Zapach żółtych róż - Sherryl Woods - ebook

Zapach żółtych róż ebook

Woods Sherryl

3,5

Opis

Kiedy Mick O’Brien zaprojektował i zbudował nadmorskie miasteczko Chesapeake Shores, myślał, że tworzy raj na ziemi. Jednak dla niektórych członków jego rodziny to malownicze miejsce okazało się przedsionkiem piekła. Uciekło stąd aż troje dorosłych dzieci Micka. Teraz Abby, Bree i Kevin wracają po latach do domu, by uporać się z przeszłością i odbudować rodzinne więzi…Bree O’Brien od dziecka marzyła o karierze literackiej. Wyjechała z rodzinnego miasteczka, by spróbować szczęścia w Chicago, ale tutaj nic nie układa się po jej myśli. Sztuki jej autorstwa nie odnoszą sukcesu, a życiowy partner przysparza więcej trosk niż radości. W tej sytuacji Bree ponownie stawia wszystko na jedną kartę. Zrywa z kochankiem, rezygnuje ze współpracy z teatrem i wraca do rodzinnego Chesapeake Shores. Czuje, że nadszedł czas na zmiany. Ku zaskoczeniu wszystkich otwiera kwiaciarnię w centrum miasteczka. Pragnie od nowa poukładać swoje życie, jednak ani rodzina Bree, ani jej były chłopak nie ułatwiają jej zadania…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (50 ocen)
18
10
9
6
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KRONIKI PORTOWE

Sherryl Woods

Zapach żółtych róż

Przełożył: Janusz

O autorce

Sherryl Woods, mocno zakorzeniona w amerykańskim Południu, napisała ponad 100 powieści, z których wiele osadzonych jest w tej wyjątkowej scenerii – w jej rodzinnej Wirginii, na Florydzie, gdzie się osiedliła, bądź w ukochanej przez nią Karolinie Południowej. W swych książkach autorka szczególnie upodobała sobie małe miasteczka. Akcja jej najnowszej serii rozgrywa się na wybrzeżu zatoki Chesapeake, w regionie nieodległym od jej domu w Wirginii i równie drogim jej sercu. Jeden z kuzynów Sherryl Woods jest współautorem ustawy mającej chronić środowisko naturalne tego rozległego ujścia rzeki.

Sherryl Woods jest członkinią stowarzyszeń pisarskich Novelists Inc., Sisters in Crime oraz Romance Writers of America. Dzieli swój czas pomiędzy letni dom jej dzieciństwa nad rzeką Potomac w Colonial Beach w Wirginii oraz stojący na brzegu oceanu dom z widokiem na latarnię morską w Key Biscayne na Florydzie. Jak mawia: „Nie lubię przebywać w miejscach, gdzie w zasięgu wzroku nie ma żadnego zbiornika wodnego”.

Opinie o książkach Sherryl Woods

„Woods jest mistrzynią opowieści wzruszających i chwytających za serce”.

– Publishers Weekly o „Seaview Inn”

„Frapująca lektura… Książka Woods wykracza ponad poziom doraźnej anegdoty i snuje ponadczasową opowieść o zbawczej mocy przyjaźni”.

– Publishers Weekly o „Mending Fences”

„Ta wielowątkowa, nasycona emocjonalnie powieść wskrzesza atmosferę małego miasteczka na południu Stanów i porusza kilka bardzo istotnych kwestii”.

– Library Journal o „A Slice of Heaven”

„Książki Sherryl Woods to intrygujące i pogodne romanse”.

– Jayne Ann Krentz

„Najnowsza powieść Woods z jej wiarygodnymi bohaterami, wspaniałymi dialogami i zajmującymi konfliktami z pewnością zadowoli fanów i zyska autorce wielu nowych czytelników”.

– Publishers Weekly o „A Slice of Heaven”

„Pisarstwo Sherryl Woods… odznacza się wyjątkowym ciepłem, dowcipem, czarem i inteligencją”.

– Heather Graham

„Sherryl Woods obdarza swoich bohaterów głębią i intensywnością uczuć oraz stosowną dozą humoru”.

– Romantic Time BOOKreviews

„Sherryl Woods to wyjątkowo utalentowana pisarka, głęboko wnikająca w tajniki ludzkiej duszy – czego dowodzą wszystkie jej książki”.

– Carla Neggers

„Woods… słynie z tego, że często nasyca swoje czarujące powieści niepowtarzalnym klimatem południa Stanów”.

– Library Journal

Drogie Przyjaciółki!

Zapraszam ponownie do Chesapeake Shores na spotkanie z rodziną O'Brienów. Jej członkowie, choć połączeni silnymi więziami uczuciowymi, są jednak ze sobą skonfliktowani i mieszkają w różnych zakątkach Stanów. Jeśli przeczytałyście „Smak marzeń”, to wiecie, ile wysiłków kosztowało doprowadzenie do ich wspólnego spotkania. Gorąco pragnę, by doszło do zjednoczenia tej rozbitej rodziny.

Tym razem poznacie bliżej drugą z trzech sióstr, Bree, która rozpoczęła błyskotliwą karierę jako dramatopisarka zaangażowana w regionalnym teatrze w Chicago. Teraz jednak wróciła do Chesapeake Shores ze złamanym sercem i zranioną duszą. Lecz ten powrót do rodziny i przyjaciół okazał się mniej idylliczny, niż się spodziewała. Aby odzyskać nadzieję na przyszłość, Bree musi bowiem stawić czoło swej przeszłości.

Z pewnością każdy pragnąłby przeżyć młodość tak wspaniałą, burzliwą i bogatą w miłosne przygody, jaka była udziałem architekta krajobrazu Jake'a Collinsa. Jednakże zapewne niewielu chciałoby doświadczyć takich kłopotów i komplikacji, które doprowadziły do rozstania Jake'a i Bree.

Teraz oboje z trudem usiłują ponownie odnaleźć drogę do siebie nawzajem. Jednocześnie Megan i Mick O'Brienowie, rodzice Bree, starają się uzdrowić własny powikłany związek, bacznie obserwowani przez pozostałych członków rodziny.

Mam nadzieję, że z przyjemnością poznacie również innych mieszkańców Chesapeake Shores. Cieszcie się odwiedzinami w tej uroczej nadmorskiej miejscowości i już zawczasu pomyślcie o kolejnych wizytach. Będziecie tam zawsze bardzo mile widziane.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Bree O'Brien zanurzyła palce w tłustej czarnej glebie, wzięła pełną jej garść i podniosła do nosa, wdychając zapach. Właśnie to było rzeczywiste, a nie ten płytki, powierzchowny świat, w którym z trudem usiłowała wywalczyć sobie pozycję przez ostatnich sześć lat. Lubiła się zajmować ogrodem. Aby rośliny rozkwitły, trzeba je podlewać, nawozić i otoczyć czułą troską, czyli wykonywać czynności proste i zrozumiałe – w przeciwieństwie do wystawienia sztuki teatralnej. Widok gustownie dobranych kwiatów w wazonie ma zadowolić tylko tego, kto akurat na nie spojrzy, a nie całą salę wymagającej i z reguły krytycznie nastawionej publiczności.

Bree z ulgą przyjęła zaproszenie od swojej starszej siostry Abby na uroczyste otwarcie pensjonatu „Pod Orlim Gniazdem”, należącego obecnie do najmłodszej z trzech sióstr, Jess. Stało się ono bowiem doskonałym pretekstem do ucieczki z Chicago, gdzie jej najnowsza sztuka została wręcz zmiażdżona przez krytyków i spadła z afisza zaledwie po tygodniu. W ciągu minionych sześciu lat jedna z jej sztuk odniosła triumf na deskach tamtejszego regionalnego teatru, a dwie następne poniosły finansową i artystyczną klęskę.

Zapewne niektórzy dramaturdzy byliby szczęśliwi z takiego bilansu i choćby tylko jednego sukcesu – nawet odniesionego gdzieś na prowincji, z dala od Broadwayu. Jednak Bree pragnęła czegoś więcej. Miała nadzieję dorównać Neilowi Simonowi, Noelowi Cowardowi… do diabła, nawet Arthurowi Millerowi! To było oczywiście po jej pierwszym triumfie, kiedy przepełniała ją pycha i zarozumiała pewność siebie. Uważała, że ma zmysł komediowy Simona, dowcip Cowarda i olśniewający talent dramaturgiczny Millera, a opinie kilku krytyków utwierdziły ją w tym mniemaniu.

Tym większe przeżyła upokorzenie, gdy jej druga sztuka zyskała jedynie letnie pochwały i utrzymała się na scenie tylko przez miesiąc. Teraz zaś trzecia została zmiażdżona przez tych samych krytyków, którzy wcześniej wysławiali talent młodej dramatopisarki. Jej pierwszą sztukę nagle zaczęto nazywać szczęśliwym trafem i uznano, że Bree O'Brien w wieku dwudziestu siedmiu lat jest już skończona.

Na szczęście nikt z rodziny nie przyjechał na premierę i nie był świadkiem jej upadku ani nie czytał druzgocących krytyk. Bree nie zniosłaby pocieszeń rodziców czy rodzeństwa. I tak przeżyła najbardziej upokarzający moment w życiu, gdy podczas przyjęcia po premierowym przedstawieniu reżyser – zresztą jej kochanek – na oczach całego zakłopotanego zespołu aktorskiego odczytywał jedną po drugiej zjadliwe recenzje, a potem zmiął gazety i cisnął je do kosza.

W owym czasie sądziła, że zdoła wykrzesać z siebie dość wiary i optymizmu, by usiąść przed komputerem i spróbować jeszcze raz. Teraz jednak była szczęśliwa, że wróciła w znajome strony, do Chesapeake Shores, gdzie rodzina rozpieszcza ją z miłości, a nie dlatego, by jej wynagrodzić zawodową klęskę. Stęskniła się za pogawędkami z siostrami, zażartą grą w dwa ognie, nieustannymi przekomarzaniami z jej bratem Connorem i jego kumplami – a także za swymi siostrzenicami, córeczkami Abby.

Pragnęła znowu się znaleźć w rodzinnym domu, w swoim dawnym pokoju, gdzie niegdyś prowadziła pamiętnik oraz pisała sztuki wyłącznie dla własnej satysfakcji.

Jeszcze bardziej zależało jej na tym, by oddalić się od Martina Demminga, uznanego dramaturga i reżysera, który od pewnego czasu był jej mentorem i kochankiem. Ostatnio jednak przestało się między nimi układać. Być może Bree stała się przeczulona i nadmiernie drażliwa, ale odnosiła wrażenie, że Martin czerpie złośliwą satysfakcję z jej porażki.

Tak więc klęczała teraz w ogrodzie babci i wyrywała chwasty, a gorące promienie słońca padały na jej nagie ramiona, posmarowane kremem ochronnym. Po raz pierwszy od wielu miesięcy opadło z niej napięcie i odczuwała zadowolenie z siebie i swego życia, pomimo niepowodzeń, jakie ostatnio ją spotkały.

Uświadomiwszy to sobie, znieruchomiała i westchnęła cicho. Czy naprawdę zostawiła na dobre Chicago, teatr, pisarstwo, Marty'ego? Czy rzeczywiście porzuciła na zawsze ten świat, który jeszcze tak niedawno był dla niej wszystkim? Czy nieodwołalnie z niego zrezygnowała? Uciekła i nigdy już nie będzie wieść życia, o jakim zawsze marzyła? A może tylko leczy rany, a potem znowu wróci na pole bitwy i podejmie walkę?

Pojęła raptem, że to istotnie jest pole bitwy, na którym czyha na nią aż nazbyt wielu potencjalnych wrogów – producent, reżyser, aktorzy, krytycy i publiczność. Czasami wszystko to układa się w harmonijną całość, ale kiedy indziej wybucha zaciekły bój, w którego trakcie starannie wycyzelowane przez nią słowa, sceny i motywacje są rozrywane na strzępy przez nieprzyjaciół, uważających, że znają się na teatrze lepiej od niej.

Usiadła na ziemi i znowu westchnęła ciężko, lecz po chwili jej posępne rozmyślania przerwał nieco gderliwy głos babci.

– Wyrwałaś trzy moje floksy. Może powiedz, co cię gnębi, zanim zrujnujesz mi cały ogród.

Bree podniosła wzrok na drobną starą kobietę w słomkowym kapeluszu, jaskraworóżowych ogrodniczkach i bluzie. Babcia stała z rękami wspartymi na biodrach. Potem dziewczyna przeniosła wzrok na ciemnofioletowe kwiaty, leżące na ziemi pośród wyrwanych chwastów.

– Zachowały korzenie. Wsadzę je z powrotem do ziemi i dodatkowo podleję. Nie martw się, dojdą do siebie.

– Czy możesz to samo powiedzieć o sobie? – spytała babka, przyglądając się jej przenikliwie. – Ty też dojdziesz do siebie?

Dziewczyna odwróciła wzrok i zajęła się ratowaniem floksów.

– Mam trochę zmartwień – wymamrotała wymijająco.

Z całej rodziny jedynie babcia naprawdę ją rozumiała i domyślała się jej kłopotów.

– Właśnie widzę – stwierdziła. – Powinnaś się nimi z kimś podzielić. Na pewno przynajmniej trochę by ci ulżyło. Jeżeli nie chcesz zwierzyć się mnie, pójdź do pensjonatu i porozmawiaj z Jess. Albo zadzwoń do Abby. Z radością zabierze cię na lunch i pokaże swoje nowe biuro w Baltimore. Mogłybyście pogawędzić od serca.

– Jess ma pełne ręce roboty i nie chcę jej zawracać głowy moimi problemami. Abby też jest teraz bardzo zajęta. Zaręczyła się z Trace'em i niemal codziennie dojeżdża do Baltimore. Ledwie znajduje czas dla siebie i córeczek, więc nie chcę, żeby traciła go dla mnie.

– Nonsens! Każda z nich chętnie cię wysłucha. To przecież twoje siostry. Dla O'Brienów rodzina jest zawsze najważniejsza i trzymamy się razem bez względu na wszystko.

Bree niełatwo przychodziło w to uwierzyć po tym, jak przed piętnastoma laty matka porzuciła ich i wyjechała do Nowego Jorku, nie mogąc dłużej znieść nieustannych służbowych wyjazdów ojca i zaniedbywania przez niego rodziny. Odtąd babcia opiekowała się pięciorgiem dzieci i nakłaniała je, by nie chowały w sercu urazy do Megan. Lecz Bree i jej rodzeństwo byli wówczas zbyt młodzi, by pojąć pobudki matki, i nie potrafili jej wybaczyć.

Ostatnio jednak Bree zauważyła, że ojciec czyni starania, by się do nich zbliżyć. Mick O'Brien odłożył realizację swojego projektu architektonicznego w Kalifornii, by uczestniczyć w uroczystości otwarcia pensjonatu Jess, chociaż wkrótce potem znowu wyjechał z Chesapeake Shores. Nawet matka się zjawiła na przyjęciu. Bree musiała przyznać, że miło było mieć w domu przez kilka dni całą rodzinę – z wyjątkiem jej brata Kevina, któremu służba wojskowa w Iraku uniemożliwiła przyjazd. Przypomniało jej to dawne czasy rodzinnej harmonii, zanim Mick stał się sławnym architektem i urbanistą, i zaczął jeździć służbowo po całym świecie.

Wiedziała, że jeśli zwierzy się ze swych zmartwień bliskim, to zrobią wszystko, by podnieść ją na duchu i udzielić jej pożytecznych rad. Wolała jednak tego uniknąć i uznała, że będzie lepiej, jeśli sama podejmie decyzje co do swej przyszłości i postara się wcielić je w życie, zamiast się użalać nad sobą albo zwalać swoje kłopoty na głowę siostrom, babci czy komukolwiek innemu. Jak zawsze potrzebowała spokoju i wyciszenia, by móc odnaleźć własną drogę.

– Może później zadzwonię do Jess albo Abby – odpowiedziała babci. – Teraz pójdę do kuchni i przygotuję dla nas lunch. Moglibyśmy zjeść go na dworze, nawet na plaży. – Nagle ogarnęła ją tęsknota za przeszłością. – Pamiętasz, jak urządzałaś dla nas pikniki, kiedy byliśmy dziećmi? Rozkładaliśmy koc na piasku i spędzaliśmy nad zatoką całe popołudnie.

– A ty zawsze narzekałaś, że jest za duży upał, a piasek wpada ci do jedzenia – zauważyła babcia z rozbawieniem.

– Zapomniałam o tym – zaśmiała się Bree. – Dobrze, wobec tego zjemy na werandzie. Nie ma tam piasku i wieje chłodna bryza.

– Właściwie mam teraz zebranie w kościele – rzekła babcia przepraszającym tonem. Przyjrzała się wnuczce. – Ale mogę je odwołać, jeśli chcesz porozmawiać.

– Nie, dziękuję, poradzę sobie. Może przespaceruję się do miasta na zakupy, a potem zjem lunch w barze Sally.

– W takim razie pozdrów ją ode mnie i przynieś mi jej rogalik z malinami. Są przepyszne.

– Powtórzę jej to – obiecała Bree. – Niewątpliwie ucieszy ją pochwała z twoich ust.

– Więc idź i postaraj się trochę rozerwać, tak abyś wróciła uśmiechnięta. Martwi mnie, kiedy widzę cię przygnębioną.

Szczera troska babci sprawiła, że do oczu Bree napłynęły łzy wzruszenia. Wiedziała, że zawsze może liczyć na jej życzliwość i radę, i niewiele brakowało, by natychmiast wylała z siebie wszystkie żale.

Opanowała się jednak i zmusiła do uśmiechu.

– Muszę po prostu rozwiązać kilka spraw. Nie masz się czym przejmować.

Wiedziała, że z łatwością mogłaby ulec pokusie i zanurzyć się w tej rodzinnej atmosferze miłości i akceptacji, zapominając o swych marzeniach. Choć z drugiej strony, być może pora już zrewidować te marzenia. Bree, jak wszyscy O'Brienowie, była nadzwyczaj uparta, jednak tym razem naprawdę się zastanawiała, czy nie powinna zrezygnować, poszukać sobie innych celów i zacząć wszystko od nowa.

Gdybyż tylko miała choćby mgliste pojęcie, jakie to mogłyby być cele…

Mick O'Brien stał na rogu nowojorskiej ulicy, próbując zebrać się na odwagę i zatelefonować do kobiety, którą znał przez większość swego dorosłego życia. Na litość boską – pomyślał – przecież Megan to moja była żona i zadzwonienie do niej nie powinno być trudniejsze, niż stawienie czoła wrogo nastawionej komisji budownictwa i planowania przestrzennego, co robiłem wielokrotnie.

A jednak teraz nie potrafił opanować zdenerwowania.

W końcu wyłączył komórkę i wszedł do barku kawowego, przeklinając swoje tchórzostwo… a może przede wszystkim pomysł, by po tylu latach przyjechać do Megan do Nowego Jorku.

Ponowne spotkanie z nią podczas uroczystego otwarcia pensjonatu Jess na nowo obudziło w nim dawne wspomnienia i uczucia. Kiedy ujrzał Megan idącą ku niemu po plaży, wciąż dziewczęco szczupłą, z rozwianymi na wietrze kasztanowymi włosami, jego wieloletni zapiekły gniew i gorycz rozwiały się w jednej chwili i przypomniał sobie łączącą ich niegdyś miłość.

Podczas tego przyjęcia przeżyli nawet rzadką chwilę prawdziwej harmonii. Kiedy powiedział Jess, że nieprzyzwoicie drogi nowoczesny piec, który kupił jej do wyposażenia kuchni pensjonatu, jest prezentem od obojga rodziców, napięta, lodowata atmosfera pomiędzy Megan i ich najmłodszą córką ociepliła się o kilka stopni. Doprowadzenie do zbliżenia pomiędzy tymi dwiema tak bliskimi mu osobami sprawiło Mickowi satysfakcję, jakiej nie doświadczył od lat. Zirytował się dopiero, gdy Megan przysłała mu czek, regulując połowę należności za piec.

Chociaż od tego czasu widział się z byłą żoną w Chesapeake Shores zaledwie kilkakrotnie, to wystarczyło, by pojął bezsens dalszego upierania się przy swej głupiej dumie, która przed laty powstrzymała go przed błaganiem Megan, by od niego nie odeszła. Teraz czuł, że ma jeszcze jedną szansę i za wszelką cenę chciał ją wykorzystać.

Muszę tylko pokonać ten absurdalny lęk, pomyślał gorzko, popijając kawę i wpatrując się w telefon komórkowy leżący na popękanym blacie z laminatu. Raptem telefon zadzwonił.

– Halo – wyjąkał zaskoczony.

– Widziałeś się już z nią? – zapytała jego matka.

Mick zmarszczył brwi. Jakim cudem Nell O'Brien zawsze wie, co on knuje? Przecież starał się zachować tę eskapadę w tajemnicy przed całą rodziną, aby nie sprowokować kłopotliwych domysłów lub, co gorsza, zastrzeżeń, i zboczył do Nowego Jorku w drodze powrotnej ze spotkań biznesowych w Seattle i Minneapolis. A jednak matka, niczym jasnowidz, przejrzała jego zamysły.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparł, by zyskać na czasie.

– Przecież jesteś w Nowym Jorku, by zobaczyć się z Megan – rzekła z przekonaniem. – Dowiedziałam się w twoim biurze, że poleciałeś tam zaraz po zakończeniu zebrania w Minnesocie. Ponieważ nie postawiłeś nogi w tym mieście, odkąd Megan się tam przeprowadziła, a ostatnio, odkąd wyjechała po otwarciu pensjonatu, snujesz się po całym domu i tęsknie wzdychasz, po prostu dodałam dwa do dwóch.

– Więc kiepsko liczysz – oświadczył. – Nie widziałem się z nią.

Nell się roześmiała.

– To tylko znaczy, że stchórzyłeś już na miejscu – stwierdziła. – Pewnie siedzisz teraz w jakimś barze i próbujesz zebrać się na odwagę, żeby się z nią spotkać.

– Nie jestem w żadnym cholernym barze – mruknął. Bóg go pokarał matką, która zawsze czyta w nim jak w otwartej książce. – Dzwonisz tylko po to, żeby mnie dręczyć czy masz też jakąś inną sprawę?

– Mam też inną sprawę, ale teraz pomyślałam sobie, że powinniśmy porozmawiać o tym, co robisz. Ty i Megan rozwiedliście się wiele lat temu. Odeszła od ciebie, ponieważ zaniedbywałeś ją i dzieci. Niestety, nic się nie zmieniło. Nadal więcej czasu spędzasz poza domem niż z rodziną.

– Zauważ, że ta rodzina jest obecnie rozrzucona po świecie.

– A ty zauważ, że jej członkowie znowu się tu pojawiają – odparowała. – Jednak ty wciąż biegasz z jednej pracy do następnej.

– Może mógłbym trochę zwolnić – rzekł Mick w zadumie.

– „Może”, „mógłbym”… Moim zdaniem powinieneś być tego pewien, zanim wzbudzisz w tej kobiecie nadzieje, by je potem znowu zniweczyć – oświadczyła Nell.

Stropiony Mick przyznał jej w duchu rację, lecz powiedział tylko:

– Słuchaj, mam tu sprawy do załatwienia, więc powiedz, po co zadzwoniłaś.

Milczała przez chwilę.

– Zadzwoniłam, ponieważ martwię się o Bree – powiedziała wreszcie.

– O Bree? – powtórzył zaskoczony. – A co się z nią stało?

– Nie zauważyłeś, że przez cały czas tutaj jest cicha i przygaszona?

– Bree zawsze była cicha – stwierdził.

Istotnie, najbardziej lubiła się zamknąć w swoim pokoju z piórem i notatnikiem albo z książką. Mick ze wszystkich dzieci ją rozumiał najmniej. Nie miała otwartego usposobienia swego rodzeństwa. Jeżeli nawet przeżywała dramaty nastolatki, to odreagowywała je w swoim pisaniu, które ukrywała przed rodziną.

– To co innego – zaoponowała Nell. – I nie wspomina ani słowem o powrocie do Chicago. Czuję, że coś się tam wydarzyło. Musisz wrócić do domu i zająć się swoją córką. Ona cię potrzebuje.

– Nie – odrzekł bez wahania. – Jeżeli kogoś potrzebuje, to ciebie. Zawsze najlepiej ją rozumiałaś. Jeśli ty nie zdołasz nakłonić jej do zwierzeń, mnie z pewnością się to nie uda.

– Myślę, że tym razem Bree potrzebuje nas wszystkich – powiedziała Nell poważnym tonem.

Mick spochmurniał.

– Jeśli ten drań ją skrzywdził…

Urwał. Nigdy nie lubił Martina Demminga. Ten arogancki sukinsyn był za stary dla Bree, a poza tym nieraz wypowiadał się o niej lekceważąco i protekcjonalnie. Podczas ostatniego pobytu w Chicago Mick miał zamiar powiedzieć mu coś do słuchu i powstrzymał go jedynie błagalny wzrok córki.

Nell przerwała jego rozmyślania.

– Nie wiem nawet, czy to ma jakiś związek z Martinem Demmingiem lub jej pracą. Musimy się dowiedzieć, co ją trapi. Kiedy wrócisz do domu?

– To zależy – rzekł, wciąż myśląc o powodzie swego przyjazdu do Nowego Jorku.

– Och, na litość boską! – rzuciła zniecierpliwiona. – Albo zadzwonisz do Megan zaraz po tym, jak skończymy rozmawiać, albo wsiadaj w samolot i wracaj do domu. Jesteś tu potrzebny.

– Będę jutro z samego rana – przyrzekł.

Do diaska, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to być może uda mu się nawet przekonać Megan do ponownej wizyty w Chesapeake Shores. Jeżeli Bree naprawdę ma kłopoty, obecność matki może się przydać.

Westchnął, gdyż wiedział, że sam się oszukuje. To przede wszystkim on potrzebuje i zawsze potrzebował obecności Megan w domu. Skoro jednak problemy ich średniej córki dostarczają mu doskonałego pretekstu, nie zawaha się z niego skorzystać.

Jeden ze stolików w głębi baru Sally był niemal stale zarezerwowany dla Jake'a Collinsa, Macka Franklina i Willa Lincolna. Codziennie zasiadali przy nim i zamawiali specjalność dnia. Dzisiaj był to rogalik francuski z szynką i serem oraz sałatka ziemniaczana, co Jake zauważył, zerknąwszy od wejścia na czarną tablicę za kontuarem. Nagle ze zdumienia stanął jak wryty. Nie wiedział, czy bardziej zaskoczył go fakt, że ich stolik zajęto, czy to, że osobą siedzącą przy nim z głową pochyloną nad kartą dań jest Bree O'Brien.

Zdążył tylko zauważyć, że jest ubrana w turkusową letnią sukienkę, nagie ramiona ma zaróżowione od słońca i wygląda na wyczerpaną. Potem zawrócił błyskawicznie i wpadł prosto na Macka. Nie zatrzymując się, ominął go i ruszył dalej.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał przyjaciel.

– Zjedzmy lunch u Brady'ego – rzekł Jake kategorycznym tonem.

– Dlaczego?

– Ponieważ mam ochotę na kanapki z krabem i piwo – rzucił niecierpliwie i nie oglądając się, wypadł z baru.

Dopiero na ulicy przystanął i odetchnął głęboko. Do diabła, ta dziewczyna nie może, ot tak sobie, zjawiać się przed nim po sześciu latach! I w dodatku nawet nie podniosła na niego wzroku. To po prostu żałosne.

– Może mi powiecie, dlaczego obaj sterczycie na zewnątrz? – zapytał Will, podchodząc do nich. Był upalny lipcowy dzień, więc już wcześniej zdjął krawat, a jego rano starannie wyprasowana sportowa koszula była teraz pognieciona. Niewątpliwie marzył o tym, by jak najszybciej się znaleźć w klimatyzowanym barze Sally.

– Nie mam pojęcia – odrzekł Mack, wzruszając ramionami. – On najwyraźniej nabrał nagle chętki na kraby.

Jake spostrzegł we wzroku przyjaciela błysk rozbawienia. Tak to jest, kiedy spędzasz czas z tymi samymi kumplami już od podstawówki. Niczego nie mogli nawzajem przed sobą ukryć, a Will, mający doktorat z psychologii, z pewnością odgadnie przyczynę jego rejterady z baru Sally.

Will westchnął.

– Zastanawiałem się, kiedy on się dowie, że Bree jest w mieście.

– Najwyraźniej dowiedział się dopiero teraz – stwierdził Mack.

Jake popatrzył na nich z wyrzutem.

– Wiedzieliście, że ona tu przyjechała, i nie ostrzegliście mnie?

– Sądziliśmy, że wyjedzie, zanim się na nią natkniesz – przyznał Mack.

– Cóż, pewnie lepiej, że ją w końcu zobaczyłeś – rzekł z zadumą Will. – Prędzej czy później musiało do tego dojść.

– Naturalnie – przyznał Mack. – Przecież mieszka tu jej rodzina.

– Przestańcie – burknął Jake. – Wcale nie chodziło o Bree O'Brien. Po prostu nabrałem apetytu na kraby.

– U Sally można zjeść całkiem smaczne kraby – zauważył Will niewinnym tonem.

– Podobnie jak niemal wszędzie w tym mieście – dodał Mack.

Jake miał już dosyć tej zabawy jego kosztem.

– Och, dajcie już temu spokój – warknął. – Jeżeli tak wam zależy, żeby zjeść tutaj, zjemy tutaj. Chciałem po prostu jakiejś odmiany. Popadamy w rutynę.

– I uświadomiłeś to sobie dopiero przed kilkoma minutami? – spytał sceptycznie Will. – Jadamy w barze Sally już od pięciu lat.

– Sześciu – mruknął Jake.

Wszyscy trzej zaczęli się codziennie spotykać na lunchu tuż po wyjeździe Bree z Chesapeake Shores. Will i Mack usiłowali w ten sposób podnieść Jake'a na duchu, choć nie znali szczegółów tego, co się wydarzyło pomiędzy nim a tą dziewczyną. Jake bowiem nigdy nie poruszał tego tematu. Wiedzieli jedynie, że ta para zerwała ze sobą i ich przyjaciel cierpi – i tylko to się liczyło.

Starali się więc go rozerwać, jak potrafili, a że obydwaj byli szczęśliwymi singlami, wyciągali go do pubów i próbowali zainteresować innymi kobietami. Najczęściej jednak to oni poznawali atrakcyjne partnerki i wychodzili z nimi, zaś Jake wracał do domu sam, do pustego łóżka i mrocznych myśli. Z czasem przywykł do samotności i pogodził się z nią. Przynajmniej nie ryzykował, że ponownie narazi się na takie cierpienie, jak po odejściu Bree, nawet jeśli miałby przeżyć resztę życia jak pustelnik, przed czym stale ostrzegała go jego siostra Connie.

Teraz Mack objął go przyjacielsko ramieniem.

– Pojedziemy do restauracji Brady'ego – zadecydował i wszyscy trzej młodzi mężczyźni ruszyli do jego SUV-a, który był zaparkowany bliżej niż modny zagraniczny sportowy wóz Willa i jasnozielona furgonetka Jake'a z napisem ZAKŁADANIE I PIELĘGNACJA OGRODÓW.

ROZDZIAŁ DRUGI

Bree usłyszała szmer szeptów gości przy stolikach. Podniosła głowę i zorientowała się, że wszyscy się w nią wpatrują, a potem pochwyciła wzrok Sally, pełen osobliwej dezaprobaty.

– Co się dzieje? – spytała.

– Nie widziałaś go? – odpowiedziała pytaniem Sally.

– Kogo?

– Jake'a.

Bree poczuła się, jakby dostała cios pięścią w żołądek.

– Jake tu był?

– Przez dwie sekundy. Gdy cię zobaczył, natychmiast wybiegł z baru.

– Och, Boże, nie miałam pojęcia.... – wyjąkała Bree.

Przez sześć lat starała się nie myśleć o Jake'u, a kiedy czasem jednak przypominała sobie o nim, ogarniały ją przygnębienie i poczucie winy, choć przecież nie zrobiła niczego złego. Teraz żachnęła się w duchu na to łatwe samousprawiedliwienie, gdyż, prawdę mówiąc, zawiniła wiele.

Podniosła wzrok na Sally, usiłując się opanować i zebrać myśli.

– Daj mi jeszcze chwilkę – poprosiła. – Zamówię coś na wynos, ale chciałabym tu jeszcze trochę posiedzieć, dobrze?

Sally już z łagodniejszą miną kiwnęła głową. Gdy tylko odeszła, myśli Bree pobiegły natychmiast do Jake'a i tragicznego wydarzenia, które w końcu ich rozdzieliło.

Sześć lat temu zaszła w ciążę – o czym nie wiedział nikt oprócz niego – i poroniła. Bywa, że taka tragedia zbliża do siebie ludzi, lecz Bree wykorzystała ją skwapliwie jako pretekst, by uciec do Chicago i spróbować zrealizować swe marzenie o karierze dramatopisarki, które jeszcze kilka dni wcześniej wydawało się całkowicie nierealne.

Jake zareagował entuzjastycznie na wiadomość, że zaszła w ciążę. Z zapałem zaczął snuć plany ślubu, założenia rodziny i ich wspólnego życia. Bree kochała go i w przyszłości zamierzała się z nim związać, jednak nie podzielała jego radości. Czuła się nieszczęśliwa i, co gorsza, schwytana w potrzask.

I oto, zanim jeszcze zdołała zaakceptować fakt, że urodzi dziecko – straciła je i, jakkolwiek okropnie to brzmi, poczuła się wolna. Natychmiast wyjechała do Chicago i czekającej tam na nią pracy w teatrze, nie oglądając się za siebie. Zostawiła Jake'a, by samotnie opłakiwał utratę nie tylko dziecka, lecz również ukochanej dziewczyny i swych najgłębszych marzeń.

Wprawdzie początkowo oboje udawali, że wyjechała tylko na pewien czas, i nawet niekiedy rozmawiali o wspólnej przyszłości, jednak dla Bree szybko stało się jasne, że ich związek się skończył. Przez kilka tygodni bezskutecznie rozmyślała, w jaki sposób możliwie najłagodniej mu to zakomunikować.

Ostatecznie sytuacja sama się rozwiązała, gdy Jake bez zapowiedzi odwiedził Bree w Chicago i zastał w jej małym mieszkanku Marty'ego Demminga. Natychmiast wyczuł pomiędzy nimi erotyczne napięcie, mimo iż Bree nie uświadamiała sobie jeszcze wówczas, że zadurzyła się w tym czarującym i charyzmatycznym starszym mężczyźnie, będącym sławnym dramaturgiem. Pokłócili się o to i Jake z nią zerwał.

Teraz potrafiła już przyznać się przed sobą, że ogromnie go skrzywdziła. Jake był wspaniałym, seksownym facetem i może nawet rozpoczęliby wspólne życie, ale wiedziała, iż w końcu zaczęłaby go obwiniać o to, że uniemożliwił jej podjęcie próby zostania dramatopisarką. Chciała wykorzystać szansę pracy w renomowanym regionalnym teatrze pod kierunkiem doświadczonego dramaturga i reżysera, którym był Martin Demming. Marzyła o czymś takim, odkąd jako dziecko po raz pierwszy zobaczyła sztukę na scenie, a potem sama chwyciła za pióro.

Powrót Sally przerwał jej rozmyślania.

– Już wybrałaś? – spytała właścicielka baru.

– Wezmę specjalność dnia – powiedziała Bree, choć nie miała pojęcia, co właściwie zamawia. To bez znaczenia, skoro i tak straciła apetyt.

Sally zanotowała, a potem odezwała się z wahaniem:

– Posłuchaj, chyba powinnaś wiedzieć, że Jake, Will i Mack przychodzą tu codziennie w południe i siadają przy tym stoliku. Są stałymi klientami.

W ustach taktownej zazwyczaj Sally zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

– I nie chcesz, żebym ich odstraszyła – rzekła domyślnie Bree. – Rozumiem i postaram się nie wchodzić im w drogę. Zresztą prawdopodobnie i tak wkrótce stąd wyjadę.

Lecz mówiąc to, znów poczuła wewnętrzne napięcie. Wstała od stolika i podeszła do kasy, obserwowana bacznie przez gości baru, zapewne przyjaciół Jake'a podzielających jego niechęć do niej. Odebrała kanapkę i uciekła.

Usiadła przy piknikowym stole w nadmorskim parku, bez przekonania ugryzła kromkę, a potem pokruszyła ją i rzuciła oczekującym mewom.

Zastanawiała się gorączkowo, czy istotnie powinna wyjechać z miasta. Ostatnio rozważała pozostanie w Chesapeake Shores, lecz to nastręczało mnóstwo problemów. Stale napotykałaby Jake'a, a on niewątpliwie jej nienawidzi, skoro ujrzawszy ją, wypadł z baru nawet bez przywitania. Trudno mu się dziwić, gdyż przed laty potraktowała go okrutnie. Poza tym czuła, że inni mieszkańcy również ją potępiają. Żaden z nich nie wiedział, co naprawdę zaszło między nią a Jake'em, ale wzięli jego stronę. Chociaż nosiła nazwisko O'Brien, które wiele znaczy w Chesapeake Shores, to jednak porzuciła Jake'a i wyjechała z miasta, a tym samym przestała być jedną z nich.

Jednak z drugiej strony, czy mogła pozwolić, by wydarzenia z odległej przeszłości przeszkodziły jej odnaleźć ukojenie i wewnętrzną harmonię? Przez ostatnie trzy tygodnie coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jej miejsce jest właśnie tutaj. Nie wiedziała jeszcze, czym się zajmie, ale ilekroć myślała o pozostaniu w Chesapeake Shores, ogarniał ją spokój, jakiego nie doświadczała od dawna.

– Chcę wrócić do domu na dobre. Pragnę zamieszkać w Chesapeake Shores – oznajmiła na głos mewom, które przyglądały jej się z powagą, licząc na więcej okruchów. Te słowa zabrzmiały właściwie, przekonująco… ale i zaskakująco.

Podobnie jak jej siostra Abby oraz obaj bracia, Bree niegdyś gorąco pragnęła wyrwać się z tego miasteczka, w którego zbudowanie ich ojciec włożył tyle starań. To właśnie realizacja tego projektu zapoczątkowała jego karierę sławnego architekta, urbanisty i developera, co w konsekwencji odsunęło go od żony i dzieci. Teraz Bree dojrzała do powrotu w rodzinne strony.

Jednak, jeżeli to zrobi, musi jakoś ułożyć sobie stosunki z Jake'em – mężczyzną, któremu niegdyś złamała serce. Sądząc z jego dzisiejszej reakcji, nie będzie to łatwe.

– I może nie powinno być łatwe – mruknęła do mew.

Ptaki obserwowały ją sceptycznie, a kilku turystów zerknęło na nią ze zdziwieniem. Uśmiechnęła się cierpko. Musiała wyglądać osobliwie – bez makijażu, z potarganymi przez wiatr włosami i mówiąca do siebie. Gdyby była postacią w którejś ze swoich sztuk, niewątpliwie odgrywałaby w niej znaczącą rolę.

Jednak w realnym życiu nie potrafiła przewidzieć, czy jej perypetie zakończą się szczęśliwie, czy może doprowadzą do tragedii.

Dopiero po zjedzeniu kanapki z krabem i wypiciu dwóch piw Jake wyrwał się przyjaciołom i wrócił do pracy. Zamierzał się zamknąć w swoim gabinecie przy szkółce ogrodniczej i nadgonić papierkową robotę. Wprawdzie nie cierpiał tego aspektu pracy architekta zieleni, ale liczył, że to oderwie go od rozmyślań o Bree, którym oddawał się przez cały lunch, pomimo wysiłków Willa i Macka, by zająć go rozmową.

Wyczerpali tematy baseballu, zbliżających się rozgrywek futbolowych, polityki, a nawet miłosnych podbojów Macka. To ostatnie zresztą nieco zbyt mocno kojarzyło się Jake'owi z nurtującym go problemem, więc wymówił się pilną pracą i opuścił restaurację.

Podchodząc do biurka, kopnął kosz na śmieci, a potem zrzucił na podłogę katalog nasion. Gdy walnął krzesłem o ścianę, do pokoju weszła jego siostra Connie.

– Co cię ugryzło, u licha? – zapytała, uchylając się przed ciśniętą w jej kierunku puszką po napoju gazowanym.

– Gdybyś miała choć trochę oleju w głowie, wyniosłabyś się stąd do diabła – warknął Jake.

Wyjrzał przez okno na starszych państwa Molly i Waltera Whitecombów, którzy oglądali rzędy krzewów i drzew. Jako nastolatek kosił u nich trawę. Ostatnio zamówili krzaki mirtu do swego ogrodu.

Odwrócił się i zobaczył, że Connie siedzi z cierpliwą miną w fotelu naprzeciw biurka.

– Więc jednak brak ci w głowie oleju – stwierdził z rozbawieniem, pomimo swego podłego nastroju.

– Ale przynajmniej nie uciekam przed kłopotami tak jak ty – odparowała.

– Co masz na myśli? – najeżył się Jake.

– Podobno w barze Sally niemal wpadłeś na Bree, ale zawróciłeś i czmychnąłeś.

Spiorunował siostrę wzrokiem.

– Skąd o tym wiesz?

– Dzięki telefonom komórkowym miejscowa poczta pantoflowa działa z prędkością światła. – Przyjrzała się bratu. – Chciałbyś o tym pogadać?

– Nie – burknął.

– Cóż, to nic nowego – rzekła, wzruszając ramionami. – Od sześciu lat unikasz rozmów o Bree. Osobiście uważam, że gdybyś wyrzucił to z siebie, łatwiej byś o niej zapomniał.

– Już o niej zapomniałem – powiedział. – Zerwałem z nią, nie pamiętasz?

Connie rzuciła mu współczujące spojrzenie.

– Możesz tak mówić, ale jej wyjazd do Chicago złamał ci serce. Nawet nie próbuj zaprzeczać. Widziałam, co wtedy przeżywałeś. A mam wrażenie, że zaszło między wami coś jeszcze, czego nigdy nie wyjawiłeś.

– Nie chcę o tym rozmawiać – powtórzył z irytacją.

– Dobrze, ale odpowiedz mi na jedno pytanie: co zrobisz, jeśli się okaże, że ona wróciła tu na stałe?

– To wykluczone. Bree jest w Chicago wziętą dramatopisarką. Na pewno tu nie zostanie – powiedział Jake, myśląc w duchu: „Boże, spraw, żeby to była prawda”.

– Zostawmy to na razie – westchnęła Connie. – Przyjdziesz dziś na obiad? Będą twoje ulubione klopsiki z purée ziemniaczanym i fasolką szparagową.

Jake od rozwodu Connie dwa lub trzy razy w tygodniu jadał obiad z nią oraz swoją siedemnastoletnią siostrzenicą. Cenił to sobie, gdyż siostra gotowała o wiele lepiej od niego. Jednak dzisiaj wolał się wymówić od wizyty, pamiętając o wciąż żywych w miasteczku reakcjach na przyjazd Bree. Już Connie potrafiła być irytująco wścibska, lecz jej córka, Jenny Louise, była jeszcze gorsza. Powtarzała mu stale, że jego życie uczuciowe jest „do bani”, więc jeśli zwietrzyła incydent w barze Sally, zadręczy go pytaniami.

– Nie, dziękuję – odparł.

– Wobec tego zostawię trochę dla ciebie i przyniosę ci jutro. Mogłabym nawet przynieść porcję dla dwóch osób, na wypadek gdybyś chciał zaprosić kogoś na obiad – dodała z niewinną miną.

Jake spochmurniał.

– Nie zamierzam zapraszać Bree na obiad – oświadczył stanowczo.

Connie uśmiechnęła się triumfalnie.

– A czy ja w ogóle o niej wspomniałam? Twoja reakcja wskazuje na to, że nadal masz na jej punkcie obsesję – podobnie jak fakt, iż w twoim życiu wciąż nie ma żadnej innej kobiety.

Powiedziawszy to, wyszła z gabinetu, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolona. Jake nie cisnął za nią niczym tylko dlatego, że dowiódłby w ten sposób jej racji.

Lecz w duchu musiał ją jej przyznać.

Wracając z pracy, Megan wstępowała czasem do wielkiego narożnego baru, kilka przecznic od jej kamienicy. Panowały tam ścisk i zgiełk, lecz wolała to niż martwą ciszę swego pustego mieszkania. Odkąd Abby z córeczkami przeprowadziła się z Nowego Jorku do Chesapeake Shores, Megan często nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić.

Tym razem jednak, zbliżając się do drzwi, spostrzegła przez szybę Micka siedzącego przy stoliku nad filiżanką kawy. Na jego widok serce podskoczyło jej w piersiach, zupełnie jak przed ponad trzydziestu laty, kiedy po raz pierwszy go spotkała. Zdumiało ją, że nadal przeżywa takie gwałtowne emocje, pomimo gorzkiego rozwodu i piętnastu lat życia w separacji.

Owszem, kiedy przed kilkoma tygodniami spotkała Micka w Chesapeake Shores, poczuła do niego sympatię… a może nawet coś więcej. Lecz był to zrozumiały skutek sentymentu, jaki ogarnął ją w otoczeniu rodziny, w domu, z którym wiązało ją tak wiele wspomnień. Ale dziś, w Nowym Jorku, gdzie stworzyła sobie własne życie, te uczucia zaskoczyły ją i wydały się o wiele bardziej niepokojące. Wciąż kochała Micka, jednak zdawała sobie sprawę, że powrót do niego byłby szaleństwem. Wbrew opinii Abby wiedziała, że się nie zmienił.

Gdy wahała się, czy ma wejść, podniósł wzrok, zauważył ją i uśmiechnął się radośnie. Natychmiast serce jej stopniało. Tylko Mick patrzył na nią tak, jakby poza nią nie widział świata.

Odetchnęła głęboko, pomachała mu i weszła do środka. Zamierzała zachować opanowanie i nie stracić kontroli nad sytuacją. Jest przecież bystrą, wykształconą kobietą, więc powinno jej to przyjść bez trudu.

Kiedy podeszła do stolika, Mick wstał i pocałował ją na powitanie, lecz zaraz się cofnął, speszony niczym uczniak, który w szatni skradł całusa koleżance.

– Przepraszam – wymamrotał, gdy usiadła naprzeciw niego.

– Za co? – spytała, przyglądając mu się z rozbawieniem. – Nie ma niczego niestosownego w pocałowaniu w policzek byłej żony. Powiedz mi lepiej, co sprowadziło cię do Nowego Jorku, w dodatku w pobliże mojego domu?

Wskazał leżącą na stole komórkę.

– Pomyślałem, że zadzwonię i zaproszę cię na kolację, jeśli nie masz innych planów.

Zastanowiła się, czy rozsądnie postąpi, przyjmując tę propozycję, lecz w końcu skinęła głową.

– Jasne, możemy coś tutaj przegryźć.

Rozejrzał się po zatłoczonym, hałaśliwym barze.

– Tutaj? Myślałem o jakimś bardziej eleganckim miejscu.

– Bardzo często tu jadam – odparła. – Kuchnia jest dobra, a poza tym, skoro już tu jesteśmy, po co mamy szukać czegoś innego?

Wcale sobie nie życzyła kolacji przy świecach w przytulnej romantycznej restauracyjce. Do takich lokali mężczyzna zaprasza kobietę, którą pragnie zdobyć. Ten bar był niezobowiązujący i przez to bezpieczniejszy. Mogła udawać, że to tylko przygodne spotkanie dwojga dawnych znajomych.

Znajomych, którzy przypadkiem dochowali się pięciorga dzieci – pomyślała cierpko.

– Jak chcesz – rzekł Mick, wzruszając ramionami, i skinął na kelnera.

Starszy mężczyzna przywitał Megan jak dobrą znajomą. Zapytała go o zdrowie żony i postępy wnuczki na studiach medycznych na Uniwersytecie Columbia. Dopiero potem zamówiła peklowaną wołowinę, ziemniaki z pietruszką i mrożoną herbatę.

– Dla mnie to samo i jeszcze jedną kawę – powiedział Mick, a gdy kelner odszedł, zwrócił się do Megan: – Widzę, że nawet w takim wielkim mieście jak Nowy Jork potrafiłaś stworzyć familiarną atmosferę małego miasteczka.

– Nie przyszło mi to łatwo – wyznała. – Z początku byłam zbyt przerażona, by odezwać się do kogokolwiek oprócz swych współpracowników. Potem jednak odkryłam, że jeśli się zagaduje do ludzi i okazuje im trochę zainteresowania, zaczynają się odnosić do ciebie równie przyjaźnie jak mieszkańcy Chesapeake Shores.

Kelner wrócił z zamówionymi potrawami. Był wyraźnie rad z tego, że widzi Megan siedzącą przy kolacji z mężczyzną, gdyż niczym troskliwy ojciec od dawna martwił się brakiem jej kontaktów towarzyskich.

– Dziękuję, Joe – powiedziała. Gdy oddalił się dyskretnie, spojrzała Mickowi w oczy. – Nie odpowiedziałeś mi, co porabiasz w Nowym Jorku. Przyjechałeś tu w interesach?

Z zaskakująco zakłopotaną miną pokręcił głową.

– Postanowiłem wpaść tutaj w drodze powrotnej z podróży służbowej do Seattle i Minneapolis.

– Nigdy nie lubiłeś Nowego Jorku – zauważyła.

– I nadal nie lubię – potwierdził. – Ale ty tutaj mieszkasz – powiedział, wpatrując się w nią intensywnie.

Megan poruszyła się nerwowo.

– Mick, nie mów takich rzeczy. Rozstaliśmy się dawno temu i lepiej niech tak zostanie. Nie widywaliśmy się przez wiele lat i nie ma żadnego powodu, żeby to zmieniać.

– Myślę, że jest powód – odrzekł z powagą, wciąż nie odrywając od niej wzroku. – Meggie, wprawdzie przed laty zachowałem się jak cholerny głupiec, ale to nie znaczy, że uczucie między nami wygasło.

Sięgnęła po torebeczkę słodziku, po prostu żeby zająć czymś ręce, ale rozerwała ją zbyt pośpiesznie i rozsypała zawartość na stół. Natychmiast zjawił się Joe i wytarł blat wilgotną ściereczką.

– Dziękuję – powiedział Mick. Odsunął swój talerz i zapytał Megan: – Czy moja obecność rzeczywiście aż tak cię krępuje?

Zastanowiła się nad tym.

– Nie o to chodzi. Po prostu nie wiem, czego naprawdę chcesz.

– Jeszcze jednej szansy – odparł z prostotą. – Nie od razu teraz, ale wkrótce. Umówmy się tutaj znowu na kolację. Potem mogłabyś ponownie odwiedzić Chesapeake Shores. Albo może zechciałabyś pojechać ze mną do Seattle? Spróbujmy powoli, krok po kroku, i zobaczmy, co z tego wyniknie.

– Sama nie wiem, Mick – rzekła, walcząc z pokusą. – Przywykłam żyć samotnie. Zadomowiłam się tutaj. Ty zaś… – zawahała się i wzruszyła ramionami. – Ty żyjesz na walizkach, tam gdzie akurat rzuci cię kolejne zawodowe wyzwanie. To się nie sprawdziło przed laty, więc po co ryzykować, że znów nawzajem się zranimy?

– Uświadomienie sobie wszystkich błędów, jakie popełniłem w trakcie naszego małżeństwa, zajęło mi piętnaście długich lat – powiedział z poważną miną. – Naprawdę wejrzałem w swoją duszę. Nie pozwól, by cały ten wysiłek poszedł na marne.

Pogrzebała widelcem w swojej potrawie, ale straciła apetyt i w końcu, podobnie jak Mick, odsunęła talerz.

– Możemy się spotykać od czasu do czasu, tak jak zaproponowałeś, ale nie nazywajmy tego kolejną szansą, rozpoczynaniem od nowa ani niczym w tym rodzaju. Będziemy po prostu parą starych przyjaciół, którym widywanie się ze sobą sprawia przyjemność. Co ty na to?

Mick rozparł się w krześle z zadowoloną miną, najwyraźniej traktując jej odpowiedź jako swój sukces.

– Nazwij to, jak chcesz – zgodził się. – Wobec tego może pojedziesz ze mną jutro do domu? Mama mówi, że Bree ma jakieś kłopoty i wszyscy możemy być potrzebni.

Megan przejrzała go na wylot. Daj temu mężczyźnie palec, a wciągnie nie tylko rękę, ale ciebie całą – pomyślała.

– Nie pojadę z tobą – odparła stanowczo.

– Nawet po to, aby wesprzeć swoją córkę? – zapytał z nieukrywanym rozczarowaniem. – Nell naprawdę się o nią martwi.

– Więc niech ona albo Bree zadzwonią do mnie i powiedzą, w czym rzecz – rzekła Megan nieustępliwie. – Choć Bree nigdy nie była skłonna mi się zwierzać.

– Myślę, że na tym właśnie polega część jej problemu – powiedział Mick z zadumą. – Ona nie zwykła zwierzać się nikomu.

Megan zmarszczyła brwi i przyjrzała mu się uważnie.

– Widzę, że naprawdę się o nią niepokoisz. Zatem zadzwoń do mnie, kiedy się już dowiesz, co się stało. Jeśli się okaże, że Bree naprawdę mnie potrzebuje, wówczas oczywiście przyjadę.

– Powtórzę jej to – obiecał. – A teraz lepiej pojadę już na lotnisko. Może uda mi się dostać bilet jeszcze na wieczorny lot.

Megan pożałowała tego nagłego zakończenia ich kolacji. Zarazem własna reakcja stanowiła dla niej ostrzeżenie. Nie powinna się łudzić, że nadal panuje nad sytuacją. Kiedy Mick O'Brien wbije sobie coś do głowy, bardzo trudno jest go od tego odwieść – zwłaszcza kobiecie, która skrycie wciąż darzy go uczuciem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Jake był zadowolony, że jego praca wymaga ciężkiego, wyczerpującego wysiłku fizycznego, gdyż to odwodziło jego myśli od Bree. Po natknięciu się na nią w barze Sally przez całą noc nie zmrużył oka. Niepokoił się, że Connie miała rację i Bree osiądzie na stałe w Chesapeake Shores – zaś jeszcze bardziej martwiło go, że dziewczyna mogłaby stąd znowu wyjechać. Pomyślał szyderczo, że rządzi nim nader dziwaczna logika.

Przyciął kolejny bukszpan w żywopłocie. Jego szerokie opalone plecy lśniły od potu, którym nasiąkła też bandana na głowie. Miał na sobie dżinsy z nogawkami do kolan i robocze buty, a na okulary przeciwsłoneczne włożył gogle chroniące oczy podczas przycinania konarów piłą mechaniczną. Oderżnął jeszcze kilka gałęzi i wyłączył ryczące hałaśliwie urządzenie. Lecz nawet gdy już zapadła cisza, miał wrażenie, że powietrze wokoło nadal wibruje. Zsunął gogle, odwrócił się i ujrzał Bree w jasnozielonej letniej sukience, stojącą za nim z niepewną miną.

Był zmęczony, brudny i zupełnie nie w nastroju na spotkanie z nią.

– Cześć, Jake – rzuciła.

– Jestem zajęty – burknął, z powrotem włożył gogle i włączył piłę.

Zamierzał przeczekać, aż dziewczyna sobie pójdzie. Jeśli będzie trzeba, odetnie wszystkie konary i nawet najmniejsze gałązki, aby tylko nie musieć z nią rozmawiać. Przyrzekł sobie, że nigdy więcej się do niej nie odezwie, gdy zastał ją przed laty w przyjaznej komitywie z Martinem Demmingiem. To była kropla, która przepełniła czarę – śmiertelny cios dla jego nadziei, że jednak uda mu się uratować ich związek.

Nie zwracając uwagi na Bree, gorliwie przycinał krzewy, dopóki z ostatniego nie został jedynie goły badyl, ledwie wystający z ziemi. Wówczas, zadowolony, że nie uległ pokusie popatrzenia na dziewczynę, podniósł wzrok i ujrzał ją w tym samym miejscu.

– Odejdź, Bree – rzekł zirytowany.

– Najpierw porozmawiajmy – odparła z uporem.

Obrzucił ją gniewnym wzrokiem.

– Teraz? Dlaczego nie byłaś równie skora do rozmowy przed sześciu laty? Wtedy wyjechałaś bez słowa i wkrótce przestałaś nawet odpowiadać na moje telefony. Po trzech miesiącach przyjechałem więc do Chicago i co zastałem? Ciebie i Demminga nad butelką wina!

– Wypicie kieliszka wina z przyjacielem to chyba nie zbrodnia – zauważyła łagodnym tonem.

– Nie w tym rzecz. Na pierwszy rzut oka widać było, że jesteś w nim zadurzona – rzekł z wyrzutem.

Dostrzegł w jej oczach błysk poczucia winy. Po tylu latach wciąż jeszcze bolało go, że tak łatwo zapomniała o nim, utraconym dziecku i planach, jakie snuli na przyszłość. Porzuciła go, jakby wszystko, co ich łączyło, było bez znaczenia.

– Przykro mi, Jake, przepraszam – powiedziała cicho.

– Tak, jasne, mnie też jest przykro – burknął.

Próbował zmusić ją do odwrócenia wzroku. Dawniej mu się to udawało, ale teraz wytrzymała jego spojrzenie. Westchnął ciężko. Skoro uparła się, by mu coś powiedzieć, niech to zrobi, a potem jak najszybciej sobie pójdzie.

– Dobrze, masz dwie minuty – warknął. – O co chodzi?

– Rozważam pozostanie w Chesapeake Shores – zaczęła.

To go zabolało bardziej, niż chciał przyznać. Jeszcze jedna decyzja podjęta zbyt późno, by mogła cokolwiek zmienić. I jeszcze jeden sposób, w jaki Bree będzie teraz codziennie ranić jego serce.

– I co z tego? – rzucił, gdyż wyraźnie czekała na jakąś jego reakcję.

Skrzywiła się, ale ciągnęła dalej:

– Chciałam wiedzieć, czy nie masz nic przeciwko temu… i czy moglibyśmy przynajmniej spróbować ułożyć jakoś nasze stosunki.

– Możemy nie wchodzić sobie w drogę. Niczego więcej nie jestem w stanie ci obiecać. A ty rób, co chcesz. Wyjedź albo zostań – dla mnie to bez różnicy.

Miał nadzieję, że to kłamstwo zabrzmiało dostatecznie przekonująco. Nie chciał się zdradzić, że wciąż mu na niej zależy. Mack, Will czy Connie mogli się tego domyślać… ale nie Bree. To byłoby zbyt żałosne.

Przez jej twarz przemknął grymas cierpienia, lecz powoli skinęła głową.

– A więc dobrze – powiedziała łamiącym się głosem.

Jake nie przejmował się tym, że dziewczyna jest bliska łez. Jej przykrość to drobnostka w porównaniu z bólem, jaki ona mu niegdyś zadała.

Odwróciła się i odeszła. Przyglądał się z podziwem jej zgrabnej figurze. Wiedział, że jeśli tylko nadarzy się okazja, z chęcią pójdzie z Bree do łóżka. Nigdy już nie dopuści jej do swego serca, ale seks – pewnie, czemu nie?

Po okropnej rozmowie z Jake'em Bree zasiadła na werandzie w ogrodowym krześle z notesem na kolanach i zabrała się do sporządzania listy, co pasowało raczej do Abby niż do niej. Musiała jednak ustalić to, co powinna zrobić, jeśli zamierza pozostać w Chesapeake Shores. Wiedziała bowiem, że jeśli nie opracuje konkretnego planu, to siła inercji popchnie ją z powrotem do Chicago i tego żałosnego życia, jakie tam ostatnio wiodła. Jednak nie zdołała jeszcze niczego zapisać – może dlatego, że wciąż myślała o Jake'u.

Czyżby znów zraniła go bez powodu? Gniew i pogarda w jego głosie przypomniały jej, jak się czuła, gdy przed laty opuścił jej mieszkanie w Chicago… i jej życie. I wtedy, i teraz zdawała sobie sprawę, że zasłużyła na wszystkie gorzkie słowa, jakich jej nie szczędził. Dlaczego się spodziewała, że dziś Jake zareaguje inaczej? Czy naprawdę oczekiwała, że powita ją z otwartymi ramionami? To niedorzeczne. Porzuceni mężczyźni nie zapominają i nie przebaczają, a nierzadko też pragną odwetu. Jeśli tego właśnie chciał Jake, jeśli zamierzał zranić ją tak, jak kiedyś ona jego, to całkiem nieźle zaczął.

A jednak liczyła, że jej wybaczy, przyznała w duchu z westchnieniem. Jake był kimś więcej niż tylko mężczyzną, którego przed laty kochała. Był jej najlepszym przyjacielem, toteż w innej sytuacji chętnie porozmawiałaby z nim o życiowym rozdrożu, na jakim się znalazła, i poprosiła go o radę.

Kiedy zadzwonił telefon, odebrała skwapliwie, rada ze wszystkiego, co pozwoli jej oderwać się od tych niewesołych refleksji.

– Bree, dzięki Bogu, że cię zastałam! – zawołała rozgorączkowana Jess. – Możesz przyjechać zaraz do pensjonatu?

– Jasne, a co się stało?

– Za trzy godziny organizuję tu przyjęcie weselne, a wynajęty przeze mnie kwiaciarz, który miał udekorować salę i przygotować bukiety, rozchorował się i trafił do szpitala. Z hurtowni przysyłają kolejne pudła kwiatów, a ja nie mam pojęcia, co z nimi zrobić.

– Masz tam wazony, drut, wstążki… cokolwiek przydatnego do zrobienia dekoracji? – spytała bez namysłu Bree.

– Są tylko wazony.

– Dobrze, daj mi pół godziny. Zabiorę po drodze wszystkie potrzebne rzeczy. Czy możesz zadzwonić do matki panny młodej albo druhny i nie wzniecając paniki, zapytać o ich oczekiwania?

– Spróbuję. Ściągnę Lauren, starościnę wesela. Jest o wiele spokojniejsza i bardziej praktyczna niż pani Hilliard.

– Świetnie.

Bree spustoszyła szklarnię oraz pokój do szycia babci i zjawiła się w pensjonacie z różnokolorowymi wstążkami, skrawkami koronek oraz rozmaitymi innymi materiałami, które mogłyby się okazać przydatne. Zastała Jess i Lauren, dawną szkolną koleżankę Abby, pośród otwartych pudeł pełnych białych kwiatów – róż, lwich paszcz, orchidei i bzów. W jednym pudle był ciemnozielony bluszcz.

– Cześć, Lauren – rzuciła Bree. – Wiecie już, czego oczekuje panna młoda?

– Owszem, prostego bukietu z białych orchidei i bzów. Każda z trzech druhen będzie trzymała pojedynczą białą różę z takąż wstążką. – Lauren zerknęła na Jess. – Myślę, że obok miejsca, gdzie będzie stał pastor, powinnyśmy umieścić na stojakach wazony róż oraz lwich paszcz. Takimi samymi kwiatami udekorujemy stoły, których będzie najwyżej cztery, gdyż to jest niewielkie przyjęcie, tylko dla rodziny i kilkorga przyjaciół. Zgadza się?

Jess skinęła głową.

– Panna młoda wspomniała też o udekorowaniu sali bluszczem.

– Dobrze, myślę, że dam sobie radę – orzekła Bree. – Czy pan młody, drużba i kelnerzy mają mieć kwiaty w klapach?

Jess i Lauren popatrzyły na nią niepewnie.

– Nie mam pojęcia – przyznała Lauren. – Zadzwonię do pana młodego. – Wyjęła komórkę, wybrała numer i krótko wyjaśniła sytuację, a potem zapytała o kwiaty. Wysłuchała odpowiedzi, pokręciła przecząco głową w kierunku Bree i rzuciła ściszonym głosem: – Tom, przysięgam, nie ma powodów do paniki. Wszystko jest pod kontrolą. Tylko nie wspominaj o niczym Dianie.

Schowała komórkę i spytała Bree:

– Chcesz, żebym została i pomogła ci?

– Nie. Najpierw zrobię bukiety. Przyślij po nie kogoś za godzinę. Jeśli starościna będzie miała jakieś zastrzeżenia, zostanie nam czas na dokonanie poprawek.

– Jesteś nieoceniona, Bree – powiedziała Lauren. – Opowiem Dianie o twojej pomocy. Oczywiście dopiero po ceremonii ślubnej – dodała z uśmiechem.

Kiedy Jess i Lauren wyszły, Bree zabrała się do pracy. Wykonanie bukietów było stosunkowo proste. Pokazała je Jess, która wróciła z kuchni, gdzie doglądała przygotowywania potraw na weselne przyjęcie.

– Jak ci się podobają? – spytała.

– Piękne i eleganckie – orzekła Jess. – Naprawdę cię podziwiam.

– Zaczekaj z tym, aż skończę trudniejszą część zadania.

Zrobiła kwietne stroiki i ułożyła je w jadalni na czterech stołach, przykrytych śnieżnobiałymi lnianymi obrusami i zastawionych błyszczącymi kryształami, srebrem oraz złoconą porcelaną. Dodała pasma bluszczu, po czym rozrzuciła jeszcze między nimi płatki róż. Cofnęła się, ogarnęła spojrzeniem końcowy efekt i uznała, że wyszło całkiem nieźle.

– Ojej! – zawołała zachwycona Jess, wchodząc do jadalni. – Bree, to cudowne! Profesjonalna florystka nie zrobiłaby tego lepiej. Gdybyś nie zdobyła już sławy dramatopisarki, namawiałabym cię, żebyś zajęła się tym zawodowo.

Bree spojrzała na nią zaskoczona.

– Naprawdę tak uważasz?

– Zawsze miałaś talent do układania kwiatów, ale to, czego dzisiaj dokonałaś, w dodatku w pośpiechu i pod presją, wprost mnie zadziwiło. Jesteś o wiele lepsza niż miejscowa florystka, z której usług korzysta większość tutejszych mieszkańców. Hilliardowie będą wniebowzięci. Naprawdę uratowałaś sytuację. Dopilnuję, żeby ci odpowiednio zapłacili.

– Nie chcę pieniędzy. Po prostu chciałam ci pomóc… a zresztą sprawiło mi to frajdę.

– Za taką pracę należy ci się godziwa zapłata – upierała się Jess. – Poza tym sfotografuję te dekoracje.

– Po co? – spytała zdziwiona Bree.

– Kto wie, może kiedyś znudzi cię Chicago i postanowisz poświęcić się projektowaniu kwietnych dekoracji. Te zdjęcia zapoczątkują twoje portfolio. Będę je prezentować w pensjonacie naszym gościom, dla których urządzamy przyjęcia.

Bree uściskała ją mocno.

– Jesteś bardzo roztropna, siostrzyczko. Kiedy zrobisz te zdjęcia, pokaż je najpierw babci. Ucieszy się, że nauki o układaniu kwiatów, jakich mi udzielała, nie poszły na marne.

W drodze do domu rozmyślała o satysfakcji, jaką sprawiło jej to niespodziewane zajęcie. Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł i natychmiast zawróciła do miasta.

Przejechała powoli główną ulicą i zaparkowała przed jedynym w śródmieściu pustym lokalem sklepowym do wynajęcia, nieopodal baru Sally. Przyjrzała się witrynie i poczuła, że mglista początkowo idea zaczyna nabierać coraz konkretniejszych kształtów. Oczami wyobraźni ujrzała okno wystawowe z koszami kwiatów, stojaki na chodniku pełne barwnych bukietów, a nawet szyld ozdobiony kwietnymi motywami ze złotym napisem: KWIACIARNIA PRZY GŁÓWNEJ ULICY, i niżej, znacznie mniejszymi literami: „Właścicielka: Bree O'Brien”. Widziała te obrazy tak wyraziście, jakby już od lat czekały w jej umyśle, by objawić się przy pierwszej sprzyjającej okazji.

Pod pewnymi względami Bree była równie solidna i skrupulatna jak Abby. Jednakże często bywała też impulsywna nie mniej niż Jess i szła za głosem instynktu. Teraz także natychmiast nabrała pewności, że ten projekt się powiedzie i dostarczy jej satysfakcji.

Nie zwlekając, wyjęła komórkę i wybrała numer agencji nieruchomości, którą założył jej wuj, a obecnie prowadziła kuzynka. Wprawdzie pomiędzy różnymi gałęziami rodziny O'Brienów wciąż istniały nieporozumienia, datujące się jeszcze od czasów budowy Chesapeake Shores, lecz postanowiła na to nie zważać.

– Susie, to ja, Bree – powiedziała.

– Witaj. Wiem, że przyjechałaś do miasteczka na otwarcie pensjonatu Jess, ale podczas uroczystego przyjęcia tylko mignęłaś mi przelotnie w tłumie gości. Myślałam, że już dawno wróciłaś do Chicago.

– Zdecydowałam się zostać tu trochę dłużej. I właśnie dlatego do ciebie dzwonię. Chciałabym wynająć ten pusty lokal przy głównej ulicy.

– Naprawdę? – spytała Susie z nieukrywanym zaskoczeniem. – Sądziłam, że twoje sztuki robią w Chicago furorę.

– Szło mi całkiem dobrze – odparła wymijająco Bree. – Ale teraz chcę się zająć czymś innym. Może wpadnę od razu i podpiszę niezbędne dokumenty?

– Okres dzierżawy wynosi minimum dwa lata – oznajmiła Susie.

– To mi odpowiada.

– Mogę spytać, jakiego rodzaju interes zamierzasz otworzyć?

– Kwiaciarnię – odrzekła Bree podekscytowanym tonem. – Będzie się nazywać „Przy Głównej Ulicy”.

– Więc masz już nawet nazwę.

– Prawdę mówiąc, na razie mam tylko nazwę – zaśmiała się Bree. – No i wynajęty lokal, jeśli zaczekasz na mnie w biurze.

– Zaczekam – obiecała Susie. – Chcę usłyszeć od ciebie, dlaczego postanowiłaś wrócić do naszego miasteczka.

Bree była pewna, że kuzynka opowie o wszystkim reszcie rodziny. Wiedziała jednak, że ta sprawa i tak wkrótce się rozniesie. Zależało jej jedynie na tym, by osobiście powiadomić babcię, ojca i siostry. Lecz zanim z nimi pomówi, musi mieć coś więcej niż tylko wynajęty lokal i mglisty pomysł zostania florystką. W przeciwnym razie jej bliscy zaczną się martwić, że podobnie jak Jess rzuca się bez zastanowienia w ryzykowny projekt.

Co zresztą, oczywiście, jest prawdą. Jednakże Bree po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła ekscytację i odzyskała pewność siebie. Może jej przeznaczeniem od zawsze było zawodowe zajmowanie się kwiatami, a może to tylko tymczasowy przystanek, dopóki znów nie stanie mocno na nogach. Tak czy inaczej, uważała to za dobry pomysł.

– Co będziesz robić? – spytał z niedowierzaniem Marty, kiedy wreszcie zdobyła się na odwagę, by zadzwonić do niego i poinformować, że nie wraca do Chicago. – Czy ty oszalałaś? Chyba nie mówisz tego poważnie? Co cię opętało, żeby rezygnować z teatru dla prowadzenia kwiaciarni?

Jego zjadliwy ton wzmógł determinację Bree. Nie powinna wracać do Chicago… a już z pewnością nie do tego mężczyzny.

– Dziękuję ci – rzuciła oschle.

– Za co? – spytał skonsternowany.

– Za utwierdzenie mnie w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję.

– Chyba naprawdę zwariowałaś, skoro porzucasz możliwości, jakie się tu przed tobą otwierają, i chcesz układać bukieciki w tej zabitej dechami dziurze.

– To mi bardziej odpowiada niż stałe poniżanie przez ciebie.

– A czyż ja cię poniżałem? – powiedział, szczerze zaskoczony tym oskarżeniem. – Zawsze wspierałem twoją pracę i oferowałem konstruktywną krytykę.

– Przez to, co nazywasz konstruktywną krytyką, straciłam wiarę, że w ogóle potrafię napisać sensowne zdanie czy stworzyć przekonującą postać sceniczną. Och, przyznaję, początkowo tak bardzo cię podziwiałam, że przyjmowałam wszystkie twoje uwagi jak perły mądrości. Jednak teraz zrozumiałam, że biorąc sobie twój krytycyzm do serca i pisząc tak, by zasłużyć na twoją aprobatę, zagubiłam siebie. Mój własny głos, który brzmiał w pierwszej sztuce, osłabł w drugiej i kompletnie ucichł w trzeciej.

– Oskarżasz mnie o to, że twoja ostatnia sztuka zrobiła klapę?

– Ależ skądże – zaprzeczyła pośpiesznie. – Oskarżam samą siebie – o to, że cię ślepo słuchałam. Nie zrozum mnie źle, Marty. W początkach naszej znajomości mnóstwo mnie nauczyłeś. Jesteś świetnym dramaturgiem, ale ja nie mogę być wierną kopią ciebie. Muszę być sobą, a w pewnym momencie o tym zapomniałam.

Milczał długo. Gdy zaczęła już podejrzewać, że wściekłość odebrała mu mowę, rzekł:

– Może masz rację.

To ją tak zaskoczyło, że nic nie odpowiedziała. Tymczasem Marty mówił dalej tym samym zamyślonym tonem:

– Ale właśnie dlatego, że sobie to wszystko uświadomiłaś, nie powinnaś się teraz wycofywać. Musisz wrócić tu i zabrać się znowu do pracy. Będę ci nadal pomagał, jeśli zechcesz, albo zostawię ci wolną rękę. – Przybrał dobrze jej znany uwodzicielski ton. – Masz talent, Bree. Bez względu na ostatnie niepochlebne recenzje nie wolno ci o tym zapomnieć. Poza tym brakuje mi ciebie.

Jego namowy niemal ją przekonały, lecz potem przypomniała sobie o zmiennych, kapryśnych nastrojach Marty'ego. Dziś do niej tęsknił, ale już jutro nic nie będzie dla niego znaczyła. Wyjechała z Chicago po części dlatego, że ich stosunki się pogorszyły, i nie może pozwolić, by omamił ją złudną nadzieją na ich poprawę.

Nie, zdecydowała stanowczo. Musi zostać tutaj, przynajmniej na razie. Potrzebowała nowego celu, nowego wyzwania. Pisać może przecież wszędzie. Jeżeli najdzie ją natchnienie, ma tu swój komputer i nie straciła kontaktu z teatrem w Chicago. Powrót do Chesapeake Shores nie oznacza, że już nigdy nie napisze żadnej sztuki, a jedynie to, że ewentualne następne dzieło będzie w pełni jej własne, od pierwszego do ostatniego słowa.

– Za późno, Marty. Nie wrócę… a przynajmniej nieprędko.

– Wobec tego przyjadę do ciebie i przekonam, żebyś zmieniła zdanie.

– Proszę, nie rób tego – rzekła w obawie, że mogłaby ulec jego perswazjom. – Jeśli choć trochę ci na mnie zależy, zaakceptuj mój wybór i życz mi powodzenia.

– Najdalej za kilka miesięcy zacznie ci doskwierać nuda i zadzwonisz, błagając, abyś mogła do mnie wrócić.

– Być może – przyznała.

– Nie gwarantuję, że się zgodzę – ostrzegł ją.

– Jakoś to przeżyję.

– Bree, najdroższa, popełniasz straszny błąd. Czy nic… – urwał i westchnął ciężko. – Nie, dobrze znam twój irlandzki upór. Nie potrafię cię przekonać, co?

– Nie.

– Czy przyjedziesz na premierę mojej nowej sztuki?

Przypomniała sobie podniecenie, jakie zapanowało w teatrze na wieść, że Martin Demming wystawi ją tu jeszcze przed premierą na Broadwayu. Kiedy wyjeżdżała z miasta, rozpoczęto już próby.

– To pierwsza od pięciu lat – ciągnął. – Chcę cię mieć wtedy przy sobie. Kiedy ją pisałem, byłaś przecież moim natchnieniem, moją muzą.

– Zastanowię się – obiecała.

Być może za kilka tygodni będzie mogła odwiedzić Chicago bez poczucia, że poniosła porażkę. Teraz jednak rozpoczynała wszystko od nowa i rozwijała własny biznesowy projekt. Budziło to w niej ekscytację, z jaką nie mógł się równać uwodzicielski czar Marty'ego.

– A więc będziemy w kontakcie – powiedział.

Dopiero gdy się rozłączyła, uświadomiła sobie, że nie okazał choćby cienia zaskoczenia czy żalu z powodu końca ich związku. W przeciwieństwie do Jake'a, którego namiętność nie wygasła nawet po sześciu latach od ich zerwania, Marty spokojnie pozwolił jej odejść. Pomimo jego deklaracji o tęsknocie i uczuciu do niej, nie wątpiła ani przez chwilę, że najdalej za kilka dni znajdzie sobie jej następczynię… o ile już tego nie zrobił. Marty nie potrafił długo wytrzymać bez kobiecego podziwu.

Po raz pierwszy, odkąd oszołomiona i zachwycona uległa urokowi Martina Demminga, ogarnęło ją współczucie dla niego. Bowiem spotkanie z Jake'em, gniew w jego głosie i płomień w oczach uświadomiły jej, jak wygląda prawdziwa głęboka miłość i jak ogromnie różni się od płytkiego, powierzchownego uczucia, jakie mógł jej zaoferować Marty.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Bree przyjrzała się nieufnie ojcu, babci, Jess i Abby siedzącym przy kuchennym stole. Ostatnimi czasy rzadko zbierali się wszyscy razem.

– A to niespodzianka – rzekła z rezerwą.

– Babcia nalegała, żebyśmy wspólnie zjedli rodzinny obiad – wyjaśniła Jess, unikając jej wzroku.

– Wobec tego gdzie są bliźniaczki? – zwróciła się Bree do starszej siostry. – I Trace? Przecież należy już do rodziny.

– Jest zajęty – rzuciła Abby i się zaczerwieniła, co potwierdziło podejrzenia Bree, że bliscy coś wobec niej knują. – A bliźniaczki odpoczywają po całym dniu spędzonym na plaży. Poza tym sama wiesz, że kiedy Carrie i Caitlyn bez przerwy trajkoczą, nie można poważnie porozmawiać.

– A o czymże takim poważnym mamy rozmawiać? – zapytała Bree babcię.

– Mick, pokrój kurczaka – poleciła babcia, ignorując jej pytanie, i postawiła na stole kopiaty półmisek tłuczonych ziemniaków. – Porozmawiamy po jedzeniu.

– O czym? – nie ustępowała Bree.

Mick sięgnął przez stół i ujął jej dłoń.

– Nie masz się czym denerwować. Jesteśmy twoją rodziną i po prostu martwimy się o ciebie.

Bree wpatrywała się w niego długo, wreszcie odsunęła krzesło i wstała. Była tak roztrzęsiona, że musiała się wesprzeć o brzeg starego dębowego stołu.

– A więc to wcale nie jest miły rodzinny obiad, tylko sąd nade mną – rzuciła gniewnie. – Oświadczam więc, że nie zamierzam brać w tym udziału. Nie potrzebuję waszych pytań ani współczucia.

Wypadła z kuchni, powstrzymując łzy, które trysnęły jej z oczu dopiero, gdy znalazła się na dworze. Otarła je niecierpliwie, zbiegła po schodkach i ruszyła przez trawnik. Na skraju plaży dogoniła ją Abby.

– Bree, zaczekaj! – zawołała błagalnym tonem. – Przykro mi, że tak to odebrałaś. To był pomysł babci. Ona bardzo się o ciebie niepokoi.

– Jestem dorosła i sama potrafię się o siebie zatroszczyć – chlipnęła.

– Naturalnie – przytaknęła Abby i podała jej papierową chusteczkę.

Siostry poszły wolno po chłodnym piasku plaży. Zapadał szarobłękitny zmierzch, lecz było jeszcze dość widno. Bree stanęła nad brzegiem morza, pozwalając, by łagodne fale omywały jej stopy. Wciągnęła w płuca kojące morskie powietrze. Uświadomiła sobie, że cały ten incydent wyniknął w gruncie rzeczy z jej winy. Nie powinna była ukrywać przed rodziną swych życiowych problemów i upierać się, że poradzi sobie z nimi sama, bez niczyjej pomocy.

– Ironia tej sytuacji polega na tym – powiedziała – że właśnie dzisiaj podjęłam decyzję co do mojej przyszłości. Byłam taka podekscytowana i pragnęłam jak najszybciej wam o tym opowiedzieć. – Westchnęła. – A potem weszłam do kuchni i ujrzałam was wszystkich, gotowych się na mnie rzucić.

Abby szturchnęła ją w bok.

– Nie tragizuj tak, panno dramatopisarko. Nikt nie zamierzał się na ciebie rzucić.

– Ha! Co do tego także się mylisz – rzekła kpiąco Bree. – Nie jestem już dramatopisarką.