Zaufaj miłości - Kate Welsh - ebook

Zaufaj miłości ebook

Kate Welsh

4,1

Opis

Caroline nie mogła pozwolić, by obcy ludzie wychowywali Jamiego, jej przyrodniego braciszka. Ich wspólny ojciec i jego nowa żona zginęli tragicznie, a kilkumiesięczne niemowlę zostało sierotą. Caroline uzyskała zgodę na adopcję. Stała się matką malca nie tylko na papierze. Pokochała go i stworzyła mu dom. Tymczasem po kilku latach pojawia się mężczyzna, do którego chłopiec jest niezwykle podobny, i w dodatku twierdzi, że jest ojcem Jamiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (55 ocen)
26
12
13
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Kate Welsh

Zaufaj miłości

Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Harlequin.Każda chwila może być niezwykła.

Czekamy na listy Nasz adres:

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa 12, skrytka pocztowa 21

Tytuł oryginału: The Doctor's Secret Child Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 2006 Redaktor serii: Barbara Syczewska-Olszewska Opracowanie redakcyjne: Barbara Syczewska-Olszewska Korekta: Ewa Długosz-Jurkowska

© 2006 by Kate Welsh

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2007

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych czy umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy Wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Orchidea są zastrzeżone.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: Studio Q, Warszawa

Printed in Spain by Litografia Roses, Barcelona

ISBN 978-83-238-2894-5

Indeks 378577

ORCHIDEA – 137

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Podziękowania

W podzięce dla Andy i Paula za długie lata przyjaźni i dodawania mi otuchy w pisaniu, za miłość i bezinteresowną pomoc dla nas obojga w ostatnich, trudnych latach.

Prolog

Z okna biblioteki Hopewell Manor Caroline Hopewell patrzyła na wezbraną rzekę, płynącą na tyłach posiadłości. Odetchnęła głęboko, szukając ukojenia w zapachu niemowlaka, którego trzymała na rękach, i emulsji cytrynowej, którą niedawno wypastowała półki na książki. Z niezliczonych tomów, stłoczonych od podłogi do sufitu na półkach z wiśniowego drewna, dolatywał też zapach lekkiej stęchlizny. Część drogocennych zbiorów znajdowała się w tym pomieszczeniu od ponad stu lat.

Nawet jednak w przyjaznym wnętrzu dobrze znanego sobie pokoju nie była w stanie się wyciszyć. Emocje Caroline były splątane niczym łodygi wodnych roślin w wartkim nurcie rzeki i tak mroczne i zamglone, jak błotniste dno. Po przeczytaniu testamentu ojca wiedziała to, co podejrzewała od dawna – siedemnastowieczny dwór i otaczająca go posiadłość miały być jedynym spadkiem po Jamesie Hopewellu.

W każdym razie jedynym przyzwoitym spadkiem, bo zostawił po sobie również wiele skandali.

Caroline powróciła myślami do przyczyny, dla której w ogóle doszło do odczytywania testamentu Jamesa Gallaghera Hopewella. Mimo całego rozgoryczenia Caroline opłakiwała ojca. Podobnie jak jej matka, która pamiętała, jakim był człowiekiem, kiedy wychodziła za niego za mąż przed dwudziestoma trzema laty.

Zdawała sobie sprawę, że to niemądre opłakiwać mężczyznę, który porzucił ją i jej cudowną matkę i ożenił się z o wiele młodszą kobietą, ponieważ była z nim w ciąży. Przytuliła mocniej słodkie maleństwo. Kochała braciszka mimo smutku i rozgoryczenia, jakie towarzyszyły jego przyjściu na świat.

Wciąż się zastanawiała, czy ojciec przeczuwał, że miała to być jego ostatnia podróż. Nie mogła zapomnieć jego oczu, kiedy podawał jej Jamiego i prosił, by zaopiekowała się braciszkiem, gdyby im coś się stało. Była niezadowolona, w końcu rzecz działa się w Boże Narodzenie – pierwsze w życiu Jamiego – a oni zostawiali dziecko, by jechać na wczasy z klientami.

Odwróciła się i spostrzegła matkę. W wieku czterdziestu lat Juliana Hopewell nadal była piękną, energiczną kobietą. Jej rudoblond włosy były równie lśniące, jak jasnozielone oczy. Wszyscy mówili im, że różnią się tylko kolorem włosów. Włosy Caroline były bardziej złociste. Obie miały wysokie kości policzkowe, lekko kanciastą szczękę i wydatne usta. Nawet lekko skośne oczy i kształt brwi Caroline odziedziczyła po matce.

– Usiądź, Caro, i powiedz mi wszystko – poprosiła Juliana.

Dwa identyczne fotele stały oświetlone bijącą z kominka ciepłą poświatą, która rozpraszała ponury mrok.

Caro ruszyła przez pokój, wpatrzona w zawiłe wzory perskiego dywanu. Modliła się, żeby jej decyzja nie przysporzyła matce dodatkowego cierpienia, nie zrujnowała jej życia czy życia Jamiego.

Przekonywała samą siebie, że nie ma wyboru. Złożyła obietnicę, a w dodatku teraz miała ona zupełnie inną wagę.

– Mamo, zdecydowałam się na krok, który chyba zrozumiesz. – Zdawała sobie sprawę, że mówi błagalnym tonem.

Bez trudu czytała w myślach Juliany; ich charaktery były równie podobne, jak twarze. Tak wiele zmieniło się w tak krótkim czasie!

– Naprawdę myślisz, że nie wiem, co chcesz powiedzieć? – spytała Juliana.

Caroline gładziła malca po pleckach, próbując go uspokoić.

– Chcę zatrzymać Jamiego, jeśli sąd wyrazi zgodę – zaczęła, usiłując mówić głośno i zdecydowanie. – Z czasem postaram się go adoptować. Gdyby Natalie miała rodzinę, musiałabym uwzględnić ich prawa do dziecka. W tej sytuacji nie mogę dopuścić do tego, żeby władze stanowe oddały go obcym ludziom. Powinien dorastać tutaj. Wiem, że to nie jest w porządku wobec ciebie. Tak jak wszystko inne, mamo. A teraz…

– Usiądź. Chodzisz z nim już od paru godzin.

Caroline z ulgą usadowiła się w skórzanym fotelu, który czekał rozgrzany ciepłem kominka. Odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na matkę. Jak wiele by dała, żeby oszczędzić jej cierpienia w ostatnich latach. Romans ojca, rozwód, dziecko, wypadek… Nawet zza grobu ojciec obarczał matkę swoimi sprawami.

– Chyba byłaś zaskoczona, że ojciec wyznaczył cię ad-ministratorką Hopewell.

– Nadal jestem zaskoczona. – Juliana uniosła brwi o idealnym łuku.

Nie wypadało mówić źle o zmarłych, ale James nie postępował uczciwie.

– Teraz będziesz obciążona odpowiedzialnością za utrzymanie Hopewell – ciągnęła.

Obie będą obciążone, dodała w myślach.

Juliana skinęła głową, sprawnie porządkując stertę czasopism, które rozsypały się jej na kolanach.

– Wolę sądzić, że James usiłował na swój sposób być uczciwy.

– Ale to przykuwa cię do tego miejsca.

– Caro, twój ojciec wiedział, że kocham tę stertę cegieł i kamieni nie mniej niż on. Wiedział też, że zaopiekuję się posiadłością, póki dzieci nie będą potrafiły się nią zająć. Testament pozwala mi dożywotnio mieszkać tutaj. Bardzo was wszystkich kochał. On… – Urwała. Włożyła czasopisma do stojaka przy fotelu. – On był dobrym ojcem.

– I bezsprzecznie beznadziejnym mężem – dorzuciła Caroline.

– Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Teraz Hopewell należy do ciebie, twoich sióstr i brata. Ojciec i Natalie nie żyją. Wróćmy do twojej decyzji. Dziecko to ciężar, Caro. Zwłaszcza Jamie. Myślisz, że nie słyszę, jak popłakuje niemal przez cały czas?

Caroline zesztywniała.

– Jego rodzice nie żyją. Jest niespokojny.

– Płakał, zanim zginęli. Wiem, że kochasz braciszka. Ja też go kocham. Nigdy nie winiłam Jamiego za to, co zrobili James i Natalie.

Właśnie dlatego Caro czuła, że wolno jej podjąć taką decyzją. Matka kocha Jamiego, mimo że jest synem kobiety, która zabrała jej męża.

– Nie mogę oddać go obcym ludziom.

– Rozumiem to, ale dopiero zaczynasz życie.

Oczy Caroline zaszły łzami. Mocno przycisnęła dziecko do siebie. Przytknęła policzek do jego pokrytej puchem główki. Łączyło ją z nim o wiele więcej niż tylko obowiązek.

– Dam sobie radę, mamo.

Juliana Hopewell uśmiechnęła się łagodnie.

– W to nie wątpię. Rzecz w tym, jak ciężko ci będzie i ile będziesz musiała ponieść wyrzeczeń, córeńko. Już to przemyślałam. Wychowam Jamiego. Jak już wspomniałam, mogę tu mieszkać do końca życia. A to jest przecież także dom Jamiego. Mam dopiero czterdzieści lat. W dzisiejszych czasach wiele kobiet zakłada rodziny w tym wieku.

– Nie! – Caro nie mogła się na to zgodzić. – Ja mu to przyrzekłam, a ty już odchowałaś swoje dzieci, mamo. Abby dopiero wyjechała na studia. Pora, żebyś wreszcie zajęła się sobą.

– A ty masz przed sobą całe życie – zaoponowała Juliana. – Wierz mi, większość mężczyzn nie marzy o gotowej rodzinie, choćbyś była nie wiem jak piękna. Dziecko mocno zaważy na twoich szansach.

Caroline przeniosła wzrok z braciszka na matkę.

– Szczerze mówiąc, mamo, nie wiem, czy wyjdę kiedykolwiek za mąż, wiedząc, jak ojciec postąpił z tobą. A tak przynajmniej będę miała dziecko.

– Małżeństwo nie kończy się na dzieciach. – Juliana podniosła głos. – Małżeństwo to dzielenie z partnerem radości i smutków, to wzajemne wspieranie się.

– Czyli to wszystko, czego ojciec nie robił. Przypomnij sobie Kyle'a, mojego tak zwanego narzeczonego, który jednego dnia zapewniał mnie o miłości, a drugiego żądał zwrotu zaręczynowego pierścionka.

– Kyle Winston po trupach wspinał się po szczeblach towarzyskiej drabiny. Lepiej, że zniknął nam z oczu. To nie był człowiek, tylko szczur, i ma dokładnie taką żonę, na jaką sobie zasłużył.

Kiedy Caro widziała go ostatni raz w mieście, szedł objuczony pakunkami, z uwieszoną u ramienia szczebioczącą żoną. Rozumnych ludzi miłość zmieniała w głupców. Obracała w gruzy ich uporządkowane życie. Wystarczy spojrzeć na spustoszenia, jakich dokonał jej ojciec, zakochując się w kobiecie, która nie była jego żoną.

– Tak czy owak, nie można osądzać całego rodu męskiego na podstawie dwóch osobników – ciągnęła Juliana.

Można się było z tym zgodzić lub nie, Caro jednak postanowiła brnąć dalej.

– Mówmy o Jamiem. Jeśli jego obecność tutaj będzie dla ciebie przykra, zamieszkam osobno, jak tylko znajdę pracę.

– Ani mi się waż! – przeraziła się Juliana. – Jamie przypomina mi o rozstaniu, ale rozwód miał też swoje plusy.

– Nie rozumiem. – Caroline ściągnęła brwi.

– Przez te wszystkie lata sądziłam, że jestem szczęśliwa. Tak jednak nie było i dopiero odejście Jamesa uprzytomniło mi tę prawdę. Teraz dopiero dowiaduję się, kim jestem i kim chciałabym być.

– Kim, mamo?

Juliana zawahała się.

– Obiecujesz, że nie weźmiesz mnie za wariatkę?

– Jesteś najbardziej zrównoważoną osobą, jaką znam. Kim chcesz zostać?

– Nie kim, ale czym. Pieniądze, jakie dostałam przy rozwodzie, nie starczą mi na długo. Nie mam zawodu, a jeszcze kawał życia przede mną. Muszę się z czegoś utrzymywać, podobnie jak wy. Zamierzam coś zrobić z tym kawałkiem ziemi na urwisku, który kupiłam za część odprawy rozwodowej.

– Myślałam, że go kupiłaś, bo przypominał ci Włochy.

– Przypomina mi Włochy i winnicę, w której dorastałam. Lubię tam chodzić. Siadam na progu uroczej wiktoriańskiej ruiny i marzę. Chcę uprawiać winogrona i zbudować winiarnię. Moglibyśmy zapraszać gości na próbowanie win i obsługiwać imprezy w tej malowniczej scenerii. – Oczy Juliany rozbłysły ożywieniem. – Stare, wielkie domiszcze mogłybyśmy zmienić w zajazd, a z czasem wyspecjalizować się w obsłudze bankietów. Co ty na to?

Caroline udzielił się entuzjazm matki.

– Mogłabym mieć Jamiego przy sobie, zamiast oddawać go do żłobka, a także wykorzystać moje studia handlowe. Sammy nauczyłaby się uprawiać winogrona, skoro chodzi do szkoły rolniczej. Na pewno jej się to spodoba. Abby stale wspomina o zarządzaniu hotelami i organizacji imprez. A ty, mamo, mogłabyś zająć się produkcją win, tak jak zamierzałaś, zanim poznałaś tatę.

– Wreszcie zostanę producentką win.

– Wielkie umysły myślą podobnie. Jak nazwiemy winnicę?

Juliana uśmiechnęła się lekko.

– Winnica Hopewell, oczywiście.

Rozdział 1

Sześć lat później

– Tu mama. – W zbolałej głowie Treya Westerly'ego rozległ się głos z domofonu. Doktor dopiero co wszedł do swojego mieszkania. – Słyszysz mnie, Wesley? Gdzie odźwierny?

Zapewne się schował, skrzywił się Trey, rzucając teczkę na najbliższe krzesło. Wszyscy zwracali się do niego „Trey” lub „doktorze”. Wszyscy, z wyjątkiem matki, kiedy popadała w jeden ze swoich władczych nastrojów.

Jako przykładny syn, którym usilnie starał się być, podniósł słuchawkę.

– Domyślam się, że chcesz wejść. – Przyciskał słuchawkę do ucha, jednocześnie rozwiązując krawat.

– Rozminęłam się z tobą w szpitalu o minuty. Musiałam znowu wziąć taksówkę tutaj, ledwie wysiadłam pod szpitalem.

Trey właśnie zakończył szesnastogodzinny dzień pracy. Jak śmiał wychodzić z gabinetu o dziewiątej wieczór, skoro matka mogła wrócić wcześniej i pojawić się niezapowiedziana! Wystukał kod, żeby mogła wejść do holu budynku, i odwiesił słuchawkę. Kochał matkę. Naprawdę. Czasem jednak marzył o tym, żeby być sierotą.

Tego dnia uczestniczył w czterech operacjach. Przy obiedzie oglądał klisze rentgenowskie. Ponieważ służąca miała wolny wieczór, kolację zjadł w windzie, jadąc ratować gangstera nastolatka, który zapewne wróci za rok dwa na stół operacyjny.

Czasem zastanawiał się, po co to wszystko robi.

A potem przypomniał sobie czterolatkę z wewnętrznymi obrażeniami, którą uchronił od śmierci o piątej nad ranem. Łzy szczęścia w oczach wdzięcznych rodziców, których poinformował, że dziecko wyzdrowieje, oraz uśmiech, jakim obdarzyła go dziewczynka, w pełni rekompensowały trud. Świadomie wybrał chirurgię urazową.

Niecierpliwe dobijanie się przywróciło go teraźniejszości. Kiedy otwierał drzwi, głowa bolała go już trochę mniej. Uśmiechnął się, gdy matka wkroczyła do przedpokoju.

– Cześć, mamo – powitał ją. – Co cię sprowadza o tej porze? – Schylił się, by pocałować ją w policzek.

Odpowiedzią było milczenie, co zaskoczyło go jeszcze bardziej niż niezapowiedziana wizyta późnym wieczorem. Trey przyjrzał się matce uważnie. Tlenione włosy były upięte, jednak kilka kosmyków zwisało bezładnie. Sukienka była niestarannie uprasowana. Od dzieciństwa nie widział matki w takim stanie.

– Wyglądasz na zmęczoną i zdenerwowaną. Co się stało?

Przejechała ręką po pobrużdżonym czole.

– Wracam prosto z West Chester. – Sapnęła ciężko. -Może byśmy usiedli.

– Jasne. – Skinął ręką w stronę białej sofy, królującej w salonie. Stała naprzeciwko szklanych drzwi, prowadzących na taras, z którego rozciągał się widok na Central Park. Trey rozsiadł się w jednym z klubowych foteli i z rosnącym niepokojem obserwował, jak matka nerwowo mnie w palcach pasek torebki. Milczała. – Byłaś z wizytą u cioci Elaine?

– Nie u Elaine. Odwiedziłam Helen Jeffers w West Chester w Pensylwanii. Miałam zostać do końca tygodnia, ale kiedy go ujrzałam, wróciłam natychmiast, żeby ci powiedzieć. Przecież nie mogłam tego zrobić przez telefon. Byłoby ci przykro. Poza tym musisz sam go zobaczyć.

– Nic z tego nie rozumiem. – Albo matka mówiła zbyt niejasno, albo ból głowy nie pozwalał Treyowi pojąć czegoś oczywistego. – Kogo zobaczyć?

Przestała bawić się paskiem. Zdecydowanie otworzyła torebkę i wyjęła złożony kawałek gazety.

– Pomyśleć, że mogłam tego nigdy nie ujrzeć. To cud. Pojechałam do Helen, u której nie byłam od ośmiu lat. Nie miałam powodu, żeby ją odwiedzać, od kiedy wróciłeś do Nowego Jorku. Helen uwielbia Broadway, rozumiesz? No, powiedz coś wreszcie!

Trey patrzył na matkę oszołomiony. Miał ochotę zapytać: „Kim pani jest i co pani zrobiła z moją matką, która jest uosobieniem rozsądku?”.

– Co tak siedzisz, Wesleyu? Obejrzyj wreszcie! – zganiła go.

Trey skrzywił się ponownie na dźwięk imienia, które nadano mu przy urodzeniu. Na jego ojca mówiono Wes. Dziadek wiele lat wcześniej zdecydował się na zdrobnienie Lee. On sam w wieku dwunastu lat, w związku z tym, że jego poprzednicy wykorzystali zwyczajowe zdrobnienia, zażądał, by mówiono na niego Trey. Imię przyjęło się, co oszczędziło mu wielu szykan w liceum. Nigdy nie pojął, dlaczego jego przodkowie przekazywali klątwę potomnym, skoro nienawidzili tego imienia równie gorąco, jak on.

– Trey, mamo. Proszę cię. – Zmarszczył brwi, przygotowując się na dalsze katusze przy lekturze artykułu. Przeczytał nagłówek. Natychmiast zadał sobie pytanie, dlaczego spodziewano się, że będzie interesować go rodzina człowieka, który przed ponad siedmioma laty zniszczył jego małżeństwo. Potem zauważył zdjęcie najmłodszego członka rodziny, który wspólnie z najstarszym trzymał wielki sekator.

W pierwszej chwili uznał, że wzrok płata mu figle.

Serce załomotało mu w piersi.

Czy miał do czynienia z wyrafinowanym żartem pri-maaprilisowym? Spojrzał na matkę. Nie. Nie była dobrą aktorką, a takie dowcipy do niej nie pasowały. Znowu popatrzył na wycinek prasowy i zaczął czytać głośno, by upewnić się, że nie śni.

– „Najmłodszy z Hopewellów przecina wstęgę. Jamie Hopewell, przybrany syn Caroline Hopewell i najmłodszy członek nowego klanu producentów win w hrabstwie Bucks, pomaga przeciąć wstęgę w Bella Villa, nowo otwartym kompleksie bankietowym, którego inauguracja w niedzielę…” – Urwał. Dotarła do niego brutalna prawda: Natalie go oszukała.

Wiadomość o ślubie eksżony, Natalie, z Jamesem Hopewellem dotarła do niego przez przyjaciółkę matki, Helen Jeffers, podobnie jak rok później wieść o śmierci obojga. Musiało minąć sześć lat. Caroline Hopewell zaadoptowała chłopca, który wyglądał dokładnie jak Trey w dzieciństwie.

– Natalie mnie oszukała – powiedział. Kiedy się rozwodzili, nie była w ciąży z Hopewellem, lecz z nim, Treyem. Ma siedmioletniego syna, o którego istnieniu nic nie wiedział.

Pytanie, jak powinien postąpić w tej sytuacji.

Godzinę zajęło mu pozbycie się matki wraz z jej dobrymi radami, dobę – podjęcie decyzji. Musiał rozważyć całą sytuację. Choćby nawet chciał, nie był w stanie zapomnieć o istnieniu Jamiego. Gdyby zdecydował, że chce odegrać rolę w życiu syna, los kilku osób uległby zmianie. Jego własny, syna i kobiety, którą chłopiec nazywał matką.

Trey musiał spojrzeć trudnej prawdzie w oczy: ktoś niewątpliwie będzie cierpiał.

Pragnąc zminimalizować szkody, uznał, że będzie postępował bardzo ostrożnie. Najpierw osobiście sprawdzi, co się da, potem zadecyduje, co zrobi. Dwa dni zajęło mu załatwienie zwolnienia i zdobycie podstawowych informacji. To zadanie zlecił detektywowi; w tym czasie matka zarezerwowała dla niego na swoje nazwisko pokój w zajeździe Cliff Walk.

Hopetown, miasteczko, które nazwę zawdzięczało siedemnastowiecznemu przodkowi Caroline Hopewell, oczekiwało na nadchodzący sezon turystyczny. Zostawiwszy miasteczko za sobą, Trey dotarł do Hopewell Manor. Był to elegancki dom z cegły i kamienia, w stylu kolonialnym, otoczony kilkoma ceglanymi przybudówkami. Całość leżała przy szerokiej drodze, łączącej główną szosę oddzielającą Hopetown od rzeki. Tablica informowała, że droga jest własnością prywatną. Zwolnił i przeczytał: „Hopewell Manor 1689. Jesienią 1689 roku Josiah Hopewell postawił przy tej drodze chatę z bali, po czym w marcu 1690 przystąpił do budowy najstarszej części obecnego dworu. Przybudówki powstały w latach 1756 i 1810”. Na innej tablicy przeczytał: „Dom Josiaha Hopewella, założyciela miasta Hopetown w Pensylwanii. Urodzony w 1659 w Londynie. Zmarł tutaj w 1709”.

Popatrzył na drogę. Domyślił się, że winnice i motel znajdują się w innej części posiadłości. Niecierpliwiąc się przed spotkaniem, które chciałby mieć już za sobą, przejechał krętą drogą dalsze dwa kilometry.

Drewniana tabliczka po lewej stronie stromego podjazdu informowała, że znajdują się tu winnice i wytwórnia win Hopewell, zajazd Cliff Walk oraz kompleks bankietowy Bella Villa. Z daty poniżej wywnioskował, że winnice mają sześć lat. Droga brukowana kostką z granitu prowadziła na nadbrzeżne skały.

Energicznie zmieniał biegi, usiłując dostać się na szczyt skał. Był już blisko wierzchołka, kiedy na szosę wybiegł chłopiec, ze słuchawkami przenośnego odtwarzacza CD na uszach. Trey w osłupieniu przyglądał się, jak jego syn, bo niewątpliwie to był on, nie oglądając się na boki, przemyka przed maską samochodu, próbując dogonić idącego w oddali mężczyznę.

Trey wcisnął hamulec i zszokowany patrzył, jak chłopiec pędzi dalej, wołając mężczyznę, który w końcu się odwrócił. Zamiast jednak skarcić chłopca za przebiegnięcie przed maską samochodu, mężczyzna położył mu ręce na ramionach i zatrzymał go w miejscu, mówiąc:

– Nie możesz biegać wśród winorośli, bo połamiesz krzaki.

Winorośli? Dziecko mogło zginąć pod kołami samochodu, a mężczyzna martwi się o winorośl? Nawet nie wspomniał o tym, że trzeba uważać na szosie, ani że chłopiec o mały włos nie wpadł pod auto.

Oddalili się w kierunku rzędów winorośli, po czym mężczyzna zajął się roślinami. Jamie wyraźnie chciał mu pomagać; z parcianego worka wyciągał przedmioty i podawał mężczyźnie.

Obaj byli zbyt oddaleni od Treya, żeby mógł powiedzieć, co dokładnie robią, nie był jednak zachwycony, widząc syna, pracującego ramię w ramię ze zwykłym robotnikiem. Dobrze, że zdecydował się pojawić niezapowiedziany; w przeciwnym wypadku nie dowiedziałby się, jakie życie zmuszone jest wieść jego dziecko. Trey zerknął na zegarek. Dlaczego siedmiolatek nie przebywał tam gdzie było jego miejsce, czyli w szkole?

Nagle zadał sobie pytanie, dlaczego dwudziestodwuletnia Caroline Hopewell adoptowała przyrodniego brata i ponosiła odpowiedzialność za wychowywanie nie swojego dziecka? Czy chodziło o spadek? A może przysposobiła go, żeby mścić się na nim za występki rodziców Jamiego?

Trey ruszył za drogowskazami do Cliff Walk. Siedząca za wysokim kontuarem ciemnowłosa młoda recepcjonistka o łagodnych oczach wyglądała na roztargnioną. Z ulgą stwierdził, że nie skojarzyła jego nazwiska, kiedy wpisywał się do księgi gości. Chciał się rozejrzeć, zanim rodzina dowie się, kim on jest.

Postanowił przejść się po winnicy. Adwokat ostrzegał go, żeby nie próbował na własną rękę zbliżać się do Jamiego, a on zgodził się z nim. Teraz jednak nabrał na to ochoty. Ze zdjęcia w gazecie rozpoznał Julianę Hopewell, elegancką czterdziestoparolatkę. Oprowadzała wycieczkę po tłoczni win. Wytwórnia wydawała się, przynajmniej na oko, dobrze utrzymana. W naturalnych skałach wapiennych wydrążono głębokie piwniczki. Część win leżakowała w tradycyjnych beczkach. Po spróbowaniu wina Trey musiał przyznać, że najwyraźniej wytwórnia powstała pod dobrą gwiazdą. Kiedy wracał przez rozlewnię, aby dostać się na skróty do gabinetu Caroline Hopewell, przyłapał Julianę Hopewell, całującą się z mężczyzną, którego Trey widział wcześniej, pracującego w winnicy wraz z Jamiem.

Trey zawrócił, zamierzając wyjść niezauważony, gdy do pomieszczenia wbiegł innymi drzwiami Jamie.

– Babciu? Wujku Willu, co robisz mojej babci? – zażądał wyjaśnień.

Juliana Hopewell wyglądała na przerażoną. Will Reiger, główny winiarz, jak dowiedział się Trey podczas zwiedzania, popatrzył wprawdzie z niepokojem na chłopca, sprawiał jednak wrażenie zadowolonego z siebie.

– Dawałem babci wielkiego buziaka – odparł. – Chcesz buziaka ode mnie?

– Musisz mnie złapać. – Jamie zakręcił się i wybiegł tymi samymi drzwiami.

– Nie powinieneś był tego robić – powiedziała z wyrzutem Juliana.

– Czego? – Reiger uśmiechnął się łobuzersko. – Całować ciebie czy pytać, czy chce buziaka?

– Znajdź Jamiego i upewnij się, że nie powie nikomu, co widział. Nie chcę, żeby dziewczynki się dowiedziały.

– Są dorosłymi kobietami. Może gdyby ich matka zdecydowała się dać jeszcze raz szansę mężczyźnie, zaświtałoby im w głowach, że nie jesteśmy tutaj tylko po to, żeby odwalać najcięższą robotę.

Trey odwrócił się i wyszedł, pozostawiając tych dwoje. Zrezygnował z odwiedzenia Caroline Hopewell. Musiał jeszcze raz wszystko przemyśleć, podjąć pewne decyzje. Nie chciał popełnić błędu, który zaważyłby na dalszym postępowaniu. Zastanawiał się również, czy powinien wspomnieć o tym, co Jamie widział w rozlewni.

Dzień był ciepły, bezchmurny i słoneczny, pachniało wiosną. Drzewa zaczęły wypuszczać zielone listki, po horyzont ciągnęły się kępy traw, uginających się w podmuchach wiatru. Wiatr roznosił słodki zapach, który przypominał Treyowi, ile traci, mieszkając na Manhattanie, chociaż miał bardzo blisko do Central Parku. W drodze powrotnej do zajazdu spostrzegł w oddali Reigera. Mężczyzna szedł powoli, rozglądając się na boki, jakby czegoś lub kogoś szukał. Z chwili na chwilę jego ruchy stawały się coraz bardziej nerwowe.

Czyżby usiłował odnaleźć Jamiego?

Zaciekawiony i zaniepokojony, Trey zmienił kierunek marszu. Kiedy przybliżył się do Reigera, usłyszał, że mężczyzna rzeczywiście nawołuje Jamiego. Niemal dogonił winiarza, kiedy zauważył coś, od czego zabrakło mu tchu w piersiach. Jamie wspiął się wysoko na sosnę, wyrastającą z występu skalnego, który zwieszał się na wysokości kilkudziesięciu metrów nad kamienistym korytem rzeki. Siedział na gałęzi i beztrosko machał nogami.

Trey zastygł w miejscu, podobnie jak Reiger, kiedy idąc w ślad za spojrzeniem Treya, wypatrzył chłopca wysoko na drzewie. Reiger zaklął i obaj natychmiast popędzili na krawędź skały.

– Jamie, złaź stamtąd natychmiast – powiedział Reiger spokojnym, lecz rozkazującym tonem.

Chłopiec siedział okrakiem na gałęzi, wystawiając twarz na podmuchy wiatru. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał schwytać powietrze.

– Widzę stąd całe Hopetown, wujku Willie.

– Co go napadło, żeby wspinać się tak wysoko? Czy powinniśmy po niego wejść? – spytał Trey, czując, jak serce podchodzi mu do gardła.

– Wspinanie się za nim nie jest najlepszym pomysłem. Może wejść jeszcze wyżej. Jamie bywa trochę, jak by to powiedzieć… porywczy.

– Czy nie powinien więc być lepiej pilnowany? Dlaczego nie jest w szkole?

Reiger odwrócił się, zaskoczony, patrząc na Treya z nieukrywaną podejrzliwością.

– Pilnujemy go, ale często trudno przewidzieć, co zrobi. Przyzwyczailiśmy się już do tego. Najgorsze, że czasem bywa niezdarny, a do tego impulsywny. Również z tego powodu nie należy się za nim wspinać. Nie chcę go przestraszyć. Przepraszam – przerwał, żeby zająć się chłopcem. – Czy słyszysz mnie, Jamesie Gallagherze Hopewellu? Powiedziałem, że masz zejść – upomniał stanowczo.

Trey bezwiednie skrzywił się na dźwięk imienia syna. Za nic w świecie nie dałby mu własnego, ale na pewno nie ochrzciłby go też imieniem człowieka, który zniszczył jego małżeństwo.

– Nie-e chcę! – wrzasnął Jamie. – Dopiero tu wszedłem.

– W tej chwili! – rozkazał Reiger.

Jamie zaczął schodzić, przy każdym kroku mamrocząc coś gniewnie pod nosem. Trey spojrzał na Willa Reigera i zauważył, że jest on mocno zdenerwowany. W tym momencie Jamie oparł nogę na gałęzi, która złamała się pod jego ciężarem. Runął w dół.

Wiedziony instynktem, Trey rzucił się do przodu i złapał syna, zanim uderzył o ziemię. Jamie, zamiast okazać wdzięczność, wykręcał się i wyrywał, piszcząc, jakby coś go bolało. Trey czym prędzej postawił chłopca na ziemi, a wtedy z kieszeni kurtki wypadł mu odtwarzacz CD. Jamie rzucił się do ucieczki, jakby gonił go sam diabeł.

– Nie chciałem mu zrobić krzywdy – odezwał się Trey, podnosząc odtwarzacz. Podał go Reigerowi.

Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie.

– Wierzę, że nie miał pan złych zamiarów. Jamie często nie lubi, jak się go dotyka. Zatrzymał się pan w Cliff Walk?

– Przed chwilą zameldowałem się w zajeździe. – Trey otarł pot z czoła. – Nie przypuszczałem, że moja popołudniowa przechadzka będzie obfitować w takie atrakcje.

– Domyślam się. Dzięki, że uratował pan chłopca przed kolejnym wypadkiem – zakończył Reiger, odwrócił się i odszedł.

Kolejnym? Czy miał na myśli incydent na szosie, czy chodziło mu o to, że Jamie często miewał wypadki? Trey patrzył, jak Reiger idzie za chłopcem w stronę winnicy. Kim są ludzie, którzy wychowują jego dziecko? Najwidoczniej nie potrafią wszczepić chłopcu dyscypliny, nie uczą go, jak powinien się zachowywać, a jednocześnie kupują mu kosztowne zabawki. W dodatku nie zawsze posyłają dziecko do szkoły.

Rozdział 2

Caroline Hopewell sprawdzała ostatnie liczby w najświeższych rachunkach.

– Połóż tu pocztę – wskazała na biurko – zaraz się nią zajmę.

– Caro – odezwała się jej siostra Abby, najwyraźniej roztrzęsiona.

Zaalarmowana Caroline obrzuciła siostrę niespokojnym spojrzeniem. Abby była blada, jakby zobaczyła widmo.

– Coś się stało Jamiemu? – Porwała się od biurka i ruszyła w stronę drzwi. Była w pół drogi, gdy dobiegła ją odpowiedź.

– Ktoś chce się z tobą zobaczyć. – Abby chwyciła Ca-ro za rękę.

– Kto mógł cię tak zdenerwować? Czy to Harley Bryant?

– Nie. To ktoś, kto zatrzymał się w Cliff Walk. Rezerwacja była na inne nazwisko, a ja nie przyjrzałam mu się, kiedy wpisywał się do księgi gości. Przykro mi. Byłam zajęta i ledwie rzuciłam na niego okiem. Przed chwilą wszedł do recepcji, pytając o ciebie. Zdążyłam mu odpowiedzieć, że jesteś, i dopiero wtedy mu się przyjrzałam. Jestem pewna, że przyjechał z powodu Jamiego. Przyszłam cię ostrzec. – Abby kurczowo ścisnęła dłoń siostry, po czym przysiadła na sofce w rogu gabinetu i pociągnęła Caro za sobą.

– Przed czym ostrzec? Nie mam pojęcia, o czym mówisz!

– Domyśliłam się, kim on jest. Wygląda jak Jamie czy raczej Jamie jest jego młodszą wersją.

– A jednak Natalie miała jakąś rodzinę. To musi być daleki kuzyn lub ktoś w tym rodzaju. Bądź spokojna, nie odbiorą mi Jamiego.

– To były mąż Natalie. Doktor Trey Westerly. Nigdy nie lubiłam Natalie ani jej nie ufałam, jednak nie podejrzewałam jej o coś takiego. Gdyby żyła, musiałaby się gęsto tłumaczyć. Przed ojcem i przed doktorem Westerlym. Obawiam się jednak, że ty będziesz musiała borykać się z konsekwencjami jej kłamstw.

– Konsekwencjami kłamstw?

Abby objęła siostrę, w ten sposób okazując jej współczucie i wsparcie.

– On musi być ojcem Jamiego.

Caroline niczego nie rozumiała. Przecież ojcem chłopca był James Hopewell, a ona adoptowała Jamiego. Jest jej synem. Mając ponad dwa latka zaczął mówić do niej „mamo” i nic nie było go w stanie od tego odwieść. Przez sześć lat ona i Jamie związali się ze sobą jak matka z dzieckiem. Zmusiła się, żeby oddychać spokojnie.

– Nie panikujmy. Niech wejdzie, zobaczymy, o co będzie pytać i co odpowie na moje pytania. Odsuwanie nieuniknionego nic nie da.

– Tak, ale przynajmniej pozostawi trochę czasu – zauważyła Abby, wychodząc.

Caroline podniosła się i wróciła za biurko. Wzięła do ręki fotografię Jamiego, która zajmowała poczesne miejsce na blacie. Zaczęła zastanawiać się, jak może wyglądać starsza wersja jej jasnowłosego, niebieskookiego synka. I wtedy drzwi się otwarły.

Doktor Trey Westerly okazał się bardzo przystojny.

– Jak rozumiem, chce pan ze mną porozmawiać, doktorze Westerly. Proszę usiąść.