20,49 zł
Powieść Jarka Szulskiego prowokuje i edukuje. To historia o różnych światach młodzieży i dorosłych. Zainteresuje nie tylko młodych, ale także nauczycieli i rodziców, którzy chcą znaleźć klucz do swoich prawie dorosłych dzieci. Zanim została wydana, już stała się kultowym zdarzeniem w drugim obiegu. Autor – nauczyciel jednego ze znanych warszawskich liceów – nie upilnował roboczej wersji opowieści, która być może nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego... Dla młodzieży „Zdarza się” to nadzieja, a dla dorosłych? Będziecie chcieli wrócić do szkoły!
Elitarna szkoła, klimat warszawskiej Pragi, bolączki dojrzewania, niezapomniane wycieczki, zwykłe codzienne sytuacje i niezwykłe lekcje, a do tego potężna dawka humoru. To historia dla wszystkich, bo też wszyscy jesteśmy, bądź byliśmy uczniami. A ilu z nas pamięta imiona swoich nauczycieli?
Powieść pokazuje nam, dorosłym, że 15-latki to dziś już nie małe dzieci, a z drugiej strony bezlitośnie obnaża naszą małość, niedojrzałość i niedostrzeganie ich problemów i wrażliwości. Zachęcam do lektury dorosłych nastolatków, nauczycieli i rodziców, ale ostrzegam – w „Zdarza się” są m o c n e kawałki! Autor jest nauczycielem jednego z warszawskich liceów, mam nadzieję, że po wydaniu swojej książki nie straci pracy w szkole.
Jacek Santorski – psycholog
Książkę przeczytałam jednym tchem. Każdy, kto był, jest lub zamierza być nauczycielem także powinien to zrobić! Jest to p a s j o n u j ą c a opowieść o stawaniu się nauczycielem, o byciu nim, o szkole – jaka jest i mogłaby być, oraz o tak ulubionych przez nauczycieli prawdziwych wartościach – pod maską współczesności, „karygodnego permisywizmu”, „niebezpiecznych praktyk wychowawczych”, czy czego tam jeszcze, i anarchii – widać, że zawsze szlachetnych i zawsze tych samych.
Prof. Barbara Fatyga – socjolog
No i zarwałam noc, ale nie żałuję ani minuty, ś w i e t n a lektura! Pomyślałam, chciałoby się zrobić z tego film...
Renata Dziewońska – architekt
Realistycznie zabawna, międzypokoleniowa, absolutnie uniwersalna opowieść wywołująca pełne spektrum emocji. Czytałam ją z moją mamą – byłą nauczycielką – w y r y w a j ą c sobie nawzajem książkę z rąk. Wróżę tej powieści ogromny sukces! Miejscami to „prawdziwa jazda po bandzie” Panie Profesorze.
Monika Borzym – wokalistka
Ta powieść ma niesamowitą moc. Obserwuję ją prawie od poczęcia – liczba z a r a ż o n y c h rośnie w zastraszającym tempie.
Włodzimierz Bieliński – manager
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 770
www.szulski.com
Warszawa 2011’
Redakcja
Anna Grajewska
Halina Zalewska
Projekt okładki
Henryk Krzemiński
(uczeń Gimnazjum nr 59 im. Tadeusza Reytana w Warszawie)
Projekt graficzny wnętrza
Marzenna Łopaciuk
Autor czcionki karabine wykorzystanej na okładce
Jonathan Paquette
www.jonathanpaquette.com
Zdjęcia na okładce
Adam Torbus (przód)
Maciej Zacharjasz (tył)
Copyright © for the text by Jarosław Szulski, 2010’ www.szulski.pl
Copyright © for the Polish edition by JS & Co Jarosław Szulski
ISBN 978-83-931806-1-5
Wydanie 1
JS & Co Dom Wydawniczy
www.szulski.com
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Profesorowi Czesławowi Uhma, za miłość (Jego i moją) do Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie
DUŻY
Pewnie jesteście ciekawi, jak to wygląda i co się wtedy czuje. Uwierzcie albo nie, ale najtrudniej przetrwać pierwszy dzień. Człowiek siedzi jak sparaliżowany, wokół koleżanki i koledzy poklepują po plecach. Życzą dobrze lub źle, nie macie pojęcia. Dasz radę, chłopaku! – pokrzykują. Bo i oni kiedyś dali. Dasz radę! Albo nie dasz. Nadchodzi ten moment, czas jest nieprzekupny. Trzeba wstać, wyjść na korytarz, pokonać tę drogę, którą przyjdzie przemierzać jeszcze setki, tysiące razy. Wiadomo, należy być twardym, zdawać sobie sprawę, jak wiele znaczy pierwsze wrażenie. Trzeba iść. Ostatnia prosta. Już ich widzę i oni widzą mnie. Ja jestem duży, oni mali. Próbuję się uśmiechnąć, jednocześnie myśląc o ucieczce. Nie ma dokąd, brakuje pretekstu. Chcę zniknąć. Nic z tego. Muszę stanąć frontem do klienta i zrobić to, co należy. Rozstępują się przede mną, wydają się coraz mniejsi, połowa mnie. Małe ludziki. Otwieram drzwi do klasy i zapraszam wystraszone dzieci do środka. Mam być ich nauczycielem. Wchodzę jako ostatni. Staję przy biurku i patrzę na nich uważnie, a oni patrzą na mnie. Dziwnie patrzą. Nie łudzę się, jestem dla nich kosmitą. Uczniowie zdają sobie sprawę, że na świecie żyją tacy starzy ludzie, ale nie bardzo wiedzą, po co. Cisza, słyszę swój oddech. I nagle zauważam, nagle uświadamiam sobie, że boją się bardziej niż ja. Czuję przewagę, co z nią zrobię?
Trudno mi było w to uwierzyć, ale z miejsca świetnie poczułem się w skórze belfra. Ktoś wreszcie czekał na to, co zrobię. A jeszcze niedawno… no właśnie. Jeszcze niedawno idealnie sprawdzałem się w roli pasożyta. Jadłem, spałem, łaziłem znudzony po ulicach Warszawy i nie dawałem nic wartościowego otaczającemu światu. Obliczyłem, że jeśli dożyję osiemdziesiątki, skonsumuję w tym czasie dwanaście sztuk bydła, dwa tysiące kurczaków i ponad pół tony ryb. Od chwili sporządzenia tej kalkulacji boję się spoglądać krowom w oczy. Ogólnie lubię krowy, za oryginalne spojrzenie i kształt tułowia. No i uważam się za element środowiska naturalnego, bez którego świat dałby sobie doskonale radę. Czy miałem tak dożyć do smutnego końca? Nie pozostawiając po sobie choćby miłego wspomnienia? Jak to zwykle w życiu bywa, większość tego, co nas spotyka, jest kwestią przypadku, któremu czasem należy po prostu dać szansę. Tak więc przypadkowy splot okoliczności sprawił, że zostałem nauczycielem. Wiem, to nierozsądne, ale uznałem, że w szkole może być jednak fajnie.
MAŁY
Historia, którą wam opowiem, zaczęła się mniej więcej cztery lata temu pewnego wrześniowego poranka. Choć tak naprawdę to nie jakaś tam historia, ale kilka lat mojego życia, czyli nie byle co, no nie? Życiowy przełom. Dorośli nazywają ten okres dojrzewaniem.
– Oskar! – wołała z kuchni mama. – Oskar, wstawaj!
No to już wiecie, mam mamę. A poza tym i tak nie spałem. No bo jak tu spać, kiedy człowiek ma ochotę umrzeć. Byłem pewien, że mam przed sobą najgorszy dzień w życiu – debiut w nowej szkole. No wiem, przesadzam, ale zrozumcie, żyłem wtedy ledwie trzynaście lat. A za chwilę wszystko miało się zmienić – koledzy, nauczyciele, no wszystko. Prawdopodobieństwo, że będzie gorzej niż w szkole podstawowej, było znikome. To dawało niewielką nadzieję, choć, prawdę mówiąc, to nadzieja niczym nieuzasadniona.
– Oskar, śniadanie! – wołała dalej mama, dla wzmocnienia efektu stukając w ścianę.
No to wstałem. Zjadłem śniadanie, umyłem się i spojrzałem ze zgrozą na starannie wyprasowane i pachnące ubranie, które matka przygotowała na dzisiejszą uroczystość. Ojciec właśnie wyszedł z domu, mówiąc, że czeka na nas przy samochodzie. Nie zapomniał dodać, że jest już późno i byłoby wspaniale, gdybyśmy się pospieszyli, bo on nie chce jechać na łeb, na szyję. Włożyłem czarny garnitur, białą koszulę i wąski skórzany krawat. Masakra. Pomyślałem, że wyglądam trochę dziwnie, a sam garnitur jest uciążliwie niewygodny i nie najlepiej dopasowany. Mama natomiast uznała, że prezentuję się wspaniale, odpowiednio, po prostu cudnie. Jaka to świetna szkoła ten Piast, mówiła, i że trzeba być eleganckim. Że wypada. Ale chyba nie będę musiał ubierać się tak na co dzień? Mama utartym zwyczajem obejrzała mnie od stóp do głów, poprawiła kołnierzyk, krawat, spodnie, pasek i fryzurę. Potem delikatnym ściśnięciem mojego policzka dała znać, że wszystko w porządku i możemy nareszcie wyjść. Ojciec czekał na parkingu w naszym starym samochodzie. Palił papierosa.
Pokonanie drogi do Piasta zajęło nam koło dwudziestu minut. Poganiani od rana przez ojca, byliśmy w szkole ponad godzinę przed czasem. Auto zostawiliśmy w bocznej uliczce, chyba po to, by nie pokazywać publicznie tego grata. Bo zdaniem ojca Piast to szkoła snobów, pewnie większość uczniów przyjedzie więc najnowszymi hondami, merolami i beemkami. Nie ma zatem sensu, żeby oceniali nas po samochodzie. A ciebie niech oceniają po wynikach. Ostatnie zdanie kierował bezpośrednio do mnie. Jednocześnie tata zaznaczył, że niedługo kupimy nowy samochód. Szkoda, że nie miało to być najnowsze bmw.
Przed budynkiem Piasta oczywiście jeszcze nikogo nie było, a do środka mieli wpuszczać dopiero pół godziny przed uroczystością. Sama szkoła robiła przytłaczające wrażenie: swoim ogromem, tradycją i legendami, które na jej temat krążyły po mieście. Przeważała opinia, że to szkoła dla bananowej młodzieży, że za każdym jej rogiem czai się diler narkotyków, a większość uczniów wcześniej czy później dostaje nerwicy i kończy u psychologa. Jakoś mnie to nie przerażało. Jeśli ktoś chce coś osiągnąć, musi pracować. Proste. Jak się to komuś nie podoba, to po co idzie do takiej szkoły. Ja tu nie szedłem dla zabawy i towarzystwa, tylko z jasno wytyczonym celem – czegoś się nauczyć. Rodzice wbili mi do głowy, że jeśli chcę być w przyszłości kimś, to już dziś muszę osiągać najlepsze wyniki. Mam nie tracić czasu na spotkania ze znajomymi, bo jak przyjdzie co do czego, to znajomi przecież chleba mi nie dadzą. Oczekiwali, że zostanę prymusem, a ja czułem się całkiem dobrze przygotowany do rywalizacji. Tak mi się przynajmniej zdawało. Rodzice byli pewni, że w tej szkole są tacy surowi nauczyciele i tak niebotycznie wysoki poziom, że nie będę miał czasu ani ochoty myśleć o głupotach. Mylili się. Mówili: praca, praca i jeszcze raz praca. Na życie towarzyskie z założenia nie miało tu być miejsca. Uczniowie mieszkali przecież w różnych częściach Warszawy, często poza miastem. Już tylko ten fakt skutecznie utrudniał trzynastolatkom spotykanie się po szkole na osiedlowym boisku i inne wspólne głupoty.
Dobrze pamiętam ten dzień. Stałem w asyście rodziców i obserwowałem gromadzących się uczniów. Matka rozglądała się trochę nerwowo na wszystkie strony, a ojciec z poważną miną palił papierosa. Co jakiś czas mijali nas najprawdopodobniej moi przyszli nauczyciele. Zgadywałem ich specjalności, zastanawiałem się, kto będzie moim wychowawcą. Wreszcie zaczęli wpuszczać do środka. Dość pokaźny tłum, który zgromadził się na dziedzińcu, ruszył w kierunku drzwi. Kierowano nas na pierwsze piętro do dużej auli. Miałem nadzieję, że pierwszy dzień szkoły szybko się skończy, nie będzie jakichś nudnych przemówień, a wszystko odbędzie się sprawnie, i jak dziś bym to ujął – bez zbędnego pierdolenia.
Uroczystość rozpoczęła się z piętnastominutowym poślizgiem. Na scenę wszedł facet w szarym garniturze, poprosił wszystkich o powstanie i powiedział: – Szanowni państwo, oto profesorowie naszego gimnazjum i liceum.
W tym momencie do auli wkroczyła kolumna nauczycielek i nauczycieli. Wyglądali koszmarnie. Korowód prowadziły dwie kobiety, jedna pewnie po czterdziestce, a druga bliska siedemdziesiątki. Pewnie były ważne. A za nimi cała reszta katów. W orszaku maszerowało ze sto osób. No tak, to niemała szkoła. Profesura zasiadła w kilku rzędach foteli przodem do nas. Wszyscy mieli jakieś dziwne twarze, bez wyrazu, uśmiechało się może kilkoro. Reszta wyglądała jak nieudane roboty. Jezu, jak ja nie lubię szkoły. Szary facet przemówił po raz kolejny:
– Szanowni państwo, przed państwem dyrektor Gimnazjum i Liceum imienia Piasta Trzeciego, pani Agnieszka jakaś tam (nazwiska nie zapamiętałem).
Była to prowadząca wspomnianą już kolumnę nauczycieli, ta młodsza. Szczątkowe fragmenty jej przemówienia, które do mnie dotarły, były takie jak zawsze. Szanowni uczniowie, rodzice i nauczyciele. Miło mi powitać was w progach naszej szkoły. Szczególnie ciepło witam uczniów klas pierwszych i tak dalej. Rozglądałem się po auli, wyłuskując z tłumu przestraszone twarze pierwszoklasistów i towarzyszących im przejętych całą sytuacją rodziców. Spojrzałem w lewo na matkę. Siedziała nabożnie wpatrzona w mównicę. Obok, podpierając brodę prawą ręką, znudzony ojciec męczył się niemożnością wygłoszenia złośliwych komentarzy. Mama trąciła mnie łokciem, widząc, że nie słucham. Na szczęście dyrektorka właśnie kończyła przemówienie.
– A teraz z wielką przyjemnością chciałam przedstawić państwu wychowawców pierwszych klas naszego gimnazjum. Profesorów poproszę kolejno, aby pokazali się przyszłym uczniom i usiedli tu, na scenie. Za chwilę pan wicedyrektor wyczyta listy klas, a później zaprosimy już uczniów do odpowiednich sal na spotkania z wychowawcami.
Wkrótce miało się okazać, kto z tej wyjątkowej grupki nauczycieli będzie moim wychowawcą.
– Zapraszam na scenę panią profesor Sandrę Ptaszek – ciągnęła pani dyrektor, a jej słowa przerwane zostały kurtuazyjnymi oklaskami – nauczycielkę matematyki i wychowawczynię klasy 7a. Zapraszam również pana profesora Mirona Czarnieckiego, nauczyciela geografii i wychowawcę klasy 7b.
Krótkie oklaski i już wiadomo. Czyli facet, którego widziałem przed szkołą ubranego w granatową marynarkę i błękitną koszulę. Teraz siedziałem za daleko, aby przyjrzeć mu się dokładniej. Wydawało mi się, że miał trochę głupkowaty uśmiech. W porządku, zobaczymy, mogłem pewnie trafić gorzej. Zawsze to pewna odmiana. W podstawówce uczyły mnie same sfrustrowane kobiety, a wychowawczyni, pani po czterdziestce, biła w czepianiu się rekordy głupoty. Wkurzali mnie nauczyciele, którzy co lekcja prawili morały albo walili teksty o tym, że jestem niegrzeczny, że wezwą rodziców, zawiadomią dyrekcję i tego typu bzdury. Miałem nadzieję, że koleś nie będzie tak smędził, że będzie mniej upierdliwy. Niech nauczyciele robią to, po co ich w szkole zatrudnili, niech uczą i odpuszczą sobie całą resztę życiowych teorii. Doczekaliśmy do końca procedury wyczytywania nazwisk uczniów klas pierwszych, a następnie razem z całym tłumem ruszyliśmy na poszukiwanie sali numer 45, która miała stać się, jak to się mówi, drugim domem klasy 7b.
Prostokątne, niemal kwadratowe, niezbyt duże pomieszczenie na pierwszym piętrze. Ławki ustawione dość blisko siebie, niebiesko-zielone ściany. Całkiem przytulnie. Krzeseł było tyle, ile potrzeba dla uczniów, a jako że wszyscy nowi przyszli w obstawie rodziców, większość siedziała na ławkach lub podpierała ściany. Stanąłem razem z matką i ojcem z tyłu. Nie zdążyliśmy zająć miejsc. Zebrani oczekiwali przybycia granatowo-błękitnego wychowawcy i jego mądrych słów, po których wszyscy będziemy mogli pójść wreszcie do domu. Ale choć ucichły już prawie wszystkie rozmowy, gościa nie było i nie było. Ponieważ częściowo przeszklone drzwi do sali pozwalały podejrzeć, co dzieje się wewnątrz, w pewnej chwili spostrzegłem za szybą naszego wychowawcę, który mocował się z drzwiami. Ktoś musiał zatrzasnąć zamek lub coś się zaklinowało, bo mimo naciskania na klamkę i napierania drzwi do klasy nie ustępowały. Zgromadzeni, ze zdziwieniem obserwujący tę niecodzienną sytuację, bynajmniej nie kwapili się z pomocą. I słusznie, bo nagle drzwi wypadły z zawiasów i z hukiem runęły. A gdy kawałki szkła z rozbitej szyby pokryły całą podłogę, naszym oczom ukazał się niczym niezmieszany pan Miron. Chyba był spoko. Moje wcześniejsze spostrzeżenia potwierdziły się – miał irytujący, głupkowaty uśmiech.
– Dzień dobry, drzwi się chyba zepsuły – oznajmił osłupiałym zgromadzonym wychowawca 7b, stąpając po szkle. – Mam nadzieję, że te drzwi i rozbita szyba to dobry znak, wróżący wszystkim udane trzy lata współpracy – kontynuował pan Czarniecki, stojąc już za swoim biurkiem. – Szanowni państwo, rodzice i uczniowie, witam w progach Piasta – niezwykłej, magicznej szkoły. Jestem przekonany, że dla nas wszystkich rozpoczyna się wielka, nie tylko intelektualna przygoda. Nie będę państwu zabierał dziś czasu, a dzieciom ostatniego dnia wakacji. Wszystkie ważne informacje znajdują się na kartkach, które kładę na biurku, i proszę wziąć sobie po jednym egzemplarzu. Na wszystkie pytania i wątpliwości odpowiem jutro. Również jutro uczniowie starszych klas oprowadzą pierwszoklasistów po szkole i pokażą, co trzeba. A dziś życzę państwu miłego dnia, i jak myślę – do zobaczenia wkrótce przy okazji zebrania z rodzicami. A z dziećmi spotkam się już jutro. Do zobaczenia. – Kładąc stos kartek na biurku, raźno zabierał się do wyjścia.
Matka dała mi kuksańca, abym złapał wychowawcę i zapytał go o kółko matematyczne. Przecisnąłem się skutecznie przez napierający tłum i dorwałem faceta na korytarzu.
– Przepraszam pana – zatrzymałem oddalającego się wychowawcę. – Chciałem pana o coś zapytać.
– Tak, chłopcze, słucham cię – odpowiedział. Miał niski i całkiem przyjemny głos.
– Chciałem powiedzieć, że ja jestem znacznie dalej z programem z matematyki, niż to przewidziane, i chciałem się dowiedzieć o to, kiedy są jakieś kółka matematyczne przygotowujące do olimpiad. Bo na pewno będę się nudził na lekcjach. Najchętniej chodziłbym na kółko dla liceum – ciągnąłem przećwiczoną w domu kwestię – no i chciałem zapytać, kiedy są takie kółka zainteresowań, matematyczne, i z kim oraz czy ta pani, co ma z nami matematykę, to uczy też w liceum – przerwałem, bo skończyło mi się powietrze, a gość patrzył na mnie jak na czubka.
– Rozumiem, że jesteś z mojej klasy? – zapytał.
– No tak – wydukałem.
– Jak masz na imię?
– Oskar.
– W porządku, Oskar, to ja specjalnie dla ciebie uruchomię kółko bez zainteresowań, wpadniesz?
– A po co? – zapytałem zbity z tropu. Teraz to ja patrzyłem na niego jak na czubka.
– No właśnie po nic. Daj mi parę dni, sprawdzę dla ciebie to kółko matematyczne, rok szkolny dopiero się zaczyna, nie ma jeszcze ustalonych terminów. Do zobaczenia – mówiąc to, poklepał mnie po ramieniu, odwrócił się i poszedł w swoją stronę.
– Do widzenia – rzuciłem za nim.
Nieopodal spostrzegłem rodziców czekających, aż zakończę rozmowę.
– No i co? – dopadła mnie matka.
– Pytałem, ale da znać za parę dni, bo jeszcze nic nie wiadomo.
– Nie szkodzi, najważniejsze, że cię od razu zauważył. No to wracamy do domu.
Ruszyliśmy w kierunku samochodu. Ojciec komentował przebieg uroczystości z papierosem w zębach.
– Mogli pomyśleć o tym, że przyjdą dziś wszyscy rodzice, i dać większą salę albo dostawić krzesła. A tak staliśmy jak te krowy w kościele – obdarował nas głęboką refleksją i z satysfakcją zaciągnął się dymem.
– Piękna ta szkoła. Aula, te szerokie korytarze i drewniana podłoga. No i wychowawca nawet całkiem przystojny – łagodziła mama, a ja milcząc szedłem obok.
– I co z tego, że przystojny – ripostował tata. – To jakiś gówniarz, cholera wie, czy już skończył studia. Nie jestem przekonany, czy powinni takich młodych dawać do dzieciaków w tym wieku. Jeszcze pewnie nie jest odpowiedzialny sam za siebie, to niby jak ma być odpowiedzialny za trzydziestkę dzieci? Na przykład z tą szybą. A jakby szkło poleciało na kogoś, tobyśmy mieli ładną inaugurację.
– Oskar, na wszelki wypadek może nie siadaj nigdy przy drzwiach, ani przy oknie, najlepiej pośrodku – zatroskała się mama.
– Dobra, dobra – burknąłem.
– Niech siada, gdzie chce, nie rób z niego siedmiolatka – wstawił się za mną ojciec.
Do domu dojechaliśmy w niecałe dwadzieścia minut. Ojciec po drodze obiecywał, że najdalej za miesiąc sprzedamy nasz samochód jakiemuś frajerowi, a sami przesiądziemy się do nowiutkiego fiata, kupionego na kredyt z jakże korzystnymi ratami. Ojciec był dumny z wybranych rat, matka z ojca, a mnie nie podobał się samochód, który chcieli kupić. Na razie jednak zachowywałem ten pogląd wyłącznie dla siebie.
Mieszkaliśmy na parterze czteropiętrowego budynku na Ursynowie, warszawskiej sypialni. Lokatorów naszego bloku łączyło jedno – wszyscy wcześniej czy później chcą się stąd wyprowadzić, a ci, co nie chcą, zamierzali wkrótce umrzeć. Budynek z wielkiej płyty, w którym mieszkałem od urodzenia, był jednym z pięciu podobnych klocków, rozmieszczonych obok siebie nieregularnie w taki sposób, że w żadnym miejscu nie tworzą wspólnych podwórek. Przestrzeń życiowa naszej rodziny to dokładnie 46 metrów kwadratowych, dwa pokoje, kuchnia (z oknem), łazienka i przedpokój. Dla trzech osób to może i wystarczająco, ale ja naprawdę miałem wielokrotnie wrażenie, że się duszę. Fakt, większość życia spędzam we własnym pokoju o wymiarach dwa na trzy metry, co przyznacie, może wywołać od czasu do czasu stan klaustrofobii.
Matka wygrzebała z torebki klucze od mieszkania (cztery solidne zamki, jakby to była rezydencja Billa Gatesa). Otworzyła drzwi i wpuściła ojca, a potem mnie. Ojciec w mgnieniu oka zrzucił z siebie garnitur, włączył telewizor, do ręki wziął pilota i zasiadł w fotelu. Zwykł paradować po domu ubrany jedynie w slipy, czego oczekiwał również ode mnie, ostatnio bezskutecznie. Najgorsze było, że kiedy jeszcze odwiedzali mnie koledzy, tata zawsze pokazywał im się tylko w bieliźnie, co stanowiło później przyczynę niesympatycznych docinków pod moim adresem ze strony rówieśników z osiedla. Moje wyrażane nieśmiało sugestie, że może witałby gości ubrany w coś więcej niż rozciągnięte i niemodne gacie, odpierał mocnym, niepodważalnym argumentem: to jest jego mieszkanie, a w swoim mieszkaniu będzie chodził ubrany tak, jak chce, a ma akurat kaprys, żeby chodzić w slipach. Cóż, lepiej w slipach niż bez. Dobra, wróciliśmy więc do domu, a chwilę później każde z nas zajęło typowe dla siebie miejsce. Ojciec w fotelu, matka w kuchni, a ja w swoim mikropokoju.
Jeśli spodziewacie się, że mój pokój przypomina typową jaskinię nastolatka, to muszę was rozczarować. Nie miałem na ścianach plakatów Ronaldhinia ani Boba Marleya. Żadnej Legii, Barcelony ani Gołoty czy Tysona. Nie miałem kupy papierów na biurku, kolorowych czasopism porozrzucanych po kątach, płyt CD walających się za wersalką, niepościelonego łóżka ani też anarchistycznych symboli zdobiących meble czy wymalowanych na suficie. Miałem za to kolorową tapetę z bohaterami kreskówek Disneya. Byłem otoczony kaczorami Donaldami i myszkami Miki. A pośród nich wisiał na ścianie obrazek Matki Boskiej, która zdawała się w pełni kontrolować sytuację. Często miałem wrażenie, że nie robi nic innego, tylko na mnie patrzy. Uwielbiałem porządek, więc moje łóżko było zwykle starannie posłane, a większość rzeczy codziennego użytku miała ustalone miejsce zalegania. Nie lubiłem przyjmować gości w moim małym królestwie. To jedyne miejsce, gdzie odnajdowałem trochę spokoju. Najchętniej zainstalowałbym w drzwiach jakiś ogromny zamek, żeby na dobre odgrodzić się od reszty mieszkania, ale to było niestety niemożliwe.
Matka weszła do mnie bez pukania, kiedy leżałem na łóżku i przeglądałem świeżo zakupione podręczniki. Powiedziała, że podano do stołu. Obiady i kolacje staraliśmy się jadać razem, całą rodziną, wszyscy czworo. Oprócz mnie, matki i ojca w posiłkach zawsze uczestniczył telewizor. Pięcioletni Sony musiał mieć w sobie siłę magiczną, bo ojciec całymi dniami, również przy posiłkach, siedział wpatrzony wyłącznie w niego. Irytowało nas, że gdy tylko nieśmiało rozpoczynaliśmy jakąś rozmowę, ojciec demonstracyjnie robił użytek z pilota. Telewizor grał głośniej i głośniej. Zwykle szybko kończyłem jeść i wracałem czym prędzej do swojego pokoju. Wieczorami najczęściej czytałem książki i myślałem. Ostatnio coraz częściej tylko myślałem. Nawet nie pamiętam o czym. Ale rozumiecie, człowiek w wieku lat trzynastu jest przecież trochę dziwny, co nie?
DUŻY
Tego dnia obudziłem się o pięć, a może sześć godzin wcześniej niż miałem w zwyczaju. Zwykle zwlekałem się z łóżka dopiero wówczas, kiedy już w żaden sposób, mimo wysiłków, nie udawało mi się spać dalej lub kiedy telefon leżący na łóżku obok poduszki dzwonił po raz piąty czy dziesiąty. Naprawdę nie wiem, czemu wciąż co wieczór nastawiałem budzik na siódmą rano i obiecywałem sobie oraz światu, że nazajutrz wstanę równo z pospieszającym do znienawidzonej roboty narodem.
Dzisiaj jednak obudziłem się przed szóstą, nie czekając na przeszywający sygnał budzika. Chwilę później brałem już prysznic. Zmywałem z twarzy resztki snu i patrzyłem z codziennym zdumieniem na własne odbicie w lustrze. Zanim w drewniane drzwi załomotała pani Wiesia, zdążyłem przyrządzić i zjeść kilka kanapek, popijając je orzeźwiającym kefirem. Krzyknąłem do sąsiadki, że dziękuję, już nie śpię, że w zasadzie dalsze walenie pięścią jest niepotrzebne. Była szósta rano. Nastawiłem radio na poranną audycję jednej z komercyjnych stacji i przy dźwiękach wesołej melodii zaparzyłem rytualną kawę, zapalając do niej pierwszego papierosa. Siedząc na ulubionym starym głębokim fotelu (mój thinking chair – uwielbiam siedząc na nim myśleć i palić papierosy albo nie myśleć i palić papierosy), zastanawiałem się, co przyniesie dzień i czekałem na telefon od siostry. Spełniała dziś rolę dodatkowego budzika. Przyrzekła, że nie spocznie, dopóki nie podniosę słuchawki i nie przeprowadzę z nią krótkiej, sensownej rozmowy, w czasie której uzna, że jestem dostatecznie przytomny, aby wykonać debiut w nowej pracy. Marysia była niezwykle punktualna – to jedna z tych cech, której u niej nie akceptowałem. Telefon leżał na stole w zasięgu lewej ręki. Sięgnąłem po niego odczekawszy kilka sygnałów, ale nie odzywałem się przez dłuższą chwilę.
– Halo?! – rozpoczęła pobudkę siostra, licząc na to, że pierwszy raz w życiu o tej porze porozmawia ze mną, jak to ujęła dzień wcześniej, sensownie.
– Halo.
– Wstałeś?
– Nie, śpię snem kamiennym – starałem się być dowcipny, a poza tym lubiłem się z nią trochę podroczyć.
– Możesz być przez chwilę poważny?
– Mógłbym, tylko po co?
– Jak to po co? Zresztą nie moja sprawa. Pamiętaj tylko, że to ważne, żebyś dziś zrobił na wszystkich dobre wrażenie. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze.
– Dziękuję za radę. Czy mam też nie składać rąk, siedzieć wyprostowany, nie drapać się za uchem i nie gładzić po brodzie? – drwiłem z mowy ciała, którą siostra miała doskonale opanowaną i w której skuteczność święcie wierzyła.
– Nie bądź złośliwy.
– A co, jeśli w połowie uroczystości dostanę nerwowej czkawki? Co wtedy? – ironizowałem dalej.
– Posłuchaj braciszku, martwię się o ciebie i usiłuję być miła. Czy z uczniami też będziesz rozmawiał tak jak ze mną? – siostra była już nieco poirytowana.
– W ogóle nie będę z nimi gadał – odparłem i pomyślałem, że taki nic niemówiący nauczyciel to świetny koncept. – Wyobraź sobie – kontynuowałem – nauczyciela, który nie gada, nie wrzeszczy, nie prawi morałów, nie dzwoni do rodziców ze skargą, bo i po co, skoro nie mówi. Jeśli w życiu trzeba kierować się zasadami, to ja będę trzymał się tej, że nie gadam z uczniami i do uczniów. Tym sposobem zostanę zauważony i może nawet pokażą mnie w telewizji.
– Skończyłeś? – przerwała mój wywód siostra.
– Tak, pani dyrektor.
– Muszę już iść, zaraz mam spotkanie z pracownikami.
– Pewnie. Też mam nieodparte wrażenie, że ostatnio się opieprzają, a przecież nie za to im płacisz. Na baczność ich i skrócić przerwę na lunch! Do boju!
– Mimo wszystko trzymam za ciebie kciuki.
– Dziękuję za pobudkę, dziecko.
– Jestem starsza od ciebie, skarbie. Trzymaj się.
– Jasne, też się trzymaj – zakończyłem rozmowę.
Miałem jeszcze trochę czasu. Zamówiłem taksówkę punkt ósma. Uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego zaplanowana była na dziewiątą, ale ja chciałem pojawić się w szkole dużo wcześniej. Droga z Pragi do Śródmieścia nie powinna zająć więcej niż kwadrans. Założyłem wyprasowaną błękitną koszulę, nowe granatowe spodnie i ciemnoniebieską marynarkę z delikatnego sztruksu. Do tego krawat, również granatowy, lecz w nieco jaśniejszym odcieniu niż reszta. Zazwyczaj unikałem sytuacji, które wymagały zakładania na siebie takich ciuchów, a gościa (bo z pewnością był to facet), który wymyślił krawaty, najchętniej powiesiłbym na jego własnym wynalazku. Przyznaję jednak, że rodzice wykonali to, co do nich należało. Umiałem wiązać krawat i wiedziałem, jak ubierać się stosownie do okazji czy pory dnia. Wyglądałem świeżo i schludnie. Błękitno-granatowy człowiek sukcesu – oto cały ja, dzień dobry! Mogłem iść między ludzi. Taksówka od kilku minut czekała przed kamienicą, zabrałem więc teczkę z papierami i ruszyłem w drogę. Na korytarzu pozdrowiłem wychodzącą do sklepu panią Wiesię, dzięki której moje ubranie było tak perfekcyjnie wyprasowane. Sąsiedzka pomoc w kamienicy kwitła. Przechodząc przez podwórko, przywitałem się z Makaronem – sąsiad wypijał właśnie „Królewskie” śniadanie. Jezu, jak oni wszyscy wcześnie wstawali.
– Gdzie jedziemy? – zapytał kierowca.
– Naukowców 6.
– Do szkoły? – podany przez mnie adres kojarzył się jednoznacznie.
– Tak, do szkoły.
Droga nie była długa: przejechaliśmy podwieszanym mostem Świętokrzyskim i po dziesięciu minutach dotarliśmy do celu. Gmach Gimnazjum i Liceum imienia Króla Piasta III, zwanego przez Warszawiaków po prostu „Piastem”, wzniesiono w miłej okolicy otoczonej zielenią, blisko ścisłego centrum miasta. Szkoła była zaiste jedną z najbardziej znanych placówek edukacyjnych w Polsce. Założona u zarania II Rzeczypospolitej, otrzymała numer i i od początku była elitarna, wzorcowa. Uczniowie śmieją się, że obecnie z elitarnej i wzorcowej zostało jedynie „i”. Sławy szkole przysporzyło bohaterstwo jej uczniów w czasie II wojny światowej, o czym napisano wiele książek i pamiętników. Ukończyć Piasta sporo znaczy. Egzaminy wstępne próbują tu zdawać uczniowie z całej Polski. Pewnie ich rodzice myślą, że ukończenie tej, a nie innej szkoły pomoże dzieciom w dalszych karierach, i być może mają rację, choć odbywa się to nierzadko dużym kosztem. Kosztem dzieci, rzecz jasna.
Pokryty charakterystyczną czerwoną dachówką budynek Piasta to niewątpliwie jeden z najpiękniejszych gmachów szkolnych w Warszawie. Monumentalny, zbudowany na planie kwadratu, z patio i pomnikiem patrona w centralnym miejscu. Dookoła szkoły wybudowano boiska, kort tenisowy oraz mały ogród botaniczny, a przed głównym wejściem elegancki podjazd. Nic więc dziwnego, że szkoła była często pokazywana gościom z zagranicy, a na przestrzeni lat odwiedziło ją wiele znaczących osobistości, głów państw, noblistów, gwiazd rozrywki, aktorów i polityków.
Być uczniem i absolwentem Piasta to niewątpliwie wielki zaszczyt, ale prawdziwy powód do dumy mają tutejsi nauczyciele. Wyglądało na to, że dane mi będzie wystąpić we wszystkich trzech rolach. Kierowca zatrzymał się przed bramą szkoły. Dostał napiwek za to, że nie próbował zabawiać mnie rozmową, i odjechał. Ja tymczasem zapaliłem papierosa i ruszyłem w kierunku głównego wejścia. Kiedy byłem uczniem Piasta, wchodzących witał namalowany na murze obok bramy napis, niewielkich rozmiarów, ale za to niezwykle wymowny: „Porzućcie wszelką nadzieję Wy, którzy tu wchodzicie”. Wielokrotnie ścierany przez administrację i zawsze odtwarzany po paru dniach przez nieznanych sprawców. Przechodząc przez bramę, zerknąłem na murek. Napisu nie zauważyłem. Przed szkołą powoli gromadzili się już rodzice ze swoimi wystraszonymi dzieciakami. Część z nich najprawdopodobniej będzie miała pecha i znajdzie się w mojej klasie. W klasie, której miałem być wychowawcą.
MAŁY
Dojazd do Piasta zajmował mi około pół godziny. Dzięki uruchomieniu w Warszawie najkrótszej linii metra na świecie mogłem sprawnie i szybko dostać się w okolice centrum. Poranny tłok w środkach transportu ograniczał do minimum możliwość spotkania kogoś znajomego i chronił przed koniecznością prowadzenia nonsensownej rozmowy: Cześć. Co słychać? A czy kogoś interesowało, co u mnie słychać? Świetnie, super, po prostu fantastycznie, a co u ciebie? Jeśli przypadkiem spotykałem kolegę z podstawówki, byłem pewien, że obdaruje mnie pobłażliwym spojrzeniem i pożałuje, że nie zajął się czytaniem książki. Robiłem więc wszystko, aby uniknąć rozmowy z kimkolwiek. Z udawaniem, że nie widzę znajomych włącznie. Czasem zaczepiał mnie ktoś z nowej klasy i musiałem rozmawiać o tym, co było zadane i jak napisałem ostatnią klasówkę. A że zawsze pisałem je dobrze, rozmowa naprawdę się nie kleiła. To koszmar. Jeszcze większy, jeśli w autobusie jechał jakiś nauczyciel, a to oczywiście też się zdarzało. Wtedy trzeba było udawać zamyślonego, a lepiej zaczytanego, bo często zwykłe „dzień dobry” może doprowadzić do osobistego kontaktu, i nie daj boże wymuszonej romowy. Bo o czym może nauczyciel pogadać z uczniem w autobusie? Dzień dobry, co tam? Jak sobie radzisz w szkole? Jedziecie na wycieczkę? Tak, dziękuję w porządku. Nie, nie jedziemy. A na tej ostatniej lekcji, to co pani szanowna pokazywała, to czy będziemy o tym jeszcze mówić? Tak, a co, zainteresowało cię? Tak, bardzo, że aż. Ech, całe te beznadziejne i chyba krępujące dla obu stron rozmowy w autobusach powinny być zakazane. Ktoś powinien uznać, że zaburzają prawidłową pracę kierowcy. Życie byłoby wówczas troszkę łatwiejsze. Niewiele, ale zawsze. Ale w porównaniu z tym, co przeżywali uczniowie mieszkający po drugiej stronie Wisły, muszę przyznać, że nie miałem źle. Niektórzy koledzy mieszkający na Pradze tkwili w korkach przez ponad godzinę. A wszystkie autobusy były rano wypchane ludźmi do granic możliwości – i autobusów, i ludzi. Gdybym mieszkał po praskiej stronie, to zanim dotarłbym do Piasta, pewnie musiałbym się ze dwa razy wyrzygać.
Pierwszy dzień szkoły rozpoczął się od spotkania z wychowawcą. Obok mnie usiadł jakiś chłopak, nie zapamiętałem wtedy nawet, jak się nazywał. Nie było jednak problemu, bo już podczas następnej lekcji siedziałem sam. Wychowawca wkroczył do sali w towarzystwie dwóch harcerek, które miały za zadanie oprowadzić nas po szkole, pokazać, co, gdzie i jak. Zadawałem przewodniczkom mnóstwo pytań, co musiało być dla nich trochę irytujące. Zwłaszcza że na większość z nich nie znały odpowiedzi. Nie wzięły sobie widać do serca szkolnego motta wykonanego ze złotych liter z brązu i umieszczonego nad kolumnami w holu głównym w taki sposób, że każdy wchodzący mógł je dostrzec. „Sapere aude iuvenis”, co oznaczało „miej odwagę być mądrym, młody człowieku”. Autorem sentencji był rzymski poeta Horacy. Harcerki nie miały pojęcia, kiedy żył Horacy, kiedy postawiono pomnik na patio, ilu uczniów uczyło się w Piaście w 1918 roku, a ilu w 1981. Bywa. Wiem, potrafiłem ludzi wkurzać. Pytania zadawałem aż do momentu, kiedy wychowawca wyciągnął mnie z tłumu i poprosił, bym przestał. Powiedział, że skoro jestem zainteresowany historią szkoły, to najlepiej będzie, jeśli udam się do szkolnej biblioteki i wypożyczę dwutomową monografię. Tam, na ponad siedmiuset stronach znajdę odpowiedzi na większość pytań. Zasugerowałem, że może poleci tę książkę również naszym przewodniczkom, ale jednocześnie obiecałem tymczasowo zaprzestać zadawania denerwujących pytań. Czyli jest tak jak w każdej szkole. Siedź cicho, nie krytykuj, nie podskakuj, bo będziesz miał przerąbane. Oto prawdziwe motto.
Obejrzeliśmy kilka szkolnych pracowni, pospacerowaliśmy szerokimi korytarzami, zajrzeliśmy do pokoju nauczycielskiego. Wiele emocji wzbudziła wizyta w sali gimnastycznej. Jej niewielkie rozmiary spowodowały jęk zawodu niektórych kolegów. Przedstawiono nam też przezabawnego kierownika stołówki, pana Krzysia, a następnie zaprowadzono do kawiarni. Tam na szyję naszego wychowawcy rzuciła się pani sprzedająca. Chyba nie była jego dziewczyną, raczej matką lub babcią. Ale kto go tam wie? Właściwie to ciekawe, czy Czarniecki ma żonę, albo nie daj boże jakieś dzieci. Okazji, żeby go zapytać, nie brakowało, ponieważ cały czas sunął za nami. Mógłby jednak odebrać moją ciekawość jako zachowanie nie na miejscu. Pozostało mieć nadzieję, że sam poinformuje klasę o swojej sytuacji rodzinnej. Po wyjściu z kawiarni natrafiliśmy na szkolne muzeum, a tam niedouczone harcerki podziękowały za uwagę i pozostawiły nas pod opieką Czarnieckiego. Mogłem teraz zapytać:
– Proszę pana, ma pan żonę? Ugryzłem się w język, a tymczasem wychowawca poprosił, abyśmy poszli za nim, to pokaże nam miejsce, gdzie nawet oprowadzające nas harcerki nigdy nie były. Pomyślałem, że pójdziemy wszyscy do męskiego kibla, choć w rzeczywistości nie posądzałem nauczycieli o tak awangardowe poczucie humoru. Wdrapaliśmy się w ślad za wychowawcą na pierwsze piętro i dotarliśmy w okolice pokoju nauczycielskiego. Tam spotkaliśmy potwornie grubą woźną, która zapytała Czarnieckiego „Miron, to jest twoja klasa?” Kiedy usłyszała, że tak, to jest klasa Mirona, powiedziała, że trafił nam się porządny człowiek i że ona będzie miała na nas oko. Śmierdziała papierosami. Wpuściła nas do ciasnego pomieszczenia graniczącego z pokojem nauczycielskim. Wychowawca szedł z przodu, a za nim cała nasza trzydziestka. Po schodach wdrapaliśmy się na szkolny strych. Czarniecki próbował uporać się z kilkoma zamkami w drzwiach przypominających żelazne wrota. Trzymał w ręku pęk kilkudziesięciu kluczy i trochę to trwało, zanim odnalazł odpowiednie i naszym oczom ukazała się niczym niezmącona ciemność. Na prośbę wychowawcy chwyciliśmy się wszyscy za ręce i ostrożnie ruszyliśmy w głąb ciemnego korytarza. Strych Piasta robił niesamowite wrażenie. W mroku majaczyły drewniane wiązania dachu, rozświetlane nieznacznie przez maleńkie okienka, a pod butami wyczuwało się gruz. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy własnych stóp. Ciemno i strasznie. Sam chyba bałbym się tutaj wejść. Bardzo powoli, omijając niewidoczne przeszkody, pokonaliśmy dystans równy niemal długości budynku szkolnego. Po dobrych kilku minutach znaleźliśmy się w wieży, dość przestronnej, by pomieścić naszą grupkę. Pan Miron wytłumaczył małym, przerażonym dzieciom, że znajdujemy się w części szkoły, do której od lat nikt nie wchodził. Schody biegnące na dół prowadziły do pracowni chemicznej. Drzwi wejściowe umożliwiające do niej dostęp były zastawione z drugiej strony wielką starą szafą. Wszystko to sprawiało wrażenie wielkiej tajemnicy, zatopionej w prawdziwie bajkowej atmosferze. Zeszliśmy po cichu na dół i usłyszeliśmy głos nauczycielki. Czarniecki zapukał głośno parę razy w drzwi. Głos nauczycielki umilkł. Za chwilę słyszeliśmy, jak pytała nerwowo – Kto to stukał? Kto to stukał? Rozbawieni wdrapaliśmy się na górę i ruszyliśmy zdobywać kolejne kondygnacje. Wychowawca powiedział, że z tarasu umieszczonego na szczycie wieżyczki odgrywano przed wojną co rano hejnał szkoły. Wąskie schody prowadzące na kolejne piętra zawalone były spróchniałymi deskami, starymi pudłami, wszędzie wystawały zardzewiałe gwoździe. Wychowawca dwukrotnie wyważał stare drzwi, których nie dało się otworzyć kluczami. Facet wyraźnie demolował szkołę. Ale efekt osiągnął zdumiewający. Cała klasa z wypiekami na twarzy czekała na to, co będzie za kolejnymi drzwiami. Byliśmy jak mali pionierzy, odkrywcy tajemnic oldskulowej szkoły, naszego drugiego domu na najbliższe trzy, a może i sześć lat. Pokonując trzeszczącą ze starości drabinę, dotarliśmy wreszcie na szczyt, trzy poziomy ponad szkolnym strychem. Z tarasu roztaczał się ekstra widok na dolinę Wisły i śródmieście Warszawy. Pomachaliśmy uczniom siedzącym na patio. Sprawiali wrażenie mocno zdziwionych naszym widokiem. Zeszliśmy ze strychu umorusani białym pyłem, ale zachwyceni. Wiedzieliśmy, że żadna z klas pierwszych nie dostąpiła zaszczytu zwiedzenia tajemniczego strychu, być może nie mieli takiej okazji nawet uczniowie najstarszych roczników. Brudni, ale dumni udaliśmy się do naszej sali na piętrze.
Pierwszą prawdziwą lekcję z wychowawcą mieliśmy mieć zgodnie z planem już drugiego dnia szkoły. Okazało się jednak, że ten facet był trochę niepoczytalny. Zamiast wychowawcy znaleźliśmy na drzwiach wejściowych do klasy kartkę (drzwi zostały już naprawione, ale wolałem nie wypróbowywać ich wytrzymałości) z informacją następującej treści:
Droga klaso 7b!
Proszę, niech każdy z Was weźmie krzesło i udajcie się na najbliższy przystanek autobusowy. Usiądźcie na krzesłach twarzą w stronę ulicy i policzcie przejeżdżające samochody.
Do miłego zobaczenia!
Prof. Miron Czarniecki
Przyznaję, wyglądało to na dobry dowcip uczniów ze starszych klas. Poczekaliśmy do dzwonka na lekcję, ale kiedy po pięciu minutach nasz nauczyciel się nie pojawił, grupa bardziej śmiałych chłopaków po głośnych konsultacjach podjęła decyzję, żeby jednak zastosować się do instrukcji. Dwóch kolegów pobiegło wezwać woźną, która miała klucze do klasy. Jakoś musieliśmy zdobyć krzesła. Po paru minutach przytoczyła się do nas gruba babka, która dzień wcześniej otwierała nam wejście na strych. Byłem przerażony jej tuszą. Musiałem dać temu wyraz, wybałuszając na nią oczy, bo kiedy przechodziła obok, warknęła w moim kierunku – Co się tak gapisz! Nic nie odpowiedziałem. Wzięliśmy krzesła i ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Odprowadziła nas aż do przystanku. Usiedliśmy twarzą do ulicy. Wyglądaliśmy nie lepiej niż uciekinierzy z zakładu psychiatrycznego. Licząc przejeżdżające samochody, bawiliśmy się zdziwieniem ludzi spoglądających na nas zza szyb. Najciekawsze były miny kierowców autobusów, najwyraźniej niepewnych, czy aby ta dziwaczna gromada małolatów nie zechce ze swoimi krzesłami skorzystać z komunikacji miejskiej. Nie muszę dodawać, ale jednak dodam, że osoby czekające na autobus omijały nas szerokim łukiem. Na szczęście o tej porze pasażerów było niewielu. Po paru minutach nadjechał autobus, z którego wysiadł nasz wychowawca. Hmm… z krzesłem. I oczywiście ze swoim rozkosznym uśmiechem. A może on miał po prostu taki wyraz twarzy? Nerwowy tik? Przywitał nas i powiedział, że właśnie otworzyliśmy kolejny rozdział w życiu. Ale chciałby, abyśmy rozpoczęli go z czystym kontem i ze świadomością, że to, co złe, możemy, a nawet powinniśmy zostawić za sobą, daleko z tyłu. Po czym rozdał nam kartki, długopisy i poprosił o napisanie na nich wszystkiego, co było złe i niemiłe w naszych dotychczasowych kontaktach ze szkołą. Chodziło mu o nasze doświadczenia z lat ubiegłych. Po pięciu minutach zebrał kartki i siadł na swoim krześle. Kiedy skupiliśmy się wokół niego, poprosił jedną dziewczynę o przeczytanie anonimowej twórczości. A były tam różne wspomnienia. Że nauczyciele krzyczeli, że niesprawiedliwi, że za mało godzin wuefu, a za dużo matmy, że wychowawczyni była spasiona i głupia, a lekcje nudne, że obiady w szkolnej stołówce niesmaczne, koledzy niemili, dziewczyny brzydkie, że nauczycieli powinno się wybić (to moja kartka), że brakowało porządnej sali gimnastycznej, że za dużo zadawali do domu, że nauczyciele umieli tylko krytykować, że wszystko w szkole jest i będzie złe oraz wiele innych cennych informacji biograficznych dotyczących nowych koleżanek i kolegów. Po odczytaniu wszystkich wspomnień wychowawca z poważną miną zgromadził nas wokół kosza na śmieci. Powiedział, że to co złe wyrzucamy i utylizujemy. Zaczynamy nowy etap i spróbujmy skupić się na tym, co dobrego zaoferuje niedaleka przyszłość. W końcu to od nas samych zależeć będzie coraz więcej. Wrzucił kartki, wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił zawartość kosza. Spaliliśmy złe wspomnienia w sensie dosłownym. W koszu na śmieci, na przystanku w centrum stolicy średniego europejskiego państwa nauczyciel na oczach uczniów wzniecił pożar. Wariat. A do tego nosił ze sobą gaśnicę. Podpalacz i straż pożarna w jednym. Czyli nasz wychowawca. Kiedy przystanek spowiła gęsta chmura czarnego dymu, a przypadkowi obserwatorzy zajścia bliscy byli wezwania karetki z psychiatryka, pan profesor wyjął z plecaka małą samochodową gaśnicę i ugasił ogień. I głupkowato się uśmiechnął. To jego znak firmowy czy co? Cała klasa patrzyła na rąbniętego faceta jak na zjawisko nadprzyrodzone. A mieliśmy przed sobą całe trzy lata. Z rozbrajającym uśmiechem zapytał, czy ktoś policzył samochody. Nie czekając na odpowiedź, zaprosił ruchem ręki do powrotu do szkoły. Na normalną lekcję z tym gościem, a miał nas uczyć geografii, musieliśmy jeszcze poczekać. A o tej plenerowej godzinie wychowawczej postanowiłem nie opowiadać w domu, bo matka i ojciec jako nauczyciele mogliby podobnej metodyki nie zaakceptować.
Tymczasem każdego kolejnego dnia poznawaliśmy nowych belfrów. Nie było dla mnie żadną niespodzianką, że większość z nich ucieleśniała najkoszmarniejsze wizje z uczniowskich snów. Mumie, prawdopodobnie niezrealizowani frustraci. Zapowiadał się ciężki okres w moim życiu. Ale parę lat można się przemęczyć, kiedy się wie, że warto. A czy ja wiedziałem? No nic, nie ma co narzekać, po prostu trzeba robić swoje. Zamierzałem ostro wziąć się do roboty. Z matematyki i historii już czułem się mocny. Wielokrotnie w szkole podstawowej wytykałem błędy nauczycielom, co oczywiście nie budziło ich powszechnego uznania. Po profesorach Piasta spodziewałem się trochę więcej. Ale po pierwszym tygodniu miałem już wstępnie rozpoznaną sytuację i mocno mieszane uczucia na temat nowych psorów. Wstępnie, bo na pierwszych lekcjach niemal wszyscy mówili to samo. Że nie wolno się spóźniać, że mamy prawo do dwóch nieprzygotowań w semestrze (jeśli chodzi o nasze prawa, to by było na tyle), że to jest Piast, a to oznacza koniec żartów. Wszyscy informowali również o tym, czego nauczą nas w pierwszej klasie. Z wyjątkiem naszego wychowawcy, który poinformował o tym, czego dla odmiany nie nauczy. Tylko u niego nie zrobiłem żadnych notatek z inauguracyjnego spotkania. Zapisałem jedynie myśl przewodnią, którą uraczył nas na pierwszej lekcji geografii: „W nauce być może są twierdzenia prawdziwe, ale nie wiemy dokładnie które. NAUKOWCY”.
W drugim tygodniu nauki rodzice wybrali się do szkoły na pierwsze zebranie. Nie lubili zebrań, ale jednogłośnie uznali, że pójdą oboje i przyjrzą się temu mojemu wychowawcy. Wrócili po prawie trzech godzinach. Zapytałem, co ciekawego było na spotkaniu.
– Nic ciekawego, twój wychowawca się przedstawił, podał masę informacji organizacyjnych, zaprezentował zespół nauczycieli i zapowiedział spotkania nieformalne w kawiarni – streściła matka.
– Jasne, na pewno będę chodził z nim do kawiarni. Niby o czym on chce gadać? – włączył się jak zawsze niezadowolony ojciec – Mówił, że o wychowaniu.
– Co? O czym? O wychowaniu kogo? Oskara? A co on może wiedzieć o wychowaniu? Sam ma nie wiem ile lat, to gówniarz, nie będzie mnie pouczał. I jeszcze ten wyjazd integracyjny… – tu ojciec nagle uciął.
– Będzie wycieczka integracyjna? – zapytałem zaciekawiony. – Mówił, kiedy i dokąd?
– Jeszcze nic nie wiadomo, nie martw się. Aha, nie zapominaj nosić telefonu do szkoły, ale nie chwal się, że go masz, dobrze? A jakby się coś działo, to dzwoń. Zrobić ci kanapeczki? – matka już zaczęła krzątać się po kuchni.
– Nie, dziękuję, nie jestem głodny, idę poczytać. Nic więcej ciekawego nie mówił? – zacząłem wycofywać się do swojego pokoju, jedynej dostępnej oazy normalności.
– Nic. A może jedną chociaż? Z szyneczką. Dobra, dziś kupiłam.
– A ja bym coś przegryzł, jakąś kiełbaseczkę albo jajeczniczkę – zajął moje miejsce w kuchni ojciec, odziany w wypłowiałe i rozciągnięte gacie.
Tego wieczoru długo myślałem o tym, czy nie zadeklarować otwarcie niechęci do szkolnych wycieczek. Zwykle uczniowie błagają nauczycieli, aby wyrwać się z domu, ze szkoły, i wyjechać na parę dni. Cóż, bywa. To nie moja bajka. Wkurzający był już początek każdej wycieczki, czyli to całe dobieranie się w dwójki, trójki i czwórki. Zawsze zostawałem na końcu i do pokoju trafiałem z największymi klasowymi kretynami i nudziarzami. W ciągu dnia było jeszcze do zniesienia, ale kiedy zapadała oficjalna cisza nocna i nauczyciele rozpoczynali nieudolne dyżury na korytarzach, dla mnie zaczynał się prawdziwy koszmar. Nie podzielałem poczucia humoru prymitywnych kolegów, co jednak znakomicie udawało się moim przygłupim koleżankom. Wieczory upływały na zabawie w kotka i myszkę z belframi. Koledzy i koleżanki spotykali się ukradkiem i pół nocy opowiadali dowcipy, bekali i pierdzieli. Albo tylko pierdzieli. Kiedy było za głośno, do pokoju wpadała zmęczona z niewyspania lub nadużywania wychowawczyni i kończyła te romantyczne wieczorne spotkania. Nie spodziewałem się, żeby w Piaście wycieczki wyglądały inaczej. Usnąłem pełen obaw, zaniepokojony koniecznością podjęcia decyzji co do udziału w tej formie klasowej integracji.
Następnego dnia mama wręczyła mi dwieście złotych, które miałem wpłacić w sekretariacie na ubezpieczenie. Wydało mi się to dziwne, bo o ile sobie przypominam, w szkole podstawowej ubezpieczenie kosztowało trochę ponad trzy dychy. Bywa, ale w końcu to Piast, a to oznacza koniec żartów. W takiej budzie to i ubezpieczenie droższe. Szkolnymi kanałami rozniosło się, że równoległe klasy gimnazjalne wyjeżdżają w najbliższy czwartek na wycieczki integracyjne. A u nas cisza. Delegacja klasowa wysłana do wychowawcy z zapytaniem, co z naszym wyjazdem, usłyszała po raz wtóry, że nic. Że będzie.
– A kiedy? – dopytywali uczniowie.
– Hmm, może teraz?
– Panie profesorze, ale my poważnie pytamy!
– Tak?
– Taaaaak! Inne klasy jadą we czwartek.
– Oooo! Poważnie? Fajnie mają te klasy – uśmiechnął się po swojemu i wycofał do pokoju nauczycielskiego, zostawiając niepocieszonych uczniów na korytarzu.
Tak, chyba robił sobie z nas jaja. Nie dało się z nim poważnie porozmawiać. W każdym razie nie na temat wycieczki. Z przecieków wynikało, że część uczniów zdążyła już ponarzekać w domu na to, że tylko nasza klasa nie ma zaplanowanej wycieczki. W większości przypadków nie znajdowali jednak zrozumienia u rodziców, którzy zazwyczaj uśmiechali się i mówili, żeby się nie martwić, że wyjazd na pewno będzie, tylko trochę później. Powiem szczerze – całe te emocje wokół wyjazdu, którego nie było, naprawdę nie robiły na mnie wrażenia. Miałem nadzieję, że za chwilę spadnie śnieg i wyjazd nigdy nie dojdzie do skutku. Z drugiej strony wiedziałem już, że jeśli wycieczka się odbędzie, to ja na nią pojadę. Taką decyzję podjąłem. Nie wiedziałem jeszcze, czego można się spodziewać po Czarnieckim, ale czułem, że nie chcę tego stracić.
DUŻY
Kilka miesięcy temu, przeglądając gazetę, natrafiłem na krótką notkę informującą o tym, że w ostatni weekend maja w Piaście odbędzie się zjazd wychowanków. Zaproszeni byli wszyscy absolwenci szkoły. Z programu wynikało, że zapowiadają się niezwykle huczne jubileuszowe obchody. Pomyślałem, że może powinienem tam być. Zwłaszcza uroczysta kolacja na niemal tysiąc osób zapowiadała się interesująco. Przyznaję, od kiedy ukończyłem edukację, nie utrzymywałem żadnych kontaktów z nauczycielami ani z samą szkołą. No bo kto by utrzymywał kontakty z nauczycielami? I po co? Za to z licealną paczką, liczącą około dziesięciu osób, spotykaliśmy się dość często, wspominając szalone młodzieńcze lata i robiąc kolejne głupstwa, tym razem już jako dorośli. Piasta nie lubiliśmy. Cztery lata spędzone w szkole były trudnym okresem, który kosztował nas wszystkich wiele stresu i strachu.
Tak, strachu. Często baliśmy się przychodzić do szkoły, baliśmy się nauczycieli, o których mieliśmy jak najgorsze zdanie. Kiedy otrzymaliśmy świadectwa maturalne, zorganizowaliśmy ogólnoklasowe palenie zeszytów, połączone ze wznoszeniem niecenzuralnych okrzyków pod adresem słynnej w całym mieście placówki oświatowej i uczących w niej nauczycieli. Okazało się jednak, że Piast to szkoła, która ma w sobie coś magicznego. Coś, co sprawia, że ludzie nawet po latach wracają tu, nie kryjąc wzruszenia. Że kiedy chodzą po jej korytarzach ze swoimi dziećmi, łza im się w oku kręci. Zjazd pokazał, że na spotkanie z przyjaciółmi sprzed lat gotowi są przyjechać absolwenci z najdalszych zakątków świata. Zjeżdżali na trzy dni do Warszawy, żeby jeszcze raz poczuć ten niewiarygodny klimat wielkiego gmachu, wciągnąć w nozdrza zapach starych murów, usiąść w szkolnych ławkach, podroczyć się z profesorami, napić wódki i zrobić pamiątkowe zdjęcia.
Być może tą niewidzialną i trwałą więzią łączącą wszystkich uczniów Piasta był trud i stres. Wszyscy oni, bez względu na wiek, mówili sobie po imieniu, a jeśli spotykało się na swej życiowej drodze innego absolwenta, nie było problemów z przełamaniem pierwszych lodów. Wychowankom szkoły wtłoczono do łepetyn, że są jedną wielką rodziną i muszą sobie nawzajem pomagać. Kiedy już studiowałem na Uniwersytecie, jeden z profesorów na pierwszych zajęciach ustawił nas wszystkich w szeregu i zarządził „Kto ukończył Piasta, wystąp”. Wystąpiłem ja i moja koleżanka z klasy. Zaprosił nas do gabinetu i powiedział „Słuchajcie kochani, jestem Andrzej, jeśli tylko będziecie mieli jakieś kłopoty, od razu przychodźcie do mnie, nasza piastowska rodzina musi się trzymać razem”. Oczywiście odwiedzaliśmy jego pokój zawsze, kiedy tylko mieliśmy jakieś kłopoty, czyli dość często. Podobnych sytuacji doświadczyłem w życiu już kilkanaście razy. Taka to była ta nasza piastowska brać.
Po przestudiowaniu notatki w gazecie postanowiłem, że najwyższy czas wrócić do Piasta. Poinformowałem o pomyśle licealnych przyjaciół i zaledwie parę dni później odebrałem z sekretariatu szkoły osiem wejściówek na uroczystą kolację. Początek przyjęcia przewidziano na godzinę ósmą wieczorem, a regulaminowy koniec miał nastąpić o czwartej rano nazajutrz, to jest w niedzielę. Razem z moimi przyjaciółmi bawiliśmy się wspaniale. Tańce, śpiewy i międzypokoleniowe dyskusje bez sensu. Około pierwszej w nocy zabrakło wódki, konieczna więc okazała się wycieczka do pobliskiego sklepu. Zgłosiłem się na ochotnika i pobiegłem po trzy butelki.
Dziesięć minut później uśmiechnięty wkroczyłem do Piasta i w portierni natknąłem się na ciotkę Irenkę, legendarną i kochaną przez uczniów woźną. Jej zadanie polegało na pilnowaniu pokoju nauczycielskiego przed uczniami. Czasem pełniła też dyżur w szatni. Jako uczeń pierwszej klasy liceum byłem trochę zdziwiony, kiedy w drugim tygodniu nauki zajrzałem do pokoju nauczycielskiego w poszukiwaniu nauczyciela od historii i nie zauważyłem ciotki Irenki. A uczniowi nie wolno wchodzić do pokoju profesorów. Procedura była taka, że należało poprosić ciotkę Irenkę, żeby przekazała ewentualne pytanie bądź prośbę wskazanemu profesorowi. A belfer, jeśli chciał i mógł, wychodził do ucznia albo nie. Ale jak już wspomniałem, jako uczeń pierwszej klasy nie znałem jeszcze wszystkich piastowskich procedur. Ledwo zdążyłem otworzyć drzwi do jaskini nauczycieli, na mojej głowie wylądowała mokra szmata, najprawdopodobniej do podłogi. Zaraz potem poczułem na plecach kij od szczotki. Towarzyszył temu krzyk Irenki: – Czego tu chce!? Nie wie, że nie można tu wchodzić!? Jazda stąd, ale już! – Irenka ponawiała przy tym ataki ścierą i kijem.
Uciekłem, zasłaniając głowę przed kolejnymi ciosami. Później przez jakiś czas bałem się nawet zbliżać do pokoju nauczycielskiego i w ogóle schodziłem Irence z drogi.
Ciotka miała doskonałą pamięć. Mimo to już w drugiej klasie między mną a woźną nawiązała się trwała nić porozumienia. Dobre kontakty z Irenką były na wagę złota, zwłaszcza dla takich uczniów jak ja. Kiedy chciałem iść na wagary, a chciałem naprawdę często, Irenka w atmosferze konspiracji otwierała szatnię i wypuszczała mnie z budynku. Była nieoceniona jeśli chodzi o wspieranie młodych ludzi, którym nie odpowiadał szkolny system. Z czasem Irenka stała się dla naszej klasy dobrą duszą i osobą, której można powiedzieć wszystko, wyżalić się, poskarżyć. Z perspektywy kilku lat twierdzę, że była jednym z lepszych wychowawców w całym Piaście. Robiła co najmniej tyle dobrego, ile niejeden dyplomowany pedagog, i wiedziała więcej o niektórych uczniach niż ich rodzice i wychowawcy razem wzięci. Miała pięćdziesiąt parę lat, była prostą, serdeczną i prostolinijną kobietą.
– O kurwa! Miron! – krzyknęła w swoim stylu na mój widok i być może także na widok trzech wystających zza kołnierza flaszek, które właśnie zakupiłem.
– Witam, ciociu Irenko! – odparłem, wpadając wspaniałej, niezastąpionej, cudownej woźnej w ramiona. Objęła mnie silnymi rękoma i mocno uściskała. Była dużo niższa ode mnie i niezwykle otyła. Miała na sobie elegancką jak na nią czerwoną suknię, a na twarzy ostry makijaż. Nie widziałem jej ładnych parę lat, zauważyłem, że trochę się postarzała.
– Świetnie ciocia wygląda – skłamałem. – Co słychać w naszej starej budzie?
– Stara bida, burdel jak był, tak jest – opisała zwięźle sytuację w Piaście Irenka. – Masz jakiegoś papierosa?
– Jasne – poczęstowałem Irenkę camelem.
– Nie idzie się ciotka bawić na górę? – zapytałem.
– Byłam, ale mam dość tych starych pryków, masz jakąś flaszkę? – pytanie odebrałem jako bezzasadne. Widziała przecież, że mam. – Ooo! Idzie pan dyrektor! – krzyknęła na widok nadchodzącego profesora Witolda Platona.
Pan Witold to zastępca dyrektora Piasta, uczył kiedyś moją klasę wychowania fizycznego. Od połowy drugiej klasy próbował być również naszym wychowawcą. Żywiłem nadzieję, że mnie pamięta. Był wysokim facetem w wieku czterdziestu paru lat. Uchodził za uosobienie spokoju i psychicznej równowagi. Co wydawało mi się zawsze pasjonujące i niezwykle oryginalne, ukończył studia na Akademii Wychowania Fizycznego oraz filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ciekawe zestawienie. I nie wiedziałem, czy było ono wynikiem prawdziwej pasji do filozofii, czy też naturalną konsekwencją nazwiska. Tak więc w naszą stronę zmierzał Platon prowadzący pod rękę cycatą blondynkę, której nie znałem. Wyglądała na znacznie młodszą od niego.
– O proszę, proooszę! Kogo my tu widzimy! Miron! Jednak ciągnie do szkoły, co? I to po tylu latach – zagadnął Witek Platon.
– Jeszcze jak ciągnie, panie dyrektorze – odparłem całkiem szczerze. – Bardzo się cieszę, że mnie pan jeszcze pamięta!
– Trudno zapomnieć, w końcu wasz rocznik to ostatni sportowcy w tej szkole. A tak w ogóle, to pewnie nie znasz pani profesor – zwrócił się do obdarzonej dużym biustem pani – Sandra, to jest Miron, nasz absolwent i mój były uczeń, Miron, to jest pani profesor Sandra Ptaszek, uczy u nas matematyki.
– Trudno – pomyślałem.
– Miło mi, mów mi Sandra – odezwała się blondynka, a ja czekałem, aż pierwsza wyciągnie rękę na przywitanie. Ku mojemu zaskoczeniu miała zdecydowany i mocny uścisk typu Pudzianowski, który znałem z kontaktów z ludźmi pokroju mojej siostry. Przyznaję, że nowa koleżanka Sandra była jak na nauczycielkę całkiem nieźle ubrana. Powiedziałbym, że nienagannie. Miała na sobie markowe ciuchy (poznawałem to na pierwszy rzut oka) i roztaczała wokół delikatny zapach naprawdę dobrych perfum. Natura wyposażyła ją w długie i dość zgrabne nogi oraz naprawdę wydatne piersi. Dekolt wyraźnie je odsłaniał i przyciągał uwagę. Krótka sukienka i buty na wysokim obcasie podkreślały niżej położone zalety pani profesor. Jak się później okazało, miała 35 lat, a od pięciu uczyła w mojej byłej budzie matematyki. No i wciąż była panną. Może to jakaś ambitna bizneswomen, która tylko pomyliła ścieżki kariery?
– Chodź pan, napijemy się kielicha z okazji jubileuszu – nie traciła czasu Irenka. Szybko przechodziła do konkretów.
– Pani Irenko, ale nie na środku korytarza – odparł Platon. Z góry dobiegały do nas dźwięki muzyki. Sandra uśmiechnięta podrygiwała biodrami i trzymała Witka pod rękę.
– Idziemy do Kici – zarządziła Irenka, po czym zwróciła się do mnie. – Młody, weź szkło, wszystko jest w szafce za drzwiami po lewej stronie. Ja pójdę na górę po sok.
Wziąłem szkło, swoje trzy półlitrówki i za chwilę wszyscy znaleźliśmy się w sali od matematyki, zwanej przez młodzież kiciarnią. Kiciarnia była królestwem profesor Genowefy Kot, legendarnej nauczycielki Piasta. Uczniowie nazywali ją nieoficjalnie Krwawą Kicią, a o stresie towarzyszącym jej lekcjom krążyły w całej Warszawie legendy. Nikt nie pamięta, od jak dawna Kicia męczyła dzieci w tej szkole, muszę jednak zaznaczyć, że uczyła również mojego ojca. Co więcej, ojciec twierdził, że prywatnie to pani Genowefa wydaje się przesympatyczną, pełną ciepła i dobroci kobietą (bywał u niej w domu już jako absolwent). Można by zapytać, czemu tylko prywatnie?
Zła sława kiciarni sprawiała, że nasze skromne przyjęcie było (przynajmniej dla mnie) doprawdy emocjonującym przeżyciem. Jako uczeń bałem się nawet zbliżać do tego miejsca straceń, a co dopiero pić tu wódkę. I to w jakim towarzystwie! Za polewanie zabrała się ciotka Irenka. Do kieliszka lała sok jabłkowy, a wódkę do szklanki. Prezentowała mocno ofensywny sposób picia. Wiedziałem, że za kołnierz nie wylewa, ale kiedy zobaczyłem, jak wychyla jednorazowo pół musztardówki bez popijania, uznałem, że tak naprawdę to mało wiedziałem. Reszta towarzystwa nawet nie próbowała dorównać ciotce i zadowoliła się mniejszymi dawkami, tradycyjnie z kieliszków.
Nie wiem, jak długo siedzieliśmy w słynnej pracowni matematycznej. Piliśmy wódkę, wspominając stare dobre czasy i rozmawiając o naszym Piaście. Witek Platon dowiedziawszy się, że jestem absolwentem wydziału geografii, zaproponował mi pracę w szkole. Nowa koleżanka Sandra propozycję poparła, na dowód czego zatańczyła ze mną walca. Pamiętam, kiedy znaleźliśmy się w pustej już auli, gdzie przy wielkim prezydialnym stole złożyła się Irenka. Usnęła siedząc na krześle i opierając głowę o blat. Nie na długo. Po niespełna godzinie wstała i zatoczyła koło w kierunku granatowych kotar, tworzących eleganckie tło podtrzymujące dekoracje zjazdowe, to jest logo szkoły, jakieś napisy itp. Aby utrzymać równowagę, Irenka chwyciła za zasłonę, natychmiast rozdzierając ją na pół. Razem z kotarą i Irenką na podłogę zwaliło się kartonowe logo szkoły, na które ciotka wkrótce z wdziękiem zwymiotowała. To był jej ostatni aktywny epizod podczas tamtej uroczystości. Resztę imprezy przespała leżąc na wznak, po prawej stronie sceny. Witek, Sandra i ja bawiliśmy się nieco dłużej. Z tym że Witek zaginął w pewnym momencie w niewyjaśnionych okolicznościach, pobrawszy wcześniej mikrofon bezprzewodowy. Efektowna sprawa, Witka słychać było w całej szkole, ale nikt nie wiedział, gdzie jest.
Obudziłem się nie wiedząc, która godzina. Też mi nowość. Rozejrzałem się po małym pokoju. Leżałem na białym łóżku, bez marynarki, ale za to w butach. Po lewej stronie stało drugie łóżko, a na nim zalegało ciało Witka. Pośrodku spostrzegłem małe biurko, a pod ścianami wysokie białe szafy zastawione arsenałem różnych buteleczek, pudełek. Wszystko wewnątrz było białe. Poranek zastał mnie w gabinecie lekarskim Piasta. Spróbowałem podnieść własne zwłoki, co okazało się nadspodziewanie trudne. Pękała mi głowa i czułem się wciąż pijany. Nie nosiłem zegarka, a odczuwałem silną potrzebę określenia pory dnia. Wstałem z białej lekarskiej leżanki, obmyłem twarz w umywalce i zapaliłem papierosa. Witek leżał z podkurczonymi nogami, słyszałem jego miarowy i charczący oddech. Postanowiłem zrobić rozeznanie i wyszedłem z gabinetu. Znalazłem się w głównym holu szkoły, po którym przechadzali się elegancko ubrani ludzie. Przez okna na parterze zauważyłem, że patio jest szczelnie wypełnione, a na zbudowanym dzień wcześniej podeście z ołtarzem stoi przygarbiony jegomość w czerwonej sutannie. Wyglądał jak prymas. Pan prymas. Czy ekscelencja nawet. Kilka przechodzących obok gabinetu osób spojrzało na mnie ze zdumieniem i niesmakiem. Nie dziwię im się. Wyglądałem na kogoś, kto nie trafił z kreacją. Zaprezentowałem się absolwentom przybyłym na mszę w pogniecionych spodniach i białej wywleczonej ze spodni koszuli. Rozpięta mniej więcej do połowy ukazywała światu średnio imponujący tors. Z prawej zdobiła ją wielka plama. O krawacie nie wspominam, ponieważ zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Na wzmiankę zasługiwał też prawy but, częściowo pokryty zaschniętym pomidorowym dipem. Jeśli chodzi o dodatki, to we włosach miałem kawałki ryby po grecku, a w zębach palącego się papierosa. I co, myślicie że nadążałem za obowiązującymi w sezonie trendami? Uśmiechnąłem się do przechodzącej pani, która wydawała się mocno pod wrażeniem. Rock and roll musi być – pomyślałem i podszedłem do okna wychodzącego na patio. Uroczysta msza święta osiągnęła punkt kulminacyjny. Stowarzyszenie Wychowanków przekazywało właśnie w ręce dyrekcji nowy sztandar szkoły. Dyrektor Agnieszka Poniatowska, a wraz z nią szef Stowarzyszenia uklękli. Wszyscy obecni na dziedzińcu powstali. Z wrażenia przygasiłem niedopalonego papierosa o parapet. Nawiasem mówiąc, miałem ochotę się porzygać.
– Niech imię Pańskie będzie błogosławione – rozpoczął ksiądz prymas.
– Teraz i na wieki – odpowiedzieli zebrani.
– Boże, Ty stworzyłeś człowieka na swoje podobieństwo i powołałeś go, aby żył i wzrastał we wspólnocie z innymi ludźmi – kontynuował duchowny. – Ty dałeś nam przedziwny przykład miłości i przykazałeś, abyśmy się wzajemnie miłowali. Pobłogosław ten sztandar należący do wspólnoty absolwentów i uczniów Gimnazjum i Liceum imienia Piasta III, spraw, aby wszyscy, których znak ten jednoczy, byli wspólnotą pokoju i ochoczo nieśli pomoc innym. Przez Chrystusa Pana Naszego.
– Amen – odpowiedziałem szeptem.
Chwilę później kolejno podchodzące do drzewca osoby wbijały weń symboliczne gwoździe, po czym nastąpił akt przekazania. Prezes Stowarzyszenia Wychowanków ukląkł, pocałował sztandar, podszedł do Agnieszki Poniatowskiej i rzekł drżącym ze wzruszenia głosem. A ja patrzyłem zauroczony.
– Mam honor wręczyć pani ten sztandar w imieniu semper fidelis1 wychowanków szkoły.
Pani dyrektor na moment uklękła, pocałowała sztandar, odebrała go, a następnie podeszła do stojącego na baczność pocztu. Jego członkowie przyklękli i powtarzali z podniesioną prawą ręką słowa Poniatowskiej.
– Przysięgam na ten sztandar bronić jego honoru, ślubuję być wiernym ideałom i tradycji szkoły imienia Piasta III, żyć godnie i uczciwie, kierując się ogólnoludzkimi wartościami. Tak mi dopomóż Bóg – uczniowie pocałowali sztandar i powstali.
– Przekazuję wam ten sztandar pod straż i opiekę – dopełniła ceremoniału Poniatowska. Chorąży pocztu, chwyciwszy za sztandar, zrobił z nim parę kroków w kierunku ołtarza i zaprezentował obecnym. Odszedłem od okna. Zrobiło mi się wstyd. Z powodu ostatniej nocy i tego, jak wyglądałem w tej podniosłej dla szkoły chwili. Semper fidelis Miron, z sałatką rybną we włosach i sosem winegret na rękawie koszuli. Wycofałem skacowane ciało do gabinetu lekarskiego. Ogarnąłem się najlepiej jak mogłem i postanowiłem nie przystępować dziś do komunii świętej. Wziąłem pod pachę jakieś gazety, żeby zasłonić wielką plamę na koszuli, i czym prędzej wymknąłem się ze szkoły. To był wspaniały zjazd absolwentów. Zaczynałem odkrywać Piasta na nowo.
Jak się niebawem dowiedziałem, dyrektorka szkoły dała Platonowi ostrą reprymendę za nocne szaleństwa. Była szczególnie zła na Witka za to, że w jego zastępstwie sama musiała witać prymasa i wygłosić naprędce krótkie przemówienie, na co nie miała akurat najmniejszej ochoty. Oczywiście nabożeństwo odbyło się bez zakłóceń, a absolwenci, zwłaszcza starszej daty, okazywali szczery zachwyt obecnością jego ekscelencji oraz przebiegiem uroczystości. Sandra zdołała wrócić do domu przed rozpoczęciem mszy, a Irenka została wciągnięta na zaplecze auli, gdzie dochodziła do siebie przez całą niedzielę. Stowarzyszenie absolwentów Piasta, podobnie jak ja, uznało tegoroczny zjazd za wyjątkowo udany.
Dopiero tydzień później odważyłem się zadzwonić do Witolda Platona i nawiązać do rozmowy w kiciarni. Nawet nie byłem pewien, czy pamięta o propozycji zatrudnienia mnie w roli nauczyciela, jaką złożył przy którejś tam butelce. Z drugiej strony sam nie zdecydowałem, czy rzeczywiście chcę stawać po drugiej stronie szkolnej barykady. Będąc uczniem Piasta, znienawidziłem szkolny system i wszystkich nauczycieli. Co do jednej i co do jednego. No, może nie wszystkich znienawidziłem, ale z całą pewnością nikogo nie polubiłem. Nie tak dawno, popijając piwo z przyjaciółmi z czasów licealnych zastanawialiśmy się, czy spotkaliśmy na swojej drodze choćby jednego nauczyciela, któremu bylibyśmy za coś wdzięczni i który miał jakiś znaczący pozytywny wpływ na nasze dorosłe życie. Z przykrością muszę stwierdzić, że nie znaleźliśmy osoby spełniającej te kryteria. Oczywiście, że w czasie dyskusji pojawiały się głosy o tym lub innym nauczycielu, że był w porządku, że fajny i w ogóle, ale za chwilę ktoś przytaczał stos argumentów popartych przykładami, że tak naprawdę to nie był w porzo, że był niesprawiedliwy i ogólnie rzecz biorąc wcześniej czy później okazywał się najzwyklejszym dupkiem.
Pamiętaliśmy wszystkie, nawet najmniejsze wpadki nauczycieli, o których oni sami być może nie mieli bladego pojęcia. A to kobieta od polskiego założyła suknię tył naprzód, a to fizyk powiedział „poszłem” zamiast „poszedłem”, a to miał plamę na tyłku czy resztki ptasiej kupy we włosach. Tak między bogiem a prawdą, trochę belfrom współczułem, że nie mieliśmy do nich na tyle zaufania, aby podejść i powiedzieć „Pani profesor, przepraszam, ale chyba ptak walnął pani kupę na włosy”. Pani podziękowałaby nam za uwagę, zmyła co trzeba i zostalibyśmy przyjaciółmi, może nawet wysyłali do siebie kartki z wakacji i esemesy z okazji świąt. Ale nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Tak bardzo nie lubiliśmy większości profesorów (pozostała mniejszość była nam po prostu obojętna), że każda ich wpadka oznaczała dla nas chwilę zasłużonej satysfakcji i triumfu. Punkt dla uczniów i nagroda za doznane krzywdy. Wyobraźcie sobie na przykład taką lekcję. Facet rozpływa się na temat jakiegoś wieszcza, chyba nawet Mickiewicza. Był trochę przeziębiony, więc co parę minut przepraszał i odwracał się tyłem do klasy, wydmuchując nos w kraciasty kawałek materiału. Za trzecim czy czwartym razem chowa do kieszeni chusteczkę, a oczom całej klasy ukazuje się wielki gil. Wisiał mu z nosa i poprzez wąsy sięgał aż do połowy brody. Mało nie spadłem pod ławkę, patrząc na pana profesora. A kiedy facet z tym gilem zaczął uroczyście recytować „Młodości, Ty nad poziomy wylatuj…”, zwyczajnie popłakałem się z radości. Jakaś nierozgarnięta koleżanka w pewnej chwili podniosła rękę na znak, że chce zabrać głos. Kiedy nauczyciel zapytał, o co chodzi, ta walnęła prosto z mostu „Panie profesorze, ma pan gila”. Facet obraził się i wyszedł. Prawie umarłem ze śmiechu. Mając w pamięci niezliczoną ilość podobnych historii, zdawałem sobie doskonale sprawę, że każdy belfer skazany jest na codzienną ocenę podopiecznych. Chyba jedynym ratunkiem i sposobem na wyjście z twarzą w przypadku niezamierzonej wpadki jest pokazać młodym ludziom, że tak jak oni jest się zwykłym człowiekiem. Bo niby czy ja się naprawdę tak bardzo od nich różnię? Też siedzę na kiblu i czytam gazetę, słucham dziwnej muzyki, mam przyjaciół, lepsze i gorsze dni, wady i zalety. Wyobrażaliście sobie kiedyś waszych nauczycieli chodzących po domu w gaciach, znienawidzoną nauczycielkę robiącą kupę czy kochającą się z brodatym mężem? Śmieszne, prawda? Tylko w sumie dlaczego nie uznać, że to nie tyle zabawne, co normalne. Niestety, młodzież jest zdania (do czego niewątpliwie przyczyniają się sami pedagodzy), że nauczycielom bliżej do cyborgów niż do homo sapiens. A cyborgom trudno zaufać, trudno z nimi dyskutować, a jeszcze trudniej się z nimi zaprzyjaźnić.
Telefoniczna rozmowa z Platonem trwała bardzo krótko. Byłem miło zaskoczony faktem, że doskonale pamiętał rozmowę kwalifikacyjną w kiciarni, jak również tym, iż bardzo konkretnie poinformował o tym, co nastąpi. Polecił mi jak najszybciej dostarczyć do szkoły tak zwane papiery, czyli dyplom ukończenia studiów, życiorys ze zdjęciem i takie tam. Następnie czekała mnie rozmowa z dyrekcją, po której okaże się ostatecznie, co i jak. No to wspaniale. Sprawy przybierały dość szybki obrót. O formalne przygotowanie i papiery byłem spokojny. Nie ukrywam jednak, że trochę obawiałem się rozmowy z najwyższą szkolną władzą. Miałem nadzieję, iż będzie w niej uczestniczyła również wicedyrektor Byrcyn. Uczyła mnie geografii, a kiedy w ostatniej klasie liceum dowiedziała się, że zamierzam zdawać na geografię na Uniwersytecie Warszawskim, zajęła się mną szczególnie, z miejsca stałem się jej oczkiem w głowie. Ale teraz nie wiem nawet, czy mnie pamiętała. Łudziłem się, że jednak nie. Mogę powiedzieć bez wchodzenia w szczegóły, że podczas nauki w Piaście nie utrzymywałem z nią codziennych kontaktów. Raz tylko otrzymałem od pani dyrektor zaproszenie do gabinetu, którego niestety nie mogłem odrzucić. Poszło o jakieś podrabiane zwolnienia lekarskie, które wypisała mi i dwóm kolegom koleżanka z równoległej klasy. Były to czasy, kiedy służba zdrowia posiadała niezwykle przejrzystą strukturę rejonową, co oznaczało w praktyce przypisanie każdego obywatela do jednej konkretnej przychodni w miejscu zamieszkania. Nasz kłopot polegał na tym, że każdy z nas mieszkał w innej części miasta, a lekarz, którego pieczątka widniała na zwolnieniach, urzędował w Wilanowie. Nikt z nas nie mieszkał nawet w jego okolicach. Ba, tak naprawdę doktor Gołąb w ogóle nie istniał. Ale mimo nieistnienia oddawał uczniom Piasta naprawdę wiele przysług. Chorowaliśmy legalnie przynajmniej kilka razy w semestrze. A wiadomo, zwolnienia lekarskie wyglądały bardziej wiarygodnie niż zwolnienia od rodziców. Niestety, dopadły nas szkolne organa ścigania i skończyliśmy ze zwieszonymi głowami przed obliczem najwyższej dyrekcji. Wysłuchaliśmy tego, co zwykle słyszy uczeń od nauczyciela. Że to złe, co robimy, że niegodne ucznia Piasta, że od takich drobnych rzeczy się zaczyna, a później to już tylko kryminał, gwałty i morderstwa (no, może tu trochę przesadziłem), że musimy się nad sobą zastanowić, że będą konsekwencje i tak dalej.
Miałem taką nieakceptowaną w szkole przypadłość, że w najbardziej stresujących sytuacjach wprost pękałem ze śmiechu. Czułem się, jakbym stał obok i patrzył na siebie. A widok trójki małolatów kajających się przed obliczem dyrekcji był przezabawny. Wiedziałem, że jeśli spojrzę na któregoś z kolegów, to pęknę, a wtedy dopiero moglibyśmy mieć naprawdę poważne kłopoty. Wpadka z doktorem Gołębiem (będąca początkiem naszej drogi przestępczej) skończyła się oceną naganną z zachowania na koniec drugiej klasy liceum. Warto dodać, że kara spłynęła po mnie jak po maśle, ocena naganna nie miała wpływu na promocję do następnej klasy. A świadectwo? Kto to będzie kiedy oglądał. No, może moje dzieci, ale dla nich to przecież niezbity dowód, że tata to był równy chłop. Trzeba również szczerze przyznać, że pani dyrektor zachowała się wówczas bardzo w porządku. Nie wezwała rodziców, nie zrobiła afery, nie dostaliśmy dożywocia, a podrabiane zwolnienia na naszych oczach podarła i wyrzuciła do kosza na śmieci. Oczywiście umówiliśmy się, że już nigdy więcej podobnych rzeczy nie zrobimy, że będziemy grzeczni i staniemy się wzorem dla przyszłych pokoleń, jak te smerfy, mali i pracowici. A przy okazji w przyszłym tygodniu wyszorujemy dodatkowo szkolne kible. Z tego wszystkiego po lekcjach wypiliśmy z kolegami po pięć piw, złorzecząc coraz weselej na ciężki uczniowski los. Oto do czego szkoła doprowadza młodych ludzi.
Postanowiłem nie przypominać pani dyrektor tego, co nas łączy. Nie ma sensu wracać do czasów szkolnych, teraz jestem już odpowiedzialnym i ukształtowanym człowiekiem. Czyżby? Po prostu wejdę pewnym krokiem do sekretariatu, skinę głową na dzień dobry, wkroczę śmiało do gabinetu, przysiądę na krawędzi stołu, za którym będą siedziały obie panie dyrektorki, odpalę spokojnie cygaro i powiem „Dobra, dziewczyny, nie mam dla was za dużo czasu, ustalmy zatem, co, kiedy i jak. Pieniądze nie grają roli. Mogę wpadać we wtorki, środy i czwartki. W piątek odpoczywam przed weekendem, a w poniedziałek po. Jestem pewien, że jakoś się dogadamy” – dodam na zakończenie, obdarowując zbaraniałe panie szerokim uśmiechem, zaciągając się cygarem i strząsając popiół do stojącej przede mną filiżanki z kawą.
Spotkanie wyznaczone było na godzinę czternastą i powiedzmy sobie szczerze, kiedy pięć minut wcześniej wchodziłem do budynku Piasta, nogi się pode mną uginały. Nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo zależy mi na tym, by być tu nauczycielem i jak bardzo byłem nieprzygotowany do rozmowy kwalifikacyjnej, bo tak ją sobie wyobrażałem. Nie znałem prawych dopływów Zambezi, nie dogrzebałem się w pamięci współczynnika dzietności kobiet w Wenezueli ani danych, ile hektarów jezior trafia szlag w wyniku nieszczelności szamb w gospodarstwach wschodniej części naszego kraju. Nie wiedziałem też, jaka jest stolica Dżibutti ani ilu Arabów mieszka w Finlandii (o tym, że i tam już są, wiedziałem, bo widziałem na własne oczy). Krótko mówiąc, byłem do dupy jeśli chodzi o geografię. Zacząłem się naturalnie bać, przecież wicedyrektor Byrcynowa jest ni mniej, ni więcej, tylko specjalistką od geografii. I to uznaną. Przez kilkadziesiąt lat pracy w Piaście dorobiła się chyba z miliona olimpijczyków. Na pewno potrafiła wymienić pierwsze dziesięć najbardziej popularnych nazwisk w Mongolii. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałem. Kurwa, zrobię z siebie debila, jak zwykle. Ledwo wszedłem do szkoły, gdzie przy wejściu zarejestrował mnie wąsaty ochroniarz, zdążyłem zgłosić przybycie w sekretariacie, dowiedzieć się, że pani dyrektor ma gościa i że prosi, abym jeszcze parę minut poczekał, a już stałem na zewnątrz budynku i nerwowo paliłem papierosa. Zawsze kiedy się czymś denerwowałem, dużo paliłem. Nawet w bezstresowych okolicznościach paliłem stanowczo za dużo i ciągle obiecywałem sobie, że w niedalekiej przyszłości skończę z tym paskudnym nałogiem.
Czekając na