Ziemia, której już nie zobaczysz  - Andrzej Rostworowski - ebook + książka

Ziemia, której już nie zobaczysz ebook

Andrzej Rostworowski

3,5
42,28 zł
36,10 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wspomnienia ziemian dotyczą społeczności nieistniejącej już od ponad pół wieku. To przydaje im szczególnej wartości. Tom wspomnień kresowych Andrzeja Rostworowskiego wzbogaca naszą wiedzę o dziejach polskiego ziemiaństwa. Wiele w nim interesujących relacji i faktów, jak choćby fragment opisujący Zakład oo. Jezuitów w Chyrowie, który odegrał bardzo ważną rolę w kształtowaniu inteligencji polskiej.

Dodatkowym walorem tych wspomnień jest niewątpliwy talent literacki ich autora. Pochodził wszak z rodu, który wydał m. in. Karola Huberta Rostworowskiego, pisarza dziś już nieco zapomnianego, ale w swoim czasie cieszącego się sporą popularnością. Uważna lektura opracowanych przez Stanisława Jana Rostworowskiego przypisów pozwoli zrozumieć, jak wielu  utalentowanych ludzi przewinęło się przez dzieciństwo i młodość autora.

Z posłowia Andrzeja Garlickiego

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 773

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Andrzej Rostworowski

Ziemia, której już nie zobaczysz

Wspomnienia kresowe

Wydanie rozszerzone

Opracowanie i przypisy Stanisław Jan Rostworowski

Posłowie Andrzej Garlicki

Czytelnik

Warszawa 2015

Przedmowa

To, że już dziś przystępuję do spisywania moich wspomnień, powodowane jest przede wszystkim tym, iż wkraczając w siódmy krzyżyk, raz po raz przyłapuję się na tym, że wiele szczegółów, nazwisk, nazw miejscowości uleciało z pamięci i trudno mi je sobie przypomnieć, a czasami staje się to wręcz niemożliwe.

Sam z zamiłowaniem rozczytuję się w dziełach pamiętnikarskich, widzę, jak właśnie szczegóły i nazwy ożywiają i urozmaicają opisy.

Żyłem w przełomowej epoce, za mego żywota miały miejsce cztery duże wojny: japońska, wielka wojna, wojna polsko-bolszewicka i druga wojna światowa, przeplatane mniejszymi. W moim dzieciństwie świeże były jeszcze echa wojen Burów, z przygodami kapitana Łamigłowy i pierwszymi wyczynami skautów; potem doszły inne teatry działań: wojny bałkańskie, japońsko-chińskie, Maroko, hiszpańska wojna domowa, Indochiny, Korea, Algier. Sam niczego wielkiego nie dokonałem, natomiast byłem świadkiem lub uczestnikiem wielu ciekawych i ważkich wydarzeń.

Widziałem i znałem wiele wybitnych osobistości, rozmawiałem z kardynałami i biskupami, generałami, politykami i działaczami, ministrami, wojewodami, uczonymi i profesorami, literatami, poetami i dziennikarzami, plastykami, malarzami i rzeźbiarzami, inżynierami i architektami.

Przeżyłem zmiany zasadnicze: przejście ze spokojnego świata kapitalistycznego, na początku stulecia nadwyrężonego i osłabionego przez pierwszą wojnę światową, do chwiejnego, nieustalonego, szarpanego wstrząsami i nieoczekiwanymi zmianami, pełnego absurdów świata socjalistyczno-komunistycznego.

Nie piszę dzieła historycznego. Są to wspomnienia o tym, co widziałem, a często tylko słyszałem, podane tak, jak informacje te dochodziły do mojej świadomości: niekiedy błędne, czasami zagmatwane, a prawda, zresztą nie zawsze, wyłaniała się nieraz dużo później. Ale w takim fałszywym świetle widziało wypadki setki i tysiące ludzi – to była ich rzeczywistość, serwowana przez propagandę: prasę, radio i kino, nieraz bardzo różna i odmieniona, często umyślnie spaczona i zakłamana, którą społeczeństwo brało jednak lub brać musiało za dobrą monetę. Kiedyś magistra vitae – historia – wydobędzie prawdę na światło dzienne, niestety już nie dla nas i bez nas.

Z założonego planu widzę, że samo spisywanie wspomnień, bez korekty, zajmie mi pewnie co najmniej cztery lata. Gdy rozejrzę się wkoło, widzę, ilu współczesnych mi, a nawet dużo młodszych ludzi już nas opuściło. Ja sam po tylu przejściach i wstrząsach nie czuję się najlepiej i nie jestem pewien, czy zdołam doprowadzić te zapiski do zamierzonego końca. To jest właśnie również jeden z powodów, że biorę już teraz za pióro.

Kraków, dn. 10 XI 1961 roku

ROZDZIAŁ I

Dzieciństwo

Urodziłem się w Wilnie dnia 30 maja 1899 roku, w hotelu Georges1, który wówczas był własnością mego Ojca i gdzie na pierwszym piętrze mieszkali moi rodzice. Ojciec mój, Tadeusz2, syn Romana3 i Marii z Glogerów4, urodzony w 1860 roku w Kowalewszczyźnie na Podlasiu, był architektem i do spółki z technikiem budowlanym Kazimierzem Zimmermanem prowadził w Wilnie biuro budowlane5. Matka moja, Zofia z Oskierków6, urodzona w roku 1873 w Wielkim Możejkowie, powiat Lida, była córką Aleksandra Oskierki7, członka Rządu Narodowego z 1863 roku na Wileńszczyźnie, i Teodozji z Grabowskich8. Dziadkowie moi Rostworowscy, po zlikwidowaniu Kowalewszczyzny, w czasie moich urodzin mieszkali już w Krakowie9, a dziadkowie Oskierkowie po powrocie z zesłania na Syberię (kopalnia w Usolu) mieszkali w Warszawie i w Nałęczowie. Niebawem mieli otrzymać zezwolenie na powrót do Wilna, gdzie zamieszkali we własnym domu (po Grabowskich) przy ulicy Wileńskiej 33.

Ojciec mój miał liczne rodzeństwo, które wymieniam kolejno: Jadwiga10 – panna, Stefan11, żonaty z Lubieniecką, Stanisław12, żonaty z Lubieniecką (siostrą poprzedniej), Michał13, ożeniony z baronówną Christin, Zofia14, zamężna Wesslowa, Leonia15, zamężna Wierusz-Kowalska, i Karol16, ożeniony z Fudakowską.

Matka moja miała tylko siostry, których imiona były takie: Kasylda – panna, umarła młodo, Jadwiga, zamężna Horwattowa, i Maria, zamężna Mineykowa17.

Kilka lat po urodzeniu wyjechałem z Wilna do majątku Narowla, będącego własnością wuja Horwatta18, i zasadniczo tam się wychowałem. Ojciec mój przebywał stale w Wilnie, gdzie był wziętym architektem. Ukończył w roku 1882 ze złotym medalem19 Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu i po kilkuletnim pobycie za granicą – Paryż, Monachium, Rzym – w 1890 roku osiadł na stałe w Wilnie.

Matka moja opiekowała się chorą na płuca swą siostrą Jadwigą Horwattową (ciocia Gusia) i wyjeżdżała z nią często za granicę: do Abacji20, Merano, na Riwierę, a także do rozpoczynającego karierę uzdrowiskową Zakopanego.

Dzieci, to znaczy ja i młodsza ode mnie o cztery lata siostra Maria Róża21 oraz starsi ode mnie Horwattowie: Daniel22 (Dolo), o osiem lat, i Aleksandra23 (Ola), o cztery lata, pozostawały w Narowli pod opieką licznych nauczycielek, wychowawczyń, bon i nauczycieli.

Narowla! – We wspomnieniach wydaje się najpiękniejszym i najmilszym miejscem na kuli ziemskiej. Położona nad prawym brzegiem Prypeci, o czterdzieści kilometrów od Mozyrza, a jakie sto pięćdziesiąt kilometrów od Kijowa. Istny raj dla dzieci, zważywszy, że wuj Edzio (Edward Horwatt) strasznie lubił dzieci i na wiele rzeczy pozwalał, a na jeszcze więcej patrzał przez palce.

Piękny empirowy pałac o dwudziestu kilku pokojach, piętrowy, stał na wysokim brzegu, o jakieś sto metrów od rzeki, tak iż z werandy i balkonów roztaczał się wspaniały widok na płynącą majestatycznie, szerokim łukiem Prypeć i leżące, jak okiem sięgnąć, po drugiej stronie „ługi”, czyli zalewne wspaniałe łąki, porosłe rzadkimi dębami i pełne mniejszych i większych jeziorek, bogatych w lilie wodne, ryby, a przede wszystkim w dzikie kaczki. Na wiosnę, gdy Prypeć rozlała, szerokość jej sięgała pięciu – sześciu kilometrów. Z wody tylko gdzieniegdzie sterczały korony dębów. Po ustąpieniu wód i gdy słońce przygrzało, całość zabielała się nagle od niezliczonych ilości kwitnących konwalii! Ługi nieznacznie przechodziły w „hało”, czyli część błotnistą, ale nie zalewaną.

Wokół pałacu był park, zapewne miał dwadzieścia albo i więcej hektarów. W znacznej części wspaniale utrzymany, ozdobiony klombami, pełen czarujących zakątków, szpalerów grabowych, grup drzew, przechodził z jednej strony w ogrody owocowo-warzywne, z drugiej, poprzez oranżerie i inspekta – w folwark i gospodarstwo rolne. Czworobok obór i stajen okalał majdan o szerokości prawie kilometra, na którego środku był dom rządcy wraz z kancelarią, otoczony z trzech stron sadem i warzywnikiem. Stała tu też wysoka, murowana gorzelnia, niedaleko której wyrastała tajemnicza, często dymiąca baszta: wędzarnia, miejsce naszych wypraw i punkt zbiórek. Z czasem w jej sąsiedztwie powstało nowe rozarium, bo stary ogród róż przy pałacu był za mały, by pomieścić pojawiające się wciąż nowe odmiany.

Od strony rzeki była tak zwana weranda, przybrana dwoma cementowymi sfinksami, wielkości największego byka. Z przeciwnej strony znajdował się ganek, czyli podjazd, którego znów strzegły dwa brązowe lwy ponadnaturalnej wielkości. Na wprost ganku w odległości około sześciuset metrów wyrastała piękna stylowa brama wjazdowa24, a przy niej domek. Mieszkał w nim stróż, wspaniały chłop poleski z ogromną kwadratową brodą, zwany Lewonem. Brama była stale zamknięta i gdy zauważono manipulacje Lewona przy jej otwieraniu, był czas, aby zaalarmować wszystkich, że ktoś nadjeżdża, zwłaszcza że droga z bramy do ganku nie szła prosto, lecz dość wygiętym łukiem, omijając stajnie cugowe. Niebrukowany gościniec szedł równolegle do bramy. Na wprost niej ciągnęła się na dwa kilometry aleja topolowa jako droga gospodarcza do poszczególnych poletek. Wzdłuż niej rozciągał się zwykle chmielnik.

Najbliższa stacja kolejowa – Kalenkowicze – znajdowała się dwanaście kilometrów za Mozyrzem, czyli w odległości sześćdziesięciu dwóch kilometrów. O konie trzeba było telegrafować zawczasu. Na szczęście poczta i telegraf były na miejscu (o trzy kilometry) w miasteczku Narowla. Zresztą istniały już wówczas telefony, co przy tamtejszych odległościach było wielce pomocne. I dziwna rzecz, o ile chłopi kradli słupy wiorstowe25, które co parę lat cierpliwie uzupełniano, to nie słyszałem o kradzieży słupów telefonicznych i drutów, choć te musiały być bardzo łakomą rzeczą. Widocznie odpowiedzialność za kradzież była surowa.

Często korzystano z komunikacji statkiem po Prypeci i Dnieprze. Statki chodziły regularnie: co dzień duży w obie strony, czyli na Mozyrz oraz na Kijów, i co dzień mały, lokalny, do Mozyrza i z powrotem. Statki były czyste i porządnie utrzymane, odznaczały się doskonałą kuchnią, a właściwie świetnie prowadzonym bufetem.

Do opieki nad dziećmi zaangażowane były: jedna nauczycielka Polka, ucząca wszystkich przedmiotów (była nią długie lata panna Teresa), jedna nauczycielka Francuzka – pani Dufour, a potem przez szereg lat mademoiselle Louise Chigniac. Osobna karta należy się pannie Luizie, która bądź co bądź przez kilka lat opiekowała się nami, głównie mną i Różą. Pochodziła z mieszczańskiej rodziny, miała ukończoną szkołę średnią. Dla mnie na zawsze pozostanie tajemnicą, w jaki sposób ta panna, wówczas dwudziestoparoletnia, nieznająca ani słowa w żadnym innym języku poza własnym, potrafiła punktualnie dojechać z Paryża do Kalenkowicz, przesiąść się do faetonu26 zaprzężonego w czwórkę koni i nie umrzeć ze strachu, jadąc sześćdziesiąt kilometrów wśród błot i lasów. Trochę ją podniosły na duchu pierwsze wrażenia z pałacu w Narowli, gdy zobaczyła błyszczące posadzki, piękne obrazy na ścianach i łazienkę wykładaną kafelkami.

Wysoka, czarna i nie bardzo ładna potrafiła jednak utrzymać dyscyplinę, nauczyć się coś niecoś po polsku, a nas, mnie i Różę, swojego języka na tyle, że początkowo lepiej czytaliśmy i pisaliśmy po francusku niż po polsku, i właściwie z tą umiejętnością od niej otrzymaną przeszedłem przez życie, mając doskonałe podstawy i wyczucie poprawnej składni. Jedno pamiętam, że dla wyrobienia prawidłowej wymowy kazała nam się nauczyć i szybko deklamować wiersz V. Hugo: Mon père, ce héros au sourire si doux…27. Wiersz ten, pełen litery „r”, miał wyrabiać dykcję.

Oczywiście z początku było wiele nieporozumień językowych i zatargów ze służbą, która jednolitym frontem nie upodobała sobie nowego „darmozjada”. Słynne były jej przeprawy z lokajem, od którego chciała „bużi”, jej przygody, gdy gwałtem uczyła się – dość długo – jazdy konnej na siwej klaczy Czajce, porwanie jej do swej wyłącznej dyspozycji i afekt do jamniczki Muszki. Po pewnym czasie, gdy się nieco oswoiła, upodobała sobie składanie wizyt u administratora, pana Leniewicza. Czy chodziło o romans, czy tylko o wspaniałą wyżerkę na serwowanych zawsze podwieczorkach, nie wiem, ale te wizyty musiały być źle widziane, gdyż panna Luiza zaczynała je nieodmiennie od słów: André, si vous dîtes à Maman que nous étions chez M. Leniewicz, vous recevrez une gifle – si vous ne dîtes pas, vous recevrez du chocolat!28. U pana Leniewicza oglądałem wspaniałe dwumetrowe, obsypane owocami krzaki pomidorów oraz dwa psy bernardyny, bardzo złe, bo trzymane na łańcuchu. Kiedyś panna Luiza przychodzi do Mamy ze skargą, że ją lokaj zwymyślał i nazwał „kolera!”. Na to Mama zaczyna tłumaczyć, że ta „kolera” to było bezadresowe, tak jak francuskie sapristi29, a ja z boku stojący: – Mais non, Maman – il a dit – vous choléra30.

Po naszym wyjeździe jeszcze długo utrzymywała się korespondencja, z czasem pisaliśmy do Francji, i dopiero pierwsza wojna położyła jej kres.

W oficynie jakiś czas mieszkał pan Syrewicz – mierniczy. Opowiadał bardzo ciekawe historie, bo masę świata zwiedził, więc się tam wymykałem i przy herbacie słuchałem opowiadań. Wychodząc, dawałem zawsze chłopakowi usługującemu mierniczemu dwie kopiejki na piwo.

Kiedyś wymyśliłem doskonałe zajęcie – w basenie fontanny przed domem łapałem żaby na lasso. Ani się spostrzegłem, jak mi się noga na wilgotnej krawędzi pośliznęła, i wpadłem do środka. Byłbym się niechybnie utopił, bo wody było przeszło na metr, a ja wtedy jeszcze pływać nie umiałem, gdyby nie ogrodnik, pan Szawłowski, który sadził kwiaty na klombach opodal i posłyszawszy plusk, wyciągnął niefortunnego łowcę. Zaniesiony zostałem do pokoju dziecinnego, tam Róża na mój widok z emocji zaczęła jechać do Rygi. Biegła przez pokój i rzygała, co było dla mnie dotąd nieoglądanym zjawiskiem. Zostaliśmy położeni do łóżek i nie pojechaliśmy ze wszystkimi do lasu na grzyby czy jagody, a pewnie na jedno i drugie.

Kiedyś przywieziono jakiegoś barana, zapewne rasowego, pamiętam tylko, że był czarny. Z kolejki przypadł „na własność” Oli. Każda nowa rzecz musiała do kogoś z nas należeć i kolejka była ściśle przestrzegana. Barana zamknięto w sionce i słyszeliśmy, jak wuj wydał polecenie: – Przynieście trochę wyki i siana. – Zaraz po obiedzie pobiegliśmy do barana. Na podłodze leżały jakieś czarne kulki. – To pewno wyka, muszę spróbować! – zawołała Ola. Nabrała kulek do ust i zaraz cały obiad wyjechał, bo to nie była wyka, tylko wprost przeciwnie.

U wuja Horwatta na stole w kancelarii zawsze stał duży półmisek, na nim leszcz pieczony z kaszą hreczaną. Wolno nam było, w wypadkach głodu lub łakomstwa, nakładać sobie na talerzyk i zjadać.

Dla nauki Dola był pan Żuwal, nauczyciel, z czasem przyjaciel domu, po wielu latach, po pierwszej wojnie światowej, rezydujący jeszcze w Gorzyczkach. Pochodził z emigrantów francuskich, ale był całkowicie spolszczony, wielki myśliwy, czasami zapuszczał brodę.

Przy Róży była niańka Frania, a gdy ta wyszła za mąż za kucharza Leona, nastała Urszula. W ogóle personel zmieniał się bardzo rzadko, a najczęściej, jeśli chodzi o służbę, to stanowisko przechodziło z ojca na syna. W stajni rej wodził stary August, a jego dwaj synowie Karło i Franc byli furmanami.

W spiżarni królowała „apteczkowa”, pani Jadwiga. Pamiętam, że za lodownią w kształcie świątyni był budynek gospodarczy wyglądający jak mały pałacyk lub oficyna (zresztą w czasie pierwszej wojny służył za mieszkanie, gdy pałac zajęły Wojennyje Raboty na Riekie Pripiati31). Budynek ten to była „apteczka”. Ach, te znajdujące się w niej ilości słoi konfitur, słoi kompotów (wecków jeszcze nie znano), garnków glinianych z marmeladami, butli soków, serów i serków owocowych, owoców suszonych, kandyzowanych! A towary kolonialne: rodzynki, migdały, orzechy, figi, daktyle – to były tylko ingrediencje. Na święta sprowadzano oddzielnie bakalie. Apteczkowej podlegało również gospodarstwo mleczne dla potrzeb domu: mleko, śmietanka (do kawy), śmietana, masło, sery oraz pieczywo, chleb i bułki, co parę dni świeże.

Wielkim przyjacielem dzieci był gajowy, czyli „leśnik” Kulicki. Mieszkał w dalekim czworaku pod lasem. On to był wyrocznią wszystkich spraw łowieckich. Kierował polowaniami, a znał się na tropieniu zwierzyny, ciągach, tresurze psów, podkarmianiu. Już wtedy woziło się do lasu kartofle, kasztany i żołędzie oraz snopki owsa i wiązki siana. Kulicki jako jeden z pierwszych wtajemniczał mnie w arkana wiedzy myśliwskiej, na razie w odczytywanie tropów, przewidywanie pogody i zwyczaje zwierzyny.

Po każdym większym zimowym polowaniu biegliśmy do kredensu przyglądać się pewnemu obrządkowi. Z gorzelni przynoszono wiadro wódki (zapewne był to nieoczyszczony spirytus). Kulicki, po zdaniu zwierzyny do lodowni, wchodził, otrzepując śnieg z butów, a następnie wychylał jedną po drugiej pięć – sześć szklanek wódki, po czym otarłszy usta rękawem, mruczał jakieś podziękowanie i szedł spać na dwadzieścia cztery godziny.

Wspaniałym fachowcem musiał być pan Szawłowski, ogrodnik. Na czele plutonu dziewczyn tworzył istne cuda kwiatowe. Drogi i dróżki zawsze były wygracowane, w jesieni liście pozgrabywane, latem trawniki pokoszone. Do niego należały inspekta oraz nieduży sad specjalny: czereśnie, wiśnie, śliwki i grusze. Wielkie sady dzierżawili sadownicy – Żydzi albo dość często Ukraińcy. Na Wielkanoc, wraz z sałatą i pierwszymi rzodkiewkami, przynosił istne cuda – zamki, panteony albo kolumnady z kiełkującej rzeżuchy – pośrodku których stał baranek wielkanocny, z ciasta i lukru, nieraz naturalnej wielkości.

Do osób stale zatrudnionych należał Marian, malarz, okrągły rok malujący freski, najczęściej według wzorów mego Ojca. Pasją wuja Horwatta, przeniesioną z czasem wraz z Marianem do Gorzyczek, było stałe upiększanie, malowanie olejne ścian wraz z wypisywaniem sentencji i wersetów. W pewnych miejscach malowane były diabły i maszkary oraz sentencje w rodzaju: „Nie ma skutków bez przyczyny”, „Co się wysuszy, to się wykruszy”. Miało to ułatwiać pomyślny przebieg załatwiania spraw.

Zgodnie z panującymi wówczas kierunkami modne były sceny mitologiczne. Wielkie obrazy ścienne i panneau32: Amor i Psyche, Sąd Parysa, Powrót Diany z polowania, malował mój Ojciec, przy czym modelami i modelkami były liczne ciotki i cioteczki, kuzynki, wujowie i kuzyni – i ja też często występowałem jako paź, amorek lub pacholę. W domu zresztą pełno było obrazów różnych szkół, a często miesiącami przesiadywali malarze, biorący udział w życiu domowym, wycieczkach do lasu i na wodzie, którzy zbierali tematy do swoich późniejszych arcydzieł. Za mojej pamięci bywali Fałat, Chełmoński, Ruszczyc33, Ludomir Janowski34, którego portrety moich ciotek otrzymały kilkakrotnie złote medale w Paryżu i innych miastach. Cudowny był portret mojej Mamy. Niestety spalił się w Wilnie w czasie drugiej wojny.

Poza godzinami lekcji dzieci mogły niczym niekrępowane biegać po całym parku, łowić ryby, chodzić do stajni, z daleka tylko i teoretycznie doglądane przez „pedagogium”, które miało swoje sprawy i zainteresowania. Pamiętam na tym tle dysputy, czy trzeba dzieci pilnować ściśle, czy nie? Oczywiście wuj był za najdalej idącą autonomią, przytaczając opowiadanie, jak w pewnym domu, gdzie było dwanaścioro dzieci chowanych dość luźno, o stracie jednego z nich dowiedziano się dopiero, gdy ojciec, wróciwszy z miasta, rozdawał prezenty i jeden został mu w ręku.

Sąsiedztwa nie leżały blisko, a składały się z bliższej lub dalszej rodziny. Najbliżej, bo o kilkanaście kilometrów, były Barbarów Aleksandra Horwatta35 i Hołowczyce Stanisława Horwatta36. A Chabno Stanisława (innego) Horwatta37, nad Dnieprem już, było oddalone o czterdzieści kilometrów. Cała tak zwana Horwattowszczyzna były to skonfiskowane po 1794 roku majątki Oskierczyńskie38, przy czym fundum39 Oskierczyńskim był Barbarów. W rękach Oskierków pozostały jedynie Wodowicze40, które w tym czasie należały do wdowy z dziećmi, i Rudaków41, który następnie drogą mariażu przeszedł na Wańkowiczów.

Do Rudakowa sześćdziesiąt kilometrów jechało się przez Wodowicze i to była połowa drogi. Zwykle wyjeżdżało się rano, zajeżdżało na obiad na popas do Wodowicz i na wieczór do Rudakowa. Kilka osób, między innymi Mama, jechało konno (panie po damsku), reszta, kilkanaście nieraz osób, wielkim drabiniastym wozem – wozy takie zwano karami – z czwórką, piątką, czasami nawet szóstką koni. Wiele emocji dawała zaraz na wstępie przeprawa promem przez Prypeć.

O kilkanaście kilometrów w bok od Wodowicz leżała Borysowszczyzna pana Jastrzębskiego42. O dwanaście kilometrów za Rudakowem były jeszcze Ostrohlady, dawny majątek Prozorowski43, następnie w posiadaniu Gordziałkowskich44. Majątki te były to bogate jednostki o wysokiej kulturze rolnej, z przeważnie dobrą ziemią oraz dużą ilością łąk i lasów. Przeciętny obszar wynosił dziesięć do piętnastu tysięcy hektarów. Wodowicze stanowiły swego rodzaju osobliwość, bo posiadanie ich oparte było na prawie lenna i mogły być dziedziczone tylko w linii męskiej. Wuj Horwatt opowiadał, że gdy miał dwadzieścia lat, jego ojciec postanowił przenieść się w Poznańskie do majątku żony w Gorzyczkach, a jemu przekazać Narowlę. Wówczas to staropolskim zwyczajem ruszyli na objazd linii granicznej i w zasadzie na każdym kopcu wuj powinien był dostać baty – a kopców, zważywszy na enklawy chłopskie, było kilkanaście tysięcy. Baty oczywiście ostały się w teorii, natomiast nierzadko w jakichś zapadłych osadach trzeba było odprawiać sądy, godzić zwaśnionych lub przeprowadzać działy. Ludność miejscowa wiejska była prawosławna, natomiast oficjaliści, służba dworska w przeważającej większości byli katolikami. Trafiali się też Tatarzy muzułmanie.

Z tego okresu pamiętam szereg wydarzeń charakterystycznych dla tamtych czasów i okolic.

Do Narowli należał tak zwany Sienoprasowalnyj Zawod w Michnowie. Była to osada, do której przez całe lato z kilku tysięcy hektarów łąk zwożono siano. Potem maszyny je prasowały w kostki wiązane drutem. Siano to, pierwszorzędnej jakości, albo ładowało się na barki – berlinki – i odstawiało wodą do większych kawaleryjskich garnizonów, albo zimą odwoziło się saniami na stację kolejową lub do majątku. Droga, ze względu na równość i gładkość, wiodła przeważnie rzeką, po lodzie. Kiedyś jechał taki transport – kilkanaście fur parokonnych, jedna za drugą. Parobcy dla ciepła i wesołości obsiedli jedną z ostatnich fur. Tymczasem woda podmyła w pewnym miejscu drogę, która załamała się i pierwsza para poszła pod lód. Ponieważ konie umieją drzemać, idąc w długim szeregu, za pierwszą furą poszła druga, trzecia i zatrzymało się dopiero na dziesiątej. Pamiętam rwetes wieczorem, jak parobcy zdawali relację z tej katastrofy wujowi.

Innym razem wuj jechał z Dolem do Wodowicz też zimą saniami i na którymś jeziorku konie lejcowe zapadły się pod lód. Wuj zdążył tylko wyrzucić Dola w śnieg i wyskoczyć, furman się skąpał. Dyszlowe konie i sanie udało się wyciągnąć, lejcowe utonęły. W Rudakowie w wozowni pokazywano wysokie ozdobne sanie żelazne na dwie osoby, którymi pradziad Oskierka45 we dwójkę z furmanem czterema końmi „w lejc” jeździli do Kijowa.

Kiedyś wracałem chyba z Wilna, pod opieką ogrodnika. Na stacji w Kalenkowiczach nie było koni, tylko czekał bałaguła46 z wiadomością, że wskutek słabego lodu konie nie przejechały przez rzekę i czekają w Mozyrzu. Przez Prypeć podróżnych przewoził po wyrąbanym w lodzie kanale tak zwany bat, czyli duża łódź, która od biedy zabierała nawet furmankę z koniem. Wieczór zapadał, był to chyba koniec lutego. Furman powiedział, że wuj czeka na nas w Barbarowie. Nałożyliśmy dachy47; czwórka koni, dzwoniąc janczarami, szybko pomknęła po gładkiej drodze, która po pewnym czasie skręciła w dół i jechaliśmy rzeką. Zdążyłem się zdrzemnąć, gdy nagle trzask i krzyki, przednia para zapadła, tylko łby wystają z przerębla. Na szczęście dyszlowe konie mocno zaparły się, chrapiąc, i sanie pozostały na lodzie. Furman z ogrodnikiem odczepili konie lejcowe, skądś nadbiegli ludzie i pomogli wyciągnąć zestrachane konie. Dojechaliśmy syci wrażeń dobrze w nocy do Barbarowa, gdzie oczekiwał nas wuj Edward i wuj Oleś (Aleksander Horwatt).

Rewolucja 1905 roku. Pamiętam ogromne kary, zaprzęgnięte we wspaniałą czwórkę koni. Załadowano nas wszystkich, kilkanaście osób, a na wielkiej, pięknie heblowanej tyczce wił się za nami kilkumetrowy czerwony sztandar. Przejechaliśmy, krzycząc „hurra”, przez miasteczko i z powrotem. W kilka dni potem, wieczorem, zajechało znowu kilka kar, znowu nas wszystkich załadowano plus jeszcze kilkanaście osób starszych, wszyscy uzbrojeni w najrozmaitsze bronie palne, ja z dumą dzierżyłem ogromny pistolet pojedynkowy, ruszyliśmy w ciemną noc. Okazało się, że w kierunku na Barbarów. W Barbarowie, po krótkich pertraktacjach ze stróżem przy bramie, zajechaliśmy pod dom przy akompaniamencie strasznej strzelaniny. Mój pistolet brał żywy udział, strzelając co prawda samymi kapiszonami. Podobno wuja Olesia z trudem później wydostano spod kanapy w salonie.

Potem przyszło wojsko i mieszkało w namiotach. Pamiętam białe czapki i białe letnie rubaszki. W przedpokoju, w ogromnym holu, pełno zawsze było broni i amunicji. To mi dało okazję do sporządzenia swego rodzaju „bomby”. Do zwędzonej w garderobie pończochy wsypywałem, co tylko było pod ręką – rozkręcone naboje śrutowe, gwoździe, naboje sztucerowe, odłamki szkła – zapewne była to reminiscencja z wysadzenia kolubryny przez Kmicica: „Naści piesku kiełbasę”. Moja pończocha zapełniała się szybko, a nosiłem ją na sznurkach wzdłuż nogi pod spodniami. W tym czasie pojechaliśmy, tym razem oficjalnie, na obiad do Barbarowa. Tam po obiedzie ciocia Wiwa (z Krasickich Horwattowa) bierze mnie na kolana, a czując coś obcego, pyta: – A co tam masz takiego? – To bomba na Dzidzię48. – Dzidzia to była jej córka jedynaczka, późniejsza Józefowa Jezierska. Szybciej niż myśl zostałem strzepnięty z kolan, bombę odebrał zaraz wuj Edzio i wśród krzyków oraz pisków cioć i pań wysypał jej zawartość na tacę do czarnej kawy. Potem kilkakrotnie mnie indagował z ciekawości nad pomysłowością, jak sobie wyobrażałem wybuch tej bomby.

Przyszła moda na proce, strzelaliśmy nawet dość celnie, tak że przy pewnej częstotliwości od czasu do czasu trafialiśmy wróbla w locie. Kiedyś zajęty takim obstrzałem, posłyszałem przez okno głos wuja, który mnie wołał do siebie. Wchodzę do ubieralni i od razu widzę malutką dziurkę w szybie (strzelaliśmy z procy grankulkami49). Wuj gładzi mnie po głowie i chwali celność strzału, że go prosto w brzuch trafiłem przez okno. Nie pomogły moje tłumaczenia, że w ogóle go nie widziałem, a strzelałem w lot do wróbli. Długi czas występowało: „Jak ten Andrus świetnie z procy strzela”.

Wzrok w tym czasie miałem świetny, zresztą jako dalekowidz mam taki i obecnie. Na polowaniach zwykle pierwszy zauważałem nadciągającą zwierzynę, z łódki z daleka spostrzegałem kaczki na wodzie. Kiedyś wracając z grzybobrania, zauważyłem przez pole na skraju lasu borowika, dość dużego co prawda, ale z odległości chyba pięciuset metrów, którego nikt nawet przez lornetkę zobaczyć nie mógł. Dopiero przyniesiony przeze mnie grzyb potwierdził moją spostrzegawczość. Odtąd wuj mnie zawsze zabierał ze sobą na wszystkie przejażdżki i polowania, bo – jak mówił – przynoszę szczęście, a ja tylko zawsze jakoś wcześniej zdążyłem zauważyć i myśliwemu uwagę zwrócić.

Mimo posiadania doskonałych fortepianów muzykowano – poza lekcjami na fortepianie – raczej rzadko, chyba że przyjechał ktoś dobrze grający. Dolo ślicznie gwizdał, mój Ojciec śpiewał bardzo przyjemnie, zwłaszcza różne włoskie arie i kancony. Wszystkie panie natomiast rysowały i malowały, a i rzeźbiły doskonale, zwłaszcza gdy się pojawiła plastelina, także wypalały specjalnymi palnikami w drzewie, wreszcie haftowały i wyszywały.

Moja Matka kopiowała olejne obrazy, umiejąc trafić koloryt i patynę. Mój Ojciec malował wtedy dużo, robił cudowne portrety akwarelą oraz olejne obrazy mitologiczne i rodzajowe, między innymi namalował i mój portret, jako pacholęcia trzymającego sztandar. Pozowałem z tą samą tyką, z którą jeździliśmy do miasteczka, tylko że spomiędzy fałd amarantowego koloru na obrazie nawet nie bardzo dyskretnie wyglądały kontury i pióra orła białego. Obraz ten wisiał w kancelarii wuja na bardzo widocznym miejscu. Wielu urzędników przyjeżdżających interesowało się obrazem, ale nigdy na temat białego orła żadnych zahaczeń nie było.

Najbliższy kościół był w Mozyrzu albo w Ostrohladach. Co niedziela więc o godzinie jedenastej cały dom zbierał się „na pacierze”, w czasie których z książki do nabożeństwa odczytywano modlitwy odmawiane podczas mszy świętej oraz ewangelie przypadające na dane święto czy niedzielę. Teksty modlitw były staroświeckie i nieraz dość dla dzieci zabawne, tak że musieliśmy się mocno trzymać, aby przy niektórych odczytywanych fragmentach nie parsknąć śmiechem i nie dać się do tego sprowokować. Takie teksty, jak: „Sięgam do Twego boku, Panie, i biorę stamtąd tyle, ile na zapłacenie długów moich potrzebuję…” albo: „Czuję się jako liść jesienny w ziemską wdeptany kałużę” itp.

W parku nad brzegiem rzeki była kaplica, gdzie dwa albo trzy razy do roku przyjeżdżał ksiądz i odprawiał nabożeństwo, na które ściągały tłumy, bo katolików było jednak więcej, niż się na pozór zdawało. Przychodziło też sporo prawosławnych – byłych unitów. Pod kaplicą znajdowały się groby rodzinne i to motywowało jej istnienie jako grobowca. Co powstało wpierw, kaplica czy groby, trudno osądzić, ale musiało to być przedmiotem jakichś ważkich interpretacji, bo gdy w 1911 roku umarł mój dziadek Oskierka, to choć pochowany został w Wilnie na Rossie, na kaplicy pojawiły się duże cementowe litery: GROBOWIEC ALEKSANDRA OSKIERKI.

Dużo później, gdzieś w 1917 roku, pochowano tam Dola, który umarł na gruźlicę kiszek w Helsinkach.

Kaplica posiadała komplet ornatów, bielizny kościelnej, trybularze, fisharmonię, a w ołtarzu – obraz malowany przez mego Ojca.

Prypeć, tworząc łuk w stronę domu, podmywała brzeg i zbliżała się groźnie pod betonowe schody, którymi schodziło się na właściwy brzeg. Tu ustawiony był prowizoryczny debarkader50 do wsiadania i wysiadania ze statków, które bardzo chętnie, może zresztą za jakąś opłatą, zatrzymywały się na wywieszony sygnał. Dla ratowania sytuacji sprowadzono robotników, Ukraińców, którzy prowadzili roboty zabezpieczające, budowali „chacie”, czyli to, co obecnie nazywa się materace i ostrogi. Robotnicy mieszkali w namiotach i wieczorami cudownie śpiewali na głosy, zwłaszcza kiedy wuj, amator śpiewu, posłał im wiadro gorzałki. Roboty zdawały egzamin, ale rzeka brała rewanż i rwała obok, tak że prace rokrocznie przesuwały się z biegiem rzeki i robotnicy przez parę lat z rzędu zamieszkiwali latem w namiotach. Co pewien czas przyjeżdżał na inspekcję „własnym”, a właściwie dyspozycyjnym statkiem „Pińsk” inżynier Skirmuntt51, zawiadujący drogą wodną Pińsk – Kijów – Elizabetpol. Inspekcja kończyła się zwykle dłuższą lub krótszą przejażdżką po Prypeci. Statek był urządzony luksusowo, z pięknymi boazeriami, dziełami sztuki, a inżynier Skirmuntt, który większość roku na nim mieszkał, miał kucharza i nieraz wydawał przyjęcia.

O jakieś dwa kilometry w górę rzeki, nad samym brzegiem znajdował się tartak pewnej spółki drzewnej, oczywiście żydowskiej. Od tartaku w głąb lądu prowadziła kolejka wąskotorowa, sięgająca daleko w las, która rokrocznie się przedłużała i rozgałęziała. Miała prawdziwe lokomotywki, wagony – głównie lory do wywozu drewna, ale też jeden cudny wagonik pasażerski dwukolorowy, pierwszej i drugiej klasy. Poza tym drezyny. Drezynami tymi jeździło się w głąb lasów jesienią na ciągi kaczek, a wiosną słonek. Zimą na polowania szedł „pociąg specjalny”, który oprócz osobowego ciągnął kilka wagoników towarowych dla nagonki.

W lesie były mijanki, a po piętnastu kilometrach nawet „prawdziwa” stacja kolejowa. Przez bagna usypywano groble lub stawiano długie mosty i to były najlepsze tereny na kaczki i słonki, które nie zmieniały toru lotu, do jakiego były przyzwyczajone.

W pałacu na dole był pokój przyrodniczy. W nim ogromne szafy pełne wypchanych ptaków i drobnych ssaków. Gady i płazy pływały w spirytusie, ryby były wypchane. Specjalny „wypychacz”, Niemiec, zamieszkiwał w suterenach i zajmował się wypychaniem, gdyż kolekcję stale uzupełniano. Był oczywiście wypchany wilk i ryś. Wilki nigdy nie występowały w nadmiernej ilości i nigdy nie słyszałem o jakiejś przygodzie z wilkami, choć na wiosnę zawsze opowiadano, że gdzieś tam znaleziono szablę i buty stójkowego, resztę zjadły wilki. Przy ówczesnym spożyciu alkoholu wypadki takie nie były wykluczone, trzeba jednak odwrócić kolejność faktów: najpierw zamarzł pijany stójkowy, a potem go wilki zjadły. Wuj Edward, który zawsze wszystko robił spontanicznie i z udziałem dzieci, parę razy brał nas na wyprawę z prosiakiem do lasu, saniami w nocy, jednak nie dało to efektów i wilki nie nadeszły.

Na Boże Narodzenie wjeżdżało do przedpokoju lub biblioteki drzewko pod sufit. Okazywało się, że fraucymer już od dawna lepił łańcuchy i inne ozdoby. Ciotki też kleiły piękne ozdoby prawdziwie artystyczne, ale gros wisiorów stanowiły cukierki, pierniki i ciastka. Pełno też było jabłek i orzechów. Na czwarty czy piąty dzień, pod wieczór przychodziły dzieci folwarczne. Każde dostawało torbę wypełnioną łakociami oraz chustkę albo skarpetki. Odbywała się jakaś deklamacja, śpiew kolędy i nagle, nigdy nie wiadomo kiedy, następował szturm na drzewko. W trzy minuty było już po wszystkim. Gdzieś z boku leżał goły pieniek, a z zawieszonych cudności ani śladu.

Na Wielkanoc pojawiało się święcone, coś jak w wierszu El…y’ego – jakie było to święcone za dziadunia dziadzi lat.

Przez całą długość biblioteki stał stół, chyba do dwudziestu metrów długi. W środku zielona altana, w niej baranek. Z dwóch końców stołu dwie głowy: świni pieczonej oraz dzika w skórze i z jajkiem w pysku. Głuszec, cietrzew, dzika kaczka w piórach, a potem już szynki gotowane i pieczone, całe stosy kiełbas, pieczone prosięta z kaszą, rolady, pieczone ptactwo, indyki nadziewane śliwkami albo kasztanami, jeszcze mięsiwa, galarety, auszpiki52, sałatki, chrzany, sosy. A potem szeregi bab, które rozpoczynał baumkuchen sękaty, z kolei szła baba szafranowa, jajowa skromna, jajowa bogata, według recepty cioci Andzi, z przepisu doktorowej, potem mazurki: królewski, cygański, przekładanych z dziesięć gatunków, pomarańczowy, śliwkowy – tu królowały przepisy babci Zosi53, cioci Mani54 albo po prostu z kalendarza. Wśród tego dobrobytu stały jeszcze misy kolorowych jajek, nierzadko pięknych pisanek – znowu arcydzieła ciotek. W jednym końcu na dostawionym z boku nieco niższym stoliku stały butelki, cały las butelek różnego formatu, koloru, o przeróżnych zawartościach, od wiekowej starki począwszy. Rozpoczynano od jajek i szynki, a po jakiejś godzinie wnoszono barszcz w filiżankach, którego zresztą było ad libitum. Dopiero długo po tym, jak już nawet jedzenie mazurków miało się ku końcowi, wnoszono herbatę i czarną kawę.

Koło godziny piątej po południu szło się na folwark do domu rządcy, gdzie rozpoczynano wszystko od nowa.

Któregoś roku, gdy w zamieszaniu świątecznym potrawy jadło się na stojąco – zaledwie parę starszych osób zasiadło do ustawionych z boku stolików – założyłem się z kuzynką Olą, że wypiję tyle samo co Kulicki, tylko że nie szklanką, a kieliszkiem; miałem wtedy sześć – siedem lat. Krążąc wokół stołu i odżywiając się solidnie, raz po raz podchodziliśmy do małego stolika i tam wybieraliśmy jak najbardziej niepozorne butelki, takie zabrudzone, dziś bym powiedział: omszałe, i kolejno kieliszek za kieliszkiem wypijałem, dążąc do ustalonego rekordu. Jeszcze mi ktoś ze starszych trochę dla żartu ofiarował ćwierć kieliszka wódki czy starki, na to wszystko przyszły pierwszy raz w życiu pomarańcze! Może by zresztą wszystko skończyło się szczęśliwie, chociaż niektórzy zwracali uwagę, że jestem nadęty i czerwony okropnie, ale szło to na karb święconego. Niestety, trzeba było iść do rządcy. Jak się szło, tak się szło, ale się doszło. Potraktowano jednak dzieci czymś bardzo słodkim i tu się poczułem niedobrze, chciałem wyjść na dwór, niestety w drzwiach wprawiony był niedawno ósmy cud świata, zamek zatrzaskowy (pierwsze yale). Ani rusz go otworzyć, nastąpiła katastrofa – wyjechało wszystko między drzwi, z pomarańczami łącznie. Gorzej, bo zaczęło przeciekać pod drzwiami do pokoju. Chcąc więc ukryć moje postępowanie, schwyciłem czyjś kalosz i zacząłem czerpać między drzwiami i nosić za kufer stojący pod ścianą – i na tym mnie przyłapano. Obudziłem się na drugi dzień dopiero koło dziesiątej. Zakład wygrałem.

Ulubionym moim zajęciem było łapanie ryb w rzece. Trzeba przyznać, że sprzęt miałem doskonały, własnej roboty, wykonany pod wskazówkami doświadczonych rybaków zasiadających na długie godziny pod wieczór i wcześnie rano wzdłuż brzegu. Ryb było mnóstwo: płotki, kiełbie, okonie, krasnopióry, szczupaki i inne przez nas samych cudacznie nazywane. Zazwyczaj stawiało się na „haci” w głębokim miejscu wędkę szczupakową na żywca, a samemu mniejszą wędką łowiło się w płytszych miejscach na robaka, muchę lub groch. To zwłaszcza na leszcze. Od czasu do czasu, raz na parę dni, brał na żywca szczupak i jeżeli nie zaplątał linki w faszynie, dostawało się go za pomocą podrywki. Z tych czasów pochodzi anegdotka opowiadana o mnie przez wuja Edzia: „Szukają Andrusa, nie ma, wołają, nie ma. Wreszcie znajdują na «haci» łowiącego ryby. – Czemu nie odpowiadasz na wołania?! – W odpowiedzi niewyraźny bełkot. – Bo robaki trzymam”. Ale to była nieprawda.

By już skończyć z rybami, przypominam wspaniałe zimowe połowy na starym korycie rzeki, czyli na tak zwanym Staryku. Na rzece wyrąbane były w poprzek przeręble około dwóch metrów długości w odstępach metrowych, na głównym nurcie, czy też nazwijmy to: na szlaku rybnym. Koło przerębla stawało dwóch ludzi z tyczkami, do których przymocowany był koniec dolny siatki, długości przerębla. Górny brzeg siatki opierał się na sznurku, który każdy z dwóch łowców miał zawinięty na palcu. Z daleka szła nagonka, strasząc ryby uderzeniami siekiery w lód i chlupotaniem w małych przeręblach. Uciekająca ryba uderzała nosem w siatkę, co się dało odczuć natychmiast na palcu przez sznurek. Wówczas zgrany i zgrabny ruch tyczkami i wyrzut siatki na powierzchnię niemal bez pudła dawał w rezultacie dwu-, trzykilogramową rybę – szczupaka, bieługę, leszcza, okonia.

Oczywiście stawiano i nas do tej roboty, a mnie kilka razy udało się wyciągnąć niezłe sztuki. Gdy nagonka dochodziła do przerębli, siatkarze przenosili się znów o pięćset – osiemset metrów dalej i następował ciąg dalszy – da capo al fine. Jednocześnie w miejscach niezamarzniętych czatowali ludzie z ościami i z piekielną wprawą oraz szalonym refleksem bili przepływające na otwartym polu okazy. Rezultat takiego odłowu z trudem mieścił się do skrzyń na dwoje sań parokonnych. Zresztą w pobliżu czatowali już kupcy i z miejsca zabierali rybę. Następował poczęstunek i odjazd przy blasku kaganków do domu.

W takich warunkach chowany chłopak pływał jak ryba, znał się na całym szeregu rzeczy dotyczących rzeki, lasu, ogrodu.

W ogrodzie był jeszcze plac tenisowy, betonowy, na zimę zasypywany na metr grubo zeschniętymi liśćmi, by nie pękał od mrozu. W tenisa grywali starsi – dzieci podawały piłki i szukały ich w trawie. Tylko w przerwach pozwalano im potrzymać rakietę, broń Boże dotykać rękami strun, które ładnie dźwięczały, jak się dało prztyczka. Za to w krokieta toczyły się homeryckie boje: partie przeciw partii, po trzy, cztery, pięć osób. Nierzadko bitwa kończyła się późno wieczorem przy blasku (nowość!) elektrycznych latarek. Kiedyś w ferworze walki dostałem w łuk brwiowy, tak iż trzeba było potem zszywać powiekę, ale partię kończyłem jako jednooki pirat Dżim.

Panie grywały jeszcze w serso – kółka na szpadach – oraz w korki z przymocowanymi do nich piórkami, odbijane małymi rakietkami, zapewne pierwowzór badmintona.

W tych czasach bawiono się również z całym zapałem w wiele gier towarzyskich, takich jak: pierścionek, dżenkins, szarady, fanty, cenzurowany. W pałacu i w ogrodzie wspaniale było bawić się w chowanego. Modne były żywe obrazy i inscenizowane deklamacje, zwykle połączone z czyimiś imieninami. W czasie jednych z imienin wędrowny sztukmistrz produkował pierwszy raz przeze mnie oglądane ognie bengalskie i rakiety.

W jakiś czas po rewolucji 1905 roku miał się odbyć w Narowli zjazd właścicieli ziemskich, przypuszczam, że chodziło tu o zebranie przedwyborcze. Spodziewano się przyjazdu około sześćdziesięciu panów. Wobec czego panie i dzieciarnia musiały wyjechać. Panie pojechały do Rudakowa, a my do Wodowicz. Wodowicze przedstawiały się zupełnie odmiennie od Narowli. Właścicielem był Ludomir Oskierka, żonaty z Pauliną z Piłsudskich. Ich najstarszy syn Witold55 miał w tym czasie około dwudziestu lat, córka Janina (późniejsza Dobrowolska) koło osiemnastu, a Helena (późniejsza primo voto Gutowska, secundo voto Hallerowa) koło dziesięciu. Dwór leżał na wzgórzach daleko od rzeki, otoczony starymi drzewami. Sam dom duży, drewniany, parterowy. W środku z jednej strony podjazd i ganek, z drugiej duża kryta weranda od północy, z widokiem na klomby i folwark. Z dwóch końców ganeczki wejściowe, z zachodu do kredensu, ze wschodu do garderoby. Dom miał jakieś dwanaście pokoi i kilka zakamarków. Od strony podjazdu w odległości około czterdziestu metrów stała oficyna, w której znajdowała się kuchnia i pokoje gościnne; za kuchnią sad owocowy. Od północy za trawnikiem był tak zwany stary dom, gdzie mieszkał rządca.

I tu folwark zadziwiał przestrzenią. Rozległe i przestronne, zarośnięte zieloną trawą podwórze przytykało do szerokiej drogi. A ta prowadziła pod kątem prostym do właściwego traktu, idącego z miasteczka Jurewicze nad Prypecią do Chojnik, leżących w głębi kraju. Na wprost drogi wiatrak. Wiatraki zresztą widziało się wszędzie. W Rudakowie specjalny wiatrak w formie koła pompował wodę ze studni do rezerwuaru. W pobliżu wiatraków dalszy ciąg sadów owocowych w prawo, a z lewej droga do Małych Wodowicz, czyli do folwarku. Pan Ludomir większość dnia spędzał w gabinecie, pisząc na stojąco przy specjalnym pulpicie, kantorku. Był domatorem, nie lubił wyjeżdżać z domu, często dawał się uprosić i grał pięknie na fortepianie, zwłaszcza dzieciom do tańca.

Tu zaczęła się moja „nauka” jazdy konnej. Po prostu Ola z Helcią sadzały mnie na kuca, każda trzymała za jeden lejc, po czym biły konika batem po tylnych nogach. Kuc brykał, ja spadałem, sadzano mnie z powrotem i tak trwało godzinami w myśl zasady, że kto dziesięć razy nie spadł z konia, ten jeździć nie umie. Zresztą po pewnym czasie przestawałem spadać, poddając się chytrze rytmowi brykania i trzymając się grzywy. Za to zakradłszy się skrycie w salonie, łapałem moje instruktorki za włosy, a gdy one uciekały, ja jechałem za nimi, półwisząc na włosach.

W pokoju jadalnym, na lewo od przedpokoju, wisiało kilkanaście portretów rodzinnych, począwszy od Mieleszki Oskierki z Nieczajna, a na dziadkach obecnych właścicieli kończąc. Podobno według drzewa genealogicznego namalował je wędrowny malarz.

W tamtych czasach dużo się spotykało wędrujących ludzi. Przede wszystkim taki „Węgier”. Wnosił nagle do przedpokoju ogromne łuby, bardzo zmyślnie owinięte brezentem, za którego końce je dźwigał. W łubach znowu bardzo przemyślnie poukładane były wszelakie towary, które mogły znaleźć nabywcę we dworze. A więc chusty i chustki, nici, tasiemki, wstążki, koronki, jakieś perkale, jedwabie, sznurowadła, bielizna, a dla dzieci dekalkomanie56, gwizdki i wspaniałe „srebrne” szpicruty! Towary przekładał z jednej łuby do drugiej, tak że zawsze były ułożone jednakowo. Zawsze miało miejsce kilkanaście transakcji, zwłaszcza gdy nadbiegły dziewczyny i fraucymer. Chodzili też zamawiacze róży i od ukąszeń, wreszcie Cyganki z wróżeniem z ręki i z kart. Od czasu do czasu pojawiał się kataryniarz z małpką lub papugą. Małpka dawała przedstawienie: chodziła z kijem niby z karabinem, pokazywała, jak stara baba wodę nosi.

ROZDZIAŁ II

W Leśnej

Koło roku 1908 Ojciec mój zamienił kamienicę wybudowaną przez siebie przy ulicy Zawalnej [w Wilnie] na majątek Leśna. Leśna leżała nad Niemnem, naprzeciwko Druskiennik, w gminie Lejpuny, powiat Sejny, w guberni suwalskiej. Miało to pewne znaczenie, bo gubernia suwalska należała do Królestwa Polskiego, w odróżnieniu od istinno ruskiej1 guberni grodzieńskiej po drugiej stronie rzeki, gdzie znajdowały się Druskienniki. Znaczenie polegało na tym, że gdy na terenie Druskiennik nie wolno było publicznie deklamować i śpiewać po polsku, to wolno to było robić u nas w stodole i nierzadko tu się odbywały występy często odwiedzających Druskienniki artystów polskich.

Leśna posiadała około stu pięćdziesięciu hektarów pól i łąk, stu pięćdziesięciu hektarów ślicznego lasu oraz trzy jeziora, w sumie jakieś sześćset hektarów. Łąki i jeziora leżały poza granicami, nieraz dość daleko wśród gruntów chłopskich. Ludność po naszej stronie była litewska, katolicka, gdy po tamtej przeważała białoruska i prawosławna. Dom stał na wysokim brzegu, wśród świerkowego lasu, o jakieś sto kroków od wody, z widokiem na koniec parku, las sosnowy i fermę mleczną w Druskiennikach, vis à vis „Prababki”. Prababka była to jeszcze za mojej pamięci olbrzymia sosna. Po strzaskaniu jej przez piorun, pozostał pień około dwumetrowej średnicy. Przez ogród płynęła rzeczka Awernica, biorąca początek ze stawu, nad którym stał młyn i jeden gater2, dzierżawiony przez „mielnika”, czyli młynarza. Koło młyna stał dość przyjemny domek młynarza z gospodarczymi budynkami. Dalsze jeziora były wydzierżawione, ale zawsze pojawiały się kłopoty, bo oficjalnie „na planie” nie było do nich dojazdu. Woda była nasza, ale ziemia wokoło należała do chłopów z Ryngieliszek. I jeżeli jeziora wydzierżawił ktoś nie z Ryngieliszek, to chłopi go nie dopuszczali do wody. Chyba że za specjalną opłatą czy poczęstunkiem któryś z sąsiadów pozwolił na dostęp. Do łąk prowadziły drogi, natomiast na naszym terenie leżała łąka Szumieliszki, należąca do wsi Bałtorzyszki, i do tej łąki oficjalnie dojazdu nie było. Lejpuny, gmina i majątek pana Balińskiego, a potem Dernałowiczów3, leżały odległe o dziesięć kilometrów, Sejny chyba o dwadzieścia pięć. Po naszej stronie sąsiedztwa bliskiego nie było. W ogóle Leśna (poprzednio należała do pani Świętorzeckiej4) powstała na terenie powittgensteinowskim. Księciu Ludwikowi Wittgensteinowi5 car Mikołaj I kazał w ciągu roku zlikwidować dobra posagowe żony Radziwiłłówny, nienależące do ordynacji, a rozsiane w kilkunastu powiatach. Kupcy leśni obłowili się przy tej okazji nieźle, kupując tanio drzewostany, a potem za bezcen sprzedając ziemię spod lasu, nieraz po rublu za dziesięcinę!

Dom w Leśnej był drewniany, piętrowy, w rodzaju willi letniskowej, bardzo wygodny i bardzo ciepły. Stał równolegle do rzeki. Podjazd był z końca domu. Wchodziło się po kilku schodach na werandę, za którą znajdował się przedpokój. Z przedpokoju prowadziło troje drzwi: na lewo, w stronę rzeki, do pokoju gościnnego, na wprost do salonu, a w prawo na schody na górę; przy nich były „OO” i łazienka. Z salonu – na lewo tak zwany gabinet z dużą werandą, na wprost jadalny też z dużą werandą. Z jadalnego – na lewo drugi pokój gościnny, na prawo kredens. Kuchnia była w sąsiednim domku, przy kuchni pokój dla kucharki. Resztę domku kuchennego zajmował ogrodnik.

Na górze były trzy duże pokoje sypialne i dwa małe oraz cały szereg strychów. Koło przedpokoju, na werandzie znajdowało się zejście do piwnicy, która służyła do przechowywania jarzyn i owoców. Położone z trzech stron domu werandy były kryte, bo nad nimi były trzy, też kryte, balkony od pokojów na piętrze. Za domkiem ogrodnika stał czworak, w którym mieszkał stróż i parobek. W pewnym oddaleniu znajdowała się doskonała lodownia, a przed kuchnią studnia z wodą źródlaną. Nad brzegiem Niemna biło jeszcze drugie źródło, skąd brało się wodę specjalnie na herbatę. Równolegle do domu, tylko za drzewami i w dole, były budynki gospodarcze: stajnie, obora, spichrz, pomieszczenie do majsterkowania, gdzie jednocześnie stawiano maszyny i narzędzia rolnicze. Na górze, za drogą pod lasem, stała duża stodoła z kieratem oraz drugi czworak, który zresztą najczęściej wynajmowano na lato jako letnisko. Z werandy pokoju jadalnego schodziło się w dół do ogrodu warzywnego i sadu.

Głównym zadaniem majątku była sezonowa produkcja jarzyn i owoców dla pensjonatów w Druskiennikach oraz dostawa mleka. Druskienniki, położone w suchym lesie sosnowym na nieurodzajnej ziemi, aprowidowały się z bogatszej stosunkowo Suwalszczyzny albo z odległego nieraz o trzydzieści – pięćdziesiąt kilometrów zaplecza w kierunku Lidy. Dużo wreszcie produktów dowożono kursującym codziennie w sezonie statkiem z Grodna. Rynek był bardzo chłonny i wszystko, co było do zjedzenia, znajdowało natychmiast zbyt. Codziennie rano ogrodnik jechał furą z jarzynami, mlekiem i jajkami promem do Druskiennik, a jeszcze niejednokrotnie synowie jego z koszami przeprawiali się łódką. Komunikacja odbywała się dość skomplikowanie. Stacja kolejowa była wtedy o osiemnaście kilometrów od Druskiennik, w Porzeczu. Ze stacji jechało się autobusem (nowość!) albo dorożkami w cztery czy pięć osób do spółki. Szosa była zresztą doskonała. W Druskiennikach szło się przez park nad rzekę i wołało o łódkę. O ile przyjazd nie był zapowiedziany, można było dość długo wołać, nim ktoś się zorientował, że potrzebna jest łódka. Były dwie, jedna duża, na dwa wiosła, olejno co roku malowana, a druga skromniejsza i mniejsza, za to moja własna! Ogrodnik nazywał się Antoni Bukraba i przybył do nas spod Grodna – zdaje mi się, że ze Stanisławówka, majątku książąt Druckich-Lubeckich6. Miał wielu synów, już samodzielnie pracujących po świecie. Przy nim pozostawało dwóch najmłodszych: Antek, potem stolarz w Wilnie, i Stasiek, potem kierowca autobusowy w MPK w Warszawie. Oczywiście w tym okresie byli to moi przyjaciele oraz towarzysze zabaw i wypraw.

Dom otaczał las świerkowo-sosnowy, resztka puszczy Wittgensteina. Sosny dochodziły do trzydziestu pięciu metrów wysokości i miały po cztery, pięć, sześć kubików.

W lesie, na wyrąbanych polankach, na stokach wysokiego w tym miejscu brzegu rzeki, porobione zostały klomby, głównie pod róże. Ziemia była nadzwyczajna, wszystko rosło i kwitło wspaniale. Zatrzęsienie było grzybów; rydze rosły na klombach, między różami, borowiki zaś wszędzie, gdzie znalazło się trochę igliwia i mchu pod drzewami. Którejś wiosny na świerku koło domu tokował głuszec. Cietrzewi pełno było na Szumieliszkach, a na wysepce na stawie młyńskim rokrocznie wywodziły się dzikie kaczki. W Niemnie i w stawie moc było ryb, a w rzece Awernicy raków! Tak wyglądało tło i otoczenie drugiej części mego dzieciństwa.

Przez pierwsze dwa lata w Leśnej uczyłem się w domu. Nauczycielką była panna Teresa Wasilewska z Grodna. Przygotowała mnie do egzaminu do pierwszej klasy rosyjskiego gimnazjum handlowego Winogradowa7 w Wilnie, który zdałem z pomyślnym skutkiem na wiosnę 1909 roku. Jednak plany ułożyły się inaczej. Oto przyjechał nauczyciel z Krakowa, najprzód pan Sznajdel, a potem pan Kolarz, i przechodziliśmy kurs pierwszej klasy, tak że na wiosnę 1910 roku zdałem pomyślnie do drugiej klasy w gimnazjum imienia Sobieskiego w Krakowie, ale tam nie zostałem. Na lato przyjechał korepetytor, pan Drewnowski8, który pilnował, żebym nie zapomniał zdobytych wiadomości. Na jesieni 1910 roku pojechałem do Chyrowa, gdzie raz jeszcze zdawałem, raczej pro forma, egzamin – i tak się rozpoczęła właściwa nauka. Ale nim doszło do tego, czekał mnie jeszcze milion przygód w Leśnej.

Na lato do Leśnej zjeżdżał dziadunio Oskierka ze swoim kucharzem i lokajem, a także ciocia Gusia z Narowli, która tylko ten klimat, jako chora na płuca, znosić jeszcze mogła. W tym czasie bywał dość duży ruch gości. Odwiedzał Leśną wuj Horwatt, ciocia Maniusia Mineykowa, wujostwo Wańkowiczowie9, ciotki Ważyńskie10 i cały szereg innych. Przychodziły na lato z Iszczołny od ciotek Ważyńskich dwa konie wierzchowe, z Rudakowa Wańkowiczów raz po raz jakaś niezwykle mleczna krowa, a z Narowli przyszedł rower i strzelba „24” dla mnie. Ta strzelba będzie jeszcze miała swoją historię.

Głównym moim zajęciem było rybołówstwo i kąpiel w rzece, w rzeczkach, w stawie, w jeziorach. Potem łódkarstwo, które dość prędko przeszło w żeglarstwo, gdy dorobiłem do mojej łódki maszt i żagiel z prześcieradła. Łódką robiliśmy dalekie wycieczki w obie strony Niemna. Jeśli pod prąd, wtedy jeden szedł brzegiem i holował łódkę na sznurze, co o ile nie wiał pomyślny wiatr, było najekonomiczniejszym sposobem posuwania się naprzód. Powrót z prądem odbywał się samoczynnie. W Druskiennikach latem było rojno i tłumnie, ale od września do maja pozostawali tylko miejscowi.

W tym okresie kuracjusze byli nieliczni. Na stałe mieszkała wtedy właścicielka dwóch willi przy wjeździe do Druskiennik nad jeziorem, pani Jeleńska11 (Oskierczanka z domu, bliska krewna Oskierków z Wodowicz). Także doktor Bujakowski, którego synowie, trochę ode mnie starsi, zadawali szyku na rowerach i na korcie tenisowym. Dalej ksiądz proboszcz Wołejko12, którego jeszcze w 1939 roku zastałem na tym samym miejscu, tylko kościół był już wtedy nowy, murowany. Poza tym mieszkało tu stale paru emerytowanych wojskowych rosyjskich oraz różne starsze panie, z czasem znajome, które były właścicielkami mniej lub więcej luksusowych willi. Naprzeciwko kościoła, koło hotelu Europejskiego, cały narożnik placu zajmowały dwie wille państwa O’Brien de Lacy13, którzy mieli majątek pod Grodnem. Był potem jakiś proces w tej rodzinie.

U nas w Leśnej obowiązywał nowy styl kalendarzowy, w Druskiennikach jeszcze stary (trzynaście dni różnicy)14. Ponieważ jednak związani byliśmy gospodarczo z Druskiennikami, raczej trzymaliśmy się starego, tym bardziej że Narowla, Wilno, Rudaków – wszystko leżało w zasięgu starego stylu, a tylko nieznana jeszcze Warszawa i tajemniczy Kraków żyły według nowego stylu.

W roku 1910 miały miejsce manewry, z budową mostu pontonowego, przy czym u nas, przy ujściu Awernicy, był posterunek alarmowy, połączony telefonem z mostem, ostrzegający z jednej strony most o zbliżaniu się tratew („płytów”, jak się wówczas mówiło), a z drugiej – tratwy o tym, że w odległości kilometra znajduje się most. Oczywiście pływanie pontonem musiało wejść do zajęć codziennych.

Również koło 1910 roku zaszły inne charakterystyczne wypadki. Któregoś dnia na wiosnę zajechały dwa wozy taborowe – kuchnia polowa, kilku oficerów i ze dwudziestu żołnierzy, którzy prosili o pozwolenie ustawienia namiotów w kącie pola pod lasem, zaopatrywali się w żywność i rozpoczęli roboty kartograficzne, zdjęcia terenu, pomiary. Byli bardzo mili i sympatyczni, żołnierze śpiewali, zapraszali do siebie. Naturalnie jednym z czołowych kartografów musiałem być ja! Po paru tygodniach pobytu spakowali manatki i pojechali dalej.

W dobre kilka miesięcy potem, więcej niż pół roku, przyjechała wojskowa żandarmeria rosyjska i dopytywała się, czy byli tu tacy kartografowie, co robili, gdzie pojechali. Z rozmów, jakie z moim Ojcem prowadzili, okazało się, że byli to szpiedzy – oficerowie niemieccy, poprzebierani, zresztą znakomicie. Nie myślę, aby zostali złapani, lecz jak zwykle w takich wypadkach, na ślad naprowadził przypadek. Jeden z „kaznaczejów”, czyli kasjerów urzędu skarbowego, w którym na podstawie oryginalnych kwitariuszy owi „kartografowie” pobierali pieniądze, zupełnie niepotrzebnie, przez nadmiar sumienności, posłał odpis kwitu do odnośnego dowództwa detaszowanego15 oddziału do wiadomości. Oczywiście dowództwo to mieściło się odpowiednio daleko – w Irkucku czy gdzieś nad Bajkałem – niemniej stwierdzić musiało, że żadnego detaszowanego oddziału nie wysyłało. Złożyło meldunek do korpusu, korpus dalej i to wszystko po kilkunastu miesiącach naprowadziło na ślad żandarmerię.

Kiedyś znowu zafurkotało, zatrzeszczało i zajechał przed ganek (może był to rok 1909, może 1910) prawdziwy samochód, czarny, lakierowany, błyszczący. Pierwszy raz w życiu widziałem z bliska samochód. To przybył książę Drucki-Lubecki (zamordowany potem w Teresinie) w interesie budowlanym do Ojca. Szoferem był Francuz, monsieur Paul.

Innym razem przyjechało dwóch starozakonnych Żydów. Zaczęli od tego, że oni dostarczają cegłę do budowy portu w Libawie. To musi być specjalna cegła, specjalnie wypalana, wodoodporna, o specjalnych wymiarach, i oni spodziewają się tu znaleźć odpowiednią glinę. Pokazali kilkanaście umów z różnymi właścicielami w różnych miejscowościach, że taką cegłę wyrabiają, a między tymi właścicielami było dwóch znajomych. Cały dowcip polegał na tym, że nim się zacznie cegły wypalać i odejdzie pierwszy transport, trzeba finansować przedsiębiorstwo, w sumie cztery razy po dwadzieścia pięć rubli. Potem pieniądze za cegłę, którą dostarczali po jakiejś fantastycznej cenie, będą szły pół na pół. Pobrali próbki gliny, zrobili tamę na potoku, wykopali dół do mieszania gliny. Glinę brali do ust i cmokali z zachwytu – „uj, co za glina”. Zainkasowali już trzy raty po dwadzieścia pięć rubli, gdy nadszedł list od jednego z poprzednich kontrahentów (do którego pisał mój Ojciec), z zapytaniem, czy to łajdaki, oszuści, bo po wybudowaniu pieca za czwartą ratę zniknęli, nie zapłaciwszy robotnikom za dotychczasowe roboty. Nie wiem, jak przewąchali, że już są zdemaskowani, zniknęli – pozostał po nich stawek na ruczaju, gdzie potem uruchomiłem koła wodne, dół na glinę, waląca się szopa i na sto dwadzieścia rubli niezapłaconej robocizny u chłopów, co trzeba było uregulować. No i nasza umowa u nich, na którą dalej łowili łatwowiernych, aż po paru miesiącach nadszedł list gdzieś spod Białegostoku z zapytaniem o cegielnie i wtedy mój Ojciec telegraficznie odpowiedział i zapewne położył kres dalszym oszustwom.

Przypomina to historię syna archireja.

Historia jest jak najbardziej autentyczna i przydarzyła się panu Aleksandrowi Lubańskiemu16