziesz zbyt słaba, żeby uciekać, to nie licz na żadną szansę, a jeśli zamierzasz się głodzić, to nici z frajdy.

Od razu powróciło milczenie. Buńczuczność, niechęć, nawet strach zniknęły z jej oczu; pozostały jedynie wielkie ciemne rozlewiska smutku.

– Będziesz jadła to, co ci daję, bo jest to dobre. Więc może zechcesz pozbierać z podłogi, co się da, a ja tymczasem poszukam mopa.

Pieprzeni wegetarianie.

Nie wiedziałem na dobrą sprawę, czego potrzebuję, ale pomyślałem, że wybiorę się do pobliskiego supermarketu. Luty już minął, ale początek wiosny wciąż się ociągał z nadejściem. Gdy zapadł zmrok, temperatura spadła poniżej zera, resztki zaś mglistego wieczoru przemieniły drogi w lodowisko.

Gdyby piaskarki zrobiły swoje, byłaby to prosta pięciominutowa jazda, a tak czekały mnie ożywcze zmagania ze zdradzieckimi prawami fizyki. Jako że przyczepność stanowi pierwszą ofiarę pogody, furgonetka ślizgała się wariacko po lodowisku, pragnąc najwidoczniej spotkać swój los, czyli wylądować brzuchem do góry w zamarzniętym rowie. Godzina szczytu ledwie przeminęła, ale nie napotkałem jakiegokolwiek wozu; nikt prócz mnie nie był na tyle głupi, by zmagać się tu z żywiołami. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że gdybym źle skończył, prędzej nadeszłaby wiosna niż pomoc. Przyznam, że mi się to podobało.

Po dwudziestu minutach niczym nieskażonej i radosnej niepewności dotarłem do autostrady. Pokryta grubą warstwą solanki, rojna od zmęczonych nieszczęśników wtłoczonych w brudne puszki, przywołała mnie brutalnie do posępności powszedniego życia. Czułem się jak tuńczyk.

Zastanawiając się w milczeniu, czy wegetarianie jedzą tuńczyki, postępowałem zgodnie z zasadami zakupowej rutyny. Obserwowałem niezgrabne dziewczęta w mundurkach szkolnych i z aparatami na zębach. Jakaś drobna brunetka w prążkowanym kostiumie wertowała lokalną gazetę, a znajomy nagłówek wzbudził jedynie umiarkowane zainteresowanie:

ZAGINIONE DZIEWCZĘTA NAJPRAWDOPODOBNIEJ ZOSTAŁY UPROWADZONE

W alejce z kartkami okolicznościowymi roiło się od matek o obfitych zadach. Ignorowały znudzone i wiercące się latorośle na rzecz wymuszonych puent i sentymentalizmu, który mógł przyprawić o mdłości. Dział odzieży damskiej był opustoszały z wyjątkiem kruchej, siwowłosej pracownicy przymierzalni, wlepiającej w podłogę przepełniony smutkiem wzrok osoby niedocenionej i rozpaczliwie wierzącej, że w życiu może być – poprawka: musi być – coś więcej.

W dziale owocowo-warzywnym wybrałem brzoskwinię. Była mała, różana i idealnie zaokrąglona. Gdy tylko uchwyciła moje spojrzenie, poczułem, jak ślina napływa mi do ust. Jednak jej krzepki i posiniaczony towarzysz szybko zabił we mnie wszelki apetyt. Czy raczej uczynił to jego mundur.

W alejce z wypiekami nie było słodkich babeczek, a jedynie nadmiar przetłuszczonych pączków. Uderzyło mnie, jak nieliczne z nich, upasione na ciastkach i drożdżówkach, wyglądają odpowiednio. W przeciwieństwie do rudowłosej w alejce z karmą zwierzęcą, osoby o szerokich biodrach i chudych ramionach, żadna z tych istot nie mogła się pochwalić grubokościstością. Rozważywszy wszelkie implikacje, ruszyłem dalej.

Makarony i sosy: wysoka blondynka z haczykowatym nosem i pałąkowatymi nogami, które po pobieżnej inspekcji wydały się zbyt chude, by udźwignąć ciężar ciała czy zapewnić jakąkolwiek stabilność w obliczu uporczywego wiatru. Kroczyła niezbornie, co utrudniało określenie źródła owej niezgrabności: proteza czy anoreksja. Tak czy inaczej, lubię odrobinę mięsa do spaghetti.

Sprawy zaczęły przedstawiać się lepiej w dziale z mrożonkami: kolejna ognistowłosa, młodsza i węższa tym razem, bardziej kasztanowata niż ruda, w obcisłych dżinsach, które podkreślały smakowitą krągłość szczupłych ud i kolistych bioder. Pochyliłem się obok niej, żeby zajrzeć do lodówki, niemal ocierając się policzkiem o jej kucyk. Drzewo herbaciane, mięta i leciutka woń wanilii. Ożywcze i jednocześnie relaksujące.

– Przepraszam – powiedziałem, kładąc delikatnie i przepraszająco dłoń na jej ramieniu, i sięgnąłem jednocześnie po pudełko lodów kokosowych Carte d’Or. Zerknęła na mnie z grzecznym uśmiechem i nie zamierzała się odsuwać. Nie chcąc jednak nadużywać szczęścia, odpowiedziałem jej uśmiechem i wycofałem się. Postałem chwilę nad mrożonymi warzywami i odczekałem, aż zbliży się do lodówki i przejdzie dalej, nim podążyłem za nią w odległości równej połowie alejki, dostosowując z uwagą swój krok do jej tempa marszu.

Pchała przed sobą niewielki wózek, ale nie ulegało wątpliwości, że robi zakupy na cały tydzień; kulinarnie przezorna, miała dość produktów na siedem osobnych posiłków, a w tej chwili wybierała paczkę zawierającą osiem słoiczków z fromage frais. Najwidoczniej przeznaczała na sklepowy relaks jeden wieczór w tygodniu.

Jej wiktuały dowodziły, że zdążyła już spenetrować większą część sklepu: fasolka w sosie pomidorowym, tuńczyk, kukurydza cukrowa, płyn do zmywania naczyń, makaron, ryż, kuskus i dwa gotowe sosy. Zdawało się, że te artykuły odpowiadają pewnemu ustalonemu wzorcowi. Może właśnie takie wiktuały jadali wegetarianie.

W sytuacji, gdy jej powab został niemal przyćmiony przez nagłą mądrość, którą mnie obdarzyła – wiedziałem już, co należy zrobić – uwolniłem ognistowłosą z objęć mego zamiaru i wyruszyłem na niezwykle istotne poszukiwania, by odzyskać poczucie moralnej wyższości i ocalić reputację nieskazitelnego gospodarza.

Zdołałem dotrzeć do działu rybnego.

Jedynie nieliczni szczęściarze potrafią określić precyzyjnie tę chwilę, kiedy ich życie zaczęło obracać się wniwecz. Większość może się tego tylko domyślać, czepiając się odległych wspomnień o bogactwie, bezpieczeństwie i szczęściu, dumając o tym, gdzie się to, u diabła, podziało, próbując rozpaczliwie odzyskać resztki niezależności. Wczoraj był domek z pnącym bluszczem, ładna i utalentowana żona, która nigdy nie okazywała zmęczenia, i dzieci, które sprzątały swoje pokoje i nie opierały łokci o stół. Retriever. Gabinet. Volvo. A dzisiaj wynajęta nora z jednym łóżkiem i tłustymi plamami na suficie. Przenośny telewizor. Metro. Pchły. Upadek, choć z pozoru długi i bolesny, dokonuje się w mgnieniu oka.

W przypadku tychże ludzi nie istnieje mechaniczny datownik. Wypadają z łask miesiącami i latami, ale mimo to zgłębiają odmęty duszy w poszukiwaniu dnia i godziny w próżnym przekonaniu, że odkrycie owej pojedynczej chwili pozwoli im odwrócić zły los. Często szukają tak do końca życia.

Ja natomiast należę do tych nielicznych szczęściarzy. Wiem dokładnie, kiedy wszystko zaczęło się psuć w moim przypadku. Było to piątego kwietnia o godzinie dziewiętnastej minut dwadzieścia trzy i siedemnaście sekund. Zwiastunem była para oczu.

Większość oczu, które widzę, patrzy na mnie jak na powietrze. Niektóre zatrzymują spojrzenie na chodniku, pragnąc za wszelką cenę uniknąć ludzkiego wzroku. Inne spoglądają w dal, puste i bez wyrazu, zdradzając pragnienie, by być gdzie indziej, gdziekolwiek, byle nie tu i teraz. Niektóre zerkają, ślizgają się po danym obiekcie, umykają i po prostu nie gapią się na nic. Ale większość oczu wpatruje się we mnie jak w powietrze, jakby mnie tu zwyczajnie nie było.

Te oczy były jednak inne. Napotykały niewzruszenie spojrzenie moich, przewiercały je, patrzyły wprost we mnie. Miały w sobie ładunek jakiejś nieuchwytnej przenikliwości, magnetycznego déjà vu oplatającego pająkowatymi palcami mój kręgosłup, rzucając iskierki zachęty i tęsknoty zabarwionych lękiem i niechęcią; sprawiały, że czułem się jednocześnie upojony i wypalony. Bieg moich myśli się wykoleił; pusta głowa oderwała się od ramion, nogi groziły ugięciem pod ciężarem pozbawionego kierunku ciała. Nie wiem, jak długo to elektryzujące spojrzenie przykuwało mnie do miejsca, ani jak te oczy zbliżyły się do moich na odległość paru centymetrów, ale po chwili zamrugały i uwolniły mnie z niewoli swego czaru.

Głowa powróciła gwałtownie na swoje miejsce. Zjełczały smród sercówek i małży podpłynął mi do gardła, zmuszając tym samym do nieznośnego wysiłku zapanowania nad odruchem wymiotnym. Uniesione brwi i przelotny uśmiech powiedziały mi niedwuznacznie, że nie dałem rady, i po raz pierwszy od czasów dzieciństwa poczułem na twarzy rumieniec. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, gdzie oczy podziać, lecz skupiłem wzrok na jej klatce piersiowej, gdzie odnalazłem pociechę i zrozumienie w czterech starannie nakreślonych drukiem słowach.

Na imię miała, jak się okazało, Caroline. I była Tutaj, By Pomóc.

Tytuł oryginału:

Normal

Pierwsze wydanie:

MIRA Books, 2015

Opracowanie graficzne okładki:

KubaMagierowski

Redaktor prowadzący:

GrażynaOrdęga

Opracowanie redakcyjne:

WładysławOrdęga

Korekta:

Sylwia Kozak-Śmiech

© 2015 by Graeme Cameron

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa, 2015

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books, S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustrację na okładce wykorzystano za zgodą Harlequin UK.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1610-4

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com