Złoto mefista - Eric Frattini - ebook

Złoto mefista ebook

Eric Frattini

4,0

Opis

Tłem powieści są wydarzenia po II wojnie światowej prowadzące do utworzenia organizacji Odessa, która miała przeprowadzić akcję umożliwienia ucieczki byłym nazistom oraz zbierać fundusze na odbudowanie IV Rzeszy. Jest to historyczny thriller ukazujący również, jaką rolę w tym przedsięwzięciu miał Kościół katolicki i szwajcarskie banki. Głównym bohaterem jest August Lienart, który uczestniczy w intrygach i tajemnicach związanych z akcją Odessa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 623

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
2
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuEl oro de Mefisto

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redakcja merytoryczna Joanna Proczka

Korekta Ewa Grabowska

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Beata Jankowska

Copyright © Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2014

Zapraszamy na strony:www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebooku:www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks: 22 652 27 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-11-15221-2

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Dla Hugona, najważniejszego dla mnie, Za to, że zawsze jest I że każdego dnia swego życia daje mi miłość.

Dla Silvii, za jej bezwarunkowe wsparcie We wszystkim, co robię.

Wszystko, co istnieje, zasługuje na to, by uległo zagładzie.

Mefistofeles

Saint Paul, Minnesota, 1958

Śnieg zaczął zasypywać miasto. Wszystkie ulice były przygotowane do obchodów Święta Dziękczynienia i udekorowane na paradę. Kilkoro dzieci sprzedawało losy na loterię zorganizowaną w celu zebrania funduszy na zakup indyków dla miejskich sierot. Kermit Marzec lubił swoje amerykańskie życie. Lubił swoją pracę, przyjaciół, rodzinę i swoje życie w Stanach Zjednoczonych.

Przed niespełna dziesięcioma laty bez centa w kieszeni wyemigrował ze zniszczonej Europy, uciekając od powojennego głodu i nędzy. W Stanach zyskał niezłą pozycję jako wytrwały i zręczny przedsiębiorca, a przede wszystkim jako przyjaciel swoich przyjaciół. Marzec był nawet członkiem czcigodnej Izby Handlowej w Saint Paul. Jego firma złomiarska, Marzec’s Enterprises Scrap Metal, której siedziba mieściła się nad brzegami Missisipi, została jednym z głównych oficjalnych patronów miejskiej drużyny futbolowej. W jego życiu wszystko było doskonałe. Swoją żonę Margaret poznał, ledwie postawił stopę na amerykańskiej ziemi, doczekali się dwóch synów – dziewięcioletniego Johna i ośmioletniego Michaela.

Ker, jak zwracali się do niego przyjaciele, każdego ranka szedł do kawiarni Tony’ego, gdzie zwykli zbierać się weterani, którzy brali udział w walkach na polach bitewnych Europy. Marzec lubił siadać wraz z synami i słuchać opowieści owych ludzi o tym, jak uratowali Europę przed hitlerowskimi Niemcami. Wielu z nich zostało okaleczonych. Kermit odczuwał nawet dumę z tego, że żyje w tym samym kraju co oni.

– Cześć, Ker. Cześć, chłopcy – pozdrowił ich właściciel loka-lu. – Co zjecie?

– Jajka, fasolę, dobrze wysmażony bekon, tosty z białego chleba, kawa dla mnie i kakao dla chłopców – odparł Marzec.

Jedząc śniadanie, przeglądał gazetę, która na pierwszej stronie donosiła o tragicznych zajściach w Little Rock, w stanie Arkansas, pomiędzy białymi rasistami a czarnymi manifestantami domagającymi się wprowadzenia prawa zakazującego dyskryminacji rasowej w szkołach. Zdjęcia przedstawiały białych rasistów plujących na spadochroniarzy wysłanych przez prezydenta Eisenhowera w celu zaprowadzenia porządku.

– Nie wiem, do czego posuniemy się w tym kraju. Amerykańscy obywatele plują na amerykańskich żołnierzy – powiedział Marzec.

– To ciekawe – wtrącił się kelner z kawiarni – przed kilku laty witaliśmy ich jak bohaterów, kiedy skończyli z tym rzeźnikiem Hitlerem, a dzisiaj plujemy na nich w Arkansas.

– Chodźmy, chłopcy, musicie iść do szkoły – przerwał mu Marzec, rzucając na stół dwa jednodolarowe banknoty.

Wszyscy trzej wsiedli do rodzinnego forda fairlane 500 i pojechali Grand Avenue aż do St. Albans Street. Dojechawszy do bramy szkoły, Marzec wysiadł i otworzył drzwi samochodu, żeby synowie mogli wysiąść. Pocałował każdego w głowę, ponownie wsiadł do forda i znowu dojechał do Grand Avenue, po czym skierował się na wschód drogą stanową nr 35. W radiu rozbrzmiewał głos Billa Harleya & His Comets wykonujących najnowszy hit: Don’t Knock the Rock. Kiedy dojechał do Shepard Road, skręcił w prawo i przejechał na drugi brzeg Missisipi, a następnie wjechał na przemysłowy obszar miasta. Skoro tylko przebył most, ponownie skręcił w prawo przez Filmore Street, aż dotarł do wielkiego skupiska hal przemysłowych, które wznosiły się na otwartej przestrzeni. Wielki szyld „Marzec’s Enterprises Scrap Metal” zdobił największy budynek.

Było jeszcze wcześnie. Nie przyszła nawet Lucy, jego sekretarka. Kermit Marzec wysiadł z samochodu, by otworzyć wielką metalową bramę, i wjechał fordem na parking, gdzie wielkie ciężarówki pozostawiły ładunek złomu.

Z termosem gorącej kawy w ręku i torbą pączków w zębach poszukał w kieszeni spodni kluczy od głównej bramy. W owej chwili poczuł, jak jakiś cień pada mu na plecy. Tajemniczy gość, którego twarzy Marzec nie zdołał dojrzeć, szybkim ruchem zarzucił wokół szyi złomiarza cienki drut i w ciągu kilku sekund go udusił. Kiedy Marzec upadał na tanią wykładzinę, gorąca kawa zmieszała się z jego moczem, gdy puścił mu pęcherz podczas desperackiej próby wciągnięcia do płuc odrobiny powietrza.

Potężnie zbudowany nieznajomy uniósł zwłoki Marca niczym kukłę, po czym wsadził je do bagażnika forda. Następnie wsiadł do samochodu i ustawił go przed zgniatarką złomu. W kilka sekund ford fairlane przemienił się w kostkę metalu, z której boku wyciekały drobne strużki krwi. Wkrótce potem zabójca zniknął stamtąd tak szybko, jak przybył.

Finsbury Park, Londyn

Doktor Daniel Bergman należał do najdoskonalszych pediatrów w mieście. Mieszkał w dwupiętrowym wilgotnym domu przy Seven Sister Road, na londyńskim przedmieściu Finsbury Park. Wprowadził się tam, kiedy skończyła się wojna, i założył jedną z najlepszych przychodni pediatrycznych w mieście. Zawsze była otwarta dla najbardziej potrzebujących, a sam doktor Bergman za każdym razem chętnie spieszył do domu któregoś ze swoich małych pacjentów bez względu na godzinę czy panującą pogodę. Nawet wiele zamożnych rodzin przyprowadzało swoje dzieci do przychodni, by leczył je dobry doktor. Bergman miał wielką zdolność rozpraszania strachu dzieci, zarówno kiedy zajmował się złamaniami, jak chorobami, na przykład odrą czy szkarlatyną. Dzieci lubiły tego miłego lekarza, który pocieszał je cukierkiem i zagadywał: „Kogo kochasz bardziej? Tatusia czy mamusię?”.

Jak każdego ranka Helen, jego pielęgniarka, zajęła się otwarciem przychodni i porządkowaniem kartotek pacjentów. O piątej po południu doktor Bergman przyjął ostatniego pacjenta.

– Doktorze, czy chce pan, żebym zamknęła na zewnątrz? – zapytała pielęgniarka przed wyjściem.

–Tak, Helen, dziękuję. Nie będę wychodzić, a jutro wcześnie zaczynamy. Już powiedziałem pani Cadweld, że zjem kolację, kiedy skończę z tymi kartotekami.

– Zatem dobranoc, doktorze.

– Dobranoc, Helen.

Gospodyni od miesiąca służyła u doktora Bergmana. Była pracowita, rzetelna i obdarzona niemal germańskim duchem – to właśnie jej charakter skłonił lekarza do tego, by ją zatrudnić.

– Gdzie chce pan zjeść kolację? – zapytała gospodyni.

– Zjem w gabinecie na piętrze – odparł lekarz.

– Przygotowałam rosół i sztufadę. Za chwilę zaniosę panu tacę – powiedziała kobieta.

– Dobrze. Nim pójdę na górę, skończę z tymi kartotekami.

Wychodząc, kobieta zamknęła drzwi, zostawiając lekarza samego w gabinecie. Po półgodzinie przy drzwiach rozległo się ciche pukanie. Była to ponownie pani Cadweld.

– Zostawiłam panu tacę w gabinecie, ale jeśli będzie pan zwlekał, kolacja wystygnie.

– Dziękuję, pani Cadweld, lecz niech mnie pani nie strofuje. Zaraz idę na górę.

Doktor Bergman wstał i ruszył na piętro. W gabinecie czekała już na niego pani Cadweld z serwetką w dłoniach, by mu ją podać.

Lekarz podszedł do talerza, zamknął oczy i powąchał mięsną sztufadę z jarzynami.

– Jak ładnie pachnie – powiedział, nim usiadł.

Minęło kilka minut, zanim pani Cadweld usłyszała, że w gabinecie coś się dzieje. Weszła i ujrzała lekarza leżącego na ziemi we własnych wymiocinach, usiłującego zaczerpnąć powietrza. Podczas gdy życie z niego uchodziło, Daniel Bergman zobaczył, jak pani Cadweld cierpliwie przygląda mu się z kanapy. Skoro tylko upewniła się, że pediatra nie żyje, zmyła talerze, by usunąć wszelkie ślady heksobarbitalu, włożyła czapeczkę i pelerynę, po czym opuściła przychodnię, znikając w ciemności.

Oulu, Finlandia

Silne śnieżyce sprawiły, że w regionie nie roznoszono poczty, toteż Seppo Törni, listonosz, miał sporo zaległej pracy. Mimo surowości klimatu i niełaskawej pogody Seppo lubił szybko kończyć pracę, żeby poświęcić się któremuś ze swoich największych zamiłowań: polowaniu lub biegom narciarskim. Odkąd przybył do Finlandii jako uciekinier po II wojnie światowej, wałęsał się to tu, to tam. Najpierw pracował jako pakowacz w papierni w Tyrnävä; potem był lutownikiem w stoczni w Turku. W końcu osiedlił się w odległym Oulu, gdzie znalazł oddaloną od świata chatę i wygodną posadę w fińskiej służbie pocztowej. Tam nikt nie zadawał pytań.

– Dzień dobry, Seppo – pozdrowił go pan Haukanen. – Od dawna nie przynosisz nam poczty.

– To z winy śniegu, panie Haukanen, lecz poczta już wznowiła działalność i sądzę, że nie będzie żadnych kłopotów do następnej śnieżycy – odparł Törni.

Kiedy rozprowadził całą pocztę, było już prawie południe. Na swoim małym motorze Seppo Törni wrócił do chaty stojącej przy objeździe szosy do Muhos. Kiedy wszedł do środka, nagle coś się na niego rzuciło. Nim zdołał zareagować, jego pies rasy husky zaczął lizać mu twarz i dokazywać wokół niego.

– Zostaw mnie, Keisari, zostaw – powiedział Törni, równocześnie odpychając ciężkie ciało psa. – Mamy jeszcze dość światła, żeby pójść przez chwilę popolować.

Seppo Törni zarzucił strzelbę na plecy i przypiął narty, by zagłębić się w lesie otaczającym chatę. Towarzyszył mu Sułtan. Nagle, w odległości jakichś pięciuset metrów, zauważył polarnego lisa szukającego korzonków, które mógłby zjeść. Nie czyniąc najmniejszego hałasu, myśliwy przyłożył policzek do kolby strzelby i skierował celownik na ciało zwierzęcia. Wstrzymał oddech, podczas gdy jego palec powoli naciskał na spust. Zanim pocisk zdołał wystrzelić, suchy odgłos zakłócił ciszę lasu. Kula trafiła listonosza w głowę. Ciało Seppa Törni leżało rozciągnięte z roztrzaskaną czaszką pośród pustkowia, podczas gdy jego krew barwiła śnieg wokół. W odległości jakichś stu metrów od zwłok wytrawny samotny strzelec starannie schował broń do futerału i zniknął.

I

Strasburg, 1944

Trzynastu mężczyzn – potężnych bankierów, magnatów przemysłowych, oficerów SS i Gestapo, członków Kancelarii Rzeszy i Reichsbanku – 10 sierpnia zostało zmuszonych do porzucenia swych zajęć i zadań na froncie, by zebrać się w pewnym hotelu w okupowanym Strasburgu na granicy francusko-niemieckiej.

Sturmbannführer SS Helmut Voss nerwowo biegał w tę i nazad po okazałej sali, w której honorowe miejsce zajmował elegancki mahoniowy stół. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, niczego nie można było pozostawić przypadkowi. Wokół stołu znajdowało się czternaście krzeseł, a przed nimi czternaście notesów – na ich kartkach można było dostrzec orła z rozpostartymi skrzydłami przytrzymującego w szponach liść laurowy otaczający swastykę.

W przestronnej przyległej sali stał duży stół zastawiony srebrnymi naczyniami i kieliszkami z czeskiego kryształu. Na spotkanie, które miało się rozpocząć za kilka godzin, przywieziono już świeże langusty, kaspijski kawior, ostrygi z Normandii, szampan Bollinger, hawańskie cygara oraz najdroższe i najwyborniejsze likiery.

– Mamy bardzo konkretne instrukcje. Zastawa jest bardzo cenna – zwrócił uwagę szef sali jednemu z kelnerów ściągniętych z batalionu SS specjalnie na tę okazję. W tym samym czasie sekretarka wypisywała piórem nazwiska uczestników na kartonikach.

– Herr Sturmbannführer? – przywołał Vossa szef sali.

– Słucham?

– Przyszedł stenograf.

– Świetnie – odparł Voss, a odwracając się do stenografa, dodał: – Może się pan rozłożyć. Później wydam panu instrukcje. Ile rolek pan przyniósł?

– Pięć, herr Sturmbannführer.

– Za dużo. Spotkanie zakończy się w kilka godzin – oświadczył Voss.

Sturmbannführer Helmut Voss przeszedł na drugi koniec sali. Tam czekała na niego sekretarka, trzymając jego kurtkę od munduru. Voss wysunął ręce w tył, by kobiecie łatwej było mu ją włożyć. Dobrze się czuł w tej kurtce. Na jej kołnierzu widniały runy oznaczające podwójne S, na piersi jaśniała militarna historia Sturmbannfürhera: Krzyż Żelazny zdobyty na polu walki podczas służby w Waffen SS, Krzyż Gdański I klasy, Medal Kraju Sudetów, wstęga partyjna za pierwsze dziesięć lat służby oraz wstęga służby policyjnej za osiemnaście lat pracy. Tę ostatnią wręczył mu sam Führer podczas wspaniałej uroczystości w Kancelarii Rzeszy.

– Proszę się uśmiechać – poprosił Voss zdenerwowaną sekretarkę. – Dzisiaj jest ważny dzień dla przyszłości Rzeszy.

Zaczęli się pojawiać pierwsi zaproszeni.

– Czy przybył już główny gość? – zapytał Vossa jeden z nich.

– Nie, jeszcze nie. Jeśli czegoś panowie potrzebują, proszę bez wahania poprosić któregoś z asystentów lub mnie samego – dodał.

– W jakim celu zostaliśmy wezwani? O co chodzi z tym spotkaniem? – zapytał Sturmbannführera Vossa jeden z nowo przybyłych.

– A o co zawsze chodzi podczas spotkań? O władzę, o konsolidację władzy – odparł Voss, ucinając tym samym wszelkie pytania.

*

Kilka kilometrów dalej jakiś samochód z wielką prędkością przejechał przez most Teatralny, kierując się w stronę placu Brogliego. Czarny mercedes nie miał żadnych oznakowań, które mogłyby wskazywać na rangę pasażera. Nikt nie powinien wiedzieć, kto przybył do miasta.

Prowadzony przez funkcjonariusza Kancelarii pojazd zmniejszył prędkość i skręcił w lewo w ulicę Haute Montée w kierunku centralnego placu Kléber. Jego tajemniczy pasażer wyjrzał przez okno i dostrzegł wykonaną z różowego kamienia iglicę katedry z XV stulecia, która zlewała się z wielobarwnymi dachami historycznej starówki miasta.

Przyjezdny skierował uwagę na opasłe raporty, jakie starał się utrzymać między grubymi nogami. Pierwszy z nich, o wojskowym charakterze, przedstawiał ze szczegółami ofensywę wojsk alianckich, które przed kilkoma miesiącami wylądowały na plażach Normandii. Drugi, o charakterze policyjnym, wyjaśniał wydarzenia, jakie zaszły ubiegłego miesiąca, dokładnie 20 lipca, kiedy grupa wysokich oficerów Wehrmachtu, na czele z pułkownikiem Clausem von Stauffenbergiem, dokonała zamachu na Führera w jego kwaterze głównej w Kętrzynie (Rastenburgu), znanej jako Wilczy Szaniec.

– Głupi, przeklęci, zdrajcy! – wykrzyknął pasażer mercedesa, odrzucając na bok teczkę z policyjnym raportem. Informacje i fotografie rozsypały się po skórzanej kanapie. Twarze trupów von Haeftena, Olbrichta, von Quirnheima, von Witzlebena, Hoeppnera, Bernardisa, Klausinga, generała Becka i samego von Stauffenberga patrzyły z nicości na tajemniczego pasażera. Niektóre z nich wisiały na rzeźnickich hakach w zimnej sali więzienia w Plötzensee.

Wojskowy raport z pieczęcią „ściśle tajne” na pierwszej stronie szczegółowo przedstawiał przesuwanie się wrogich wojsk od plaż Normandii. 88. Dywizja Piechoty Stanów Zjednoczonych od 4 czerwca przechadzała się już po Rzymie.

– Napuszona i tchórzliwa marionetka – wypluł pasażer mercedesa, mając na myśli Duce, równocześnie kartkując pesymistyczny raport zredagowany przez wysokie dowództwo Wehrmachtu.

Dwa miliony żołnierzy wroga w półmilionie pojazdów transportujących trzy miliony ton materiałów wojennych bez oporu zmierzały w kierunku serca Rzeszy. Carentan padło 12 czerwca; Larteret i Portbail – 18; Roule, kwatera główna niemieckiego wojska – 25. 30 kwietnia sześć milionów żołnierzy Wehrmachtu poddało się w Hadze. Z drugiej strony w Caen pancerne dywizje zdołały zmusić do wycofania się 7. Dywizję Montgomery’ego, jednak pasażer mercedesa wiedział, że ta sytuacja nie potrwa zbyt długo. Czas działał na jego niekorzyść, a to, co musiał zrobić, było kluczowe dla przetrwania Rzeszy. Ta właśnie misja sprowadziła go tutaj.

Mercedes nagle zahamował przed bramą hotelu Maison Rouge na samym placu Kléber. Konsjerż przebiegł szybko po kawałku czerwonego dywanu, jaki dzielił bramę od pojazdu.

Wtedy już krzepki gestapowiec, który siedział z przodu, stał obok mercedesa. Wyciągnął rękę, by zatrzymać konsjerża, drugą otwierając drzwi samochodu. Potężny pasażer wysiadł i skierował się do budynku.

– Dobry wieczór panu – pozdrowił go dyrektor hotelu, gdy tylko gość postawił stopę w recepcji. – Polecę boyowi zaprowadzić pana do błękitnego salonu. Czekają na pana.

– Niech się pan nie kłopocze – odparł nowo przybyły. – Wiem, gdzie to jest.

Ochraniany przez dwóch gestapowców mężczyzna zmierzał długimi korytarzami do usytuowanych w głębi drzwi. Po drugiej ich stronie dały się słyszeć głosy kilku osób zaproszonych na mające się tam odbyć potajemne spotkanie.

*

Gdy tylko przybysz wszedł do wielkiego salonu, większość znajdujących się w środku mężczyzn zrobiła krok w tył, stukając głośno obcasami i prężąc się na baczność.

– Heil Hitler – powiedzieli jednogłośnie, unosząc rękę w pozdrowieniu.

– Heil, heil... a teraz opuśćcie ręce. To spotkanie musi pozostać w całkowitej tajemnicy, a wasze pozdrowienia się do tego nie przyczyniają. Panowie, jeśli dalej tak będziemy robić, nigdy nie skończymy. Pozdrowienie dla Führera zostaje zawieszone do czasu, aż skończymy spotkanie – rozkazał.

Sturmbannführer Voss wystąpił do przodu i poinformował nowo przybyłego, że wszyscy zaproszeni są gotowi rozpocząć zebranie. Mężczyźni, w większości w podeszłym wieku i z pokaźnymi brzuchami, wciśnięci w eleganckie garnitury od angielskich krawców, zaczęli podchodzić do mężczyzny, który właśnie wszedł, by uścisnąć mu rękę. Tylko kilku pozostało w głębi salonu. Nie wszystkim podobał się ten niziutki człowieczek, nieco otyły, który od lat był niebezpiecznym cieniem Führera. Nazywał się Martin Bormann.

– Bormann zawsze organizuje spotkania. Uwielbia potajemne narady – powiedział po cichu jeden z gości do drugiego.

W rzeczywistości nikt nie chciał sprzeciwić się tak potężnej osobistości i wszyscy zgromadzeni to wiedzieli. Większość ich finansowała nie tyko rozpoczęte w 1939 roku wojskowe awantury Hitlera i dostawy dla Wehrmachtu, lecz także wiele lat wcześniej partię narodowosocjalistyczną i dojście samego Hitlera na szczyty władzy. Chociaż dawało im to pewien margines politycznego manewru w stosunku do Führera, większość wiedziała, że to nie wystarczy, by położyć kres wpływom tego prostaka. Żaden z zebranych tam eleganckich mężczyzn nie zamierzał trafić do obozu koncentracyjnego w Dachau, jak stało się to niedawno z jeszcze potężnym prezesem Reichsbanku Hjalmarem Schachtem. Wojskowi również nie chcieli się sprzeciwiać temu wieśniakowi z Dolnej Saksonii. Gdyby tak uczynili, mogliby skończyć jako zwykli żołnierze na rosyjskim froncie z określeniem „zum Verheizen”, co w żargonie wojskowym oznaczało „spalony” .

Już w tamtych latach wielu ich słyszało z ust samego Führera stwierdzenie: „Każdy, kto sprzeciwia się Bormannowi, sprzeciwia się państwu”. Sekretarz kanclerza miał na czole głęboką bliznę. Twierdził, że zdobył ją w ulicznej walce z komunistami w początkach partii, w latach dwudziestych, lecz rozpowszechniano ciekawą wersję, iż do powstania owej blizny przyczyniła się pewna prostytutka, która pocięła mu twarz, kiedy nie chciał jej zapłacić za usługę. Bez wątpienia pierwsza wersja była znacznie bardziej romantyczna i pozwalała na ukształtowanie odpowiedniego wizerunku własnej osoby, który w wielu wypadkach daleki był jednak od rzeczywistości.

– Rozpoczynajmy, panowie. Proszę, by z sali wyszły wszystkie osoby, które nie zostały wezwane na to spotkanie – rozkazał Bormann, mając na myśli znajdujących się w salonie kelnerów.

– Uważa pan, że Amerykanie dotrą do Niemiec przed Bożym Narodzeniem? – zapytał z zaciekawieniem jeden z bankierów.

– To, co stało się w Normandii, to wstyd. Nasza armia powinna była przewidzieć atak na francuskie wybrzeże. Zamiast tego dowództwo zajęte było spiskowaniem przeciwko naszemu Führerowi – odparł sekretarz Hitlera, odnosząc się do niedawno obalonego feldmarszałka Erwina Rommla.

– A jak się ma Führer po zamachu?

– Gestapo zdołało unicestwić tchórzostwo w zarodku, a teraz, drogi przyjacielu, siadajmy do stołu. W naszych rękach spoczywa przyszłość Rzeszy – stwierdził Bormann tajemniczym tonem.

– Wszyscy panowie zobaczą na stole bileciki ze swoimi nazwiskami. Wskazują panów miejsce przy nim. Proszę o zachowanie ich do końca spotkania – wyjaśnił Voss.

Każdy z obecnych odszukał bilecik ze swoim nazwiskiem i zajął przydzielone mu miejsce.

– Siadajcie, proszę, panowie – powiedział Bormann. – Przepraszam, że kazałem wam trochę czekać, lecz ufam, iż napiliście się dobrego koniaku i wypaliliście po cygarze. Czy wszystko gotowe?

– Tak, proszę pana – odparł stenograf, który zajął najdalsze miejsce przy stole, tuż obok Sturmbannführera Vossa.

Bormann ponownie zabrał głos.

– Chociaż będzie to wyglądało, jakbyśmy byli dziećmi na obozie, proponuję, by się panowie przedstawili w porządku, w jakim siedzą. Nie wszyscy się znają. Ja uczynię to na końcu.

– Dobrze, sądzę, że jestem pierwszy – powiedział mężczyzna siedzący po prawej stronie Bormanna. – Jestem Walther Funk, prezes Reichsbanku.

Po nim przyszła kolej na mężczyznę, który siedział na prawo od Funka, wysokiego, z wąsami, o nieprzeniknionych niebieskich oczach.

– Dzień dobry, panowie. Nazywam się Emil Puhl, jestem ekonomistą partii, wiceprezesem Reischsbanku i ekspertem od operacji finansowych wysokiego ryzyka.

Puhl był człowiekiem, który spotykał się i dyskutował z wielkimi bankierami z Berna i Zurychu, lecz był również zręcznym negocjatorem z paserami z zuryskiej Bahnhofstrasse i z handlarzami surowców z Paradeplatz. Bormann potrzebował tego człowieka, by przeprowadzić swój plan.

– Jestem Adolf Eichmann, Obersturmbannführer SS, szef wydziału IVB4 Gestapo, odpowiedzialny za rozlokowanie i deportację Żydów na całym okupowanym terytorium.

– Jestem Sturmhaupführer SS Alois Brunner, asystent Obersturmbannführera Eichmanna w wydziale IVB4. Od listopada 1929 roku odpowiadam za deportacje Żydów z Wiednia, Moraw, Saloników, Nicei i Słowacji.

– Dzień dobry, panowie. Chciałbym jednak wcześniej wiedzieć... – powiedział dostojny uczestnik spotkania, który powinien się przedstawić jako następny.

– Ależ, proszę, będzie czas na pytania – przerwał mu Bormann, unosząc rękę. – Teraz chcę tylko, by przedstawił się pan pozostałym.

– Zgoda. Jestem Friedrich Flick, potentat w przemyśle węglowym i stalowym.

– Ja nazywam się Carl Krauch – rzekł następny. – Jestem prezesem rady nadzorczej firmy IG Farben.

– Witam, panowie. Nazywam się Georg von Schnitzler, chemik i członek rady nadzorczej IG Farben.

Później kolej przyszła na mężczyznę o siwych włosach i przenikliwym spojrzeniu, któremu Bormann okazywał niezwykłą uprzejmość i szacunek.

– Większość panów już mnie zna. Jestem Gustav Krupp von Bohlen und Halbach, prezes koncernu Krupp AG.

– Ja jestem jego synem. Alfred von Bohlen und Halbach, obecny dyrektor koncernu przemysłowego Krupp AG – powiedział młody mężczyzna siedzący obok potężnego magnata.

– Jestem Kurt von Schröeder, bankier, specjalista od międzynarodowych operacji finansowych – stwierdził mężczyzna z wąsami i w okrągłych okularach, który rozmawiał z Bormannem przed spotkaniem.

– Mnie również większość panów już zna, lecz skoro pan Bormann chce nas sobie przedstawić, zastosuję się. Jestem Albert Vogler, przemysłowiec, ekspert do spraw uzbrojenia i filantrop.

– Dobrze, więc zostałem tylko ja – powiedział jeden z mężczyzn siedzących wokół stołu, który aż do tej chwili zachowywał milczenie – a sądzę, że jestem jedynym nie-Niemcem na tym spotkaniu. Nazywam się Edmund Lienart, jestem przedsiębiorcą, finansistą, a co najważniejsze dla wszystkich panów, osobistym przyjacielem Führera. Dlatego się tutaj znalazłem.

Wszyscy obecni wbili badawcze spojrzenia w tego Francuza o krótkich, szpakowatych włosach, w małych okularach o drucianych oprawkach, dobrze ubranego, siedzącego po lewej stronie Bormanna, który otwarcie przyznawał, że jest osobistym przyjacielem Führera. Zadawali sobie pytanie, jaką rolę przyjdzie mu odegrać w wielkiej grze zaplanowanej przez Bormanna.

– I w końcu moja kolej. Jestem, drodzy przyjaciele, Martin Bormann, szef Kancelarii Rzeszy, przywódca Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników w randze ministra Rzeszy i prywatny sekretarz Führera. Teraz, kiedy już wszyscy się znamy, Sturmbanführer Voss, który tak wspaniale zorganizował to spotkanie, udzieli panom szeregu wskazówek związanych, powiedzmy... z bezpieczeństwem. Do dzieła, herr Sturmbannführer – zachęcił go Bormann.

– Tak jest. Panowie, wszystkim wam wręczono dokumenty, których nie możecie skopiować ani nikomu pokazać, ani nawet o nich rozmawiać, z wyjątkiem swoich zwierzchników, ci, którzy ich mają. Wszelka komunikacja będzie odbywać się za moim pośrednictwem – ja będę jedynym łącznikiem między panami a ministrem Bormannem.

*

Wpływowy, czterdziestopięcioletni sekretarz Hitlera miał wspaniałą pamięć i siłę wołu. Był krzepki, o okrągłych, potężnych ramionach i krótkiej, grubej szyi. Wysuwał głowę do przodu, zawsze lekko przekrzywiając ją w bok. Krupp, który nie odczuwał zbytniej sympatii do tego nazisty, zwykł był go porównywać z grubymi berlińskimi zapaśniczkami, czekającymi na okazję, żeby powalić przeciwniczkę na ziemię. Bez wątpienia jednak na pierwszy rzut oka wygląd Bormanna był mylący. W rzeczywistości był bardzo zwinny jak na człowieka o takiej tuszy. Jego grube palce pokrywały czarne włoski, a małym przenikliwym oczom nic nie umykało.

Gdy tylko trzynastu mężczyzn zostało samych, Martin Bormann ponownie zabrał głos.

– Wiedzą już panowie, jaka jest nasza sytuacja militarna. Będę mówił bez ogródek. Wrogie wojska posuwają się nieuchronnie naprzód, podążając aż do świętej ziemi niemieckiej i nic ich nie powstrzyma. Bez wątpienia wszystkich panów zaskoczy to stwierdzenie padające z moich ust, może nawet wydać się panom, iż pobrzmiewa w nim zdrada, lecz musimy przyjąć do wiadomości, że miesiące, może nawet tygodnie naszej Rzeszy, naszej okrytej chwałą Rzeszy, są policzone – sprecyzował Bormann, kiedy wśród zebranych rozległ się szmer.

– Proszę, proszę, niech się panowie nie lękają – poprosił Bormann, zamierzając uspokoić uczestników, równocześnie wyjmując ze skórzanej aktówki grubą teczkę z wojskowym raportem opracowanym przez naczelne dowództwo Wehrmachtu, który rozłożył na stole, by wszyscy mogli go zobaczyć. – Nasze siły stawiają opór na zachodzie, podczas gdy na wschodzie, jak poinformowało Führera naczelne dowództwo, armia bolszewicka zdołała przełamać nasze linie w kilku punktach. Jak większość panów również wie, Bruksela dostała się w ręce wroga zaledwie przed siedmioma dniami, a alianci kierują się na Paryż. Stolica Francji może paść w ciągu najbliższych dni.

– Czy nasz Führer ma jakiś plan zatrzymania Amerykanów? – zapytał Walther Funk.

Bormann gardził tym nałogowym alkoholikiem i homoseksualistą, całkowitym analfabetą w kwestiach finansowych. Jego analizy ekonomiczne były tak niedokładne, że w czasach pokoju powinien zniknąć z horyzontu, jeśli nie chciał całkowicie zrujnować gospodarki kraju.

Martin Bormann rozkazał Gestapo opracować raport na temat prezesa Reichsbanku. Lubił mieć dokumentację odnośnie do każdego, kto mógłby mieć kontakt z nim samym lub uzyskać bezpośredni dostęp do Führera. Bormanna bardziej interesowały rysy psychologiczne niż polityczne. Zawsze żywił przekonanie, że lepszą broń może stanowić wiedza, iż ktoś jest homoseksualistą czy alkoholikiem, niż że tylko komunizuje.

FUNK, Walther. W 1939 r. przestał pełnić funkcję ministra gospodarki Rzeszy, gdyż jego działania zaczęły zależeć od planu czteroletniego i od Kancelarii. Nie lubi podróżować i dlatego wszystkie dni spędza w Berlinie, pracując w gabinecie przy Unter den Linden, kiedy nie przeszkadza mu w tym nadmiar alkoholu. W południe wychodzi z biura i kieruje się pieszo do siedziby Reichstagu. Jeśli bierze udział w jakiejś naradzie z Führerem, nigdy o nic nie pyta ani nie wyjawia stanowiska, ze strachu przed zdenerwowaniem kanclerza.

Jego najbliższymi współpracownikami są Horst Walter, jego szofer, szef gabinetu i doradca ministerialny, oraz jego towarzysz, doktor August Schwedler. Minister nigdy nie jest widywany w Bernie czy Zurychu, „może dlatego, że ma świadomość swojej niekompetencji i nie chce mierzyć się ze szwajcarskimi bankierami”, napisał odręcznie agent Gestapo u dołu strony. Funk nic nie wie o sprawach monetarnych, ekonomicznych czy finansowych państwa.

– Nasz Führer wraz z naczelnym dowództwem zajmują się teraz powstrzymaniem ofensywy wrogich wojsk w kierunku naszych granic i na razie nie mogę nic więcej wyjawić, co panowie z pewnością zrozumieją – wymówił się Bormann w związku z pytaniem Funka.

– Czy może pan zatem nam powiedzieć, dlaczego lub w jakim celu zostaliśmy wezwani na to spotkanie otoczone taką tajemnicą? Jestem człowiekiem bardzo zajętym, a nie jest to odpowiedni czas, by porzucać nasze obowiązki – zaprotestował Krupp.

– Zaraz panom wyjawię cel tego spotkania – odparł nazistowski przywódca nie bez pewnej tajemniczości w głosie. – Kluczem do naszego spotkania jest Odessa.

– Odessa? – zapytało jednocześnie kilku obecnych.

– Tak, Odessa. To skrót od Organisation der Ehemaligen SS-Angehörigen – wyjaśnił Martin Bormann, starając się równocześnie przeniknąć spojrzenia dwunastu mężczyzn, którzy siedzieli obok niego.

– Będzie pan musiał wyjaśnić nam znaczenie tej Organizacji Byłych Członków SS – poprosił Obersturmbannführer Eichmann. – Czy może zamierza pan powołać jakiś związek dla emerytowanych członków SS?

– Odpowiem wszystkim panom, jeśli zachowają milczenie i pozwolą mi wyjaśnić... Trzecia Rzesza może upaść, jeśli nasz Führer nie będzie miał odpowiedniego wsparcia wojskowych, by móc wypędzić i zepchnąć do morza wrogie armie, które wylądowały w Europie. Musimy być przygotowani na to i z tego powodu postanowiono...

– Kiedy mówi pan „postanowiono”, to o kim mówi? – przerwał mu zaintrygowany magnat Friedrich Flick.

– Panie Flick, jeśli chodzi panu o to, czy Führer jest o tym poinformowany, muszę panu powiedzieć, że obecnie przebywa w Berchtesgaden, kierując kontrofensywą przeciwko wrogowi, a ja jestem tutaj jego przedstawicielem.

– Czy ma to oznaczać, że osobiście reprezentuje pan tutaj Führera? – powtórzył stary Krupp.

– W istocie. Zawsze przemawiam w imieniu naszego wspaniałego Führera – odparł Bormann. – A teraz, jeśli panowie mi pozwolą, wyjawię powód powstania i źródło Odessy, jak i rolę, jaką powinni wszyscy panowie w niej odegrać. Rasa może rozwijać się tylko na ziemi i z tego powodu Niemcy krwi aryjskiej oczyszczą się i wzmocnią sami siebie dzięki bezpośredniemu kontaktowi z niemiecką ziemią. To podstawa „die Deutsche Gemeinschaft”, wielkiego niemieckiego braterstwa. Musimy zachować na lepsze czasy najlepszych, tych o najczystszej niemieckiej krwi w tym aryjskim braterstwie. Powinniśmy ich chronić nie tylko po to, by chronić niemiecką dumę, lecz także po to, by czekać na odpowiednią chwilę do zmartwychwstania, zmartwychwstania, które przyniesie ze sobą chwalebną Czwartą Rzeszę. I musimy wybrać najlepszych Niemców na nadejście tej chwili. Muszą być przygotowani, by powrócić i stać się przywódcami odrodzenia nowych i wspanialszych Niemiec.

Wielu uczestników wiedziało, że nic, co robi Führer, nie umyka uwadze Bormanna. Ten wieśniak o grubym nosie i tłustych palcach trzymał w garści sznurki poruszające Hitlerem. Kontrolował wszystkie poczynania wodza i uważnie słuchał jego długich, bezsensownych wywodów. Poruszał się po dworze kanclerza niczym przebiegła łasica, równocześnie, w niemal niewidoczny sposób, był jakby duchem, obserwując i analizując wszystko, co się na nim działo, mimo że gardzili nim pruscy wojskowi ze swą fałszywą militarną tradycją i głośnym stukaniem obcasami.

Wśród tych, którzy nim gardzili, był Ribbentrop, który określił Bormanna jako „chłopa”, czy Speer, architekt Hitlera, uważający go za „ordynarnego i prostackiego wieśniaka”, bądź też Rosenberg, apostoł nazistowskiej religii, który nazywał sekretarza „analfabetą”. Wszystko, co zrobił Bormann od 1943 roku, świadczyło, przynajmniej według Kruppa, a może nawet też według Eichmanna, że sekretarz spodziewa się klęski Niemiec i upadku Trzeciej Rzeszy, jak również chwili, kiedy Führer będzie umierający, by móc stać się prawowitym spadkobiercą ruchu.

– A jak zamierza pan tego dokonać? – zapytał Krauch, prezes IG Farben.

– Poczyniono już pierwsze kroki – odparł Bormann. – Są opracowywane trasy ewakuacyjne na wypadek klęski Niemiec. Na razie nie możemy wyjawić tych tras, gdyż dopóki nie będzie to konieczne, lepiej zachować je w największej tajemnicy. Mogę jedynie powiedzieć, że są przygotowywane i zabezpieczane w różnych krajach Europy.

– Wyobrażam sobie, że wszystko to pociągnie za sobą ogromne koszty finansowe – ponownie odezwał się Krupp.

– Tak jest, herr Krupp. Proszę pomyśleć, że w chwili, gdy uda nam się doprowadzić do ucieczki naszych podopiecznych z okupowanej przez Amerykanów i Brytyjczyków Europy, gdy Niemcy będą zniszczone i okupowane przez komunistów, trzeba będzie płacić łapówki, opłacić fałszywe dokumenty, załatwić im nowe tożsamości, znaleźć miejsca, gdzie można ich będzie ulokować do czasu, aż zostaną ponowie wezwani, by odrodziła się Czwarta Rzesza. W tym celu została na to spotkanie zwołana większość panów.

– To znaczy, że potrzebuje pan od nas więcej pieniędzy – zaprotestował Alfried, syn Gustava Kruppa. – Od lat wywierane są na nas naciski, byśmy podtrzymywali przy życiu gospodarkę w celu finansowania wojny, która już od dawna prowadzi donikąd. Finansujemy zaopatrzenie Wehrmachtu i innych formacji wojskowych Rzeszy. Jeśli nadal będziecie naciskać na nasz przemysł, zbankrutujemy z braku funduszy do finansowania naszych włas-nych przedsięwzięć.

Bormann uśmiechnął się lodowato do młodego Kruppa i odparł:

– Drogi przyjacielu, żywię wielki szacunek do pańskiego ojca, lecz pańskie słowa, gdyby nie miały pewnego odcienia, mogłyby zabrzmieć jak zdrada stanu, a wie pan, że podobne zachowanie sprawiło, iż wielu z pana znajomych zostało gośćmi honorowymi obozu w Dachau.

– Grozi mi pan? – krzyknął Alfried Krupp, wstając gwałtownie z krzesła i kierując w stronę Bormanna palec wskazujący. – Jeśli pan to zrobi, kogo poprosi pan o pieniądze na swoje nowe przedsięwzięcie, na swoją nową Odessę? Kogo poprosi Führer o pieniądze na sfinansowanie swojego kontrataku? Kogo poprosi o pieniądze Wehrmacht lub Kriegsmarine, by zakupić surowce potrzebne do odbudowy lub skonstruowania nowych pancerników czy U-Bootów? Przypominam panu, herr Bormann, że kiedy przebywał pan w gospodarstwie w Halberstadt, mój ojciec posiadał już huty, które produkowały armaty do obrony tego kraju. Żeby bronić naszych świętych Niemiec.

– Niech pan wybaczy mojemu synowi, panie ministrze – wtrącił Gustav Krupp. – Wie pan, jak porywczy są młodzi ludzie, lecz powinniśmy wiedzieć, jacy mają być ci, którzy będą musieli odbudować nasze wielkie Niemcy, kiedy skończy się ta wojna, a nikt już nie będzie potrzebował takich starców jak ja.

– Panie Krupp, wie pan, że nasz Führer i ja sam żywimy wielki szacunek do tego, co pan reprezentuje, toteż pominę tę dyskusję z pańskim synem i przypiszę ją owej porywczości młodości, o której pan mówi – powiedział Bormann, żeby zmniejszyć napięcie, jakie pojawiło się w rozmowie. – Proponuję zrobić przerwę, żeby coś jeść. Odpocznijmy trochę, a później będziemy kontynuować nasze spotkanie. Skosztujmy znakomitych potraw, jakie przygotowali dla nas ludzie Sturmbannführera Vossa – oznajmił.

Trzynastu mężczyzn siedzących wokół stołu wstało, tworząc niewielkie grupy, w miarę jak przechodzili do salonu, gdzie znajdował się wykwintny bufet.

– To niewiarygodne, że na tym etapie wojny można znaleźć ostrygi – zauważył ekspert do spraw uzbrojenia Albert Vögel, rozkoszując się ostrygą z Concarneau.

– Najlepsze dla najlepszych – odparł Bormann, który stał za jego plecami.

W nieco bardziej ustronnej części bufetowego stołu i trochę dalej od Bormanna stanęli Flick i obaj Kruppowie. W drugiej grupie Eichmann i Brunner gratulowali Sturmbannführerowi Vossowi zorganizowania spotkania. Puhl i Funk, jeszcze w sali obrad, po cichu rozmawiali z von Schröederem, specjalistą od szwajcarskich operacji finansowych.

– Ciagnie swój do swego – zauważył Bormann, przechodząc obok grupy, jaką utworzyli Krauch i von Schnitzler z IG Farben. Obaj zdołali dosłyszeć komentarz, który wywołał u nich uśmiech winowajców.

W odległym końcu sali, przyglądając się placowi Kléber, stał milczący Edmund Lienart. Bormann wiedział, że ten tajemniczy Francuz jest wiernym przyjacielem Führera od lat dwudziestych, a więc osobą, z którą należy się liczyć. On był kluczową postacią dla koordynacji działań Odessy. Tak zadecydował sam Führer.

– Jak przedstawia się sytuacja na froncie wschodnim? Czy wiadomo coś na ten temat? – zapytał Francuz, nie przestając patrzeć przez okno.

– Bolszewikom udało się przełamać naszą linię obrony pod Narwą i podążają szybko w stronę Prus Wschodnich – odparł lakonicznie Bormann.

– Sądzi pan, że Führer ma w zanadrzu jakąś kartę? – zapytał.

– Tylko on to wie. Teraz nasz Führer podejmuje największy wysiłek, usiłując powstrzymać ofensywę wrogich armii i przeszkodzić im w postawieniu stopy na niemieckiej ziemi. Mówi się, że trwają prace nad nową tajną bronią i przygotowuje się nową wielką ofensywę przed Bożym Narodzeniem.

Martina Bormanna drażnił fakt, że musi udzielać odpowiedzi na pytania dotyczące kwestii militarnych, które wcale go nie interesowały, nie interesowały go nawet w latach zwycięstw, na początku wojny, kiedy niemieckie wojska zmiotły armie Francji, Danii, Norwegii, Belgii, Holandii, Grecji, Polski i Jugosławii. Jego zainteresowania były skierowane na politykę i na postać samego Führera.

– Jak ma się mój przyjaciel Führer? – zapytał Lienart.

– Och, ma się świetnie. Nadal codziennie osobiście odbywa narady z naczelnym dowództwem. Chociaż uważam, że nasz Führer nie odpoczywa tyle, ile powinien, i dałem to do zrozumienia jego lekarzowi w Kancelarii. Od dawna nie widuje pan Führera?

– Tak, od dość dawna. Po raz ostatni widzieliśmy się w Berghofie, w maju 1938 roku. Byłem tam z moją żoną Magdą i z moim synem Augustem – odparł Lienart. – To był wspaniały dzień.

– Te dni wrócą. Niech pan w to nie wątpi. A przy okazji, jak się miewają pańska czarująca żona i syn? – zapytał Bormann.

– Mają się dobrze. Moja żona nadal przebywa w naszym rodzinnym domu w Sabarthès, a syn August studiuje w seminarium w opactwie Fontfroide. Wcześniej uczył się na księdza w seminarium Matki Boskiej Nieustającej Pomocy w Passau, lecz wojna zmusiła go do zmiany miejsca studiów – odparł Edmund Lienart.

– Doskonale pamiętam pańską piękną żonę. Jest Niemką, prawda?

– Tak, z aryjskiej rodziny...

– Och, przyjacielu Lienart, niech się pan tym nie przejmuje. Jestem pewny, że gdyby w żyłach pańskiej małżonki płynęła choćby maleńka kropla żydowskiej krwi, pan sam by się jej wyrzekł – powiedział Bormann, równocześnie uważnie obserwując reakcję Francuza.

– Tak, lecz ona jest w stu procentach Aryjką. Jej rodzina...

– Przyjacielu Lienart, to był tylko żart. Wiem, że jest pan wielkim przyjacielem naszego Führera, a tym samym pan i pańska rodzina jesteście wolni od wszelkich podejrzeń ze strony SS i Gestapo. Tym ja zajmuję się osobiście.

Francuskiemu magnatowi nie spodobał się ten osąd, a jeszcze bardziej myśl, że los tak jego, jak jego rodziny może spoczywać w rękach tego nieokrzesanego i niebezpiecznego niemieckiego wieśniaka, który zdołał przemienić się w numer dwa partii nazistowskiej i jedyną osobę posiadającą wystarczającą władzę, by widywać się z Hitlerem o każdej porze dnia i nocy.

– Nie najlepszy to czas na żarty czy śmiechy – powiedział Lienart, by zmniejszyć napięcie, jakie między nimi zapanowało.

– Ile lat ma młody August?

– Właśnie skończył dwadzieścia trzy – odparł Lienart.

– I służył już w wojsku?

– Nie. Bardziej jest skłonny służyć Bogu niż Francji.

Bormann ponownie mu przerwał, wybuchając gromkim śmiechem.

– Dobre czasy powrócą, przyjacielu Lienart, te czasy powrócą, a wynik tego spotkania przyczyni się do tego. Niech pan nie wątpi, przyjacielu Lienart, niech pan nie wątpi – powiedział, kładąc swoją grubą rękę na ramieniu Francuza, kiedy skierowali się w stronę pozostałych gości. – Proszę, byśmy kontynuowali spotkanie w miejscu, gdzie przerwaliśmy – zaproponował sekretarz Hitlera.

Trzynastu mężczyzn ponownie zajęło miejsca przy stole. Jako pierwszy głos zabrał Gustav Krupp.

– Dobrze, ministrze Bormann. Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś, a jak sądzę, pozostali także. Jaka ma być nasza rola w pańskiej organizacji Odessa?

– Mam idealnie opracowany plan, doskonale naoliwioną maszynę, w której każda część jest dopasowana do innej. Mój plan musi spełnić się ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami, co do milimetra. Jeśli każdy z nas wypełni swoją misję, Odessa zakończy się powodzeniem i będziemy przygotowani do narodzin nowej Rzeszy.

– I cóż mamy zrobić? – zapytał Krauch.

– Na razie niech panowie odszukają informacje na temat finansowania, jakie znajdują się w teczce, którą każdemu z panów wręczył Sturmbannführer Voss na początku naszego spotkania – poprosił Bormann.

Dwunastu mężczyzn otwarło teczkę z napisem „ściśle tajne” na okładce i poszukało wśród papierów raportu, o którym mówił Bormann.

– Teraz, kiedy macie panowie raport finansowy, powiem wam, na czym będzie polegać misja każdego z was. Obersturmbannfüher Eichmann będzie odpowiedzialny za zredagowanie listy Odessy zawierającej nazwiska kandydatów należących do SS, których trzeba uratować dla naszej organizacji, gdy tylko skończy się wojna...

– Czy członkowie Gestapo także są włączeni na listę? – zapytał Brunner.

– Tak, także Gestapo, chociaż pierwszeństwo będzie mieć SS i wysocy członkowie partii – odparł Bormann. – Pan, Sturmhauptführer Brunner, zajmie się koordynacją listy przygotowanej przez Obersturmbannfühera Eichmanna i rozpocznie starania o fałszywe dokumenty, których będą używać członkowie Bractwa, żeby dotrzeć do miejsc bezpiecznego schronienia.

Wypiwszy spory haust wody, Bormann kontynuował rozdzielanie prac w nowej, powstającej właśnie w tej chwili organizacji.

– Panowie Flick, Krupp i Vögler zajmą się przekazywaniem funduszy poprzez podlegające im agencje i zagraniczne filie ich firm, głównie w Szwajcarii i Argentynie, w celu sfinansowania pierwszych kroków Odessy.

– Przecież to nie wystarczy. Jestem tego pewny – przerwał mu Friedrich Flick.

– Niech się pan tym nie martwi, herr Flick. Kilka lat temu przemyśleliśmy i zaplanowaliśmy inne formy finansowania naszej organizacji, jak na przykład depozyty w złocie w różnych szwajcarskich bankach za pośrednictwem Reichsbanku lub klejnoty i złoto pozyskane od Żydów w obozach koncentracyjnych przez wydział Obersturmbannfühera Eichmanna. Część tego złota i żydowskich kosztowności pomoże najlepszym z nas ukryć się w oczekiwaniu na nadejście nowej Rzeszy – odparł Bormann. – Kontynuujmy. Prezes i minister gospodarki Funk zajmie się nadaniem pozoru legalności operacjom ze złotem w Szwajcarii za pomocą swoich certyfikatów Reichsbanku. Panowie Puhl i von Schröeder, zajmiecie się nawiązaniem poufnych porozumień z gnomami z Berna i Zurychu w celu ułatwienia operacji nielegalnego przesyłania środków pochodzących z pieniędzy i kosztowności odebranych Żydom w obozach zagłady, aby przemieniły się w legalne i czyste pieniądze w przypadku jakiegokolwiek śledztwa ze strony władz gospodarczych i finansowych wrogich mocarstw po zakończeniu wojny.

Tylko Funk i von Schröeder wiedzieli, co ma na myśli Bormann, kiedy mówił o „gnomach”. Było to pogardliwe określenie, jakim sam Adolf Hitler określał bankierów i członków szwajcarskiego rządu, którzy współpracowali z Trzecią Rzeszą. Führer w równym stopniu nimi gardził, co ich potrzebował.

– Panowie z IG Farben wykorzystają swoje kontakty z zagranicą w celu stworzenia fałszywych firm w takich krajach jak Hiszpania, Portugalia, Argentyna, Brazylia, Kolumbia i kilku innych w tamtym rejonie w celu utworzenia przyszłych przykrywek, które będą mogły dać legalne schronienie członkom Bractwa przed władzami tamtych krajów. Jestem pewny, że gdy tylko skończy się wojna, Amerykanie i Brytyjczycy zaczną naciskać na kraje neutralne, by wydały naszych towarzyszy z powodu czynów popełnionych w czasie starcia – sprecyzował Bormann.

– A jakie ja będę miał zadanie? – zapytał zaciekawiony Edmund Lienart.

– Pan, przyjacielu Lienart, będzie ośrodkiem, centrum wszystkich operacji Odessy. Pan będzie kierował wszystkimi akcjami przeprowadzanymi przez pozostałe osoby obecne na naszym spotkaniu. Nikt, żadna wroga agencja wywiadowcza nie będzie podejrzewać jakiegoś francuskiego obywatela, gdy zakończą niszczenie naszych ukochanych Niemiec. Żaden bolszewik, Anglik czy Amerykanin, czy nawet Francuz pod wodzą tej marionetki zwącej się de Gaulle, nie będzie pana podejrzewał. Nikt nie pomyśli, że nieskazitelny francuski obywatel może kierować operacjami ucieczki ważnych członków SS i partii, kiedy dojdzie do zniszczenia naszego narodu wraz z kresem Trzeciej Rzeszy. To będzie pańska misja, przyjacielu Lienart – wyjawił sekretarz Hitlera.

– Kiedy rozpocznie się ta koordynacja, o której pan mówi? – chciał wiedzieć Francuz.

– W tej właśnie chwili. Podczas tego spotkania. Będzie pan kimś w rodzaju ministra pełnomocnego spraw zagranicznych Odessy. Będzie pan musiał podróżować po Europie, szukając potężnych sojuszników, na których będziemy mogli liczyć, skoro tylko wrogowie Rzezy rozpoczną poszukiwania naszych towarzyszy. W tym celu będzie pan miał zagwarantowany swobodny przejazd przez terytoria opanowane przez Wehrmacht we wszystkich krajach kontrolowanych przez Rzeszę, w tym przez tereny okupowane. Pańska misja będzie polegać na znalezieniu i przekonaniu tych potężnych przyszłych sojuszników, by zaofiarowali nam swą bezinteresowną lub niezbyt interesowną pomoc. Dostarczymy panu specjalną żółtą kartę, która da panu nieograniczony dostęp do wszystkich instytucji Rzeszy. Gdy będzie pan posiadał taką kartę identyfikacyjną, nikt nie będzie panu zadawał pytań.

– Czy ma to znaczyć, że będziemy im płacić za pomaganie Odessie? – zapytał Lienart.

– Tak, złotem, i w tym względzie będą panu pomagać towarzysze Puhl i von Schröeder, którzy jako jedyni będą mieć upoważnienia do interweniowania i prowadzenia mediacji ze szwajcarskimi gnomami. Tylko oni – powiedział z naciskiem Bormann, uderzając dłonią w stół. Po czym dodał: – Fantastycznie. Mają już panowie ogólne pojęcie o planie. Teraz, jeśli są jakieś pytania, będę zachwycony, mogąc na nie odpowiedzieć – zakończył sekretarz Hitlera, nie spuszczając wzroku ze swoich interlokutorów.

– Co się stanie, jeśli któryś z nas nie zgodzi się przystąpić do pana wspaniałego planu Odessa? – zapytał Vögler.

Bormann zaśmiał się głośno.

– Przyjacielu Vögler, nie chciałbym, żeby jakiś wyrobnik z SS zainteresował się panem. Nim zakończymy nasze spotkanie, poproszę o wasze bezwarunkowe wsparcie. Potrzebuję zdecydowanego „tak”. Jednogłośnego. Nie chciałbym być zmuszony jeszcze dziś powiedzieć Führerowi, że któryś z panów nie wsparł przyszłych wielkich Niemiec. A może wolałby pan sam mu to powiedzieć?

– Nie, proszę... – wybełkotał Vögler. – Nasz Führer i pan jako jego przedstawiciel wiedzą, że mogą liczyć na moje bezwarunkowe poparcie projektu Odessa.

– Pod koniec obecnego tygodnia wszyscy panowie poznają kroki, jakie powinni następnie uczynić, kroki, które muszą być skuteczne i szybkie. Mamy bardzo mało czasu i nie możemy stracić ani chwili. Wszystko musi być dobrze przygotowane. A teraz chcę usłyszeć, jak panowie zagłosują w sprawie operacji Odessa – wskazał Bormann.

– Ja głosuję na tak w imieniu Reichsbanku – odparł Funk.

– Ja również zdecydowanie jestem na tak – stwierdził Puhl.

Jeden po drugim wszyscy opowiedzieli się za projektem Martina Bormanna. Nim odpowiedział, Lienart spojrzał na resztę obecnych, z których wielu udzieliło poparcia Odessie bez zbytniego entuzjazmu, na przykład Kruppowie czy Flick. W końcu zdawali sobie sprawę, że to oni będą musieli w znacznej mierze sfinansować operację obmyśloną przez tego osobnika, którym pogardzali.

– Panie Lienart, jak pan głosuje? – zapytał Bormann.

Po kilku sekundach francuski magnat udzielił poparcia potężnemu sekretarzowi Führera.

– Tak, oczywiście. Zdecydowanie głosuję na tak – powiedział bez zbytniego entuzjazmu.

– Jako że wszystko jest już jasne, proponuję, byśmy zakończyli zebranie i wrócili do naszych zadań. Wielu panów porobiło notatki. Proszę je zapamiętać i zniszczyć. Sturmbannführer Voss przygotuje krótką notkę, byście mogli przedstawić informację swoim zwierzchnikom, lecz nikt nie może poznać tematu tego spotkania. Wszystkie komentarze przekaże mi Sturmbannführer Voss. Powinniśmy odczuwać zadowolenie, proszę mi wierzyć. Dziękuję wszystkim panom za udział w spotkaniu. Ci, którzy chcą, mogą poczęstować się wspaniałymi smakołykami, jakimi uraczył nas Sturmbannführer Voss, lub wrócić do miejsc swego pobytu. Dobranoc wszystkim – pożegnał się Bormann.

Mężczyźni podali sobie ręce i skierowali się ku wyjściu z hotelu Maison Rouge. Funkcjonariusz SS wzywał szoferów każdego z magnatów i bankierów, którzy przybyli na to spotkanie. Kiedy Edmund Lienart miał już wyjść z wielkiego salonu, Martin Bormann ujął go pod ramię i poprowadził do ustronnego kąta, by nikt nie mógł usłyszeć tego, co zamierzał powiedzieć.

– Lepiej wyjdźmy na taras – zaproponował Bormann.

Obaj zapalili cygaro, przyglądając się pierwszym światłom, jakie zapaliły się w pobliżu placu.

– Kiedy skończy się wojna, chciałbym zamieszkać w tym mieście. Może mieć dom na przedmieściach... kiedy nie będę miał partyjnych obowiązków – powiedział Bormann, obserwując sceptyczną minę Lienarta. – Widzę, że pan, przyjacielu Lienart, nie jest zbytnim marzycielem. Polityka to brzydka gra. Bardzo dobrze to wiem. Uważam, że wojsko, w tym przypadku SS, potrzebuje dyscypliny, by wykonać to, co niezbędne. Polityka wymaga zręczności, by inni robili dla ciebie to, co niezbędne. Na razie w równym stopniu potrzebujemy polityki, jak wojska.

– Ile mam czasu na odpowiedź? – zapytał Lienart.

– Na jaką odpowiedź, przyjacielu?

– Chciałbym, żeby sam Führer potwierdził to, co pan przekazał. Zaakceptuję jedynie zdanie Führera i tylko od niego przyjmę tę misję.

W tej chwili Martin Bormann wybuchnął głośnym śmiechem i klepnął Francuza po plecach.

– Pański przyjaciel, nasz Führer, bardzo dobrze pana zna. Wiedział, że tak pan zareaguje, poddając osądowi rozsądku moje rozkazy. A teraz pytam, jeśli Führer osobiście wyda panu rozkaz, przyjmie go pan bez szemrania?

– Tak, przyjmę tę misję bez szemrania dla dobra i odrodzenia nowej Rzeszy – odparł Edmund Lienart.

– Zgoda. Jutro rano samochód zabierze pana z Berlina i zawiezie na lotnisko, skąd samolot przetransportuje pana do Berchtesgaden. Tam w Berghofie przyjmie pana Führer. Nasz Führer potwierdzi moje rozkazy i pańską misję w Odessie – objaśnił Bormann.

– Jeśli tak się stanie, przyjmę to bezwarunkowo.

– W którym hotelu zatrzyma się pan w Berlinie?

– W Adlon.

– O siódmej rano będzie czekał na pana przed wejściem samochód. Niech pan będzie punktualny, panie Lienart. Führer jest bardzo zajęty i ma mało czasu, nawet dla tak bliskich przyjaciół jak pan. Teraz, jeśli pan pozwoli, muszę zdążyć na samolot do Berlina. – Kiedy już zamierzał zebrać teczki z informacją na temat Odessy, którą przed kilkoma minutami czytali uczestnicy spotkania, zwrócił się do Lienarta i dodał: – Chciałbym panu przypomnieć, panie Lienart, że to Führer wytycza nasze cele, a naszym zadaniem jest urzeczywistnienie jego wizji. Jak i kiedy to nasza praca, lecz nigdy nie powinniśmy pytać dlaczego. Niech pan o tym nie zapomina.

Nim wsiadł do tego samego samochodu, którym przybył, Bormann zwrócił się do Sturmbannführera Vossa i rozkazał mu zniszczyć wszystkie ślady spotkania, które właśnie się odbyło.

– Wszystko powinno zostać zniszczone, Sturmbannführer Voss. Zrozumiał mnie pan?

– Tak jest, bardzo dobrze – odparł oficer SS.

– Dobrze, więc niech się tak stanie... Heil Hitler! – wykrzyknął Borman, nim zniknął we wnętrzu mercedesa.

*

Nie mówiąc ani słowa, Sturmbannführer SS Helmut Voss wszedł ponownie do hotelu Maison Rouge i poprosił dyrektora, by wręczył mu księgę gości. Wpisali się do niej Gustav Krupp, Walther Funk i kilku innych. Bez słowa Sturmbannführer Voss odszukał strony z datą 10 sierpnia i je wyrwał. Następnie wszedł do salonu; stenotypista zamierzał właśnie schować rolki użyte podczas spotkania.

– Proszę oddać mi rolki – rozkazał mu Voss. – Sam zajmę się opracowaniem raportu dla wszystkich uczestników.

Kiedy został już sam w tym wielkim salonie, Voss podszedł do gramofonu znajdującego na końcu stołu i nastawił płytę. Gdy igła spoczęła w rowku, zabrzmiała symfonia Schuberta. Wypiwszy łyk koniaku, Sturmbannführer Voss pomyślał, podchodząc do niewielkiego kominka: „Nigdy nie rozumiałem sentymentalnego uwielbienia dla tego wiedeńskiego gówna, Schuberta”. Zebrał rolki tachografu i notatki zrobione przez uczestników, rozpalił ogień i wrzucił do niego kompromitujące papiery.

Następnie włożył wojskową czapkę z trupią główką, zgasił światła i wyszedł z hotelu, znikając w uliczkach miasta.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PODZIĘKOWANIA DLA

DOKUMENTATION OBERSALZBERG za umożliwienie dostępu do archiwów i zgłębienie świata hierarchów Trzeciej Rzeszy w Berghofie.

TOPOGRAPHY OF TERROR w Berlinie za udostępnienie mi wszelkiej potrzebnej informacji odnośnie do struktury organizacyjnej SS, Gestapo, Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSDH) oraz planów Kwatery Głównej przy berlińskiej Prinz-Albrecht-Strasse.

CENTRUM SZYMONA WIESENTHALA w Paryżu za pomoc w uzyskaniu informacji na temat nazistów, którzy umknęli sprawiedliwości.

INSTITUTE OF DOCUMENTATION FOR THE INVESTIGATION OF NAZI WAR CRIMES w Hajfie,w Izraelu, za udostępnienie mi całej dokumentacji związanej z procesem Adolfa Eichmanna w Jerozolimie i jego zdjęć z więzienia w Ramli.

Mojego przyjaciela PATXI VÉLEZA z ambasady Hiszpanii w Berlinie za nasze długie rozmowy i jego cenne rady.

Moich przyjaciół ze strony internetowej U-HISTORIA (www.u-historia.com) za ich wspaniałą dokumentację, która pozwoliła mi opowiedzieć o życiu na pokładach U-977 i U-530.

Mojego przyjaciela ANTONIA R. NOLASCO, dyrektora Instytutu Gemmologicznego w Madrycie (IGM) za całą szczegółową informację na temat złota, handlu nim i obchodzenia się z nim.

Mojego przyjaciela JESÚSA BASTANTE za jego doradztwo w tematach religijnych związanych z moim protagonistą Augustem Lienartem, kiedy był seminarzystą.

Archiwum madryckiego dziennika „ABC” za udostępnienie mi wspaniałych zasobów historycznych.

Mojego przyjaciela JOSÉ CARILLO DE ALBORNOZA za pomoc w rozwiązaniu syndromu niezapisanej strony.

HISZPAŃSKIEGO ZWIĄZKU PARKINSONA za drobiazgową informację na temat choroby, na którą cierpiał Adolf Hitler w ostatnich miesiącach życia.

Moich przyjaciół z HOTELU SEVILLA w Hawanie za współpracę przy gromadzeniu dokumentacji do tej powieści.

ANDREI SOMMA, ALESSANDRA MORICCIONI i MASSIMA GAROFALO za pomoc w dokumentowaniu powojennego Rzymu.

Moich przyjaciół SALVADORA BADILLO, PATRCII ABELLA, SANDRY VIDOSY i CARMEN FLORES za ich bezinteresowną pomoc podczas planowania tej powieści.

Moich przyjaciół z FOROS DEL MISTERIO (Forów tajemnicy) (www.forosdelmisterio.es) w Hiszpanii i z TERRA INCOGNITA (www.terraincognitaweb.com) we Włoszech oraz MOICH PRZYJACIÓŁ Z FACEBOOKA za ich stale wsparcie dla mojej pracy. Naprawdę jestem im za to wdzięczny.

Mojego syna HUGA FRATTINIEGO za poprawianie mojego słabego włoskiego.

Moich przyjaciół z historycznej CAFÉ GIJÓN w Madrycie za cudowne karmienie mnie, kiedy ta powieść się rozwijała.

Moich kochanych przyjaciół GENERAŁA FÉLIXA HERNADO i PODPUŁKOWNIKA MANUELA LLAMASA z Guardia Civil za bezinteresowne rady dotyczące pewnych kwestii w tej powieści.

Mojej kochanej BELÉN BERMEJO za godziny, jakie strawiliśmy w Café Gijón, naszej osobliwej „kwaterze głównej”, rozmawiając na temat wątku tej powieści. Bez niej i jej nieubłaganego czerwonego ołówka wszystko byłoby dla mnie trudniejsze.

MIRYAM GALAZ, mojej „ukochanej” redaktorki, za pobłażanie, z jakim traktowała tę powieść, a z którą całymi godzinami omawiałem wątek i bohaterów Złota Mefista.

I oczywiście bardzo specjalne podziękowanie dla mojego drogiego przyjaciela JUANA IGNACIA ALONSO, który prowadził mnie za rękę, jak przy moich poprzednich powieściach, całymi godzinami omawiając ze mną ich treść. Jakąż ma dla mnie cierpliwość.

Część tej powieści jest dziełem ich wszystkich...