Zdarza się - Jarek Szulski - ebook

Zdarza się ebook

Jarek Szulski

5,0
20,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Jarka Szulskiego prowokuje i edukuje. To historia o różnych światach młodzieży i dorosłych. Zainteresuje nie tylko młodych, ale także nauczycieli i rodziców, którzy chcą znaleźć klucz do swoich prawie dorosłych dzieci. Zanim została wydana, już stała się kultowym zdarzeniem w drugim obiegu. Autor – nauczyciel jednego ze znanych warszawskich liceów – nie upilnował roboczej wersji opowieści, która być może nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego... Dla młodzieży „Zdarza się” to nadzieja, a dla dorosłych? Będziecie chcieli wrócić do szkoły!

Elitarna szkoła, klimat warszawskiej Pragi, bolączki dojrzewania, niezapomniane wycieczki, zwykłe codzienne sytuacje i niezwykłe lekcje, a do tego potężna dawka humoru. To historia dla wszystkich, bo też wszyscy jesteśmy, bądź byliśmy uczniami. A ilu z nas pamięta imiona swoich nauczycieli?

 

Powieść pokazuje nam, dorosłym, że 15-latki to dziś już nie małe dzieci, a z drugiej strony bezlitośnie obnaża naszą małość, niedojrzałość i niedostrzeganie ich problemów i wrażliwości. Zachęcam do lektury dorosłych nastolatków, nauczycieli i rodziców, ale ostrzegam – w „Zdarza się” są m o c n e kawałki! Autor jest nauczycielem jednego z warszawskich liceów, mam nadzieję, że po wydaniu swojej książki nie straci pracy w szkole.

Jacek Santorski – psycholog

Książkę przeczytałam jednym tchem. Każdy, kto był, jest lub zamierza być nauczycielem także powinien to zrobić! Jest to p a s j o n u j ą c a opowieść o stawaniu się nauczycielem, o byciu nim, o szkole – jaka jest i mogłaby być, oraz o tak ulubionych przez nauczycieli prawdziwych wartościach – pod maską współczesności, „karygodnego permisywizmu”, „niebezpiecznych praktyk wychowawczych”, czy czego tam jeszcze, i anarchii – widać, że zawsze szlachetnych i zawsze tych samych.

Prof. Barbara Fatyga – socjolog

No i zarwałam noc, ale nie żałuję ani minuty, ś w i e t n a lektura! Pomyślałam, chciałoby się zrobić z tego film...

Renata Dziewońska architekt

Realistycznie zabawna, międzypokoleniowa, absolutnie uniwersalna opowieść wywołująca pełne spektrum emocji. Czytałam ją z moją mamą – byłą nauczycielką – w y r y w a j ą c sobie nawzajem książkę z rąk. Wróżę tej powieści ogromny sukces! Miejscami to „prawdziwa jazda po bandzie” Panie Profesorze.

Monika Borzym – wokalistka

Ta powieść ma niesamowitą moc. Obserwuję ją prawie od poczęcia – liczba z a r a ż o n y c h rośnie w zastraszającym tempie.

Włodzimierz Bieliński – manager

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 770

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



www.szul­ski.com

War­sza­wa 2011’

Re­dak­cja

Anna Gra­jew­ska

Ha­li­na Za­lew­ska

Pro­jekt okład­ki

Hen­ryk Krze­miń­ski

(uczeń Gim­na­zjum nr 59 im. Ta­de­usza Rey­ta­na w War­sza­wie)

Pro­jekt gra­ficz­ny wnę­trza

Ma­rzen­na Ło­pa­ciuk

Au­tor czcion­ki ka­ra­bi­ne wy­ko­rzy­sta­nej na okład­ce

Jo­na­than Pa­qu­et­te

www.jo­na­than­pa­qu­et­te.com

Zdję­cia na okład­ce

Adam Tor­bus (przód)

Ma­ciej Za­char­jasz (tył)

Co­py­ri­ght © for the text by Ja­ro­sław Szul­ski, 2010’ www.szul­ski.pl

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by JS & Co Ja­ro­sław Szul­ski

ISBN 978-83-931806-1-5

Wy­da­nie 1

JS & Co Dom Wy­daw­ni­czy

www.szul­ski.com

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pro­fe­so­ro­wi Cze­sła­wo­wi Uhma, za mi­łość (Jego i moją) do Gim­na­zjum i Li­ceum im. Ste­fa­na Ba­to­re­go w War­sza­wie

ROK 1 Ja Wam dam szkołę!

DUŻY

Pew­nie je­ste­ście cie­ka­wi, jak to wy­glą­da i co się wte­dy czu­je. Uwierz­cie albo nie, ale naj­trud­niej prze­trwać pierw­szy dzień. Czło­wiek sie­dzi jak spa­ra­li­żo­wa­ny, wo­kół ko­le­żan­ki i ko­le­dzy po­kle­pu­ją po ple­cach. Ży­czą do­brze lub źle, nie ma­cie po­ję­cia. Dasz radę, chło­pa­ku! – po­krzy­ku­ją. Bo i oni kie­dyś dali. Dasz radę! Albo nie dasz. Nad­cho­dzi ten mo­ment, czas jest nie­prze­kup­ny. Trze­ba wstać, wyjść na ko­ry­tarz, po­ko­nać tę dro­gę, któ­rą przyj­dzie prze­mie­rzać jesz­cze set­ki, ty­sią­ce razy. Wia­do­mo, na­le­ży być twar­dym, zda­wać so­bie spra­wę, jak wie­le zna­czy pierw­sze wra­że­nie. Trze­ba iść. Ostat­nia pro­sta. Już ich wi­dzę i oni wi­dzą mnie. Ja je­stem duży, oni mali. Pró­bu­ję się uśmiech­nąć, jed­no­cze­śnie my­śląc o uciecz­ce. Nie ma do­kąd, bra­ku­je pre­tek­stu. Chcę znik­nąć. Nic z tego. Mu­szę sta­nąć fron­tem do klien­ta i zro­bić to, co na­le­ży. Roz­stę­pu­ją się przede mną, wy­da­ją się co­raz mniej­si, po­ło­wa mnie. Małe lu­dzi­ki. Otwie­ram drzwi do kla­sy i za­pra­szam wy­stra­szo­ne dzie­ci do środ­ka. Mam być ich na­uczy­cie­lem. Wcho­dzę jako ostat­ni. Sta­ję przy biur­ku i pa­trzę na nich uważ­nie, a oni pa­trzą na mnie. Dziw­nie pa­trzą. Nie łu­dzę się, je­stem dla nich ko­smi­tą. Ucznio­wie zda­ją so­bie spra­wę, że na świe­cie żyją tacy sta­rzy lu­dzie, ale nie bar­dzo wie­dzą, po co. Ci­sza, sły­szę swój od­dech. I na­gle za­uwa­żam, na­gle uświa­da­miam so­bie, że boją się bar­dziej niż ja. Czu­ję prze­wa­gę, co z nią zro­bię?

Trud­no mi było w to uwie­rzyć, ale z miej­sca świet­nie po­czu­łem się w skó­rze bel­fra. Ktoś wresz­cie cze­kał na to, co zro­bię. A jesz­cze nie­daw­no… no wła­śnie. Jesz­cze nie­daw­no ide­al­nie spraw­dza­łem się w roli pa­so­ży­ta. Ja­dłem, spa­łem, ła­zi­łem znu­dzo­ny po uli­cach War­sza­wy i nie da­wa­łem nic war­to­ścio­we­go ota­cza­ją­ce­mu świa­tu. Ob­li­czy­łem, że je­śli do­ży­ję osiem­dzie­siąt­ki, skon­su­mu­ję w tym cza­sie dwa­na­ście sztuk by­dła, dwa ty­sią­ce kur­cza­ków i po­nad pół tony ryb. Od chwi­li spo­rzą­dze­nia tej kal­ku­la­cji boję się spo­glą­dać kro­wom w oczy. Ogól­nie lu­bię kro­wy, za ory­gi­nal­ne spoj­rze­nie i kształt tu­ło­wia. No i uwa­żam się za ele­ment śro­do­wi­ska na­tu­ral­ne­go, bez któ­re­go świat dał­by so­bie do­sko­na­le radę. Czy mia­łem tak do­żyć do smut­ne­go koń­ca? Nie po­zo­sta­wia­jąc po so­bie choć­by mi­łe­go wspo­mnie­nia? Jak to zwy­kle w ży­ciu bywa, więk­szość tego, co nas spo­ty­ka, jest kwe­stią przy­pad­ku, któ­re­mu cza­sem na­le­ży po pro­stu dać szan­sę. Tak więc przy­pad­ko­wy splot oko­licz­no­ści spra­wił, że zo­sta­łem na­uczy­cie­lem. Wiem, to nie­roz­sąd­ne, ale uzna­łem, że w szko­le może być jed­nak faj­nie.

MAŁY

Hi­sto­ria, któ­rą wam opo­wiem, za­czę­ła się mniej wię­cej czte­ry lata temu pew­ne­go wrze­śnio­we­go po­ran­ka. Choć tak na­praw­dę to nie ja­kaś tam hi­sto­ria, ale kil­ka lat mo­je­go ży­cia, czy­li nie byle co, no nie? Ży­cio­wy prze­łom. Do­ro­śli na­zy­wa­ją ten okres doj­rze­wa­niem.

– Oskar! – wo­ła­ła z kuch­ni mama. – Oskar, wsta­waj!

No to już wie­cie, mam mamę. A poza tym i tak nie spa­łem. No bo jak tu spać, kie­dy czło­wiek ma ocho­tę umrzeć. By­łem pe­wien, że mam przed sobą naj­gor­szy dzień w ży­ciu – de­biut w no­wej szko­le. No wiem, prze­sa­dzam, ale zro­zum­cie, ży­łem wte­dy le­d­wie trzy­na­ście lat. A za chwi­lę wszyst­ko mia­ło się zmie­nić – ko­le­dzy, na­uczy­cie­le, no wszyst­ko. Praw­do­po­do­bień­stwo, że bę­dzie go­rzej niż w szko­le pod­sta­wo­wej, było zni­ko­me. To da­wa­ło nie­wiel­ką na­dzie­ję, choć, praw­dę mó­wiąc, to na­dzie­ja ni­czym nie­uza­sad­nio­na.

– Oskar, śnia­da­nie! – wo­ła­ła da­lej mama, dla wzmoc­nie­nia efek­tu stu­ka­jąc w ścia­nę.

No to wsta­łem. Zja­dłem śnia­da­nie, umy­łem się i spoj­rza­łem ze zgro­zą na sta­ran­nie wy­pra­so­wa­ne i pach­ną­ce ubra­nie, któ­re mat­ka przy­go­to­wa­ła na dzi­siej­szą uro­czy­stość. Oj­ciec wła­śnie wy­szedł z domu, mó­wiąc, że cze­ka na nas przy sa­mo­cho­dzie. Nie za­po­mniał do­dać, że jest już póź­no i by­ło­by wspa­nia­le, gdy­by­śmy się po­spie­szy­li, bo on nie chce je­chać na łeb, na szy­ję. Wło­ży­łem czar­ny gar­ni­tur, bia­łą ko­szu­lę i wą­ski skó­rza­ny kra­wat. Ma­sa­kra. Po­my­śla­łem, że wy­glą­dam tro­chę dziw­nie, a sam gar­ni­tur jest uciąż­li­wie nie­wy­god­ny i nie naj­le­piej do­pa­so­wa­ny. Mama na­to­miast uzna­ła, że pre­zen­tu­ję się wspa­nia­le, od­po­wied­nio, po pro­stu cud­nie. Jaka to świet­na szko­ła ten Piast, mó­wi­ła, i że trze­ba być ele­ganc­kim. Że wy­pa­da. Ale chy­ba nie będę mu­siał ubie­rać się tak na co dzień? Mama utar­tym zwy­cza­jem obej­rza­ła mnie od stóp do głów, po­pra­wi­ła koł­nie­rzyk, kra­wat, spodnie, pa­sek i fry­zu­rę. Po­tem de­li­kat­nym ści­śnię­ciem mo­je­go po­licz­ka dała znać, że wszyst­ko w po­rząd­ku i mo­że­my na­resz­cie wyjść. Oj­ciec cze­kał na par­kin­gu w na­szym sta­rym sa­mo­cho­dzie. Pa­lił pa­pie­ro­sa.

Po­ko­na­nie dro­gi do Pia­sta za­ję­ło nam koło dwu­dzie­stu mi­nut. Po­ga­nia­ni od rana przez ojca, by­li­śmy w szko­le po­nad go­dzi­nę przed cza­sem. Auto zo­sta­wi­li­śmy w bocz­nej ulicz­ce, chy­ba po to, by nie po­ka­zy­wać pu­blicz­nie tego gra­ta. Bo zda­niem ojca Piast to szko­ła sno­bów, pew­nie więk­szość uczniów przy­je­dzie więc naj­now­szy­mi hon­da­mi, me­ro­la­mi i be­em­ka­mi. Nie ma za­tem sen­su, żeby oce­nia­li nas po sa­mo­cho­dzie. A cie­bie niech oce­nia­ją po wy­ni­kach. Ostat­nie zda­nie kie­ro­wał bez­po­śred­nio do mnie. Jed­no­cze­śnie tata za­zna­czył, że nie­dłu­go ku­pi­my nowy sa­mo­chód. Szko­da, że nie mia­ło to być naj­now­sze bmw.

Przed bu­dyn­kiem Pia­sta oczy­wi­ście jesz­cze ni­ko­go nie było, a do środ­ka mie­li wpusz­czać do­pie­ro pół go­dzi­ny przed uro­czy­sto­ścią. Sama szko­ła ro­bi­ła przy­tła­cza­ją­ce wra­że­nie: swo­im ogro­mem, tra­dy­cją i le­gen­da­mi, któ­re na jej te­mat krą­ży­ły po mie­ście. Prze­wa­ża­ła opi­nia, że to szko­ła dla ba­na­no­wej mło­dzie­ży, że za każ­dym jej ro­giem czai się di­ler nar­ko­ty­ków, a więk­szość uczniów wcze­śniej czy póź­niej do­sta­je ner­wi­cy i koń­czy u psy­cho­lo­ga. Ja­koś mnie to nie prze­ra­ża­ło. Je­śli ktoś chce coś osią­gnąć, musi pra­co­wać. Pro­ste. Jak się to ko­muś nie po­do­ba, to po co idzie do ta­kiej szko­ły. Ja tu nie sze­dłem dla za­ba­wy i to­wa­rzy­stwa, tyl­ko z ja­sno wy­ty­czo­nym ce­lem – cze­goś się na­uczyć. Ro­dzi­ce wbi­li mi do gło­wy, że je­śli chcę być w przy­szło­ści kimś, to już dziś mu­szę osią­gać naj­lep­sze wy­ni­ki. Mam nie tra­cić cza­su na spo­tka­nia ze zna­jo­my­mi, bo jak przyj­dzie co do cze­go, to zna­jo­mi prze­cież chle­ba mi nie da­dzą. Ocze­ki­wa­li, że zo­sta­nę pry­mu­sem, a ja czu­łem się cał­kiem do­brze przy­go­to­wa­ny do ry­wa­li­za­cji. Tak mi się przy­najm­niej zda­wa­ło. Ro­dzi­ce byli pew­ni, że w tej szko­le są tacy su­ro­wi na­uczy­cie­le i tak nie­bo­tycz­nie wy­so­ki po­ziom, że nie będę miał cza­su ani ocho­ty my­śleć o głu­po­tach. My­li­li się. Mó­wi­li: pra­ca, pra­ca i jesz­cze raz pra­ca. Na ży­cie to­wa­rzy­skie z za­ło­że­nia nie mia­ło tu być miej­sca. Ucznio­wie miesz­ka­li prze­cież w róż­nych czę­ściach War­sza­wy, czę­sto poza mia­stem. Już tyl­ko ten fakt sku­tecz­nie utrud­niał trzy­na­sto­lat­kom spo­ty­ka­nie się po szko­le na osie­dlo­wym bo­isku i inne wspól­ne głu­po­ty.

Do­brze pa­mię­tam ten dzień. Sta­łem w asy­ście ro­dzi­ców i ob­ser­wo­wa­łem gro­ma­dzą­cych się uczniów. Mat­ka roz­glą­da­ła się tro­chę ner­wo­wo na wszyst­kie stro­ny, a oj­ciec z po­waż­ną miną pa­lił pa­pie­ro­sa. Co ja­kiś czas mi­ja­li nas naj­praw­do­po­dob­niej moi przy­szli na­uczy­cie­le. Zga­dy­wa­łem ich spe­cjal­no­ści, za­sta­na­wia­łem się, kto bę­dzie moim wy­cho­waw­cą. Wresz­cie za­czę­li wpusz­czać do środ­ka. Dość po­kaź­ny tłum, któ­ry zgro­ma­dził się na dzie­dziń­cu, ru­szył w kie­run­ku drzwi. Kie­ro­wa­no nas na pierw­sze pię­tro do du­żej auli. Mia­łem na­dzie­ję, że pierw­szy dzień szko­ły szyb­ko się skoń­czy, nie bę­dzie ja­kichś nud­nych prze­mó­wień, a wszyst­ko od­bę­dzie się spraw­nie, i jak dziś bym to ujął – bez zbęd­ne­go pier­do­le­nia.

Uro­czy­stość roz­po­czę­ła się z pięt­na­sto­mi­nu­to­wym po­śli­zgiem. Na sce­nę wszedł fa­cet w sza­rym gar­ni­tu­rze, po­pro­sił wszyst­kich o po­wsta­nie i po­wie­dział: – Sza­now­ni pań­stwo, oto pro­fe­so­ro­wie na­sze­go gim­na­zjum i li­ceum.

W tym mo­men­cie do auli wkro­czy­ła ko­lum­na na­uczy­cie­lek i na­uczy­cie­li. Wy­glą­da­li kosz­mar­nie. Ko­ro­wód pro­wa­dzi­ły dwie ko­bie­ty, jed­na pew­nie po czter­dzie­st­ce, a dru­ga bli­ska sie­dem­dzie­siąt­ki. Pew­nie były waż­ne. A za nimi cała resz­ta ka­tów. W or­sza­ku ma­sze­ro­wa­ło ze sto osób. No tak, to nie­ma­ła szko­ła. Pro­fe­su­ra za­sia­dła w kil­ku rzę­dach fo­te­li przo­dem do nas. Wszy­scy mie­li ja­kieś dziw­ne twa­rze, bez wy­ra­zu, uśmie­cha­ło się może kil­ko­ro. Resz­ta wy­glą­da­ła jak nie­uda­ne ro­bo­ty. Jezu, jak ja nie lu­bię szko­ły. Sza­ry fa­cet prze­mó­wił po raz ko­lej­ny:

– Sza­now­ni pań­stwo, przed pań­stwem dy­rek­tor Gim­na­zjum i Li­ceum imie­nia Pia­sta Trze­cie­go, pani Agniesz­ka ja­kaś tam (na­zwi­ska nie za­pa­mię­ta­łem).

Była to pro­wa­dzą­ca wspo­mnia­ną już ko­lum­nę na­uczy­cie­li, ta młod­sza. Szcząt­ko­we frag­men­ty jej prze­mó­wie­nia, któ­re do mnie do­tar­ły, były ta­kie jak za­wsze. Sza­now­ni ucznio­wie, ro­dzi­ce i na­uczy­cie­le. Miło mi po­wi­tać was w pro­gach na­szej szko­ły. Szcze­gól­nie cie­pło wi­tam uczniów klas pierw­szych i tak da­lej. Roz­glą­da­łem się po auli, wy­łu­sku­jąc z tłu­mu prze­stra­szo­ne twa­rze pierw­szo­kla­si­stów i to­wa­rzy­szą­cych im prze­ję­tych całą sy­tu­acją ro­dzi­ców. Spoj­rza­łem w lewo na mat­kę. Sie­dzia­ła na­boż­nie wpa­trzo­na w mów­ni­cę. Obok, pod­pie­ra­jąc bro­dę pra­wą ręką, znu­dzo­ny oj­ciec mę­czył się nie­moż­no­ścią wy­gło­sze­nia zło­śli­wych ko­men­ta­rzy. Mama trą­ci­ła mnie łok­ciem, wi­dząc, że nie słu­cham. Na szczę­ście dy­rek­tor­ka wła­śnie koń­czy­ła prze­mó­wie­nie.

– A te­raz z wiel­ką przy­jem­no­ścią chcia­łam przed­sta­wić pań­stwu wy­cho­waw­ców pierw­szych klas na­sze­go gim­na­zjum. Pro­fe­so­rów po­pro­szę ko­lej­no, aby po­ka­za­li się przy­szłym uczniom i usie­dli tu, na sce­nie. Za chwi­lę pan wi­ce­dy­rek­tor wy­czy­ta li­sty klas, a póź­niej za­pro­si­my już uczniów do od­po­wied­nich sal na spo­tka­nia z wy­cho­waw­ca­mi.

Wkrót­ce mia­ło się oka­zać, kto z tej wy­jąt­ko­wej grup­ki na­uczy­cie­li bę­dzie moim wy­cho­waw­cą.

– Za­pra­szam na sce­nę pa­nią pro­fe­sor San­drę Pta­szek – cią­gnę­ła pani dy­rek­tor, a jej sło­wa prze­rwa­ne zo­sta­ły kur­tu­azyj­ny­mi okla­ska­mi – na­uczy­ciel­kę ma­te­ma­ty­ki i wy­cho­waw­czy­nię kla­sy 7a. Za­pra­szam rów­nież pana pro­fe­so­ra Mi­ro­na Czar­niec­kie­go, na­uczy­cie­la geo­gra­fii i wy­cho­waw­cę kla­sy 7b.

Krót­kie okla­ski i już wia­do­mo. Czy­li fa­cet, któ­re­go wi­dzia­łem przed szko­łą ubra­ne­go w gra­na­to­wą ma­ry­nar­kę i błę­kit­ną ko­szu­lę. Te­raz sie­dzia­łem za da­le­ko, aby przyj­rzeć mu się do­kład­niej. Wy­da­wa­ło mi się, że miał tro­chę głup­ko­wa­ty uśmiech. W po­rząd­ku, zo­ba­czy­my, mo­głem pew­nie tra­fić go­rzej. Za­wsze to pew­na od­mia­na. W pod­sta­wów­ce uczy­ły mnie same sfru­stro­wa­ne ko­bie­ty, a wy­cho­waw­czy­ni, pani po czter­dzie­st­ce, biła w cze­pia­niu się re­kor­dy głu­po­ty. Wku­rza­li mnie na­uczy­cie­le, któ­rzy co lek­cja pra­wi­li mo­ra­ły albo wa­li­li tek­sty o tym, że je­stem nie­grzecz­ny, że we­zwą ro­dzi­ców, za­wia­do­mią dy­rek­cję i tego typu bzdu­ry. Mia­łem na­dzie­ję, że ko­leś nie bę­dzie tak smę­dził, że bę­dzie mniej upier­dli­wy. Niech na­uczy­cie­le ro­bią to, po co ich w szko­le za­trud­ni­li, niech uczą i od­pusz­czą so­bie całą resz­tę ży­cio­wych teo­rii. Do­cze­ka­li­śmy do koń­ca pro­ce­du­ry wy­czy­ty­wa­nia na­zwisk uczniów klas pierw­szych, a na­stęp­nie ra­zem z ca­łym tłu­mem ru­szy­li­śmy na po­szu­ki­wa­nie sali nu­mer 45, któ­ra mia­ła stać się, jak to się mówi, dru­gim do­mem kla­sy 7b.

Pro­sto­kąt­ne, nie­mal kwa­dra­to­we, nie­zbyt duże po­miesz­cze­nie na pierw­szym pię­trze. Ław­ki usta­wio­ne dość bli­sko sie­bie, nie­bie­sko-zie­lo­ne ścia­ny. Cał­kiem przy­tul­nie. Krze­seł było tyle, ile po­trze­ba dla uczniów, a jako że wszy­scy nowi przy­szli w ob­sta­wie ro­dzi­ców, więk­szość sie­dzia­ła na ław­kach lub pod­pie­ra­ła ścia­ny. Sta­ną­łem ra­zem z mat­ką i oj­cem z tyłu. Nie zdą­ży­li­śmy za­jąć miejsc. Ze­bra­ni ocze­ki­wa­li przy­by­cia gra­na­to­wo-błę­kit­ne­go wy­cho­waw­cy i jego mą­drych słów, po któ­rych wszy­scy bę­dzie­my mo­gli pójść wresz­cie do domu. Ale choć uci­chły już pra­wie wszyst­kie roz­mo­wy, go­ścia nie było i nie było. Po­nie­waż czę­ścio­wo prze­szklo­ne drzwi do sali po­zwa­la­ły po­dej­rzeć, co dzie­je się we­wnątrz, w pew­nej chwi­li spo­strze­głem za szy­bą na­sze­go wy­cho­waw­cę, któ­ry mo­co­wał się z drzwia­mi. Ktoś mu­siał za­trza­snąć za­mek lub coś się za­kli­no­wa­ło, bo mimo na­ci­ska­nia na klam­kę i na­pie­ra­nia drzwi do kla­sy nie ustę­po­wa­ły. Zgro­ma­dze­ni, ze zdzi­wie­niem ob­ser­wu­ją­cy tę nie­co­dzien­ną sy­tu­ację, by­najm­niej nie kwa­pi­li się z po­mo­cą. I słusz­nie, bo na­gle drzwi wy­pa­dły z za­wia­sów i z hu­kiem ru­nę­ły. A gdy ka­wał­ki szkła z roz­bi­tej szy­by po­kry­ły całą pod­ło­gę, na­szym oczom uka­zał się ni­czym nie­zmie­sza­ny pan Mi­ron. Chy­ba był spo­ko. Moje wcze­śniej­sze spo­strze­że­nia po­twier­dzi­ły się – miał iry­tu­ją­cy, głup­ko­wa­ty uśmiech.

– Dzień do­bry, drzwi się chy­ba ze­psu­ły – oznaj­mił osłu­pia­łym zgro­ma­dzo­nym wy­cho­waw­ca 7b, stą­pa­jąc po szkle. – Mam na­dzie­ję, że te drzwi i roz­bi­ta szy­ba to do­bry znak, wró­żą­cy wszyst­kim uda­ne trzy lata współ­pra­cy – kon­ty­nu­ował pan Czar­niec­ki, sto­jąc już za swo­im biur­kiem. – Sza­now­ni pań­stwo, ro­dzi­ce i ucznio­wie, wi­tam w pro­gach Pia­sta – nie­zwy­kłej, ma­gicz­nej szko­ły. Je­stem prze­ko­na­ny, że dla nas wszyst­kich roz­po­czy­na się wiel­ka, nie tyl­ko in­te­lek­tu­al­na przy­go­da. Nie będę pań­stwu za­bie­rał dziś cza­su, a dzie­ciom ostat­nie­go dnia wa­ka­cji. Wszyst­kie waż­ne in­for­ma­cje znaj­du­ją się na kart­kach, któ­re kła­dę na biur­ku, i pro­szę wziąć so­bie po jed­nym eg­zem­pla­rzu. Na wszyst­kie py­ta­nia i wąt­pli­wo­ści od­po­wiem ju­tro. Rów­nież ju­tro ucznio­wie star­szych klas opro­wa­dzą pierw­szo­kla­si­stów po szko­le i po­ka­żą, co trze­ba. A dziś ży­czę pań­stwu mi­łe­go dnia, i jak my­ślę – do zo­ba­cze­nia wkrót­ce przy oka­zji ze­bra­nia z ro­dzi­ca­mi. A z dzieć­mi spo­tkam się już ju­tro. Do zo­ba­cze­nia. – Kła­dąc stos kar­tek na biur­ku, raź­no za­bie­rał się do wyj­ścia.

Mat­ka dała mi kuk­sań­ca, abym zła­pał wy­cho­waw­cę i za­py­tał go o kół­ko ma­te­ma­tycz­ne. Prze­ci­sną­łem się sku­tecz­nie przez na­pie­ra­ją­cy tłum i do­rwa­łem fa­ce­ta na ko­ry­ta­rzu.

– Prze­pra­szam pana – za­trzy­ma­łem od­da­la­ją­ce­go się wy­cho­waw­cę. – Chcia­łem pana o coś za­py­tać.

– Tak, chłop­cze, słu­cham cię – od­po­wie­dział. Miał ni­ski i cał­kiem przy­jem­ny głos.

– Chcia­łem po­wie­dzieć, że ja je­stem znacz­nie da­lej z pro­gra­mem z ma­te­ma­ty­ki, niż to prze­wi­dzia­ne, i chcia­łem się do­wie­dzieć o to, kie­dy są ja­kieś kół­ka ma­te­ma­tycz­ne przy­go­to­wu­ją­ce do olim­piad. Bo na pew­no będę się nu­dził na lek­cjach. Naj­chęt­niej cho­dził­bym na kół­ko dla li­ceum – cią­gną­łem prze­ćwi­czo­ną w domu kwe­stię – no i chcia­łem za­py­tać, kie­dy są ta­kie kół­ka za­in­te­re­so­wań, ma­te­ma­tycz­ne, i z kim oraz czy ta pani, co ma z nami ma­te­ma­ty­kę, to uczy też w li­ceum – prze­rwa­łem, bo skoń­czy­ło mi się po­wie­trze, a gość pa­trzył na mnie jak na czub­ka.

– Ro­zu­miem, że je­steś z mo­jej kla­sy? – za­py­tał.

– No tak – wy­du­ka­łem.

– Jak masz na imię?

– Oskar.

– W po­rząd­ku, Oskar, to ja spe­cjal­nie dla cie­bie uru­cho­mię kół­ko bez za­in­te­re­so­wań, wpad­niesz?

– A po co? – za­py­ta­łem zbi­ty z tro­pu. Te­raz to ja pa­trzy­łem na nie­go jak na czub­ka.

– No wła­śnie po nic. Daj mi parę dni, spraw­dzę dla cie­bie to kół­ko ma­te­ma­tycz­ne, rok szkol­ny do­pie­ro się za­czy­na, nie ma jesz­cze usta­lo­nych ter­mi­nów. Do zo­ba­cze­nia – mó­wiąc to, po­kle­pał mnie po ra­mie­niu, od­wró­cił się i po­szedł w swo­ją stro­nę.

– Do wi­dze­nia – rzu­ci­łem za nim.

Nie­opo­dal spo­strze­głem ro­dzi­ców cze­ka­ją­cych, aż za­koń­czę roz­mo­wę.

– No i co? – do­pa­dła mnie mat­ka.

– Py­ta­łem, ale da znać za parę dni, bo jesz­cze nic nie wia­do­mo.

– Nie szko­dzi, naj­waż­niej­sze, że cię od razu za­uwa­żył. No to wra­ca­my do domu.

Ru­szy­li­śmy w kie­run­ku sa­mo­cho­du. Oj­ciec ko­men­to­wał prze­bieg uro­czy­sto­ści z pa­pie­ro­sem w zę­bach.

– Mo­gli po­my­śleć o tym, że przyj­dą dziś wszy­scy ro­dzi­ce, i dać więk­szą salę albo do­sta­wić krze­sła. A tak sta­li­śmy jak te kro­wy w ko­ście­le – ob­da­ro­wał nas głę­bo­ką re­flek­sją i z sa­tys­fak­cją za­cią­gnął się dy­mem.

– Pięk­na ta szko­ła. Aula, te sze­ro­kie ko­ry­ta­rze i drew­nia­na pod­ło­ga. No i wy­cho­waw­ca na­wet cał­kiem przy­stoj­ny – ła­go­dzi­ła mama, a ja mil­cząc sze­dłem obok.

– I co z tego, że przy­stoj­ny – ri­po­sto­wał tata. – To ja­kiś gów­niarz, cho­le­ra wie, czy już skoń­czył stu­dia. Nie je­stem prze­ko­na­ny, czy po­win­ni ta­kich mło­dych da­wać do dzie­cia­ków w tym wie­ku. Jesz­cze pew­nie nie jest od­po­wie­dzial­ny sam za sie­bie, to niby jak ma być od­po­wie­dzial­ny za trzy­dziest­kę dzie­ci? Na przy­kład z tą szy­bą. A jak­by szkło po­le­cia­ło na ko­goś, to­by­śmy mie­li ład­ną in­au­gu­ra­cję.

– Oskar, na wszel­ki wy­pa­dek może nie sia­daj nig­dy przy drzwiach, ani przy oknie, naj­le­piej po­środ­ku – za­tro­ska­ła się mama.

– Do­bra, do­bra – burk­ną­łem.

– Niech sia­da, gdzie chce, nie rób z nie­go sied­mio­lat­ka – wsta­wił się za mną oj­ciec.

Do domu do­je­cha­li­śmy w nie­ca­łe dwa­dzie­ścia mi­nut. Oj­ciec po dro­dze obie­cy­wał, że naj­da­lej za mie­siąc sprze­da­my nasz sa­mo­chód ja­kie­muś fra­je­ro­wi, a sami prze­sią­dzie­my się do no­wiut­kie­go fia­ta, ku­pio­ne­go na kre­dyt z jak­że ko­rzyst­ny­mi ra­ta­mi. Oj­ciec był dum­ny z wy­bra­nych rat, mat­ka z ojca, a mnie nie po­do­bał się sa­mo­chód, któ­ry chcie­li ku­pić. Na ra­zie jed­nak za­cho­wy­wa­łem ten po­gląd wy­łącz­nie dla sie­bie.

Miesz­ka­li­śmy na par­te­rze czte­ro­pię­tro­we­go bu­dyn­ku na Ur­sy­no­wie, war­szaw­skiej sy­pial­ni. Lo­ka­to­rów na­sze­go blo­ku łą­czy­ło jed­no – wszy­scy wcze­śniej czy póź­niej chcą się stąd wy­pro­wa­dzić, a ci, co nie chcą, za­mie­rza­li wkrót­ce umrzeć. Bu­dy­nek z wiel­kiej pły­ty, w któ­rym miesz­ka­łem od uro­dze­nia, był jed­nym z pię­ciu po­dob­nych kloc­ków, roz­miesz­czo­nych obok sie­bie nie­re­gu­lar­nie w taki spo­sób, że w żad­nym miej­scu nie two­rzą wspól­nych po­dwó­rek. Prze­strzeń ży­cio­wa na­szej ro­dzi­ny to do­kład­nie 46 me­trów kwa­dra­to­wych, dwa po­ko­je, kuch­nia (z oknem), ła­zien­ka i przed­po­kój. Dla trzech osób to może i wy­star­cza­ją­co, ale ja na­praw­dę mia­łem wie­lo­krot­nie wra­że­nie, że się du­szę. Fakt, więk­szość ży­cia spę­dzam we wła­snym po­ko­ju o wy­mia­rach dwa na trzy me­try, co przy­zna­cie, może wy­wo­łać od cza­su do cza­su stan klau­stro­fo­bii.

Mat­ka wy­grze­ba­ła z to­reb­ki klu­cze od miesz­ka­nia (czte­ry so­lid­ne zam­ki, jak­by to była re­zy­den­cja Bil­la Ga­te­sa). Otwo­rzy­ła drzwi i wpu­ści­ła ojca, a po­tem mnie. Oj­ciec w mgnie­niu oka zrzu­cił z sie­bie gar­ni­tur, włą­czył te­le­wi­zor, do ręki wziął pi­lo­ta i za­siadł w fo­te­lu. Zwykł pa­ra­do­wać po domu ubra­ny je­dy­nie w sli­py, cze­go ocze­ki­wał rów­nież ode mnie, ostat­nio bez­sku­tecz­nie. Naj­gor­sze było, że kie­dy jesz­cze od­wie­dza­li mnie ko­le­dzy, tata za­wsze po­ka­zy­wał im się tyl­ko w bie­liź­nie, co sta­no­wi­ło póź­niej przy­czy­nę nie­sym­pa­tycz­nych do­cin­ków pod moim ad­re­sem ze stro­ny ró­wie­śni­ków z osie­dla. Moje wy­ra­ża­ne nie­śmia­ło su­ge­stie, że może wi­tał­by go­ści ubra­ny w coś wię­cej niż roz­cią­gnię­te i nie­mod­ne ga­cie, od­pie­rał moc­nym, nie­pod­wa­żal­nym ar­gu­men­tem: to jest jego miesz­ka­nie, a w swo­im miesz­ka­niu bę­dzie cho­dził ubra­ny tak, jak chce, a ma aku­rat ka­prys, żeby cho­dzić w sli­pach. Cóż, le­piej w sli­pach niż bez. Do­bra, wró­ci­li­śmy więc do domu, a chwi­lę póź­niej każ­de z nas za­ję­ło ty­po­we dla sie­bie miej­sce. Oj­ciec w fo­te­lu, mat­ka w kuch­ni, a ja w swo­im mi­kro­po­ko­ju.

Je­śli spo­dzie­wa­cie się, że mój po­kój przy­po­mi­na ty­po­wą ja­ski­nię na­sto­lat­ka, to mu­szę was roz­cza­ro­wać. Nie mia­łem na ścia­nach pla­ka­tów Ro­nal­dhi­nia ani Boba Mar­leya. Żad­nej Le­gii, Bar­ce­lo­ny ani Go­ło­ty czy Ty­so­na. Nie mia­łem kupy pa­pie­rów na biur­ku, ko­lo­ro­wych cza­so­pism po­roz­rzu­ca­nych po ką­tach, płyt CD wa­la­ją­cych się za wer­sal­ką, nie­po­ście­lo­ne­go łóż­ka ani też anar­chi­stycz­nych sym­bo­li zdo­bią­cych me­ble czy wy­ma­lo­wa­nych na su­fi­cie. Mia­łem za to ko­lo­ro­wą ta­pe­tę z bo­ha­te­ra­mi kre­skó­wek Di­sneya. By­łem oto­czo­ny ka­czo­ra­mi Do­nal­da­mi i mysz­ka­mi Miki. A po­śród nich wi­siał na ścia­nie ob­ra­zek Mat­ki Bo­skiej, któ­ra zda­wa­ła się w peł­ni kon­tro­lo­wać sy­tu­ację. Czę­sto mia­łem wra­że­nie, że nie robi nic in­ne­go, tyl­ko na mnie pa­trzy. Uwiel­bia­łem po­rzą­dek, więc moje łóż­ko było zwy­kle sta­ran­nie po­sła­ne, a więk­szość rze­czy co­dzien­ne­go użyt­ku mia­ła usta­lo­ne miej­sce za­le­ga­nia. Nie lu­bi­łem przyj­mo­wać go­ści w moim ma­łym kró­le­stwie. To je­dy­ne miej­sce, gdzie od­naj­do­wa­łem tro­chę spo­ko­ju. Naj­chęt­niej za­in­sta­lo­wał­bym w drzwiach ja­kiś ogrom­ny za­mek, żeby na do­bre od­gro­dzić się od resz­ty miesz­ka­nia, ale to było nie­ste­ty nie­moż­li­we.

Mat­ka we­szła do mnie bez pu­ka­nia, kie­dy le­ża­łem na łóż­ku i prze­glą­da­łem świe­żo za­ku­pio­ne pod­ręcz­ni­ki. Po­wie­dzia­ła, że po­da­no do sto­łu. Obia­dy i ko­la­cje sta­ra­li­śmy się ja­dać ra­zem, całą ro­dzi­ną, wszy­scy czwo­ro. Oprócz mnie, mat­ki i ojca w po­sił­kach za­wsze uczest­ni­czył te­le­wi­zor. Pię­cio­let­ni Sony mu­siał mieć w so­bie siłę ma­gicz­ną, bo oj­ciec ca­ły­mi dnia­mi, rów­nież przy po­sił­kach, sie­dział wpa­trzo­ny wy­łącz­nie w nie­go. Iry­to­wa­ło nas, że gdy tyl­ko nie­śmia­ło roz­po­czy­na­li­śmy ja­kąś roz­mo­wę, oj­ciec de­mon­stra­cyj­nie ro­bił uży­tek z pi­lo­ta. Te­le­wi­zor grał gło­śniej i gło­śniej. Zwy­kle szyb­ko koń­czy­łem jeść i wra­ca­łem czym prę­dzej do swo­je­go po­ko­ju. Wie­czo­ra­mi naj­czę­ściej czy­ta­łem książ­ki i my­śla­łem. Ostat­nio co­raz czę­ściej tyl­ko my­śla­łem. Na­wet nie pa­mię­tam o czym. Ale ro­zu­mie­cie, czło­wiek w wie­ku lat trzy­na­stu jest prze­cież tro­chę dziw­ny, co nie?

DUŻY

Tego dnia obu­dzi­łem się o pięć, a może sześć go­dzin wcze­śniej niż mia­łem w zwy­cza­ju. Zwy­kle zwle­ka­łem się z łóż­ka do­pie­ro wów­czas, kie­dy już w ża­den spo­sób, mimo wy­sił­ków, nie uda­wa­ło mi się spać da­lej lub kie­dy te­le­fon le­żą­cy na łóż­ku obok po­dusz­ki dzwo­nił po raz pią­ty czy dzie­sią­ty. Na­praw­dę nie wiem, cze­mu wciąż co wie­czór na­sta­wia­łem bu­dzik na siód­mą rano i obie­cy­wa­łem so­bie oraz świa­tu, że na­za­jutrz wsta­nę rów­no z po­spie­sza­ją­cym do znie­na­wi­dzo­nej ro­bo­ty na­ro­dem.

Dzi­siaj jed­nak obu­dzi­łem się przed szó­stą, nie cze­ka­jąc na prze­szy­wa­ją­cy sy­gnał bu­dzi­ka. Chwi­lę póź­niej bra­łem już prysz­nic. Zmy­wa­łem z twa­rzy reszt­ki snu i pa­trzy­łem z co­dzien­nym zdu­mie­niem na wła­sne od­bi­cie w lu­strze. Za­nim w drew­nia­ne drzwi za­ło­mo­ta­ła pani Wie­sia, zdą­ży­łem przy­rzą­dzić i zjeść kil­ka ka­na­pek, po­pi­ja­jąc je orzeź­wia­ją­cym ke­fi­rem. Krzyk­ną­łem do są­siad­ki, że dzię­ku­ję, już nie śpię, że w za­sa­dzie dal­sze wa­le­nie pię­ścią jest nie­po­trzeb­ne. Była szó­sta rano. Na­sta­wi­łem ra­dio na po­ran­ną au­dy­cję jed­nej z ko­mer­cyj­nych sta­cji i przy dźwię­kach we­so­łej me­lo­dii za­pa­rzy­łem ry­tu­al­ną kawę, za­pa­la­jąc do niej pierw­sze­go pa­pie­ro­sa. Sie­dząc na ulu­bio­nym sta­rym głę­bo­kim fo­te­lu (mój thin­king cha­ir – uwiel­biam sie­dząc na nim my­śleć i pa­lić pa­pie­ro­sy albo nie my­śleć i pa­lić pa­pie­ro­sy), za­sta­na­wia­łem się, co przy­nie­sie dzień i cze­ka­łem na te­le­fon od sio­stry. Speł­nia­ła dziś rolę do­dat­ko­we­go bu­dzi­ka. Przy­rze­kła, że nie spo­cznie, do­pó­ki nie pod­nio­sę słu­chaw­ki i nie prze­pro­wa­dzę z nią krót­kiej, sen­sow­nej roz­mo­wy, w cza­sie któ­rej uzna, że je­stem do­sta­tecz­nie przy­tom­ny, aby wy­ko­nać de­biut w no­wej pra­cy. Ma­ry­sia była nie­zwy­kle punk­tu­al­na – to jed­na z tych cech, któ­rej u niej nie ak­cep­to­wa­łem. Te­le­fon le­żał na sto­le w za­się­gu le­wej ręki. Się­gną­łem po nie­go od­cze­kaw­szy kil­ka sy­gna­łów, ale nie od­zy­wa­łem się przez dłuż­szą chwi­lę.

– Halo?! – roz­po­czę­ła po­bud­kę sio­stra, li­cząc na to, że pierw­szy raz w ży­ciu o tej po­rze po­roz­ma­wia ze mną, jak to uję­ła dzień wcze­śniej, sen­sow­nie.

– Halo.

– Wsta­łeś?

– Nie, śpię snem ka­mien­nym – sta­ra­łem się być dow­cip­ny, a poza tym lu­bi­łem się z nią tro­chę po­dro­czyć.

– Mo­żesz być przez chwi­lę po­waż­ny?

– Mógł­bym, tyl­ko po co?

– Jak to po co? Zresz­tą nie moja spra­wa. Pa­mię­taj tyl­ko, że to waż­ne, że­byś dziś zro­bił na wszyst­kich do­bre wra­że­nie. Pierw­sze wra­że­nie jest naj­waż­niej­sze.

– Dzię­ku­ję za radę. Czy mam też nie skła­dać rąk, sie­dzieć wy­pro­sto­wa­ny, nie dra­pać się za uchem i nie gła­dzić po bro­dzie? – drwi­łem z mowy cia­ła, któ­rą sio­stra mia­ła do­sko­na­le opa­no­wa­ną i w któ­rej sku­tecz­ność świę­cie wie­rzy­ła.

– Nie bądź zło­śli­wy.

– A co, je­śli w po­ło­wie uro­czy­sto­ści do­sta­nę ner­wo­wej czkaw­ki? Co wte­dy? – iro­ni­zo­wa­łem da­lej.

– Po­słu­chaj bra­cisz­ku, mar­twię się o cie­bie i usi­łu­ję być miła. Czy z ucznia­mi też bę­dziesz roz­ma­wiał tak jak ze mną? – sio­stra była już nie­co po­iry­to­wa­na.

– W ogó­le nie będę z nimi ga­dał – od­par­łem i po­my­śla­łem, że taki nic nie­mó­wią­cy na­uczy­ciel to świet­ny kon­cept. – Wy­obraź so­bie – kon­ty­nu­owa­łem – na­uczy­cie­la, któ­ry nie gada, nie wrzesz­czy, nie pra­wi mo­ra­łów, nie dzwo­ni do ro­dzi­ców ze skar­gą, bo i po co, sko­ro nie mówi. Je­śli w ży­ciu trze­ba kie­ro­wać się za­sa­da­mi, to ja będę trzy­mał się tej, że nie ga­dam z ucznia­mi i do uczniów. Tym spo­so­bem zo­sta­nę za­uwa­żo­ny i może na­wet po­ka­żą mnie w te­le­wi­zji.

– Skoń­czy­łeś? – prze­rwa­ła mój wy­wód sio­stra.

– Tak, pani dy­rek­tor.

– Mu­szę już iść, za­raz mam spo­tka­nie z pra­cow­ni­ka­mi.

– Pew­nie. Też mam nie­od­par­te wra­że­nie, że ostat­nio się opie­prza­ją, a prze­cież nie za to im pła­cisz. Na bacz­ność ich i skró­cić prze­rwę na lunch! Do boju!

– Mimo wszyst­ko trzy­mam za cie­bie kciu­ki.

– Dzię­ku­ję za po­bud­kę, dziec­ko.

– Je­stem star­sza od cie­bie, skar­bie. Trzy­maj się.

– Ja­sne, też się trzy­maj – za­koń­czy­łem roz­mo­wę.

Mia­łem jesz­cze tro­chę cza­su. Za­mó­wi­łem tak­sów­kę punkt ósma. Uro­czy­stość roz­po­czę­cia roku szkol­ne­go za­pla­no­wa­na była na dzie­wią­tą, ale ja chcia­łem po­ja­wić się w szko­le dużo wcze­śniej. Dro­ga z Pra­gi do Śród­mie­ścia nie po­win­na za­jąć wię­cej niż kwa­drans. Za­ło­ży­łem wy­pra­so­wa­ną błę­kit­ną ko­szu­lę, nowe gra­na­to­we spodnie i ciem­no­nie­bie­ską ma­ry­nar­kę z de­li­kat­ne­go sztruk­su. Do tego kra­wat, rów­nież gra­na­to­wy, lecz w nie­co ja­śniej­szym od­cie­niu niż resz­ta. Za­zwy­czaj uni­ka­łem sy­tu­acji, któ­re wy­ma­ga­ły za­kła­da­nia na sie­bie ta­kich ciu­chów, a go­ścia (bo z pew­no­ścią był to fa­cet), któ­ry wy­my­ślił kra­wa­ty, naj­chęt­niej po­wie­sił­bym na jego wła­snym wy­na­laz­ku. Przy­zna­ję jed­nak, że ro­dzi­ce wy­ko­na­li to, co do nich na­le­ża­ło. Umia­łem wią­zać kra­wat i wie­dzia­łem, jak ubie­rać się sto­sow­nie do oka­zji czy pory dnia. Wy­glą­da­łem świe­żo i schlud­nie. Błę­kit­no-gra­na­to­wy czło­wiek suk­ce­su – oto cały ja, dzień do­bry! Mo­głem iść mię­dzy lu­dzi. Tak­sów­ka od kil­ku mi­nut cze­ka­ła przed ka­mie­ni­cą, za­bra­łem więc tecz­kę z pa­pie­ra­mi i ru­szy­łem w dro­gę. Na ko­ry­ta­rzu po­zdro­wi­łem wy­cho­dzą­cą do skle­pu pa­nią Wie­się, dzię­ki któ­rej moje ubra­nie było tak per­fek­cyj­nie wy­pra­so­wa­ne. Są­siedz­ka po­moc w ka­mie­ni­cy kwi­tła. Prze­cho­dząc przez po­dwór­ko, przy­wi­ta­łem się z Ma­ka­ro­nem – są­siad wy­pi­jał wła­śnie „Kró­lew­skie” śnia­da­nie. Jezu, jak oni wszy­scy wcze­śnie wsta­wa­li.

– Gdzie je­dzie­my? – za­py­tał kie­row­ca.

– Na­ukow­ców 6.

– Do szko­ły? – po­da­ny przez mnie ad­res ko­ja­rzył się jed­no­znacz­nie.

– Tak, do szko­ły.

Dro­ga nie była dłu­ga: prze­je­cha­li­śmy pod­wie­sza­nym mo­stem Świę­to­krzy­skim i po dzie­się­ciu mi­nu­tach do­tar­li­śmy do celu. Gmach Gim­na­zjum i Li­ceum imie­nia Kró­la Pia­sta III, zwa­ne­go przez War­sza­wia­ków po pro­stu „Pia­stem”, wznie­sio­no w mi­łej oko­li­cy oto­czo­nej zie­le­nią, bli­sko ści­słe­go cen­trum mia­sta. Szko­ła była za­iste jed­ną z naj­bar­dziej zna­nych pla­có­wek edu­ka­cyj­nych w Pol­sce. Za­ło­żo­na u za­ra­nia II Rze­czy­po­spo­li­tej, otrzy­ma­ła nu­mer i i od po­cząt­ku była eli­tar­na, wzor­co­wa. Ucznio­wie śmie­ją się, że obec­nie z eli­tar­nej i wzor­co­wej zo­sta­ło je­dy­nie „i”. Sła­wy szko­le przy­spo­rzy­ło bo­ha­ter­stwo jej uczniów w cza­sie II woj­ny świa­to­wej, o czym na­pi­sa­no wie­le ksią­żek i pa­mięt­ni­ków. Ukoń­czyć Pia­sta spo­ro zna­czy. Eg­za­mi­ny wstęp­ne pró­bu­ją tu zda­wać ucznio­wie z ca­łej Pol­ski. Pew­nie ich ro­dzi­ce my­ślą, że ukoń­cze­nie tej, a nie in­nej szko­ły po­mo­że dzie­ciom w dal­szych ka­rie­rach, i być może mają ra­cję, choć od­by­wa się to nie­rzad­ko du­żym kosz­tem. Kosz­tem dzie­ci, rzecz ja­sna.

Po­kry­ty cha­rak­te­ry­stycz­ną czer­wo­ną da­chów­ką bu­dy­nek Pia­sta to nie­wąt­pli­wie je­den z naj­pięk­niej­szych gma­chów szkol­nych w War­sza­wie. Mo­nu­men­tal­ny, zbu­do­wa­ny na pla­nie kwa­dra­tu, z pa­tio i po­mni­kiem pa­tro­na w cen­tral­nym miej­scu. Do­oko­ła szko­ły wy­bu­do­wa­no bo­iska, kort te­ni­so­wy oraz mały ogród bo­ta­nicz­ny, a przed głów­nym wej­ściem ele­ganc­ki pod­jazd. Nic więc dziw­ne­go, że szko­ła była czę­sto po­ka­zy­wa­na go­ściom z za­gra­ni­cy, a na prze­strze­ni lat od­wie­dzi­ło ją wie­le zna­czą­cych oso­bi­sto­ści, głów państw, no­bli­stów, gwiazd roz­ryw­ki, ak­to­rów i po­li­ty­ków.

Być uczniem i ab­sol­wen­tem Pia­sta to nie­wąt­pli­wie wiel­ki za­szczyt, ale praw­dzi­wy po­wód do dumy mają tu­tej­si na­uczy­cie­le. Wy­glą­da­ło na to, że dane mi bę­dzie wy­stą­pić we wszyst­kich trzech ro­lach. Kie­row­ca za­trzy­mał się przed bra­mą szko­ły. Do­stał na­pi­wek za to, że nie pró­bo­wał za­ba­wiać mnie roz­mo­wą, i od­je­chał. Ja tym­cza­sem za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa i ru­szy­łem w kie­run­ku głów­ne­go wej­ścia. Kie­dy by­łem uczniem Pia­sta, wcho­dzą­cych wi­tał na­ma­lo­wa­ny na mu­rze obok bra­my na­pis, nie­wiel­kich roz­mia­rów, ale za to nie­zwy­kle wy­mow­ny: „Po­rzuć­cie wszel­ką na­dzie­ję Wy, któ­rzy tu wcho­dzi­cie”. Wie­lo­krot­nie ście­ra­ny przez ad­mi­ni­stra­cję i za­wsze od­twa­rza­ny po paru dniach przez nie­zna­nych spraw­ców. Prze­cho­dząc przez bra­mę, zer­k­ną­łem na mu­rek. Na­pi­su nie za­uwa­ży­łem. Przed szko­łą po­wo­li gro­ma­dzi­li się już ro­dzi­ce ze swo­imi wy­stra­szo­ny­mi dzie­cia­ka­mi. Część z nich naj­praw­do­po­dob­niej bę­dzie mia­ła pe­cha i znaj­dzie się w mo­jej kla­sie. W kla­sie, któ­rej mia­łem być wy­cho­waw­cą.

MAŁY

Do­jazd do Pia­sta zaj­mo­wał mi oko­ło pół go­dzi­ny. Dzię­ki uru­cho­mie­niu w War­sza­wie naj­krót­szej li­nii me­tra na świe­cie mo­głem spraw­nie i szyb­ko do­stać się w oko­li­ce cen­trum. Po­ran­ny tłok w środ­kach trans­por­tu ogra­ni­czał do mi­ni­mum moż­li­wość spo­tka­nia ko­goś zna­jo­me­go i chro­nił przed ko­niecz­no­ścią pro­wa­dze­nia non­sen­sow­nej roz­mo­wy: Cześć. Co sły­chać? A czy ko­goś in­te­re­so­wa­ło, co u mnie sły­chać? Świet­nie, su­per, po pro­stu fan­ta­stycz­nie, a co u cie­bie? Je­śli przy­pad­kiem spo­ty­ka­łem ko­le­gę z pod­sta­wów­ki, by­łem pe­wien, że ob­da­ru­je mnie po­błaż­li­wym spoj­rze­niem i po­ża­łu­je, że nie za­jął się czy­ta­niem książ­ki. Ro­bi­łem więc wszyst­ko, aby unik­nąć roz­mo­wy z kim­kol­wiek. Z uda­wa­niem, że nie wi­dzę zna­jo­mych włącz­nie. Cza­sem za­cze­piał mnie ktoś z no­wej kla­sy i mu­sia­łem roz­ma­wiać o tym, co było za­da­ne i jak na­pi­sa­łem ostat­nią kla­sów­kę. A że za­wsze pi­sa­łem je do­brze, roz­mo­wa na­praw­dę się nie kle­iła. To kosz­mar. Jesz­cze więk­szy, je­śli w au­to­bu­sie je­chał ja­kiś na­uczy­ciel, a to oczy­wi­ście też się zda­rza­ło. Wte­dy trze­ba było uda­wać za­my­ślo­ne­go, a le­piej za­czy­ta­ne­go, bo czę­sto zwy­kłe „dzień do­bry” może do­pro­wa­dzić do oso­bi­ste­go kon­tak­tu, i nie daj boże wy­mu­szo­nej ro­mo­wy. Bo o czym może na­uczy­ciel po­ga­dać z uczniem w au­to­bu­sie? Dzień do­bry, co tam? Jak so­bie ra­dzisz w szko­le? Je­dzie­cie na wy­ciecz­kę? Tak, dzię­ku­ję w po­rząd­ku. Nie, nie je­dzie­my. A na tej ostat­niej lek­cji, to co pani sza­now­na po­ka­zy­wa­ła, to czy bę­dzie­my o tym jesz­cze mó­wić? Tak, a co, za­in­te­re­so­wa­ło cię? Tak, bar­dzo, że aż. Ech, całe te bez­na­dziej­ne i chy­ba krę­pu­ją­ce dla obu stron roz­mo­wy w au­to­bu­sach po­win­ny być za­ka­za­ne. Ktoś po­wi­nien uznać, że za­bu­rza­ją pra­wi­dło­wą pra­cę kie­row­cy. Ży­cie by­ło­by wów­czas trosz­kę ła­twiej­sze. Nie­wie­le, ale za­wsze. Ale w po­rów­na­niu z tym, co prze­ży­wa­li ucznio­wie miesz­ka­ją­cy po dru­giej stro­nie Wi­sły, mu­szę przy­znać, że nie mia­łem źle. Nie­któ­rzy ko­le­dzy miesz­ka­ją­cy na Pra­dze tkwi­li w kor­kach przez po­nad go­dzi­nę. A wszyst­kie au­to­bu­sy były rano wy­pcha­ne ludź­mi do gra­nic moż­li­wo­ści – i au­to­bu­sów, i lu­dzi. Gdy­bym miesz­kał po pra­skiej stro­nie, to za­nim do­tarł­bym do Pia­sta, pew­nie mu­siał­bym się ze dwa razy wy­rzy­gać.

Pierw­szy dzień szko­ły roz­po­czął się od spo­tka­nia z wy­cho­waw­cą. Obok mnie usiadł ja­kiś chło­pak, nie za­pa­mię­ta­łem wte­dy na­wet, jak się na­zy­wał. Nie było jed­nak pro­ble­mu, bo już pod­czas na­stęp­nej lek­cji sie­dzia­łem sam. Wy­cho­waw­ca wkro­czył do sali w to­wa­rzy­stwie dwóch har­ce­rek, któ­re mia­ły za za­da­nie opro­wa­dzić nas po szko­le, po­ka­zać, co, gdzie i jak. Za­da­wa­łem prze­wod­nicz­kom mnó­stwo py­tań, co mu­sia­ło być dla nich tro­chę iry­tu­ją­ce. Zwłasz­cza że na więk­szość z nich nie zna­ły od­po­wie­dzi. Nie wzię­ły so­bie wi­dać do ser­ca szkol­ne­go mot­ta wy­ko­na­ne­go ze zło­tych li­ter z brą­zu i umiesz­czo­ne­go nad ko­lum­na­mi w holu głów­nym w taki spo­sób, że każ­dy wcho­dzą­cy mógł je do­strzec. „Sa­pe­re aude iu­ve­nis”, co ozna­cza­ło „miej od­wa­gę być mą­drym, mło­dy czło­wie­ku”. Au­to­rem sen­ten­cji był rzym­ski po­eta Ho­ra­cy. Har­cer­ki nie mia­ły po­ję­cia, kie­dy żył Ho­ra­cy, kie­dy po­sta­wio­no po­mnik na pa­tio, ilu uczniów uczy­ło się w Pia­ście w 1918 roku, a ilu w 1981. Bywa. Wiem, po­tra­fi­łem lu­dzi wku­rzać. Py­ta­nia za­da­wa­łem aż do mo­men­tu, kie­dy wy­cho­waw­ca wy­cią­gnął mnie z tłu­mu i po­pro­sił, bym prze­stał. Po­wie­dział, że sko­ro je­stem za­in­te­re­so­wa­ny hi­sto­rią szko­ły, to naj­le­piej bę­dzie, je­śli udam się do szkol­nej bi­blio­te­ki i wy­po­ży­czę dwu­to­mo­wą mo­no­gra­fię. Tam, na po­nad sied­miu­set stro­nach znaj­dę od­po­wie­dzi na więk­szość py­tań. Za­su­ge­ro­wa­łem, że może po­le­ci tę książ­kę rów­nież na­szym prze­wod­nicz­kom, ale jed­no­cze­śnie obie­ca­łem tym­cza­so­wo za­prze­stać za­da­wa­nia de­ner­wu­ją­cych py­tań. Czy­li jest tak jak w każ­dej szko­le. Siedź ci­cho, nie kry­ty­kuj, nie pod­ska­kuj, bo bę­dziesz miał prze­rą­ba­ne. Oto praw­dzi­we mot­to.

Obej­rze­li­śmy kil­ka szkol­nych pra­cow­ni, po­spa­ce­ro­wa­li­śmy sze­ro­ki­mi ko­ry­ta­rza­mi, zaj­rze­li­śmy do po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go. Wie­le emo­cji wzbu­dzi­ła wi­zy­ta w sali gim­na­stycz­nej. Jej nie­wiel­kie roz­mia­ry spo­wo­do­wa­ły jęk za­wo­du nie­któ­rych ko­le­gów. Przed­sta­wio­no nam też prze­za­baw­ne­go kie­row­ni­ka sto­łów­ki, pana Krzy­sia, a na­stęp­nie za­pro­wa­dzo­no do ka­wiar­ni. Tam na szy­ję na­sze­go wy­cho­waw­cy rzu­ci­ła się pani sprze­da­ją­ca. Chy­ba nie była jego dziew­czy­ną, ra­czej mat­ką lub bab­cią. Ale kto go tam wie? Wła­ści­wie to cie­ka­we, czy Czar­niec­ki ma żonę, albo nie daj boże ja­kieś dzie­ci. Oka­zji, żeby go za­py­tać, nie bra­ko­wa­ło, po­nie­waż cały czas su­nął za nami. Mógł­by jed­nak ode­brać moją cie­ka­wość jako za­cho­wa­nie nie na miej­scu. Po­zo­sta­ło mieć na­dzie­ję, że sam po­in­for­mu­je kla­sę o swo­jej sy­tu­acji ro­dzin­nej. Po wyj­ściu z ka­wiar­ni na­tra­fi­li­śmy na szkol­ne mu­zeum, a tam nie­do­uczo­ne har­cer­ki po­dzię­ko­wa­ły za uwa­gę i po­zo­sta­wi­ły nas pod opie­ką Czar­niec­kie­go. Mo­głem te­raz za­py­tać:

– Pro­szę pana, ma pan żonę? Ugry­złem się w ję­zyk, a tym­cza­sem wy­cho­waw­ca po­pro­sił, aby­śmy po­szli za nim, to po­ka­że nam miej­sce, gdzie na­wet opro­wa­dza­ją­ce nas har­cer­ki nig­dy nie były. Po­my­śla­łem, że pój­dzie­my wszy­scy do mę­skie­go ki­bla, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie po­są­dza­łem na­uczy­cie­li o tak awan­gar­do­we po­czu­cie hu­mo­ru. Wdra­pa­li­śmy się w ślad za wy­cho­waw­cą na pierw­sze pię­tro i do­tar­li­śmy w oko­li­ce po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go. Tam spo­tka­li­śmy po­twor­nie gru­bą woź­ną, któ­ra za­py­ta­ła Czar­niec­kie­go „Mi­ron, to jest two­ja kla­sa?” Kie­dy usły­sza­ła, że tak, to jest kla­sa Mi­ro­na, po­wie­dzia­ła, że tra­fił nam się po­rząd­ny czło­wiek i że ona bę­dzie mia­ła na nas oko. Śmier­dzia­ła pa­pie­ro­sa­mi. Wpu­ści­ła nas do cia­sne­go po­miesz­cze­nia gra­ni­czą­ce­go z po­ko­jem na­uczy­ciel­skim. Wy­cho­waw­ca szedł z przo­du, a za nim cała na­sza trzy­dziest­ka. Po scho­dach wdra­pa­li­śmy się na szkol­ny strych. Czar­niec­ki pró­bo­wał upo­rać się z kil­ko­ma zam­ka­mi w drzwiach przy­po­mi­na­ją­cych że­la­zne wro­ta. Trzy­mał w ręku pęk kil­ku­dzie­się­ciu klu­czy i tro­chę to trwa­ło, za­nim od­na­lazł od­po­wied­nie i na­szym oczom uka­za­ła się ni­czym nie­zmą­co­na ciem­ność. Na proś­bę wy­cho­waw­cy chwy­ci­li­śmy się wszy­scy za ręce i ostroż­nie ru­szy­li­śmy w głąb ciem­ne­go ko­ry­ta­rza. Strych Pia­sta ro­bił nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. W mro­ku ma­ja­czy­ły drew­nia­ne wią­za­nia da­chu, roz­świe­tla­ne nie­znacz­nie przez ma­leń­kie okien­ka, a pod bu­ta­mi wy­czu­wa­ło się gruz. Było tak ciem­no, że nie wi­dzie­li­śmy wła­snych stóp. Ciem­no i strasz­nie. Sam chy­ba bał­bym się tu­taj wejść. Bar­dzo po­wo­li, omi­ja­jąc nie­wi­docz­ne prze­szko­dy, po­ko­na­li­śmy dy­stans rów­ny nie­mal dłu­go­ści bu­dyn­ku szkol­ne­go. Po do­brych kil­ku mi­nu­tach zna­leź­li­śmy się w wie­ży, dość prze­stron­nej, by po­mie­ścić na­szą grup­kę. Pan Mi­ron wy­tłu­ma­czył ma­łym, prze­ra­żo­nym dzie­ciom, że znaj­du­je­my się w czę­ści szko­ły, do któ­rej od lat nikt nie wcho­dził. Scho­dy bie­gną­ce na dół pro­wa­dzi­ły do pra­cow­ni che­micz­nej. Drzwi wej­ścio­we umoż­li­wia­ją­ce do niej do­stęp były za­sta­wio­ne z dru­giej stro­ny wiel­ką sta­rą sza­fą. Wszyst­ko to spra­wia­ło wra­że­nie wiel­kiej ta­jem­ni­cy, za­to­pio­nej w praw­dzi­wie baj­ko­wej at­mos­fe­rze. Ze­szli­śmy po ci­chu na dół i usły­sze­li­śmy głos na­uczy­ciel­ki. Czar­niec­ki za­pu­kał gło­śno parę razy w drzwi. Głos na­uczy­ciel­ki umilkł. Za chwi­lę sły­sze­li­śmy, jak py­ta­ła ner­wo­wo – Kto to stu­kał? Kto to stu­kał? Roz­ba­wie­ni wdra­pa­li­śmy się na górę i ru­szy­li­śmy zdo­by­wać ko­lej­ne kon­dy­gna­cje. Wy­cho­waw­ca po­wie­dział, że z ta­ra­su umiesz­czo­ne­go na szczy­cie wie­życz­ki od­gry­wa­no przed woj­ną co rano hej­nał szko­ły. Wą­skie scho­dy pro­wa­dzą­ce na ko­lej­ne pię­tra za­wa­lo­ne były spróch­nia­ły­mi de­ska­mi, sta­ry­mi pu­dła­mi, wszę­dzie wy­sta­wa­ły za­rdze­wia­łe gwoź­dzie. Wy­cho­waw­ca dwu­krot­nie wy­wa­żał sta­re drzwi, któ­rych nie dało się otwo­rzyć klu­cza­mi. Fa­cet wy­raź­nie de­mo­lo­wał szko­łę. Ale efekt osią­gnął zdu­mie­wa­ją­cy. Cała kla­sa z wy­pie­ka­mi na twa­rzy cze­ka­ła na to, co bę­dzie za ko­lej­ny­mi drzwia­mi. By­li­śmy jak mali pio­nie­rzy, od­kryw­cy ta­jem­nic old­sku­lo­wej szko­ły, na­sze­go dru­gie­go domu na naj­bliż­sze trzy, a może i sześć lat. Po­ko­nu­jąc trzesz­czą­cą ze sta­ro­ści dra­bi­nę, do­tar­li­śmy wresz­cie na szczyt, trzy po­zio­my po­nad szkol­nym stry­chem. Z ta­ra­su roz­ta­czał się eks­tra wi­dok na do­li­nę Wi­sły i śród­mie­ście War­sza­wy. Po­ma­cha­li­śmy uczniom sie­dzą­cym na pa­tio. Spra­wia­li wra­że­nie moc­no zdzi­wio­nych na­szym wi­do­kiem. Ze­szli­śmy ze stry­chu umo­ru­sa­ni bia­łym py­łem, ale za­chwy­ce­ni. Wie­dzie­li­śmy, że żad­na z klas pierw­szych nie do­stą­pi­ła za­szczy­tu zwie­dze­nia ta­jem­ni­cze­go stry­chu, być może nie mie­li ta­kiej oka­zji na­wet ucznio­wie naj­star­szych rocz­ni­ków. Brud­ni, ale dum­ni uda­li­śmy się do na­szej sali na pię­trze.

Pierw­szą praw­dzi­wą lek­cję z wy­cho­waw­cą mie­li­śmy mieć zgod­nie z pla­nem już dru­gie­go dnia szko­ły. Oka­za­ło się jed­nak, że ten fa­cet był tro­chę nie­po­czy­tal­ny. Za­miast wy­cho­waw­cy zna­leź­li­śmy na drzwiach wej­ścio­wych do kla­sy kart­kę (drzwi zo­sta­ły już na­pra­wio­ne, ale wo­la­łem nie wy­pró­bo­wy­wać ich wy­trzy­ma­ło­ści) z in­for­ma­cją na­stę­pu­ją­cej tre­ści:

Dro­ga kla­so 7b!

Pro­szę, niech każ­dy z Was weź­mie krze­sło i udaj­cie się na naj­bliż­szy przy­sta­nek au­to­bu­so­wy. Usiądź­cie na krze­słach twa­rzą w stro­nę uli­cy i po­licz­cie prze­jeż­dża­ją­ce sa­mo­cho­dy.

Do mi­łe­go zo­ba­cze­nia!

Prof. Mi­ron Czar­niec­ki

Przy­zna­ję, wy­glą­da­ło to na do­bry dow­cip uczniów ze star­szych klas. Po­cze­ka­li­śmy do dzwon­ka na lek­cję, ale kie­dy po pię­ciu mi­nu­tach nasz na­uczy­ciel się nie po­ja­wił, gru­pa bar­dziej śmia­łych chło­pa­ków po gło­śnych kon­sul­ta­cjach pod­ję­ła de­cy­zję, żeby jed­nak za­sto­so­wać się do in­struk­cji. Dwóch ko­le­gów po­bie­gło we­zwać woź­ną, któ­ra mia­ła klu­cze do kla­sy. Ja­koś mu­sie­li­śmy zdo­być krze­sła. Po paru mi­nu­tach przy­to­czy­ła się do nas gru­ba bab­ka, któ­ra dzień wcze­śniej otwie­ra­ła nam wej­ście na strych. By­łem prze­ra­żo­ny jej tu­szą. Mu­sia­łem dać temu wy­raz, wy­ba­łu­sza­jąc na nią oczy, bo kie­dy prze­cho­dzi­ła obok, wark­nę­ła w moim kie­run­ku – Co się tak ga­pisz! Nic nie od­po­wie­dzia­łem. Wzię­li­śmy krze­sła i ru­szy­li­śmy w kie­run­ku wyj­ścia. Od­pro­wa­dzi­ła nas aż do przy­stan­ku. Usie­dli­śmy twa­rzą do uli­cy. Wy­glą­da­li­śmy nie le­piej niż ucie­ki­nie­rzy z za­kła­du psy­chia­trycz­ne­go. Li­cząc prze­jeż­dża­ją­ce sa­mo­cho­dy, ba­wi­li­śmy się zdzi­wie­niem lu­dzi spo­glą­da­ją­cych na nas zza szyb. Naj­cie­kaw­sze były miny kie­row­ców au­to­bu­sów, naj­wy­raź­niej nie­pew­nych, czy aby ta dzi­wacz­na gro­ma­da ma­ło­la­tów nie ze­chce ze swo­imi krze­sła­mi sko­rzy­stać z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Nie mu­szę do­da­wać, ale jed­nak do­dam, że oso­by cze­ka­ją­ce na au­to­bus omi­ja­ły nas sze­ro­kim łu­kiem. Na szczę­ście o tej po­rze pa­sa­że­rów było nie­wie­lu. Po paru mi­nu­tach nad­je­chał au­to­bus, z któ­re­go wy­siadł nasz wy­cho­waw­ca. Hmm… z krze­słem. I oczy­wi­ście ze swo­im roz­kosz­nym uśmie­chem. A może on miał po pro­stu taki wy­raz twa­rzy? Ner­wo­wy tik? Przy­wi­tał nas i po­wie­dział, że wła­śnie otwo­rzy­li­śmy ko­lej­ny roz­dział w ży­ciu. Ale chciał­by, aby­śmy roz­po­czę­li go z czy­stym kon­tem i ze świa­do­mo­ścią, że to, co złe, mo­że­my, a na­wet po­win­ni­śmy zo­sta­wić za sobą, da­le­ko z tyłu. Po czym roz­dał nam kart­ki, dłu­go­pi­sy i po­pro­sił o na­pi­sa­nie na nich wszyst­kie­go, co było złe i nie­mi­łe w na­szych do­tych­cza­so­wych kon­tak­tach ze szko­łą. Cho­dzi­ło mu o na­sze do­świad­cze­nia z lat ubie­głych. Po pię­ciu mi­nu­tach ze­brał kart­ki i siadł na swo­im krze­śle. Kie­dy sku­pi­li­śmy się wo­kół nie­go, po­pro­sił jed­ną dziew­czy­nę o prze­czy­ta­nie ano­ni­mo­wej twór­czo­ści. A były tam róż­ne wspo­mnie­nia. Że na­uczy­cie­le krzy­cze­li, że nie­spra­wie­dli­wi, że za mało go­dzin wu­efu, a za dużo mat­my, że wy­cho­waw­czy­ni była spa­sio­na i głu­pia, a lek­cje nud­ne, że obia­dy w szkol­nej sto­łów­ce nie­smacz­ne, ko­le­dzy nie­mi­li, dziew­czy­ny brzyd­kie, że na­uczy­cie­li po­win­no się wy­bić (to moja kart­ka), że bra­ko­wa­ło po­rząd­nej sali gim­na­stycz­nej, że za dużo za­da­wa­li do domu, że na­uczy­cie­le umie­li tyl­ko kry­ty­ko­wać, że wszyst­ko w szko­le jest i bę­dzie złe oraz wie­le in­nych cen­nych in­for­ma­cji bio­gra­ficz­nych do­ty­czą­cych no­wych ko­le­ża­nek i ko­le­gów. Po od­czy­ta­niu wszyst­kich wspo­mnień wy­cho­waw­ca z po­waż­ną miną zgro­ma­dził nas wo­kół ko­sza na śmie­ci. Po­wie­dział, że to co złe wy­rzu­ca­my i uty­li­zu­je­my. Za­czy­na­my nowy etap i spró­buj­my sku­pić się na tym, co do­bre­go za­ofe­ru­je nie­da­le­ka przy­szłość. W koń­cu to od nas sa­mych za­le­żeć bę­dzie co­raz wię­cej. Wrzu­cił kart­ki, wy­jął z kie­sze­ni za­pal­nicz­kę i pod­pa­lił za­war­tość ko­sza. Spa­li­li­śmy złe wspo­mnie­nia w sen­sie do­słow­nym. W ko­szu na śmie­ci, na przy­stan­ku w cen­trum sto­li­cy śred­nie­go eu­ro­pej­skie­go pań­stwa na­uczy­ciel na oczach uczniów wznie­cił po­żar. Wa­riat. A do tego no­sił ze sobą ga­śni­cę. Pod­pa­lacz i straż po­żar­na w jed­nym. Czy­li nasz wy­cho­waw­ca. Kie­dy przy­sta­nek spo­wi­ła gę­sta chmu­ra czar­ne­go dymu, a przy­pad­ko­wi ob­ser­wa­to­rzy zaj­ścia bli­scy byli we­zwa­nia ka­ret­ki z psy­chia­try­ka, pan pro­fe­sor wy­jął z ple­ca­ka małą sa­mo­cho­do­wą ga­śni­cę i uga­sił ogień. I głup­ko­wa­to się uśmiech­nął. To jego znak fir­mo­wy czy co? Cała kla­sa pa­trzy­ła na rąb­nię­te­go fa­ce­ta jak na zja­wi­sko nad­przy­ro­dzo­ne. A mie­li­śmy przed sobą całe trzy lata. Z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem za­py­tał, czy ktoś po­li­czył sa­mo­cho­dy. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­pro­sił ru­chem ręki do po­wro­tu do szko­ły. Na nor­mal­ną lek­cję z tym go­ściem, a miał nas uczyć geo­gra­fii, mu­sie­li­śmy jesz­cze po­cze­kać. A o tej ple­ne­ro­wej go­dzi­nie wy­cho­waw­czej po­sta­no­wi­łem nie opo­wia­dać w domu, bo mat­ka i oj­ciec jako na­uczy­cie­le mo­gli­by po­dob­nej me­to­dy­ki nie za­ak­cep­to­wać.

Tym­cza­sem każ­de­go ko­lej­ne­go dnia po­zna­wa­li­śmy no­wych bel­frów. Nie było dla mnie żad­ną nie­spo­dzian­ką, że więk­szość z nich ucie­le­śnia­ła naj­kosz­mar­niej­sze wi­zje z uczniow­skich snów. Mu­mie, praw­do­po­dob­nie nie­zre­ali­zo­wa­ni fru­stra­ci. Za­po­wia­dał się cięż­ki okres w moim ży­ciu. Ale parę lat moż­na się prze­mę­czyć, kie­dy się wie, że war­to. A czy ja wie­dzia­łem? No nic, nie ma co na­rze­kać, po pro­stu trze­ba ro­bić swo­je. Za­mie­rza­łem ostro wziąć się do ro­bo­ty. Z ma­te­ma­ty­ki i hi­sto­rii już czu­łem się moc­ny. Wie­lo­krot­nie w szko­le pod­sta­wo­wej wy­ty­ka­łem błę­dy na­uczy­cie­lom, co oczy­wi­ście nie bu­dzi­ło ich po­wszech­ne­go uzna­nia. Po pro­fe­so­rach Pia­sta spo­dzie­wa­łem się tro­chę wię­cej. Ale po pierw­szym ty­go­dniu mia­łem już wstęp­nie roz­po­zna­ną sy­tu­ację i moc­no mie­sza­ne uczu­cia na te­mat no­wych pso­rów. Wstęp­nie, bo na pierw­szych lek­cjach nie­mal wszy­scy mó­wi­li to samo. Że nie wol­no się spóź­niać, że mamy pra­wo do dwóch nie­przy­go­to­wań w se­me­strze (je­śli cho­dzi o na­sze pra­wa, to by było na tyle), że to jest Piast, a to ozna­cza ko­niec żar­tów. Wszy­scy in­for­mo­wa­li rów­nież o tym, cze­go na­uczą nas w pierw­szej kla­sie. Z wy­jąt­kiem na­sze­go wy­cho­waw­cy, któ­ry po­in­for­mo­wał o tym, cze­go dla od­mia­ny nie na­uczy. Tyl­ko u nie­go nie zro­bi­łem żad­nych no­ta­tek z in­au­gu­ra­cyj­ne­go spo­tka­nia. Za­pi­sa­łem je­dy­nie myśl prze­wod­nią, któ­rą ura­czył nas na pierw­szej lek­cji geo­gra­fii: „W na­uce być może są twier­dze­nia praw­dzi­we, ale nie wie­my do­kład­nie któ­re. NA­UKOW­CY”.

W dru­gim ty­go­dniu na­uki ro­dzi­ce wy­bra­li się do szko­ły na pierw­sze ze­bra­nie. Nie lu­bi­li ze­brań, ale jed­no­gło­śnie uzna­li, że pój­dą obo­je i przyj­rzą się temu mo­je­mu wy­cho­waw­cy. Wró­ci­li po pra­wie trzech go­dzi­nach. Za­py­ta­łem, co cie­ka­we­go było na spo­tka­niu.

– Nic cie­ka­we­go, twój wy­cho­waw­ca się przed­sta­wił, po­dał masę in­for­ma­cji or­ga­ni­za­cyj­nych, za­pre­zen­to­wał ze­spół na­uczy­cie­li i za­po­wie­dział spo­tka­nia nie­for­mal­ne w ka­wiar­ni – stre­ści­ła mat­ka.

– Ja­sne, na pew­no będę cho­dził z nim do ka­wiar­ni. Niby o czym on chce ga­dać? – włą­czył się jak za­wsze nie­za­do­wo­lo­ny oj­ciec – Mó­wił, że o wy­cho­wa­niu.

– Co? O czym? O wy­cho­wa­niu kogo? Oska­ra? A co on może wie­dzieć o wy­cho­wa­niu? Sam ma nie wiem ile lat, to gów­niarz, nie bę­dzie mnie po­uczał. I jesz­cze ten wy­jazd in­te­gra­cyj­ny… – tu oj­ciec na­gle uciął.

– Bę­dzie wy­ciecz­ka in­te­gra­cyj­na? – za­py­ta­łem za­cie­ka­wio­ny. – Mó­wił, kie­dy i do­kąd?

– Jesz­cze nic nie wia­do­mo, nie martw się. Aha, nie za­po­mi­naj no­sić te­le­fo­nu do szko­ły, ale nie chwal się, że go masz, do­brze? A jak­by się coś dzia­ło, to dzwoń. Zro­bić ci ka­na­pecz­ki? – mat­ka już za­czę­ła krzą­tać się po kuch­ni.

– Nie, dzię­ku­ję, nie je­stem głod­ny, idę po­czy­tać. Nic wię­cej cie­ka­we­go nie mó­wił? – za­czą­łem wy­co­fy­wać się do swo­je­go po­ko­ju, je­dy­nej do­stęp­nej oazy nor­mal­no­ści.

– Nic. A może jed­ną cho­ciaż? Z szy­necz­ką. Do­bra, dziś ku­pi­łam.

– A ja bym coś prze­gryzł, ja­kąś kieł­ba­secz­kę albo ja­jecz­nicz­kę – za­jął moje miej­sce w kuch­ni oj­ciec, odzia­ny w wy­pło­wia­łe i roz­cią­gnię­te ga­cie.

Tego wie­czo­ru dłu­go my­śla­łem o tym, czy nie za­de­kla­ro­wać otwar­cie nie­chę­ci do szkol­nych wy­cie­czek. Zwy­kle ucznio­wie bła­ga­ją na­uczy­cie­li, aby wy­rwać się z domu, ze szko­ły, i wy­je­chać na parę dni. Cóż, bywa. To nie moja baj­ka. Wku­rza­ją­cy był już po­czą­tek każ­dej wy­ciecz­ki, czy­li to całe do­bie­ra­nie się w dwój­ki, trój­ki i czwór­ki. Za­wsze zo­sta­wa­łem na koń­cu i do po­ko­ju tra­fia­łem z naj­więk­szy­mi kla­so­wy­mi kre­ty­na­mi i nu­dzia­rza­mi. W cią­gu dnia było jesz­cze do znie­sie­nia, ale kie­dy za­pa­da­ła ofi­cjal­na ci­sza noc­na i na­uczy­cie­le roz­po­czy­na­li nie­udol­ne dy­żu­ry na ko­ry­ta­rzach, dla mnie za­czy­nał się praw­dzi­wy kosz­mar. Nie po­dzie­la­łem po­czu­cia hu­mo­ru pry­mi­tyw­nych ko­le­gów, co jed­nak zna­ko­mi­cie uda­wa­ło się moim przy­głu­pim ko­le­żan­kom. Wie­czo­ry upły­wa­ły na za­ba­wie w kot­ka i mysz­kę z bel­fra­mi. Ko­le­dzy i ko­le­żan­ki spo­ty­ka­li się ukrad­kiem i pół nocy opo­wia­da­li dow­ci­py, be­ka­li i pier­dzie­li. Albo tyl­ko pier­dzie­li. Kie­dy było za gło­śno, do po­ko­ju wpa­da­ła zmę­czo­na z nie­wy­spa­nia lub nad­uży­wa­nia wy­cho­waw­czy­ni i koń­czy­ła te ro­man­tycz­ne wie­czor­ne spo­tka­nia. Nie spo­dzie­wa­łem się, żeby w Pia­ście wy­ciecz­ki wy­glą­da­ły in­a­czej. Usną­łem pe­łen obaw, za­nie­po­ko­jo­ny ko­niecz­no­ścią pod­ję­cia de­cy­zji co do udzia­łu w tej for­mie kla­so­wej in­te­gra­cji.

Na­stęp­ne­go dnia mama wrę­czy­ła mi dwie­ście zło­tych, któ­re mia­łem wpła­cić w se­kre­ta­ria­cie na ubez­pie­cze­nie. Wy­da­ło mi się to dziw­ne, bo o ile so­bie przy­po­mi­nam, w szko­le pod­sta­wo­wej ubez­pie­cze­nie kosz­to­wa­ło tro­chę po­nad trzy dy­chy. Bywa, ale w koń­cu to Piast, a to ozna­cza ko­niec żar­tów. W ta­kiej bu­dzie to i ubez­pie­cze­nie droż­sze. Szkol­ny­mi ka­na­ła­mi roz­nio­sło się, że rów­no­le­głe kla­sy gim­na­zjal­ne wy­jeż­dża­ją w naj­bliż­szy czwar­tek na wy­ciecz­ki in­te­gra­cyj­ne. A u nas ci­sza. De­le­ga­cja kla­so­wa wy­sła­na do wy­cho­waw­cy z za­py­ta­niem, co z na­szym wy­jaz­dem, usły­sza­ła po raz wtó­ry, że nic. Że bę­dzie.

– A kie­dy? – do­py­ty­wa­li ucznio­wie.

– Hmm, może te­raz?

– Pa­nie pro­fe­so­rze, ale my po­waż­nie py­ta­my!

– Tak?

– Ta­aaaak! Inne kla­sy jadą we czwar­tek.

– Oooo! Po­waż­nie? Faj­nie mają te kla­sy – uśmiech­nął się po swo­je­mu i wy­co­fał do po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go, zo­sta­wia­jąc nie­po­cie­szo­nych uczniów na ko­ry­ta­rzu.

Tak, chy­ba ro­bił so­bie z nas jaja. Nie dało się z nim po­waż­nie po­roz­ma­wiać. W każ­dym ra­zie nie na te­mat wy­ciecz­ki. Z prze­cie­ków wy­ni­ka­ło, że część uczniów zdą­ży­ła już po­na­rze­kać w domu na to, że tyl­ko na­sza kla­sa nie ma za­pla­no­wa­nej wy­ciecz­ki. W więk­szo­ści przy­pad­ków nie znaj­do­wa­li jed­nak zro­zu­mie­nia u ro­dzi­ców, któ­rzy za­zwy­czaj uśmie­cha­li się i mó­wi­li, żeby się nie mar­twić, że wy­jazd na pew­no bę­dzie, tyl­ko tro­chę póź­niej. Po­wiem szcze­rze – całe te emo­cje wo­kół wy­jaz­du, któ­re­go nie było, na­praw­dę nie ro­bi­ły na mnie wra­że­nia. Mia­łem na­dzie­ję, że za chwi­lę spad­nie śnieg i wy­jazd nig­dy nie doj­dzie do skut­ku. Z dru­giej stro­ny wie­dzia­łem już, że je­śli wy­ciecz­ka się od­bę­dzie, to ja na nią po­ja­dę. Taką de­cy­zję pod­ją­łem. Nie wie­dzia­łem jesz­cze, cze­go moż­na się spo­dzie­wać po Czar­niec­kim, ale czu­łem, że nie chcę tego stra­cić.

DUŻY

Kil­ka mie­się­cy temu, prze­glą­da­jąc ga­ze­tę, na­tra­fi­łem na krót­ką not­kę in­for­mu­ją­cą o tym, że w ostat­ni week­end maja w Pia­ście od­bę­dzie się zjazd wy­cho­wan­ków. Za­pro­sze­ni byli wszy­scy ab­sol­wen­ci szko­ły. Z pro­gra­mu wy­ni­ka­ło, że za­po­wia­da­ją się nie­zwy­kle hucz­ne ju­bi­le­uszo­we ob­cho­dy. Po­my­śla­łem, że może po­wi­nie­nem tam być. Zwłasz­cza uro­czy­sta ko­la­cja na nie­mal ty­siąc osób za­po­wia­da­ła się in­te­re­su­ją­co. Przy­zna­ję, od kie­dy ukoń­czy­łem edu­ka­cję, nie utrzy­my­wa­łem żad­nych kon­tak­tów z na­uczy­cie­la­mi ani z samą szko­łą. No bo kto by utrzy­my­wał kon­tak­ty z na­uczy­cie­la­mi? I po co? Za to z li­ce­al­ną pacz­ką, li­czą­cą oko­ło dzie­się­ciu osób, spo­ty­ka­li­śmy się dość czę­sto, wspo­mi­na­jąc sza­lo­ne mło­dzień­cze lata i ro­biąc ko­lej­ne głup­stwa, tym ra­zem już jako do­ro­śli. Pia­sta nie lu­bi­li­śmy. Czte­ry lata spę­dzo­ne w szko­le były trud­nym okre­sem, któ­ry kosz­to­wał nas wszyst­kich wie­le stre­su i stra­chu.

Tak, stra­chu. Czę­sto ba­li­śmy się przy­cho­dzić do szko­ły, ba­li­śmy się na­uczy­cie­li, o któ­rych mie­li­śmy jak naj­gor­sze zda­nie. Kie­dy otrzy­ma­li­śmy świa­dec­twa ma­tu­ral­ne, zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy ogól­no­kla­so­we pa­le­nie ze­szy­tów, po­łą­czo­ne ze wzno­sze­niem nie­cen­zu­ral­nych okrzy­ków pod ad­re­sem słyn­nej w ca­łym mie­ście pla­ców­ki oświa­to­wej i uczą­cych w niej na­uczy­cie­li. Oka­za­ło się jed­nak, że Piast to szko­ła, któ­ra ma w so­bie coś ma­gicz­ne­go. Coś, co spra­wia, że lu­dzie na­wet po la­tach wra­ca­ją tu, nie kry­jąc wzru­sze­nia. Że kie­dy cho­dzą po jej ko­ry­ta­rzach ze swo­imi dzieć­mi, łza im się w oku krę­ci. Zjazd po­ka­zał, że na spo­tka­nie z przy­ja­ciół­mi sprzed lat go­to­wi są przy­je­chać ab­sol­wen­ci z naj­dal­szych za­kąt­ków świa­ta. Zjeż­dża­li na trzy dni do War­sza­wy, żeby jesz­cze raz po­czuć ten nie­wia­ry­god­ny kli­mat wiel­kie­go gma­chu, wcią­gnąć w noz­drza za­pach sta­rych mu­rów, usiąść w szkol­nych ław­kach, po­dro­czyć się z pro­fe­so­ra­mi, na­pić wód­ki i zro­bić pa­miąt­ko­we zdję­cia.

Być może tą nie­wi­dzial­ną i trwa­łą wię­zią łą­czą­cą wszyst­kich uczniów Pia­sta był trud i stres. Wszy­scy oni, bez wzglę­du na wiek, mó­wi­li so­bie po imie­niu, a je­śli spo­ty­ka­ło się na swej ży­cio­wej dro­dze in­ne­go ab­sol­wen­ta, nie było pro­ble­mów z prze­ła­ma­niem pierw­szych lo­dów. Wy­cho­wan­kom szko­ły wtło­czo­no do łe­pe­tyn, że są jed­ną wiel­ką ro­dzi­ną i mu­szą so­bie na­wza­jem po­ma­gać. Kie­dy już stu­dio­wa­łem na Uni­wer­sy­te­cie, je­den z pro­fe­so­rów na pierw­szych za­ję­ciach usta­wił nas wszyst­kich w sze­re­gu i za­rzą­dził „Kto ukoń­czył Pia­sta, wy­stąp”. Wy­stą­pi­łem ja i moja ko­le­żan­ka z kla­sy. Za­pro­sił nas do ga­bi­ne­tu i po­wie­dział „Słu­chaj­cie ko­cha­ni, je­stem An­drzej, je­śli tyl­ko bę­dzie­cie mie­li ja­kieś kło­po­ty, od razu przy­chodź­cie do mnie, na­sza pia­stow­ska ro­dzi­na musi się trzy­mać ra­zem”. Oczy­wi­ście od­wie­dza­li­śmy jego po­kój za­wsze, kie­dy tyl­ko mie­li­śmy ja­kieś kło­po­ty, czy­li dość czę­sto. Po­dob­nych sy­tu­acji do­świad­czy­łem w ży­ciu już kil­ka­na­ście razy. Taka to była ta na­sza pia­stow­ska brać.

Po prze­stu­dio­wa­niu no­tat­ki w ga­ze­cie po­sta­no­wi­łem, że naj­wyż­szy czas wró­cić do Pia­sta. Po­in­for­mo­wa­łem o po­my­śle li­ce­al­nych przy­ja­ciół i za­le­d­wie parę dni póź­niej ode­bra­łem z se­kre­ta­ria­tu szko­ły osiem wej­śció­wek na uro­czy­stą ko­la­cję. Po­czą­tek przy­ję­cia prze­wi­dzia­no na go­dzi­nę ósmą wie­czo­rem, a re­gu­la­mi­no­wy ko­niec miał na­stą­pić o czwar­tej rano na­za­jutrz, to jest w nie­dzie­lę. Ra­zem z mo­imi przy­ja­ciół­mi ba­wi­li­śmy się wspa­nia­le. Tań­ce, śpie­wy i mię­dzy­po­ko­le­nio­we dys­ku­sje bez sen­su. Oko­ło pierw­szej w nocy za­bra­kło wód­ki, ko­niecz­na więc oka­za­ła się wy­ciecz­ka do po­bli­skie­go skle­pu. Zgło­si­łem się na ochot­ni­ka i po­bie­głem po trzy bu­tel­ki.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej uśmiech­nię­ty wkro­czy­łem do Pia­sta i w por­tier­ni na­tkną­łem się na ciot­kę Iren­kę, le­gen­dar­ną i ko­cha­ną przez uczniów woź­ną. Jej za­da­nie po­le­ga­ło na pil­no­wa­niu po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go przed ucznia­mi. Cza­sem peł­ni­ła też dy­żur w szat­ni. Jako uczeń pierw­szej kla­sy li­ceum by­łem tro­chę zdzi­wio­ny, kie­dy w dru­gim ty­go­dniu na­uki zaj­rza­łem do po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go w po­szu­ki­wa­niu na­uczy­cie­la od hi­sto­rii i nie za­uwa­ży­łem ciot­ki Iren­ki. A ucznio­wi nie wol­no wcho­dzić do po­ko­ju pro­fe­so­rów. Pro­ce­du­ra była taka, że na­le­ża­ło po­pro­sić ciot­kę Iren­kę, żeby prze­ka­za­ła ewen­tu­al­ne py­ta­nie bądź proś­bę wska­za­ne­mu pro­fe­so­ro­wi. A bel­fer, je­śli chciał i mógł, wy­cho­dził do ucznia albo nie. Ale jak już wspo­mnia­łem, jako uczeń pierw­szej kla­sy nie zna­łem jesz­cze wszyst­kich pia­stow­skich pro­ce­dur. Le­d­wo zdą­ży­łem otwo­rzyć drzwi do ja­ski­ni na­uczy­cie­li, na mo­jej gło­wie wy­lą­do­wa­ła mo­kra szma­ta, naj­praw­do­po­dob­niej do pod­ło­gi. Za­raz po­tem po­czu­łem na ple­cach kij od szczot­ki. To­wa­rzy­szył temu krzyk Iren­ki: – Cze­go tu chce!? Nie wie, że nie moż­na tu wcho­dzić!? Jaz­da stąd, ale już! – Iren­ka po­na­wia­ła przy tym ata­ki ście­rą i ki­jem.

Ucie­kłem, za­sła­nia­jąc gło­wę przed ko­lej­ny­mi cio­sa­mi. Póź­niej przez ja­kiś czas ba­łem się na­wet zbli­żać do po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go i w ogó­le scho­dzi­łem Iren­ce z dro­gi.

Ciot­ka mia­ła do­sko­na­łą pa­mięć. Mimo to już w dru­giej kla­sie mię­dzy mną a woź­ną na­wią­za­ła się trwa­ła nić po­ro­zu­mie­nia. Do­bre kon­tak­ty z Iren­ką były na wagę zło­ta, zwłasz­cza dla ta­kich uczniów jak ja. Kie­dy chcia­łem iść na wa­ga­ry, a chcia­łem na­praw­dę czę­sto, Iren­ka w at­mos­fe­rze kon­spi­ra­cji otwie­ra­ła szat­nię i wy­pusz­cza­ła mnie z bu­dyn­ku. Była nie­oce­nio­na je­śli cho­dzi o wspie­ra­nie mło­dych lu­dzi, któ­rym nie od­po­wia­dał szkol­ny sys­tem. Z cza­sem Iren­ka sta­ła się dla na­szej kla­sy do­brą du­szą i oso­bą, któ­rej moż­na po­wie­dzieć wszyst­ko, wy­ża­lić się, po­skar­żyć. Z per­spek­ty­wy kil­ku lat twier­dzę, że była jed­nym z lep­szych wy­cho­waw­ców w ca­łym Pia­ście. Ro­bi­ła co naj­mniej tyle do­bre­go, ile nie­je­den dy­plo­mo­wa­ny pe­da­gog, i wie­dzia­ła wię­cej o nie­któ­rych uczniach niż ich ro­dzi­ce i wy­cho­waw­cy ra­zem wzię­ci. Mia­ła pięć­dzie­siąt parę lat, była pro­stą, ser­decz­ną i pro­sto­li­nij­ną ko­bie­tą.

– O kur­wa! Mi­ron! – krzyk­nę­ła w swo­im sty­lu na mój wi­dok i być może tak­że na wi­dok trzech wy­sta­ją­cych zza koł­nie­rza fla­szek, któ­re wła­śnie za­ku­pi­łem.

– Wi­tam, cio­ciu Iren­ko! – od­par­łem, wpa­da­jąc wspa­nia­łej, nie­za­stą­pio­nej, cu­dow­nej woź­nej w ra­mio­na. Ob­ję­ła mnie sil­ny­mi rę­ko­ma i moc­no uści­ska­ła. Była dużo niż­sza ode mnie i nie­zwy­kle oty­ła. Mia­ła na so­bie ele­ganc­ką jak na nią czer­wo­ną suk­nię, a na twa­rzy ostry ma­ki­jaż. Nie wi­dzia­łem jej ład­nych parę lat, za­uwa­ży­łem, że tro­chę się po­sta­rza­ła.

– Świet­nie cio­cia wy­glą­da – skła­ma­łem. – Co sły­chać w na­szej sta­rej bu­dzie?

– Sta­ra bida, bur­del jak był, tak jest – opi­sa­ła zwięź­le sy­tu­ację w Pia­ście Iren­ka. – Masz ja­kie­goś pa­pie­ro­sa?

– Ja­sne – po­czę­sto­wa­łem Iren­kę ca­me­lem.

– Nie idzie się ciot­ka ba­wić na górę? – za­py­ta­łem.

– By­łam, ale mam dość tych sta­rych pry­ków, masz ja­kąś flasz­kę? – py­ta­nie ode­bra­łem jako bez­za­sad­ne. Wi­dzia­ła prze­cież, że mam. – Ooo! Idzie pan dy­rek­tor! – krzyk­nę­ła na wi­dok nad­cho­dzą­ce­go pro­fe­so­ra Wi­tol­da Pla­to­na.

Pan Wi­told to za­stęp­ca dy­rek­to­ra Pia­sta, uczył kie­dyś moją kla­sę wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. Od po­ło­wy dru­giej kla­sy pró­bo­wał być rów­nież na­szym wy­cho­waw­cą. Ży­wi­łem na­dzie­ję, że mnie pa­mię­ta. Był wy­so­kim fa­ce­tem w wie­ku czter­dzie­stu paru lat. Ucho­dził za uoso­bie­nie spo­ko­ju i psy­chicz­nej rów­no­wa­gi. Co wy­da­wa­ło mi się za­wsze pa­sjo­nu­ją­ce i nie­zwy­kle ory­gi­nal­ne, ukoń­czył stu­dia na Aka­de­mii Wy­cho­wa­nia Fi­zycz­ne­go oraz fi­lo­zo­fię na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim. Cie­ka­we ze­sta­wie­nie. I nie wie­dzia­łem, czy było ono wy­ni­kiem praw­dzi­wej pa­sji do fi­lo­zo­fii, czy też na­tu­ral­ną kon­se­kwen­cją na­zwi­ska. Tak więc w na­szą stro­nę zmie­rzał Pla­ton pro­wa­dzą­cy pod rękę cy­ca­tą blon­dyn­kę, któ­rej nie zna­łem. Wy­glą­da­ła na znacz­nie młod­szą od nie­go.

– O pro­szę, pro­ooszę! Kogo my tu wi­dzi­my! Mi­ron! Jed­nak cią­gnie do szko­ły, co? I to po tylu la­tach – za­gad­nął Wi­tek Pla­ton.

– Jesz­cze jak cią­gnie, pa­nie dy­rek­to­rze – od­par­łem cał­kiem szcze­rze. – Bar­dzo się cie­szę, że mnie pan jesz­cze pa­mię­ta!

– Trud­no za­po­mnieć, w koń­cu wasz rocz­nik to ostat­ni spor­tow­cy w tej szko­le. A tak w ogó­le, to pew­nie nie znasz pani pro­fe­sor – zwró­cił się do ob­da­rzo­nej du­żym biu­stem pani – San­dra, to jest Mi­ron, nasz ab­sol­went i mój były uczeń, Mi­ron, to jest pani pro­fe­sor San­dra Pta­szek, uczy u nas ma­te­ma­ty­ki.

– Trud­no – po­my­śla­łem.

– Miło mi, mów mi San­dra – ode­zwa­ła się blon­dyn­ka, a ja cze­ka­łem, aż pierw­sza wy­cią­gnie rękę na przy­wi­ta­nie. Ku mo­je­mu za­sko­cze­niu mia­ła zde­cy­do­wa­ny i moc­ny uścisk typu Pu­dzia­now­ski, któ­ry zna­łem z kon­tak­tów z ludź­mi po­kro­ju mo­jej sio­stry. Przy­zna­ję, że nowa ko­le­żan­ka San­dra była jak na na­uczy­ciel­kę cał­kiem nie­źle ubra­na. Po­wie­dział­bym, że nie­na­gan­nie. Mia­ła na so­bie mar­ko­we ciu­chy (po­zna­wa­łem to na pierw­szy rzut oka) i roz­ta­cza­ła wo­kół de­li­kat­ny za­pach na­praw­dę do­brych per­fum. Na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła ją w dłu­gie i dość zgrab­ne nogi oraz na­praw­dę wy­dat­ne pier­si. De­kolt wy­raź­nie je od­sła­niał i przy­cią­gał uwa­gę. Krót­ka su­kien­ka i buty na wy­so­kim ob­ca­sie pod­kre­śla­ły ni­żej po­ło­żo­ne za­le­ty pani pro­fe­sor. Jak się póź­niej oka­za­ło, mia­ła 35 lat, a od pię­ciu uczy­ła w mo­jej by­łej bu­dzie ma­te­ma­ty­ki. No i wciąż była pan­ną. Może to ja­kaś am­bit­na biz­ne­swo­men, któ­ra tyl­ko po­my­li­ła ścież­ki ka­rie­ry?

– Chodź pan, na­pi­je­my się kie­li­cha z oka­zji ju­bi­le­uszu – nie tra­ci­ła cza­su Iren­ka. Szyb­ko prze­cho­dzi­ła do kon­kre­tów.

– Pani Iren­ko, ale nie na środ­ku ko­ry­ta­rza – od­parł Pla­ton. Z góry do­bie­ga­ły do nas dźwię­ki mu­zy­ki. San­dra uśmiech­nię­ta po­dry­gi­wa­ła bio­dra­mi i trzy­ma­ła Wit­ka pod rękę.

– Idzie­my do Kici – za­rzą­dzi­ła Iren­ka, po czym zwró­ci­ła się do mnie. – Mło­dy, weź szkło, wszyst­ko jest w szaf­ce za drzwia­mi po le­wej stro­nie. Ja pój­dę na górę po sok.

Wzią­łem szkło, swo­je trzy pół­li­trów­ki i za chwi­lę wszy­scy zna­leź­li­śmy się w sali od ma­te­ma­ty­ki, zwa­nej przez mło­dzież ki­ciar­nią. Ki­ciar­nia była kró­le­stwem pro­fe­sor Ge­no­we­fy Kot, le­gen­dar­nej na­uczy­ciel­ki Pia­sta. Ucznio­wie na­zy­wa­li ją nie­ofi­cjal­nie Krwa­wą Ki­cią, a o stre­sie to­wa­rzy­szą­cym jej lek­cjom krą­ży­ły w ca­łej War­sza­wie le­gen­dy. Nikt nie pa­mię­ta, od jak daw­na Ki­cia mę­czy­ła dzie­ci w tej szko­le, mu­szę jed­nak za­zna­czyć, że uczy­ła rów­nież mo­je­go ojca. Co wię­cej, oj­ciec twier­dził, że pry­wat­nie to pani Ge­no­we­fa wy­da­je się prze­sym­pa­tycz­ną, peł­ną cie­pła i do­bro­ci ko­bie­tą (by­wał u niej w domu już jako ab­sol­went). Moż­na by za­py­tać, cze­mu tyl­ko pry­wat­nie?

Zła sła­wa ki­ciar­ni spra­wia­ła, że na­sze skrom­ne przy­ję­cie było (przy­najm­niej dla mnie) do­praw­dy emo­cjo­nu­ją­cym prze­ży­ciem. Jako uczeń ba­łem się na­wet zbli­żać do tego miej­sca stra­ceń, a co do­pie­ro pić tu wód­kę. I to w ja­kim to­wa­rzy­stwie! Za po­le­wa­nie za­bra­ła się ciot­ka Iren­ka. Do kie­lisz­ka lała sok jabł­ko­wy, a wód­kę do szklan­ki. Pre­zen­to­wa­ła moc­no ofen­syw­ny spo­sób pi­cia. Wie­dzia­łem, że za koł­nierz nie wy­le­wa, ale kie­dy zo­ba­czy­łem, jak wy­chy­la jed­no­ra­zo­wo pół musz­tar­dów­ki bez po­pi­ja­nia, uzna­łem, że tak na­praw­dę to mało wie­dzia­łem. Resz­ta to­wa­rzy­stwa na­wet nie pró­bo­wa­ła do­rów­nać ciot­ce i za­do­wo­li­ła się mniej­szy­mi daw­ka­mi, tra­dy­cyj­nie z kie­lisz­ków.

Nie wiem, jak dłu­go sie­dzie­li­śmy w słyn­nej pra­cow­ni ma­te­ma­tycz­nej. Pi­li­śmy wód­kę, wspo­mi­na­jąc sta­re do­bre cza­sy i roz­ma­wia­jąc o na­szym Pia­ście. Wi­tek Pla­ton do­wie­dziaw­szy się, że je­stem ab­sol­wen­tem wy­dzia­łu geo­gra­fii, za­pro­po­no­wał mi pra­cę w szko­le. Nowa ko­le­żan­ka San­dra pro­po­zy­cję po­par­ła, na do­wód cze­go za­tań­czy­ła ze mną wal­ca. Pa­mię­tam, kie­dy zna­leź­li­śmy się w pu­stej już auli, gdzie przy wiel­kim pre­zy­dial­nym sto­le zło­ży­ła się Iren­ka. Usnę­ła sie­dząc na krze­śle i opie­ra­jąc gło­wę o blat. Nie na dłu­go. Po nie­speł­na go­dzi­nie wsta­ła i za­to­czy­ła koło w kie­run­ku gra­na­to­wych ko­tar, two­rzą­cych ele­ganc­kie tło pod­trzy­mu­ją­ce de­ko­ra­cje zjaz­do­we, to jest logo szko­ły, ja­kieś na­pi­sy itp. Aby utrzy­mać rów­no­wa­gę, Iren­ka chwy­ci­ła za za­sło­nę, na­tych­miast roz­dzie­ra­jąc ją na pół. Ra­zem z ko­ta­rą i Iren­ką na pod­ło­gę zwa­li­ło się kar­to­no­we logo szko­ły, na któ­re ciot­ka wkrót­ce z wdzię­kiem zwy­mio­to­wa­ła. To był jej ostat­ni ak­tyw­ny epi­zod pod­czas tam­tej uro­czy­sto­ści. Resz­tę im­pre­zy prze­spa­ła le­żąc na wznak, po pra­wej stro­nie sce­ny. Wi­tek, San­dra i ja ba­wi­li­śmy się nie­co dłu­żej. Z tym że Wi­tek za­gi­nął w pew­nym mo­men­cie w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach, po­braw­szy wcze­śniej mi­kro­fon bez­prze­wo­do­wy. Efek­tow­na spra­wa, Wit­ka sły­chać było w ca­łej szko­le, ale nikt nie wie­dział, gdzie jest.

Obu­dzi­łem się nie wie­dząc, któ­ra go­dzi­na. Też mi no­wość. Ro­zej­rza­łem się po ma­łym po­ko­ju. Le­ża­łem na bia­łym łóż­ku, bez ma­ry­nar­ki, ale za to w bu­tach. Po le­wej stro­nie sta­ło dru­gie łóż­ko, a na nim za­le­ga­ło cia­ło Wit­ka. Po­środ­ku spo­strze­głem małe biur­ko, a pod ścia­na­mi wy­so­kie bia­łe sza­fy za­sta­wio­ne ar­se­na­łem róż­nych bu­te­le­czek, pu­de­łek. Wszyst­ko we­wnątrz było bia­łe. Po­ra­nek za­stał mnie w ga­bi­ne­cie le­kar­skim Pia­sta. Spró­bo­wa­łem pod­nieść wła­sne zwło­ki, co oka­za­ło się nad­spo­dzie­wa­nie trud­ne. Pę­ka­ła mi gło­wa i czu­łem się wciąż pi­ja­ny. Nie no­si­łem ze­gar­ka, a od­czu­wa­łem sil­ną po­trze­bę okre­śle­nia pory dnia. Wsta­łem z bia­łej le­kar­skiej le­żan­ki, ob­my­łem twarz w umy­wal­ce i za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa. Wi­tek le­żał z pod­kur­czo­ny­mi no­ga­mi, sły­sza­łem jego mia­ro­wy i char­czą­cy od­dech. Po­sta­no­wi­łem zro­bić ro­ze­zna­nie i wy­sze­dłem z ga­bi­ne­tu. Zna­la­złem się w głów­nym holu szko­ły, po któ­rym prze­cha­dza­li się ele­ganc­ko ubra­ni lu­dzie. Przez okna na par­te­rze za­uwa­ży­łem, że pa­tio jest szczel­nie wy­peł­nio­ne, a na zbu­do­wa­nym dzień wcze­śniej po­de­ście z oł­ta­rzem stoi przy­gar­bio­ny je­go­mość w czer­wo­nej su­tan­nie. Wy­glą­dał jak pry­mas. Pan pry­mas. Czy eks­ce­len­cja na­wet. Kil­ka prze­cho­dzą­cych obok ga­bi­ne­tu osób spoj­rza­ło na mnie ze zdu­mie­niem i nie­sma­kiem. Nie dzi­wię im się. Wy­glą­da­łem na ko­goś, kto nie tra­fił z kre­acją. Za­pre­zen­to­wa­łem się ab­sol­wen­tom przy­by­łym na mszę w po­gnie­cio­nych spodniach i bia­łej wy­wle­czo­nej ze spodni ko­szu­li. Roz­pię­ta mniej wię­cej do po­ło­wy uka­zy­wa­ła świa­tu śred­nio im­po­nu­ją­cy tors. Z pra­wej zdo­bi­ła ją wiel­ka pla­ma. O kra­wa­cie nie wspo­mi­nam, po­nie­waż za­gi­nął w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach. Na wzmian­kę za­słu­gi­wał też pra­wy but, czę­ścio­wo po­kry­ty za­schnię­tym po­mi­do­ro­wym di­pem. Je­śli cho­dzi o do­dat­ki, to we wło­sach mia­łem ka­wał­ki ryby po grec­ku, a w zę­bach pa­lą­ce­go się pa­pie­ro­sa. I co, my­śli­cie że na­dą­ża­łem za obo­wią­zu­ją­cy­mi w se­zo­nie tren­da­mi? Uśmiech­ną­łem się do prze­cho­dzą­cej pani, któ­ra wy­da­wa­ła się moc­no pod wra­że­niem. Rock and roll musi być – po­my­śla­łem i pod­sze­dłem do okna wy­cho­dzą­ce­go na pa­tio. Uro­czy­sta msza świę­ta osią­gnę­ła punkt kul­mi­na­cyj­ny. Sto­wa­rzy­sze­nie Wy­cho­wan­ków prze­ka­zy­wa­ło wła­śnie w ręce dy­rek­cji nowy sztan­dar szko­ły. Dy­rek­tor Agniesz­ka Po­nia­tow­ska, a wraz z nią szef Sto­wa­rzy­sze­nia uklę­kli. Wszy­scy obec­ni na dzie­dziń­cu po­wsta­li. Z wra­że­nia przy­ga­si­łem nie­do­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa o pa­ra­pet. Na­wia­sem mó­wiąc, mia­łem ocho­tę się po­rzy­gać.

– Niech imię Pań­skie bę­dzie bło­go­sła­wio­ne – roz­po­czął ksiądz pry­mas.

– Te­raz i na wie­ki – od­po­wie­dzie­li ze­bra­ni.

– Boże, Ty stwo­rzy­łeś czło­wie­ka na swo­je po­do­bień­stwo i po­wo­ła­łeś go, aby żył i wzra­stał we wspól­no­cie z in­ny­mi ludź­mi – kon­ty­nu­ował du­chow­ny. – Ty da­łeś nam prze­dziw­ny przy­kład mi­ło­ści i przy­ka­za­łeś, aby­śmy się wza­jem­nie mi­ło­wa­li. Po­bło­go­sław ten sztan­dar na­le­żą­cy do wspól­no­ty ab­sol­wen­tów i uczniów Gim­na­zjum i Li­ceum imie­nia Pia­sta III, spraw, aby wszy­scy, któ­rych znak ten jed­no­czy, byli wspól­no­tą po­ko­ju i ocho­czo nie­śli po­moc in­nym. Przez Chry­stu­sa Pana Na­sze­go.

– Amen – od­po­wie­dzia­łem szep­tem.

Chwi­lę póź­niej ko­lej­no pod­cho­dzą­ce do drzew­ca oso­by wbi­ja­ły weń sym­bo­licz­ne gwoź­dzie, po czym na­stą­pił akt prze­ka­za­nia. Pre­zes Sto­wa­rzy­sze­nia Wy­cho­wan­ków ukląkł, po­ca­ło­wał sztan­dar, pod­szedł do Agniesz­ki Po­nia­tow­skiej i rzekł drżą­cym ze wzru­sze­nia gło­sem. A ja pa­trzy­łem za­uro­czo­ny.

– Mam ho­nor wrę­czyć pani ten sztan­dar w imie­niu sem­per fi­de­lis1 wy­cho­wan­ków szko­ły.

Pani dy­rek­tor na mo­ment uklę­kła, po­ca­ło­wa­ła sztan­dar, ode­bra­ła go, a na­stęp­nie po­de­szła do sto­ją­ce­go na bacz­ność pocz­tu. Jego człon­ko­wie przy­klę­kli i po­wta­rza­li z pod­nie­sio­ną pra­wą ręką sło­wa Po­nia­tow­skiej.

– Przy­się­gam na ten sztan­dar bro­nić jego ho­no­ru, ślu­bu­ję być wier­nym ide­ałom i tra­dy­cji szko­ły imie­nia Pia­sta III, żyć god­nie i uczci­wie, kie­ru­jąc się ogól­no­ludz­ki­mi war­to­ścia­mi. Tak mi do­po­móż Bóg – ucznio­wie po­ca­ło­wa­li sztan­dar i po­wsta­li.

– Prze­ka­zu­ję wam ten sztan­dar pod straż i opie­kę – do­peł­ni­ła ce­re­mo­nia­łu Po­nia­tow­ska. Cho­rą­ży pocz­tu, chwy­ciw­szy za sztan­dar, zro­bił z nim parę kro­ków w kie­run­ku oł­ta­rza i za­pre­zen­to­wał obec­nym. Od­sze­dłem od okna. Zro­bi­ło mi się wstyd. Z po­wo­du ostat­niej nocy i tego, jak wy­glą­da­łem w tej pod­nio­słej dla szko­ły chwi­li. Sem­per fi­de­lis Mi­ron, z sa­łat­ką ryb­ną we wło­sach i so­sem wi­ne­gret na rę­ka­wie ko­szu­li. Wy­co­fa­łem ska­co­wa­ne cia­ło do ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go. Ogar­ną­łem się naj­le­piej jak mo­głem i po­sta­no­wi­łem nie przy­stę­po­wać dziś do ko­mu­nii świę­tej. Wzią­łem pod pa­chę ja­kieś ga­ze­ty, żeby za­sło­nić wiel­ką pla­mę na ko­szu­li, i czym prę­dzej wy­mkną­łem się ze szko­ły. To był wspa­nia­ły zjazd ab­sol­wen­tów. Za­czy­na­łem od­kry­wać Pia­sta na nowo.

Jak się nie­ba­wem do­wie­dzia­łem, dy­rek­tor­ka szko­ły dała Pla­to­no­wi ostrą re­pry­men­dę za noc­ne sza­leń­stwa. Była szcze­gól­nie zła na Wit­ka za to, że w jego za­stęp­stwie sama mu­sia­ła wi­tać pry­ma­sa i wy­gło­sić na­pręd­ce krót­kie prze­mó­wie­nie, na co nie mia­ła aku­rat naj­mniej­szej ocho­ty. Oczy­wi­ście na­bo­żeń­stwo od­by­ło się bez za­kłó­ceń, a ab­sol­wen­ci, zwłasz­cza star­szej daty, oka­zy­wa­li szcze­ry za­chwyt obec­no­ścią jego eks­ce­len­cji oraz prze­bie­giem uro­czy­sto­ści. San­dra zdo­ła­ła wró­cić do domu przed roz­po­czę­ciem mszy, a Iren­ka zo­sta­ła wcią­gnię­ta na za­ple­cze auli, gdzie do­cho­dzi­ła do sie­bie przez całą nie­dzie­lę. Sto­wa­rzy­sze­nie ab­sol­wen­tów Pia­sta, po­dob­nie jak ja, uzna­ło te­go­rocz­ny zjazd za wy­jąt­ko­wo uda­ny.

Do­pie­ro ty­dzień póź­niej od­wa­ży­łem się za­dzwo­nić do Wi­tol­da Pla­to­na i na­wią­zać do roz­mo­wy w ki­ciar­ni. Na­wet nie by­łem pe­wien, czy pa­mię­ta o pro­po­zy­cji za­trud­nie­nia mnie w roli na­uczy­cie­la, jaką zło­żył przy któ­rejś tam bu­tel­ce. Z dru­giej stro­ny sam nie zde­cy­do­wa­łem, czy rze­czy­wi­ście chcę sta­wać po dru­giej stro­nie szkol­nej ba­ry­ka­dy. Bę­dąc uczniem Pia­sta, znie­na­wi­dzi­łem szkol­ny sys­tem i wszyst­kich na­uczy­cie­li. Co do jed­nej i co do jed­ne­go. No, może nie wszyst­kich znie­na­wi­dzi­łem, ale z całą pew­no­ścią ni­ko­go nie po­lu­bi­łem. Nie tak daw­no, po­pi­ja­jąc piwo z przy­ja­ciół­mi z cza­sów li­ce­al­nych za­sta­na­wia­li­śmy się, czy spo­tka­li­śmy na swo­jej dro­dze choć­by jed­ne­go na­uczy­cie­la, któ­re­mu by­li­by­śmy za coś wdzięcz­ni i któ­ry miał ja­kiś zna­czą­cy po­zy­tyw­ny wpływ na na­sze do­ro­słe ży­cie. Z przy­kro­ścią mu­szę stwier­dzić, że nie zna­leź­li­śmy oso­by speł­nia­ją­cej te kry­te­ria. Oczy­wi­ście, że w cza­sie dys­ku­sji po­ja­wia­ły się gło­sy o tym lub in­nym na­uczy­cie­lu, że był w po­rząd­ku, że faj­ny i w ogó­le, ale za chwi­lę ktoś przy­ta­czał stos ar­gu­men­tów po­par­tych przy­kła­da­mi, że tak na­praw­dę to nie był w po­rzo, że był nie­spra­wie­dli­wy i ogól­nie rzecz bio­rąc wcze­śniej czy póź­niej oka­zy­wał się naj­zwy­klej­szym dup­kiem.

Pa­mię­ta­li­śmy wszyst­kie, na­wet naj­mniej­sze wpad­ki na­uczy­cie­li, o któ­rych oni sami być może nie mie­li bla­de­go po­ję­cia. A to ko­bie­ta od pol­skie­go za­ło­ży­ła suk­nię tył na­przód, a to fi­zyk po­wie­dział „po­szłem” za­miast „po­sze­dłem”, a to miał pla­mę na tył­ku czy reszt­ki pta­siej kupy we wło­sach. Tak mię­dzy bo­giem a praw­dą, tro­chę bel­from współ­czu­łem, że nie mie­li­śmy do nich na tyle za­ufa­nia, aby po­dejść i po­wie­dzieć „Pani pro­fe­sor, prze­pra­szam, ale chy­ba ptak wal­nął pani kupę na wło­sy”. Pani po­dzię­ko­wa­ła­by nam za uwa­gę, zmy­ła co trze­ba i zo­sta­li­by­śmy przy­ja­ciół­mi, może na­wet wy­sy­ła­li do sie­bie kart­ki z wa­ka­cji i ese­me­sy z oka­zji świąt. Ale nic ta­kie­go nig­dy się nie wy­da­rzy­ło. Tak bar­dzo nie lu­bi­li­śmy więk­szo­ści pro­fe­so­rów (po­zo­sta­ła mniej­szość była nam po pro­stu obo­jęt­na), że każ­da ich wpad­ka ozna­cza­ła dla nas chwi­lę za­słu­żo­nej sa­tys­fak­cji i trium­fu. Punkt dla uczniów i na­gro­da za do­zna­ne krzyw­dy. Wy­obraź­cie so­bie na przy­kład taką lek­cję. Fa­cet roz­pły­wa się na te­mat ja­kie­goś wiesz­cza, chy­ba na­wet Mic­kie­wi­cza. Był tro­chę prze­zię­bio­ny, więc co parę mi­nut prze­pra­szał i od­wra­cał się ty­łem do kla­sy, wy­dmu­chu­jąc nos w kra­cia­sty ka­wa­łek ma­te­ria­łu. Za trze­cim czy czwar­tym ra­zem cho­wa do kie­sze­ni chu­s­tecz­kę, a oczom ca­łej kla­sy uka­zu­je się wiel­ki gil. Wi­siał mu z nosa i po­przez wąsy się­gał aż do po­ło­wy bro­dy. Mało nie spa­dłem pod ław­kę, pa­trząc na pana pro­fe­so­ra. A kie­dy fa­cet z tym gi­lem za­czął uro­czy­ście re­cy­to­wać „Mło­do­ści, Ty nad po­zio­my wy­la­tuj…”, zwy­czaj­nie po­pła­ka­łem się z ra­do­ści. Ja­kaś nie­roz­gar­nię­ta ko­le­żan­ka w pew­nej chwi­li pod­nio­sła rękę na znak, że chce za­brać głos. Kie­dy na­uczy­ciel za­py­tał, o co cho­dzi, ta wal­nę­ła pro­sto z mo­stu „Pa­nie pro­fe­so­rze, ma pan gila”. Fa­cet ob­ra­ził się i wy­szedł. Pra­wie umar­łem ze śmie­chu. Ma­jąc w pa­mię­ci nie­zli­czo­ną ilość po­dob­nych hi­sto­rii, zda­wa­łem so­bie do­sko­na­le spra­wę, że każ­dy bel­fer ska­za­ny jest na co­dzien­ną oce­nę pod­opiecz­nych. Chy­ba je­dy­nym ra­tun­kiem i spo­so­bem na wyj­ście z twa­rzą w przy­pad­ku nie­za­mie­rzo­nej wpad­ki jest po­ka­zać mło­dym lu­dziom, że tak jak oni jest się zwy­kłym czło­wie­kiem. Bo niby czy ja się na­praw­dę tak bar­dzo od nich róż­nię? Też sie­dzę na ki­blu i czy­tam ga­ze­tę, słu­cham dziw­nej mu­zy­ki, mam przy­ja­ciół, lep­sze i gor­sze dni, wady i za­le­ty. Wy­obra­ża­li­ście so­bie kie­dyś wa­szych na­uczy­cie­li cho­dzą­cych po domu w ga­ciach, znie­na­wi­dzo­ną na­uczy­ciel­kę ro­bią­cą kupę czy ko­cha­ją­cą się z bro­da­tym mę­żem? Śmiesz­ne, praw­da? Tyl­ko w su­mie dla­cze­go nie uznać, że to nie tyle za­baw­ne, co nor­mal­ne. Nie­ste­ty, mło­dzież jest zda­nia (do cze­go nie­wąt­pli­wie przy­czy­nia­ją się sami pe­da­go­dzy), że na­uczy­cie­lom bli­żej do cy­bor­gów niż do homo sa­piens. A cy­bor­gom trud­no za­ufać, trud­no z nimi dys­ku­to­wać, a jesz­cze trud­niej się z nimi za­przy­jaź­nić.

Te­le­fo­nicz­na roz­mo­wa z Pla­to­nem trwa­ła bar­dzo krót­ko. By­łem miło za­sko­czo­ny fak­tem, że do­sko­na­le pa­mię­tał roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną w ki­ciar­ni, jak rów­nież tym, iż bar­dzo kon­kret­nie po­in­for­mo­wał o tym, co na­stą­pi. Po­le­cił mi jak naj­szyb­ciej do­star­czyć do szko­ły tak zwa­ne pa­pie­ry, czy­li dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów, ży­cio­rys ze zdję­ciem i ta­kie tam. Na­stęp­nie cze­ka­ła mnie roz­mo­wa z dy­rek­cją, po któ­rej oka­że się osta­tecz­nie, co i jak. No to wspa­nia­le. Spra­wy przy­bie­ra­ły dość szyb­ki ob­rót. O for­mal­ne przy­go­to­wa­nie i pa­pie­ry by­łem spo­koj­ny. Nie ukry­wam jed­nak, że tro­chę oba­wia­łem się roz­mo­wy z naj­wyż­szą szkol­ną wła­dzą. Mia­łem na­dzie­ję, iż bę­dzie w niej uczest­ni­czy­ła rów­nież wi­ce­dy­rek­tor Byr­cyn. Uczy­ła mnie geo­gra­fii, a kie­dy w ostat­niej kla­sie li­ceum do­wie­dzia­ła się, że za­mie­rzam zda­wać na geo­gra­fię na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, za­ję­ła się mną szcze­gól­nie, z miej­sca sta­łem się jej oczkiem w gło­wie. Ale te­raz nie wiem na­wet, czy mnie pa­mię­ta­ła. Łu­dzi­łem się, że jed­nak nie. Mogę po­wie­dzieć bez wcho­dze­nia w szcze­gó­ły, że pod­czas na­uki w Pia­ście nie utrzy­my­wa­łem z nią co­dzien­nych kon­tak­tów. Raz tyl­ko otrzy­ma­łem od pani dy­rek­tor za­pro­sze­nie do ga­bi­ne­tu, któ­re­go nie­ste­ty nie mo­głem od­rzu­cić. Po­szło o ja­kieś pod­ra­bia­ne zwol­nie­nia le­kar­skie, któ­re wy­pi­sa­ła mi i dwóm ko­le­gom ko­le­żan­ka z rów­no­le­głej kla­sy. Były to cza­sy, kie­dy służ­ba zdro­wia po­sia­da­ła nie­zwy­kle przej­rzy­stą struk­tu­rę re­jo­no­wą, co ozna­cza­ło w prak­ty­ce przy­pi­sa­nie każ­de­go oby­wa­te­la do jed­nej kon­kret­nej przy­chod­ni w miej­scu za­miesz­ka­nia. Nasz kło­pot po­le­gał na tym, że każ­dy z nas miesz­kał w in­nej czę­ści mia­sta, a le­karz, któ­re­go pie­cząt­ka wid­nia­ła na zwol­nie­niach, urzę­do­wał w Wi­la­no­wie. Nikt z nas nie miesz­kał na­wet w jego oko­li­cach. Ba, tak na­praw­dę dok­tor Go­łąb w ogó­le nie ist­niał. Ale mimo nie­ist­nie­nia od­da­wał uczniom Pia­sta na­praw­dę wie­le przy­sług. Cho­ro­wa­li­śmy le­gal­nie przy­najm­niej kil­ka razy w se­me­strze. A wia­do­mo, zwol­nie­nia le­kar­skie wy­glą­da­ły bar­dziej wia­ry­god­nie niż zwol­nie­nia od ro­dzi­ców. Nie­ste­ty, do­pa­dły nas szkol­ne or­ga­na ści­ga­nia i skoń­czy­li­śmy ze zwie­szo­ny­mi gło­wa­mi przed ob­li­czem naj­wyż­szej dy­rek­cji. Wy­słu­cha­li­śmy tego, co zwy­kle sły­szy uczeń od na­uczy­cie­la. Że to złe, co ro­bi­my, że nie­god­ne ucznia Pia­sta, że od ta­kich drob­nych rze­czy się za­czy­na, a póź­niej to już tyl­ko kry­mi­nał, gwał­ty i mor­der­stwa (no, może tu tro­chę prze­sa­dzi­łem), że mu­si­my się nad sobą za­sta­no­wić, że będą kon­se­kwen­cje i tak da­lej.

Mia­łem taką nie­ak­cep­to­wa­ną w szko­le przy­pa­dłość, że w naj­bar­dziej stre­su­ją­cych sy­tu­acjach wprost pę­ka­łem ze śmie­chu. Czu­łem się, jak­bym stał obok i pa­trzył na sie­bie. A wi­dok trój­ki ma­ło­la­tów ka­ja­ją­cych się przed ob­li­czem dy­rek­cji był prze­za­baw­ny. Wie­dzia­łem, że je­śli spoj­rzę na któ­re­goś z ko­le­gów, to pęk­nę, a wte­dy do­pie­ro mo­gli­by­śmy mieć na­praw­dę po­waż­ne kło­po­ty. Wpad­ka z dok­to­rem Go­łę­biem (bę­dą­ca po­cząt­kiem na­szej dro­gi prze­stęp­czej) skoń­czy­ła się oce­ną na­gan­ną z za­cho­wa­nia na ko­niec dru­giej kla­sy li­ceum. War­to do­dać, że kara spły­nę­ła po mnie jak po ma­śle, oce­na na­gan­na nie mia­ła wpły­wu na pro­mo­cję do na­stęp­nej kla­sy. A świa­dec­two? Kto to bę­dzie kie­dy oglą­dał. No, może moje dzie­ci, ale dla nich to prze­cież nie­zbi­ty do­wód, że tata to był rów­ny chłop. Trze­ba rów­nież szcze­rze przy­znać, że pani dy­rek­tor za­cho­wa­ła się wów­czas bar­dzo w po­rząd­ku. Nie we­zwa­ła ro­dzi­ców, nie zro­bi­ła afe­ry, nie do­sta­li­śmy do­ży­wo­cia, a pod­ra­bia­ne zwol­nie­nia na na­szych oczach po­dar­ła i wy­rzu­ci­ła do ko­sza na śmie­ci. Oczy­wi­ście umó­wi­li­śmy się, że już nig­dy wię­cej po­dob­nych rze­czy nie zro­bi­my, że bę­dzie­my grzecz­ni i sta­nie­my się wzo­rem dla przy­szłych po­ko­leń, jak te smer­fy, mali i pra­co­wi­ci. A przy oka­zji w przy­szłym ty­go­dniu wy­szo­ru­je­my do­dat­ko­wo szkol­ne ki­ble. Z tego wszyst­kie­go po lek­cjach wy­pi­li­śmy z ko­le­ga­mi po pięć piw, zło­rze­cząc co­raz we­se­lej na cięż­ki uczniow­ski los. Oto do cze­go szko­ła do­pro­wa­dza mło­dych lu­dzi.

Po­sta­no­wi­łem nie przy­po­mi­nać pani dy­rek­tor tego, co nas łą­czy. Nie ma sen­su wra­cać do cza­sów szkol­nych, te­raz je­stem już od­po­wie­dzial­nym i ukształ­to­wa­nym czło­wie­kiem. Czyż­by? Po pro­stu wej­dę pew­nym kro­kiem do se­kre­ta­ria­tu, ski­nę gło­wą na dzień do­bry, wkro­czę śmia­ło do ga­bi­ne­tu, przy­sią­dę na kra­wę­dzi sto­łu, za któ­rym będą sie­dzia­ły obie pa­nie dy­rek­tor­ki, od­pa­lę spo­koj­nie cy­ga­ro i po­wiem „Do­bra, dziew­czy­ny, nie mam dla was za dużo cza­su, ustal­my za­tem, co, kie­dy i jak. Pie­nią­dze nie gra­ją roli. Mogę wpa­dać we wtor­ki, śro­dy i czwart­ki. W pią­tek od­po­czy­wam przed week­en­dem, a w po­nie­dzia­łek po. Je­stem pe­wien, że ja­koś się do­ga­da­my” – do­dam na za­koń­cze­nie, ob­da­ro­wu­jąc zba­ra­nia­łe pa­nie sze­ro­kim uśmie­chem, za­cią­ga­jąc się cy­ga­rem i strzą­sa­jąc po­piół do sto­ją­cej przede mną fi­li­żan­ki z kawą.

Spo­tka­nie wy­zna­czo­ne było na go­dzi­nę czter­na­stą i po­wiedz­my so­bie szcze­rze, kie­dy pięć mi­nut wcze­śniej wcho­dzi­łem do bu­dyn­ku Pia­sta, nogi się pode mną ugi­na­ły. Na­gle zda­łem so­bie spra­wę, jak bar­dzo za­le­ży mi na tym, by być tu na­uczy­cie­lem i jak bar­dzo by­łem nie­przy­go­to­wa­ny do roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, bo tak ją so­bie wy­obra­ża­łem. Nie zna­łem pra­wych do­pły­wów Za­mbe­zi, nie do­grze­ba­łem się w pa­mię­ci współ­czyn­ni­ka dziet­no­ści ko­biet w We­ne­zu­eli ani da­nych, ile hek­ta­rów je­zior tra­fia szlag w wy­ni­ku nie­szczel­no­ści szamb w go­spo­dar­stwach wschod­niej czę­ści na­sze­go kra­ju. Nie wie­dzia­łem też, jaka jest sto­li­ca Dżi­but­ti ani ilu Ara­bów miesz­ka w Fin­lan­dii (o tym, że i tam już są, wie­dzia­łem, bo wi­dzia­łem na wła­sne oczy). Krót­ko mó­wiąc, by­łem do dupy je­śli cho­dzi o geo­gra­fię. Za­czą­łem się na­tu­ral­nie bać, prze­cież wi­ce­dy­rek­tor Byr­cy­no­wa jest ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko spe­cja­list­ką od geo­gra­fii. I to uzna­ną. Przez kil­ka­dzie­siąt lat pra­cy w Pia­ście do­ro­bi­ła się chy­ba z mi­lio­na olim­pij­czy­ków. Na pew­no po­tra­fi­ła wy­mie­nić pierw­sze dzie­sięć naj­bar­dziej po­pu­lar­nych na­zwisk w Mon­go­lii. Tak to so­bie przy­najm­niej wy­obra­ża­łem. Kur­wa, zro­bię z sie­bie de­bi­la, jak zwy­kle. Le­d­wo wsze­dłem do szko­ły, gdzie przy wej­ściu za­re­je­stro­wał mnie wą­sa­ty ochro­niarz, zdą­ży­łem zgło­sić przy­by­cie w se­kre­ta­ria­cie, do­wie­dzieć się, że pani dy­rek­tor ma go­ścia i że pro­si, abym jesz­cze parę mi­nut po­cze­kał, a już sta­łem na ze­wnątrz bu­dyn­ku i ner­wo­wo pa­li­łem pa­pie­ro­sa. Za­wsze kie­dy się czymś de­ner­wo­wa­łem, dużo pa­li­łem. Na­wet w bez­stre­so­wych oko­licz­no­ściach pa­li­łem sta­now­czo za dużo i cią­gle obie­cy­wa­łem so­bie, że w nie­da­le­kiej przy­szło­ści skoń­czę z tym pa­skud­nym na­ło­giem.

Cze­ka­jąc na