Zanim nadejdzie ciemność - Susan Wiggs - ebook

Zanim nadejdzie ciemność ebook

Susan Wiggs

3,9

Opis

Znana fotografka, Jessie Ryder, patrzyła na świat przez obiektyw, zawsze z dystansem. Nigdzie nie potrafiła zagrzać miejsca. Żyła z dnia na dzień, w nieustannej podróży, często zmieniała kochanków, nie pragnęła stabilizacji. Nie potrafiła jednak uciec od bolesnych wspomnień o wydarzeniach sprzed szesnastu lat. Wtedy oddała nowo narodzoną córkę Lilę do adopcji… Jej pozornie idealny świat runął, gdy dowiedziała się, że niedługo straci wzrok. Postanowiła naprawić błędy z przeszłości i chociaż raz zobaczyć córkę, nie licząc się z uczuciami adopcyjnej matki Lili… swojej siostry, Luz. Spotkanie po latach jest traumatycznym przeżyciem. Wychodzą na jaw skrywane długo tajemnice, a prawda okazuje się bolesna. Jednak dla wszystkich jest to oczyszczające doświadczenie. Jessie dzięki najbliższym poznaje, czym są miłość, lojalność i bliskość. Niestety ciemność zbliża się nieubłaganie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (90 ocen)
36
22
19
13
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Całkiem niezła

Bardzo przyjemna obyczajówka.
00

Popularność




Susan Wiggs

Zanim nadejdzie ciemność

Przełożyła Maria

CZĘŚĆ 1

Przedtem

Dzisiejsza młodzież kocha zbytek, nie grzeszy ogładą, w pogardzie ma autorytety, starszym szacunku nie okazuje, woli czczą gadaninę od pracy nad sobą. Dzieci to dziś tyrani, a nie pomoc w domu. Nie wstają, gdy ktoś starszy do izby wchodzi. Sprzeciwiają się rodzicom, mówią niepytane, obżerają się i udręką są dla nauczycieli.

Sokrates (399 p.n.e.)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nic nie budzi w kobiecie większej paniki niż myśl: jestem w ciąży. Jessie Ryder czuła w sobie resztki tamtego przerażenia, mimo że minęło już szesnaście lat. Przemierzywszy pół świata, jechała przez pogrążony w upale Teksas, żeby spotkać się z córką, której nigdy nie widziała.

Wciąż pamiętała swój strach i zdziwienie, gdy dowiedziała się, że niewidoczny zlepek komórek już na zawsze zmieni jej życie. Od tamtego dnia dzieliło ją szesnaście lat i tysiące kilometrów, ale fizyczna odległość zmniejszała się błyskawicznie.

Simon próbował ją powstrzymać. „To szaleństwo, Jess, nie możesz tak po prostu polecieć do Teksasu”. Ale mylił się. Robiła w swoim życiu rzeczy dużo bardziej szalone.

Po raz chyba setny od czasu, gdy w hotelowym pokoju w Auckland wrzuciła do torby swoje rzeczy, próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie, co innego mogłaby zrobić. Ale nikt jej nie podsunął żadnego przepisu, żadnej instrukcji składania roztrzaskanego na kawałki życia.

Kierował nią jedynie instynkt, niczym zew, który każe rannemu zwierzęciu szukać bezpiecznego schronienia. Oraz dojmujące pragnienie, schowane głęboko, ale wciąż żywe, żeby zobaczyć dziecko, które tuż po porodzie oddała swojej siostrze Luz. Jedynej osobie na świecie, której mogła zaufać.

Przednia opona zadudniła na żółtych krążkach linii oznaczającej środek drogi. Jessie źle się czuła w ruchu prawostronnym, ale typowa dla niej bezkompromisowa niezależność i determinacja dodawały pewności siebie. Zwolniła, spojrzała we wsteczne lusterko – wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tutejszych obyczajów drogowych – i zatrzymała się na poboczu. Znów się zgubiła.

Słońce widoczne ponad poszarpaną linią wzgórz oślepiło ją na chwilę. Opuściła osłonę. Wyjęła mapę i zaczęła śledzić trasę zaznaczoną przez pracownika wypożyczalni samochodów w Alamo. Droga międzystanowa na południowy zachód, zjazd 135-A i droga stanowa numer 290, potem 1486, a wreszcie wąska, czerwona nitka prowadząca do miejsca, o którym słyszało niewiele osób, a jeszcze mniej miało potrzebę je odwiedzić.

Jessie wydawało się, że jedzie zgodnie ze wskazówkami, ale już za długo kręciła się po tych nieuczęszczanych drogach. Zaczęła sunąć palcem wzdłuż narysowanej linii, gdy kątem oka dostrzegła przy drodze jakiś ruch. Pancernik.

Zwykle widywała je rozjechane na szosie z łapami do góry. Ale ten toczył się przed nią, jakby właśnie wyszedł z którejś powieści Steinbacka. Omen? Zwiastun złego losu? Czy może teksaski garb spowalniający prędkość? Patrzyła, jak zwierzę powoli przechodzi na drugą stronę i znika w gęstych zaroślach.

Na wzgórzu naprzeciwko pojawił się samochód. Zmrużyła oczy i popatrzyła w tamtą stronę. Oczywiście półciężarówka. Tutaj nic innego nie jeździło. Gdy auto zwolniło i zatrzymało się blisko Jessie, poczuła lekki strach. Była zupełnie sama na pustkowiu, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji.

Opuściła szybę. Osłoniła dłonią oczy przed słońcem, ale i tak widziała jedynie zarys kierowcy – szerokie barki, bejsbolowa czapka – i niepasujący do nich dziecięcy fotelik na siedzeniu obok. Na bagażniku leżała wędka.

– Nic się pani nie stało? – spytał mężczyzna. Pod słońce nie widziała jego twarzy, ale teksaski zaśpiew uspokoił ją, wywołując wspomnienie leniwych dni i uśmiechniętych sąsiadów.

– Jadę do Edenville – wyjaśniła. – Ale chyba się zgubiłam.

– To już niedaleko. – Wskazał kciukiem za siebie. – Nie pobłądziła pani, tylko za wcześnie się pani zatrzymała.

– Dziękuję.

– Nie ma za co. Powodzenia. – Furgonetka ruszyła, strzelając z gaźnika.

Powodzenia. Rzucone od niechcenia pożegnanie dźwięczało jej w uszach. Zaczęła przeszukiwać stacje radiowe, usiłując znaleźć coś innego niż wiadomości albo rzewne piosenki country. Wreszcie trafiła na rozgłośnię rockową z Austin i jakiś kawałek ZZ Top. Włączyła na pełny regulator. Miała nadzieję, że muzyka zagłuszy myśli, a może nawet strach.

Było późne popołudnie. Czujnie patrzyła na plamy cienia rozsiane pośród wzgórz z prążkowanego piaskowca. Człapiący pancernik przypomniał jej, że w każdej chwili na drodze może się pojawić zając albo jeleń.

Nie chciałaby przejechać zwierzęcia. Nawet martwego – złapała się na tej myśli, gdy ominęła kupkę padliny, która nie zdążyła się jeszcze zamienić w płaski latawiec wyschłej skóry.

Podróż trwała dłużej, niż się spodziewała. Wiele lat temu nie mogła się doczekać, żeby stamtąd wyjechać, teraz – żeby tam dotrzeć. Wreszcie zobaczyła zniszczoną tablicę z napisem „Witajcie w Edenville” i wyblakłym rysunkiem brzoskwiniowego sadu. Pod nią wyrosło kilka mniejszych szyldów: „Kościół Baptystów”, „Klub szachowy”, „Spotkania Lions Club w trzecią sobotę miesiąca”.

Widok miasteczka był znajomy w dziwny sposób, jak ledwo pamiętany sen. Na środku rynku, ciasno otoczonego przez wystawy sklepowe, stał stuletni ratusz. Jak dawniej obok restauracji ze stekami mieściła się kwiaciarnia, a naprzeciwko sklep z karmą dla zwierząt i skład towarów przecenionych. Mimo obecności nowej Celestial Cyber Cafe rynek zachował swoją senną atmosferę, jakby miasteczko było zadowolone z tego, że nie nadąża za czasem pędzącym tak szybko jak ruch na niedalekiej obwodnicy.

Tuż po ukończeniu szkoły Jessie wyjechała na studia. Uwielbiała wielkomiejski gwar Austin, szeroko rozciągające się przedmieścia i barwną mieszankę mieszkańców – polityków, intelektualistów, heavymetalowców, Meksykanów, przestępców, biednych wieśniaków. A teraz znów znalazła się w małym miasteczku, wróciła do tego, o czym chciała zapomnieć.

Pomimo upływu czasu wiedziała, którędy jechać. Najpierw dziesięć kilometrów wąską drogą, obok nienaturalnie zielonego pola golfowego Woodcreek, a potem skręt w prawo w kierunku jeziora.

Otworzyła wszystkie okna i wciągnęła głęboko powietrze. Nie widziała jeszcze jeziora, ale już czuła jego zapach – wiatr niósł znad wody woń cedrów i jadłoszynów.

Okrągłe głazy, wśród których rosły kwitnące głogi, dochodziły do samego brzegu. Tafla wody wyglądała niczym lustro otoczone najbardziej niesamowitymi drzewami w całym stanie. Nazywali je zagubionymi klonami, bowiem tego gatunku nie spotykało się w Teksasie. Klony potrzebowały długiego zimowego snu, typowego dla północnych lasów, a nie nieprzewidywalnych uderzeń srogiego chłodu i wyczerpującego upału. A mimo to trwały tu jak kolonia cudzoziemców przybyłych z daleka nad obcy brzeg.

Krążyło o nich wiele opowieści. Jedna z indiańskich legend mówiła, że były to dusze dawno zmarłych przodków z północy. Według innej historii drzewa posadził jakiś osadnik dla jankeskiej żony – miały jej przypominać o jesieniach w Nowej Anglii, za którymi bardzo tęskniła. Ale wszystkie podania były zgodne w jednym: klony przywędrowały tu z dalekich stron i na przekór wszystkiemu zapuściły korzenie, a po upalnym lecie, które wypalało kolory ze wszystkiego, wybuchały szaleństwem barw.

Każdej jesieni klony świeciły jaśniej niż płomienie ognia. Ich blask był tak intensywny, że oczy bolały: czerwień, złoto, głęboki pomarańcz, ochra, umbra palona. Co roku przez dwa tygodnie droga była zakorkowana przez tłumy turystów, którzy przyjeżdżali tu specjalnie po to, żeby zrobić zdjęcia swoim dzieciakom puszczającym kaczki po pokrytej liśćmi wodzie albo wspinającym się na pomalowane przez Boga konary.

Jessie próbowała sobie przypomnieć, kiedy liście wyglądały najpiękniej. Tak, na początku listopada. W porze powrotów do domu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Gładka nawierzchnia skończyła się, w jej miejsce pojawiły się skalne wyboje pokryte żwirem. Jessie zacisnęła palce na kierownicy. W Alamo udało jej się wypożyczyć samochód jedynie na podstawie międzynarodowego prawa jazdy. Tłumaczyła sobie, że jeśli tylko wyjedzie z ruchliwych dzielnic Austin, to na wiejskich drogach będzie zagrożeniem jedynie dla samej siebie i może jakiegoś nieszczęsnego pancernika. Na szczęście do celu zostało już bardzo niewiele. Poczuła nerwowy skurcz w brzuchu. Wyruszyła w tę podróż, żeby ukoić dojmującą tęsknotę, ale bała się, że przy okazji otworzy również dawne rany.

Policzyła wzgórza do starego domu nad jeziorem: raz, dwa, trzy łagodne wzniesienia, jak dla powolnej kolejki górskiej. Przy zjeździe mocniej chwyciła kierownicę i wzięła głęboki wdech – powietrze było pełne pyłu. Skręciła i powoli ruszyła do przodu. Wjechała na teren posiadłości przez bramę stojącą obok rozłupanego bloku z piaskowca. Nadal wisiał na niej znak z kutego żelaza: Broken Rock. Jej pradziadek zbudował dom, zanim jeszcze powstała prowadząca do niego droga, i zawsze mówił, że należy skręcać przy pękniętej skale.

Dom wraz z ziemią odziedziczył ojciec Jessie, układny, chłodny dżentelmen, który jakieś trzydzieści lat temu w ramach rozwodu przekazał go jej matce. Glenny Ryder zatrzymała sobie niewiele rzeczy z tamtego małżeństwa. Nazwisko – wyryte na wielu golfowych trofeach – posiadłość nad jeziorem oraz dwie córki.

Dzieciństwo Jessie było jak kolorowy sen wypełniony słonecznym blaskiem, zielenią pól golfowych i smugami krajobrazów widzianych przez prostokątną szybę samochodu podczas długich podróży. Ścieżka dźwiękowa do takiego dzieciństwa składała się z piosenek Beatlesów, Beach Boys, Cata Stevensa i Jamesa Taylora dobiegających z radia pomiędzy reklamami płynu na trądzik i filtrów do wody pitnej.

Gdy tata je zostawił, Jessie dostała tylko dla siebie tylne siedzenie wielkiego ramblera z 1964 roku, więc nie mogła już mówić, że ta sytuacja ma same złe strony. Luz płakała bez przerwy, ale Jessie nie pamiętała swoich łez. Pamiętała jedynie niekończącą się drogę.

Ich życie wyznaczały terminy turniejów mamy. W motelach zawsze miały w pokoju łoże małżeńskie i dostawkę. Glenny kładła się na dostawce, a duże łóżko oddawała dziewczynkom. Jeszcze dziś jednym z najwyraźniejszych wspomnień Jessie z dzieciństwa była śpiąca tuż obok Luz.

Po rozwodzie Glenny traktowała dom nad jeziorem i otaczające go zabudowania jak dworzec, jeżdżąc na turnieje i uganiając się za nagrodami, które i tak nie dawały jej spełnienia. W ciągu wielu następnych lat i trzech kolejnych małżeństw zdobyła zaledwie kilka poważnych tytułów. Ale szło jej na tyle dobrze, że ciągle startowała, miała wystarczającą ilość pieniędzy i nie musiała się nudzić.

Z daleka wszystko wyglądało tak jak dawniej. Jessie patrzyła z mieszanymi uczuciami na jednopiętrowy dom, garaż, pomost i piaszczystą dróżkę prowadzącą przez las do trzech chatek, które latem wynajmowali turystom. Jessie i Luz zarabiały na kieszonkowe, zmieniając pościel i ręczniki przyjeżdżającym na weekendy wędkarzom.

Jednak z bliższej odległości zauważyła zmiany. Pod wiatą stały inne samochody, zakurzony minivan i honda civic. Przed wejściem leżały zabawki z kolorowego plastiku. Zauważyła psią budę z dziwnym imieniem Bóbr wypisanym nad otworem wejściowym. Na podwórku stała płaska skrzynka z niezasadzonymi fioletowymi

astrami, a na ganku wyplatane trzciną krzesło. Ktoś zostawił na ziemi niedojedzone jabłko, oblepione teraz masą mrówek. Wokół panowała atmosfera niedokończonych spraw, jakby z jakiegoś powodu wszyscy nagle porzucili swoje zajęcia.

Gdy wysiadła z samochodu i trzasnęła drzwiami, rozległo się gardłowe szczekanie. W jej stronę pędził długonogi pies – miał nastroszony kark, ale jednocześnie machał przyjaźnie ogonem, co stanowiło dość sprzeczny przekaz. Jessie nie znała się na psach. Nie miała takiej możliwości. Cygańskie życie na tylnym siedzeniu różowego ramblera matki dopuszczało jedynie okazjonalne ekstrawagancje w postaci złotej rybki w przezroczystej torebce. Któregoś roku biała myszka przeżyła całe lato w pudełku po butach, ale wybrała wolność w motelu Pinehurst w Północnej Karolinie.

– Spokój! – zawołał ktoś z wnętrza domu.

Jessie poczuła, że ma mokre od potu dłonie. Miała ochotę się modlić, ale do głowy przyszły jej jedynie słowa: Boże, pomóż mi.

Siatkowe drzwi na ganku otworzyły się ze skrzypnięciem, a potem głośno zatrzasnęły. Luz zamarła przy poręczy niczym słup soli. Nawet w dżinsach z obciętymi nogawkami i wyblakłym od chloru T-shircie wyglądała wspaniale.

– Jess... – szepnęła. Nie zdążyła dokończyć, zeskoczyła ze schodów i rzuciła się biegiem przez podwórko. – Mój Boże, Jess.

Zbliżały się do siebie z wyciągniętymi ramionami, pokonując czas, odległość i straszne słowa, które kiedyś padły. Kiedy się objęły, ogrom emocji odebrał Jessie oddech. Powstrzymując łzy, zrobiła krok w tył. Luz. Jej siostra Luz. Przez te wszystkie lata jej uroda nieco zbladła. Na twarzy pojawiły się delikatne ślady trosk i zmęczenia, rude włosy nie miały już tak intensywnego koloru jak dawniej. Urodziła troje dzieci, co też zostawiło swój ślad. Była nieco tęższa niż ta młoda Luz, której obraz Jessie nosiła w umyśle.

– Niespodzianka! – zawołała z udawaną lekkością. – Powinnam była zadzwonić – dodała szybko, widząc w oczach siostry błysk niepokoju.

– Daj spokój! – zaprotestowała Luz. – To zresztą w twoim stylu.

Naprawdę? – pomyślała Jessie. Co my dziś wiemy o sobie? Utrzymywały sporadyczny kontakt telefoniczny i e-mailowy, ale to za mało, żeby być naprawdę blisko. Przyglądała się twarzy siostry, widząc w niej dziwnie zniekształcone odbicie siebie samej. Miały ten sam kolor włosów, kilka bladych piegów na nosie, a oczy, jak mawiała mama, barwy szkockiej murawy.

Kątem oka zauważyła, że ktoś wyszedł na ganek – wysoka, szczupła dziewczyna w szortach i czarnej koszulce na ramiączka, z burzą rudych włosów, przyglądała się jej ciekawie.

Jessie nie mogła oderwać od niej wzroku. Czy ta nieśmiała kobieta, niemal dorównująca jej wzrostem, była jej córką, jej maleństwem?

Zerknęła na Luz, która też była spięta, ale delikatnie popchnęła Jessie do przodu.

– Niespodzianka – mruknęła Luz, naśladując beztroski ton siostry.

– Ale panna! – zawołała Jessie. A potem dodała z ironią, którą tylko ona zrozumiała: – Jesteś taka piękna, że aż nie mogę na ciebie patrzeć! – Rozłożyła szeroko ramiona.

Dziewczyna patrzyła na nią, stojąc bez ruchu. Jessie zamarła i powoli opuściła ręce. Wyczuła, bo nie mogła widzieć, że Luz daje Lili sygnał, jakiś znak w języku zrozumiałym jedynie dla matek i córek.

– Mhm, cześć. – Lila odezwała się głosem znanym z rzadkich rozmów przez telefon. Uśmiechnęła się nieśmiało, była nieufna jak biegacz, który spotyka na swojej drodze dużego, nieznanego psa.

Sama do tego doprowadziłaś, pomyślała Jessie, czując ukłucie bólu. To twoje dzieło. Nadal stała nieruchomo. Sytuacja robiła się coraz bardziej niezręczna, ale na ułamek sekundy wcześniej, nim stała się nie do zniesienia, Lila podeszła do Jessie i objęła ją sztywno. Jessie nie mogła się już powstrzymać, przygarnęła dziewczynę do siebie z całych sił.

– Przytul mnie, Lila – powiedziała przez łzy, których bała się pokazać. – Przytul mnie mocno.

Poczuła, jak szczupłe ramiona zaciskają się na niej. Poczuła cytrynowy zapach włosów Lili, młodzieńczą świeżość skóry, ciepły oddech. Po raz pierwszy w życiu obejmowała swoją córkę. Uświadomiła sobie, że ma zamknięte oczy. Dziwne. Kiedy jest się tak blisko drugiej osoby, nie można jej zobaczyć, ale inne zmysły wystarczają aż nadto.

Otworzyła powieki i zobaczyła, że Luz je obserwuje. Odsunęła się w tył. Cudownie piegowate policzki Lili pokrywał ciemniejszy rumieniec. Jessie patrzyła na nią z zachwytem, niczym w czarodziejskie lustro wymazujące wszystkie trudne chwile i nieprzespane noce, wszystkie błędy i potknięcia przeszłości.

– Mamusiu, kim jest ta pani? – Dziecięcy głos rozbił magię chwili.

Jessie odwróciła się w kierunku chłopca z potarganymi włosami. Niechętnie oderwała się od Lili, ale nie chciała urządzać żadnej sceny.

– Kim jest ta pani? – Chwyciła chłopca na ręce i podniosła wysoko. – Jestem twoją ciocią. – Zakręciła nim w kółko, aż chłopiec zaczął krzyczeć z radości. – A za to ja wiem, kim ty jesteś. Jesteś krasnoludkiem.

– A wcale że nie!

– Jesteś Scottie, masz cztery lata i psa, który nazywa się Bóbr.

Chłopczyk pokiwał energicznie głową. Jessie postawiła go na ziemi i zwróciła się do dwóch chłopców przyglądających się jej uważnie z ganku.

– Twój brat Wyatt ma jedenaście lat, a Owen pięć. Owen lubi jeść wszystko z keczupem.

Wyatt szturchnął łokciem Owena, który patrzył na nią w bezbrzeżnym zdumieniu, nie zdając sobie sprawy, że zdradziła go czerwono-pomarańczowa plama na koszulce.

– A co Lila lubi jeść? – zapytał Scottie, spodziewając się kolejnych czarów.

Jessie uśmiechnęła się w jej kierunku.

– Na co tylko przyjdzie jej cholerna ochota.

Chłopcy wytrzeszczyli oczy, a po chwili parsknęli śmiechem. Scottie odezwał się pierwszy.

– Mamo, ona powiedziała...

– Powiedziałam, że muszę się czegoś napić, bo umieram z pragnienia – przerwała mu Jessie.

Czwórka dzieci wbiegła z hałasem do domu. Luz podeszła do siostry i przytuliła ją raz jeszcze.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – powiedziała ze łzami w oczach. – Dzieci myślą, że jesteś jakąś Mary Poppins. Chodź do środka. Muszę poszukać przepisu na tłuste cielę [1].

Jessie zrozumiała subtelną aluzję.

– Jestem wegetarianką.

– I na granicy Teksasu nie uznali cię za zboczoną?

Weszły do domu. Panował tu zupełnie nieznany Jessie chaos rodzinnego życia. Z różnych pomieszczeń dochodziły odgłosy telewizora, radia i odtwarzacza płyt. Na podłodze w salonie leżała siatka do kometki, rolki, szkolne podręczniki i mnóstwo nierozpoznawalnych małych zabawek z plastiku. W powietrzu unosił się zapach sosu do spaghetti.

– Wyburzyliśmy ścianę i zrobiliśmy jeden wielki pokój – wyjaśniła Luz, podając siostrze duży kubek mrożonej herbaty. – Nie mogę uwierzyć, że przyjechałaś.

– I od razu trafiłam na kolację.

– Robię makaron. Jesteś głodna?

– I to jak!

– W takim razie zabieram się do roboty. Możesz mi towarzyszyć.

Luz zaprowadziła ją do kuchni i podsunęła wysoki stołek. Wprawnym ruchem zawiązała sobie w pasie fartuch niczym kowboj przypinający pas z rewolwerem. Jezu, moja siostra nosi fartuch! – pomyślała Jessie.

– A co tam u Simona? – Luz jak zwykle waliła prosto z mostu.

Jessie zawahała się. Co u Simona? Znała go od szesnastu lat, ale tak naprawdę nigdy nie mieli wspólnego życia. Był jej nauczycielem, mentorem, kochankiem, jednak oboje zajmowali się głównie swoimi sprawami. Przez te lata bardziej bywali ze sobą niż byli razem. A w zeszłym roku, gdy dowiedziała się o tym, co jej jest, postanowiła sprawdzić siłę ich związku. Ten egzamin oblali oboje.

Ale to było zbyt skomplikowane.

– Rzucił mnie – powiedziała krótko.

– Jaki Simon? – spytała Lila.

– Taki jeden sk... – Jessie zająknęła się, widząc minę siostry. – Znaczy palant. Pracowaliśmy razem. Do zeszłego tygodnia był moim koch... znaczy chłopakiem. – Jak się nie ma ślubu, to nie można się rozwieść. A faceci nie umieją zrywać. Simon coś jąkał i mamrotał o nowym projekcie w Himalajach, aż wreszcie musiała mu powiedzieć: „Daj spokój, oboje wiemy, że potrafisz być skurwielem”.

– Przykro mi. – Luz poklepała ją po ramieniu. – Co za głupiec.

Tak naprawdę nie przejęła się rozstaniem z Simonem. Musiała jedynie znaleźć sobie jakieś spokojne miejsce, w którym mogłaby odzyskać zdrowie. Ale ten dom nie był spokojnym miejsce, a ona już nigdy nie wyzdrowieje.

– Lila, mogłabyś nakryć do stołu? – To wcale nie zabrzmiało jak pytanie. – I przynieś z werandy składane krzesło.

Lila wstała z wojowniczą miną, której nawet nie próbowała ukryć. Z głośnym trzaskiem otworzyła drzwi na werandę, przyniosła krzesło i postawiła je przy długim stole.

Lila. Jessie wyśpiewywała sobie to imię podczas niezliczonych bezsennych nocy, myśląc, zastanawiając się, marząc... Lila. Dwa westchnienia, dwa dźwięki kojące niczym wiosenny wiatr. Kilka tygodni potem, gdy Jessie wyszła ze szpitala, Luz przysłała jej zdjęcie noworodka z czerwoną buzią, podobnego do setek innych dzieci. Na odwrocie napisała: „Daliśmy jej na imię Lila Jane na cześć dwóch pielęgniarek z oddziału dla wcześniaków, które bardzo nam pomogły”.

To prawda. Lila zawdzięczała życie im, a nie jej. Jessie po prostu wyjechała, nie oglądając się za siebie. Jedynie ból przepełnionych piersi, a potem świadomość, że to mleko nie było nikomu potrzebne, boleśnie przypominały, z czego zrezygnowała. Wpatrywała się w to zdjęcie całymi godzinami, w udręce tęsknoty, żałując, że nie może wziąć córki na ręce, nie widzi jej pierwszego uśmiechu, pierwszego ząbka, pierwszego kroku. Ale to by tylko pogłębiło ból. Wiele razy w ciągu tych pierwszych dni jedynie fizyczna odległość i brak pieniędzy powstrzymały ją przed popełnieniem jakiegoś głupstwa.

Luz rozdzieliła pomiędzy chłopców zadania. Wyatt kroił chleb, Scottie składał serwetki, a Owen poszedł zawołać ojca na kolację.

Lila musiała czuć na sobie pełne zachwytu i bólu spojrzenie Jessie. Patrząc na sosnowy stół zastawiony wyszczerbionymi talerzami i niepasującymi do siebie sztućcami, powiedziała:

– To nie jest moje życie.

Jessie roześmiała się. Tak, to jest twoje życie, pomyślała. Takie właśnie ci dałam. I chciałabym od ciebie usłyszeć, że się nie pomyliłam.

ROZDZIAŁ TRZECI

Chwilę później na ganku rozległo się tupanie.

– Uwaga, obcy! Uwaga, obcy! – Owen mówił to monotonnym głosem niczym robot. Siedział na ramionach ojca i musiał pochylić się, kiedy wchodzili przez drzwi.

– Ian! – Jessie ruszyła w jego kierunku. Gdy postawił syna na podłodze, objęła go z pewnym zakłopotaniem.

Uśmiechnął się do niej szeroko. Należał do mężczyzn, którzy zachowują chłopięcy wygląd także po czterdziestce. W wieku sześćdziesięciu lat też pewnie będzie nosił T-shirty z nadrukiem i levisy, tak jak na studiach. Miał te same niebieskie oczy, te same duże, delikatne dłonie.

Jessie poczuła dreszcz niepokoju. Oczywiście decydując się na tę podróż, zdawała sobie sprawę, że będzie musiała spotkać Iana, ale okazało się, że nie jest przygotowana na widok jego szczupłej sylwetki, gęstych włosów opadających na oczy, szerokich ramion i promiennego uśmiechu.

– Cześć, ślicznotko! – zawołał. – Kopę lat!

– Świetnie wyglądasz. – Nie umiałaby nazwać swoich emocji. Ze względu na Luz zrezygnowali z dawnej wrogości i odnosili się do siebie z uprzejmą poufałością.

– Pewnie cały śmierdzę po dwóch godzinach pracy w ogrodzie. – Podszedł do stojącej przy kuchni Luz i pocałował ją w kark. – Surowa z pani kierowniczka, pani Benning. – Chwycił Scottiego pod pachę i poszedł się umyć.

Kolacja przypominała trochę posiłek w pensjonacie: makaron, sos pomidorowy z pulpetami, przygotowany naprędce sos bezmięsny ze słoika, sałatka, chleb. Luz wyglądała na zdenerwowaną, ale sprawnie przestawiała i podawała szklanki z mlekiem i talerze ze spaghetti. Jessie czuła się jak główne danie, bo dzieci zarzucały ją pytaniami.

– Naprawdę mama to twoja siostra?

– Tak, o trzy lata starsza.

– Mama mówiła, że jesteś sławną fotografką. Jesteś sławna?

– Mama przesadza. Drukują moje zdjęcia w różnych pismach, ale mnie nikt nie zna. Zdjęcia nie są po to, żeby dać sławę fotografowi.

– A dlaczego tak dziwnie mówisz? – Owen przesuwał widelcem listki sałaty.

– Od piętnastu lat mieszkam w Nowej Zelandii – odpowiedziała Jessie. – Pewnie złapałam tamten akcent.

– A dlaczego w Nowej Zelandii? – dopytywała się Lila. – Jak się tam znalazłaś?

– To długa historia – wtrąciła Luz. – Może lepiej...

– Tak naprawdę... – Jessie poczuła nieprzyjemne drgnienie dawnego napięcia. – Tak naprawdę wyjechałam dzięki swojej siostrze. – Popatrzyła na Luz. – Zawsze była wielkoduszna. Miałyśmy skończyć studia w tym samym czasie, ale pieniędzy starczyło na ostatni rok tylko dla jednej. Luz uparła się, że to ona rzuci studia i pójdzie do pracy.

– Miałaś lepsze stopnie i lepsze perspektywy, dostałaś propozycję pracy za granicą – przypomniała jej Luz.

– Mam nadzieję, że jesteś taką dobrą siostrą jak Luz – powiedziała Jessie do Lili.

– Nie mam lepszej siostry – potwierdził Scottie stanowczo.

Lila zmierzwiła mu włosy.

– Nie masz innej siostry.

Chwila napięcia minęła. Jessie odsunęła się od stołu.

– Przywiozłam prezenty – obwieściła z psotnym uśmiechem.

– Prezenty! – Chłopcy wyrzucili ręce w górę, a widząc przyzwalające skinienie Luz, pobiegli za Jessie na podwórko.

Mimo przedwyjazdowego pośpiechu Jessie znalazła czas na zakupy dla rodziny. Model maoryskiej łódki dla Scottiego, groźna maska dla Owena i wojenna łódź Maorysów dla Wyatta. Dla Iana kupiła korek do wina z owocem kiwi, a dla Lili komplet spinek do włosów z muszli paua. Na koniec wręczyła Luz rzeźbiony wisiorek z jadeitu.

– To koru – wyjaśniła. – Paproć, która rośnie w Nowej Zelandii. Jest symbolem narodzin, śmierci i odrodzenia. Wyraża wieczne życie i reinkarnację.

– Czyli właściwie wszystko.

– Właśnie.

Luz przechyliła się ze śmiechem i objęła siostrę.

– Byłaś w tylu fantastycznych miejscach.

– Twój dom też jest fantastyczny. Podoba mi się, co w nim zrobiłaś.

Zadzwonił telefon, ale nikt się nie ruszył.

– Nie odbieramy podczas kolacji – wyjaśniła Luz, widząc pytające spojrzenie Jessie.

– Ale jest już po kolacji! – zaprotestowała Lila.

– Będzie, jak sprzątniemy ze stołu. – Luz zignorowała jadowite spojrzenie córki.

Włączyła się automatyczna sekretarka, a zaraz potem rozległ się młody, męski głos. Lila znów się zaczerwieniła.

– Ona się zakochała. Kocha Heatha Walkera – obwieścił Wyatt, a potem razem z braćmi zaczął skandować: – Zakochana para, zakochana para.

Lila rzuciła serwetkę na stół i pobiegła na górę. Wyatt i Owen szturchnęli się łokciami i parsknęli śmiechem, ale zamilkli pod wpływem surowego wzroku Iana. Scottie niezrażony ciągnął dalej:

– Najpierw wielka miłość, potem huczny ślub, a na koniec bachory aż po zimny grób.

Luz spojrzała ponad stołem na siostrę.

– Witaj w domu.

Jessie odpowiedziała jej smutnym uśmiechem.

W ramach kary za dokuczanie siostrze chłopcy mieli nie dostać deseru.

– To znaczy, że mama w ogóle nie zrobiła deseru – mruknął Wyatt, czym zarobił sobie na dodatkowy przydział prac domowych.

Chłopcy zostali odesłani do łazienki na wieczorną kąpiel, a Ian poszedł przygotować dla Jessie jedną z chatek.

– Nie ma to jak miła rodzinna kolacja. – Luz zdjęła szlafrok i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Wzięła butelkę czerwonego wina i dwa kieliszki, po czym ruszyła na werandę. – Czas na merlota! – obwieściła, naśladując starą reklamę.

Usiadły na drewnianych krzesłach. Luz rozlała wino i uniosła kieliszek.

– Cieszę się, że wróciłaś.

Powoli piły cierpki trunek. Na horyzoncie po drugiej stronie jeziora zachodzące słońce zostawiło po sobie jedynie cienką linię ognia. Taflę wody w kolorze zgaszonego złota pokrywały kołyszące się atramentowe kreski.

– Dzwoniłaś już do mamy? – spytała Luz.

– Jeszcze nie. – Ich matka mieszkała w Scottsdale z mężem numer cztery. Jak on ma na imię? Stan? Nie, Stu. Stuart Burns. Jessie nigdy go nie poznała. Celowo nie zaprzyjaźniała się ze swoimi ojczymami, bo każdy z nich dość szybko znikał. Jednak Stu złamał tę regułę.

Przez chwilę siedziały w milczeniu. Tyle miały sobie do powiedzenia, że nie mówiły nic, wsłuchując się w odgłosy wieczoru: plusk wody uderzającej o brzeg, nawoływania jakiegoś ptaka, szum wiatru wśród klonów rosnących po południowej stronie jeziora.

Luz podciągnęła kolana pod brodę. Miała bose, opalone stopy, na jednej paznokcie były pomalowane na różowy kolor. Miało się wrażenie, że ciągle czegoś nie kończyła – swoich projektów, malowania paznokci, sadzenia kwiatów w ogrodzie. Jakby na tym polegało jej życie. Nie skończyła studiów, żeby wyjść za mąż i zaadoptować Lilę. Jessie zastanawiała się, czy rzeczywiście Luz żyła na pół gwizdka, czy może nie kończyła różnych rzeczy, bo pojawiało się coś ważniejszego.

Pod dom stojący na szerokim wzgórzu jakieś pół kilometra od nich podjechał samochód. Jessie pomyślała, że takim samym autem jechał mężczyzna, który wskazał jej drogę.

– Znasz swojego sąsiada? – spytała nie tyle zainteresowana osobą, co chcąc przerwać milczenie.

– Nie za bardzo. Zdaje się, że ma półtoraroczną córkę. Podobno był pilotem na Alasce, ale przeniósł się tu, gdy żona zmarła albo go opuściła, tego nie wiem. Ma mały samolot, Ian korzystał kiedyś z jego usług. Nazywa się Rusty albo Dusty. – Twarz Luz rozmarzyła się. – Kawał niezłego męskiego ciała.

– Luz!

– Wiem, wiem. Ale nawet mamuśki mają swoje marzenia.

– Czy to awionetka stoi przy jego pomoście?

– Tak. Ludzie mówią, że udziela lekcji i prowadzi loty dla turystów. Może go namówisz, żeby pokazał ci klony z lotu ptaka. O ile oczywiście zostaniesz tu na jakiś czas.

– Może zostanę. – Niestety, nawet wino nie pomogło jej pozbyć się skurczu w żołądku.

Luz nie odzywała się, ale Jessie i tak słyszała jej niewypowiedziane pytanie: Po co przyjechałaś?

Wiatr liznął powierzchnię wody i zaszumiał wśród klonowych liści.

Jessie wciągnęła mocno powietrze.

– Chciałam... – Powiedz to wreszcie. – Chciałam ją zobaczyć.

Wiedziała, jakie będzie następne pytanie: Dlaczego właśnie teraz?

– Powinnam była przyjechać wcześniej – powiedziała Jessie pospiesznie. – Nie zauważyłam nawet, jak szybko płynie czas. A potem zdałam sobie sprawę... – Upiła duży łyk wina. Wciąż jeszcze na tę myśl ogarniało ją przerażenie. Znalazła się na życiowych rozstajach. I nie chodziło jedynie o rozstanie z Simonem, chociaż to też miało swoje znaczenie. Próbując ukryć lęk, powiedziała: – Rozstałam się z Simonem i...

– I co?

Nie, jeszcze nie teraz.

– Wszystko się popieprzyło. Chciałam zobaczyć Lilę i chłopców. Poza tym... stęskniłam się za tobą. – Czuła w sobie echo prawdy tych słów. – Przepraszam cię, tylko tyle mogę powiedzieć.

– Nie musisz mnie przepraszać. Ja też nie jestem święta.

– Jesteś. – Jessie myślała tak od czasu, gdy w czwartej klasie Luz zagrała w szkolnym przedstawieniu Matkę Boską. Do dziś pamiętała widok siostry w błękitnej szacie pochylającej się nad wiklinowym koszykiem z lalką w środku.

Mamy jak zwykle na przedstawieniu nie było. Co roku Glenny brała udział w grudniowym turnieju w San Diego. Jessie nie mogła sobie przypomnieć, która sąsiadka wówczas się nimi opiekowała.

– To niedobrze, że przyjechałam?

– Chodzi o to... – Luz położyła drżącą rękę na dłoni siostry. – Nie spodziewałam się, że tu jeszcze wrócisz. Masz tam taką świetną pracę... Wymarzoną.

– Była wspaniała przez wiele lat, ale... – Zawahała się. – Teraz wszystko się skończyło. – Zacisnęła palce na oparciu krzesła. – Myślałaś kiedyś, żeby powiedzieć o wszystkim Lili?

Po twarzy Luz przemknął cień bólu.

– Oczywiście, że się nad tym zastanawialiśmy.

– Nigdy mi o tym nie wspominałaś.

– To był przecież twój pomysł – przypomniała Luz. – I zgodziliśmy się to uszanować. Przenieśliśmy się tutaj, gdy Lila miała trzy lata, bo tu nikt nie mógł zadawać głupich pytań. Za to ludzie często mówią, że jest do mnie podobna.

– Bo jest.

Luz skinęła głową.

– A kilka razy słyszałam nawet, że jest podobna do Iana. Dasz wiarę?

Jessie upiła łyk wina. Tak, w to akurat mogła uwierzyć.

– Próbowałam jej o tym powiedzieć, kiedy miała cztery lata, a ja byłam w ciąży z Wyattem. Zapytała mnie, czy też byłam taka gruba, kiedy ją nosiłam w brzuchu. Nie umiałam skłamać. Powiedziałam, że jako dzidziuś rosła w brzuchu u innej pani, ale gdy tylko się urodziła, zostałam jej mamą. Roześmiała się i powiedziała, że jestem niemądra, więc nie rozwijałam tego tematu, a ona nigdy do niego nie wracała. Jestem pewna, że o wszystkim zapomniała. Zawsze była trudnym dzieckiem, lubiła ryzyko.

– Co to znaczy? Dlaczego nigdy mi o tym nie mówiłaś? Przecież utrzymywałyśmy kontakt.

Luz przeczesała palcami włosy.

– Bo nie stało się nic strasznego. Ale trochę siwizny mam przez nią. Pierwsze, co zrobiła po przyjeździe tutaj, to był skok z pomostu. A nie umiała nawet pływać. Jeszcze tego samego roku weszła na pastwisko u sąsiadów, żeby pogłaskać byka. Potem złamała rękę, bo przypięła sobie papierowe skrzydła i skoczyła z dachu stodoły Walkersów, myśląc, że będzie latać. Do czasu, aż poszła do przedszkola, nie mogłam jej ani na chwilę spuścić z oczu. Uwielbia wszelkie ekstremalne sporty, biały rafting, narty wodne, byle tylko poczuć niebezpieczeństwo. Jest drobna i szczupła, ale ma w sobie jakąś dzikość. Może dlatego, że po urodzeniu wszyscy na nią chuchali i dmuchali. A może...

– Ma to po mnie – dokończyła Jess.

– Nie kupuję takiej wymówki. Mam taką córkę, jaką sobie wychowałam. Ani ja, ani Ian nie jesteśmy ideałami. Mówię ci, Jess... Gdy chłopcy byli mali, nie wiedziałam, w co mam ręce włożyć. Nie miałam nawet czasu, żeby pójść do łazienki, a co dopiero zastanawiać się nad psychiką swojej córki.

Jessie aż się skuliła, słysząc ostatnie słowa. Jakaś część w niej doskonale rozumiała, dlaczego Luz wolała mieć siostrę na drugim końcu świata. Tak było znacznie prościej.

– W szkole się na nią skarżą. Sama zresztą widziałaś, jak się do mnie odnosi. Mój śliczny aniołek zamienił się w diabła. Wagaruje, wymyka się w nocy z domu, zjeżdża na linie z wiaduktu kolejowego, kąpie się nago w jeziorze. Powtarzam sobie, że to normalny bunt nastolatki i że niedługo z tego wyrośnie, ale jest coraz gorzej. Ma fatalne stopnie, nie znam jej przyjaciół. Robi to, o czym piszą w tych wszystkich książkach o wieku dojrzewania. Moja Ofelia zaczęła wierzgać.

– I co z tym robisz?

– Rozmawiałam ze szkolnym pedagogiem, ale to niewiele pomaga.

– A czy pedagog wie, że...

– Skądże! Jeśli nie powiedzieliśmy jej, to nie powiemy też nikomu obcemu. Wie tylko mama, ale ona nigdy o tym nie wspomniała.

– Może Lila przechodzi jakiś kryzys tożsamości.

– Ona ma prawie szesnaście lat. W tym wieku wszystko jest kryzysem.

Na Luz padało wieczorne światło. Była inna niż kiedyś, a jednocześnie taka sama. Przez te wszystkie lata Jessie dostała od niej mnóstwo pięknych zdjęć – portretów i wakacyjnych fotek. Większość przedstawiała dzieci, ale na nielicznych pojawiał się też Ian. Puszczał z dziećmi latawce, biegł obok trójkołowego roweru któregoś z chłopców, machał wiosłami na łódce. Luz zawsze była po drugiej stronie aparatu. Tak jak Jessie wybrała na studiach fotografię, robiła wspaniałe zdjęcia, ale zrezygnowała ze swojej pasji, żeby założyć rodzinę.

Jessie wstała i wysoko uniosła ramiona, wyginając się lekko w tył.

– Idę spać. Nawet nie wiem, jaki mamy dzisiaj dzień.

Luz też wstała i objęła siostrę.

– Musisz być wykończona. Nie będę cię dłużej trzymać. Ian zabrał twoje bagaże.

W oknach domu rozbłysły już światła, delikatny szum klimatyzacji zagłuszało dudnienie rockowej muzyki dochodzące z pokoju na piętrze.

Ruszyły ścieżką w kierunku chatki.

– Jak długo zamierzasz zostać? – spytała Luz.

– Nie wiem. Ale jeśli to jest jakiś problem, to...

– Daj spokój! To przecież także twój dom.

Jessie skinęła głową bez słowa. Nigdy nie czuła się tu jak w domu. Ani w żadnym innym miejscu na świecie.

– Nie mam jeszcze żadnych planów. – To była największa szczerość, na jaką zdobyła się tego wieczoru. – Kiedy wylądowałam w Austin, zadzwoniłam do Blair LaBorde. – Blair była jej przyjaciółką ze studiów. Po zrobieniu doktoratu przez kilka lat wykładała na uczelni, a potem została gwiazdą dziennikarstwa w kolorowym tygodniku „Texas Life”.

Jessie zdawała sobie sprawę, że z jej dorobkiem szukanie pracy w takim piśmie wygląda dość dziwnie, ale potrzebowała jakiegokolwiek zajęcia, i to natychmiast. Praca zawsze pozwalała uciec od problemów, którym nie umiała stawić czoła. Gdy robiła zdjęcia, przenikała przez obiektyw i przenosiła się do miejsc o ostro zarysowanych konturach, w których rzeczywisty świat zamieniał się w iluzję.

– Zadzwoniłaś do Blair a do mnie nie?

– Musiałam jej powiedzieć, że szukam pracy.

Luz rozluźniła się. Jessie wiedziała, że siostra aż za dobrze rozumie wagę takich problemów.

– Przy swoich koneksjach na pewno znajdzie ci mnóstwo zleceń.

– Właśnie. Kiedy wspomniałam o Edenville, od razu mi powiedziała, że spróbuje odgrzebać dawną historię, której kiedyś nie udało jej się skończyć.

– Czyli masz już pracę jak w banku. Ciekawe, o co jej chodzi. – Zatrzymały się przy wyboistej dróżce prowadzącej do trzech małych domków. – Niestety, nie jest to pięciogwiazdkowy hotel, do jakich pewnie przywykłaś.

Jessie roześmiała się.

– Masz dość przesadne wyobrażenie o moim poziomie życia!

– Przynajmniej żyjesz na jakimś poziomie.

– A ty przynajmniej masz swoje życie. – Jessie znów roześmiała się, ale poczuła, że między nimi pojawia się znane napięcie. Jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jessie szła ścieżką przez las, niosąc w jednej ręce wypełnioną do połowy butelkę z winem, a w drugiej kieliszek. Marzyła o tym, żeby się wreszcie położyć i pozbyć mdlącego zmęczenia wywołanego zmianą czasu.

Gdy była mała, w ciemnym lesie widziała zawsze tysiące strachów – wstrzymywała wtedy oddech, żeby wraz z powietrzem nie wciągnąć czających się w mroku złych duchów. Zauważyła, że nawet teraz oddycha płytko i niespokojnie, ale dziś, w odróżnieniu od tamtej dziewczynki z potarganymi warkoczami, wiedziała już, czego się boi. To coś było bardziej rzeczywiste niż potwory kryjące się wśród pojękujących klonów, dębów i jadłoszynów.

Ian przeniósł już jej torby, włączył światło i klimatyzację, która wdmuchiwała do środka sztuczne powietrze o słabym zapachu pleśni. W domku był aneks kuchenny, salonik z tarasem wychodzącym na jezioro, mała sypialnia i łazienka. Samowystarczalny świat, w którym nie było ani zagrożenia, ani... nadziei.

– Cześć! – zawołała na progu.

– Jestem w sypialni – odpowiedział Ian.

– Właśnie na to liczyłam. – Wszystko już się zmieniło, ale Jessie chciała zażartować jak tamta beztroska dziewczyna, którą Ian znał wiele lat temu.

Uśmiechnął się do niej szeroko.

– To dobrze. Ale lepiej mi z tym pomóż. – Usiłował naciągnąć na materac elastyczne prześcieradło, które musiało być odrobinę za małe.

Spojrzała na bezładną kupkę pościeli.

– Ależ świetnie ci idzie. – Chwyciła za róg prześcieradła i wcisnęła pod materac. Z drugiej strony Ian próbował zrobić to samo, ale bezskutecznie. Po kilku nieudanych próbach i mniej lub bardziej skoordynowanych szarpnięciach, Ian położył się na materacu, rozciągając pod sobą prześcieradło, i dopiero wtedy Jessie udało się oblec wszystkie rogi.

– Nieźle się muszę namęczyć, żeby zaciągnąć faceta do łóżka. – Zmarszczywszy lekko nos, dodała: – Miałeś rację, rzeczywiście trochę śmierdzisz po tej pracy w ogrodzie. – Ścielili łóżko w milczeniu jak para dobrych przyjaciół. Jessie ucieszyła się, że czuje się tak swobodnie w obecności szwagra. Dawno temu ich stosunki nie były najlepsze, a jeszcze dawniej aż za dobre. Teraz byli wobec siebie uprzejmi, żeby nieopatrznym słowem czy gestem nie zrobić przykrości Luz.

Wszystko, co się wiązało z Ianem Benningiem, było niezwykłe – jego wygląd, jego głos, jego śmiech, jego... namiętność. Właśnie ta namiętność przyciągnęła do niego Jessie na krótko przedtem, nim Ian poznał Luz. Nigdy nie byli w sobie zakochani, do krótkiego, gorącego romansu wystarczyły młodość i pożądanie.

Nie rozmawiali potem o tamtych czasach, nie powiedzieli o tym nikomu, nawet Luz. Zresztą to było tak dawno temu, że Jessie rzadko o tym w ogóle myślała. A teraz nosiła w sobie znacznie gorszą tajemnicę. Nawet Ian tego nie zauważył.

Wtedy był na trzecim roku prawa, Jessie studiowała fotografię prasową, wyglądała na starszą, niż była, i ostro imprezowała. W ich przypadku zadziałała po prostu biologia. Zresztą Jessie znana była z tego, że opierała związki na wyjątkowo chwiejnych podstawach. Poznali się na imprezie w akademiku i jeszcze tej samej nocy poszli razem do łóżka. Przez trzy tygodnie wydawało jej się, że Ian jest spełnieniem marzeń – w sensie fizycznym. Ale poza tym niewiele ich łączyło. Oficjalnie nigdy ze sobą nie zerwali, ale w środku trzeciego tygodnia po prostu przestali się spotykać. Jessie bez reszty pochłonęły nowe zajęcia prowadzone przez Simona Carringtona. Zafascynował ją zarówno przedmiot, jak i osoba wykładowcy z Nowej Zelandii.

Niedługo potem Luz się zakochała. „On jest wspaniały, Jessie, nie mogę się doczekać, aż go poznasz. Studiuje prawo i...”.

Przy pierwszym spotkaniu Ianowi i Jessie udało się ukryć zaskoczenie, a Luz, nawet jeśli zauważyła ich zaczerwienione policzki i ostrożne spojrzenia, to nie dała po sobie nic poznać. Gdy Ian podał jej rękę, Jessie przypomniała sobie pieszczoty jego dłoni. Gdy uśmiechnął się do niej przelotnie, przypomniała sobie smak jego ust. Czuła się z tym wyjątkowo niezręcznie. Może nie było to kazirodztwo, ale tajemnica, której nie umiała nazwać.

Nie powiedzieli Luz o niczym. Nawet wtedy chcieli ją chronić. Nie potrafili sobie wyobrazić, że mogliby ją skrzywdzić. Oboje ją kochali, oboje chcieli ją ochronić od skutków własnych błędów.

– Hej, Jess, wracaj. – Głos Iana przywrócił ją do teraźniejszości. – Chyba odleciałaś gdzieś daleko.

– Rzeczywiście. – Poprawiła poduszki na łóżku i wyprostowała się. – Luz powiedziała mi, że Lila daje wam nieźle popalić.

Ian zbladł i zacisnął usta. Wreszcie wziął długi, urywany wdech.

– Kompletnie nie wiem, co mamy z nią zrobić. Jej okres dorastania ostro nam dowalił. Według niej jestem przekleństwem jej życia. Bardzo ją kocham, ale wychowywanie nastolatki jest bardzo trudne.

Przyglądała się jego twarzy, usiłując odgadnąć, czy zna najgłębszą tajemnicę. Ale Ian patrzył na nią z pełną szczerością i otwartością. A więc nie wie. Dziwne.

Gdy Jessie zorientowała się, że jest w ciąży, Ian przycisnął ją do muru i zadał oczywiste pytanie: „Czy to moje dziecko?”. Simon zapytał ją o to samo. Udzieliła im jednakowej odpowiedzi. Jednemu skłamała.

Patrząc prosto w oczy przystojnego mężczyzny, który kochał jej siostrę, powiedziała „Nie”. Nie miała innego wyjścia. Gdyby powiedziała prawdę, kazałaby mu wybierać pomiędzy poczuciem obowiązku wobec matki swojego dziecka a koniecznością zachowania tajemnicy wobec swojej żony. To byłby koszmar dla wszystkich. Dlatego Jessie zdecydowała się na jedyne wyjście, które nie groziło wybuchem.

Po pierwszej wizycie u lekarza wyliczyła, że zapłodnienie zbiegło się w czasie z mocno podlewaną imprezą w studenckim barze. Wylądowali po niej na werandzie starego domu, w którym Ian mieszkał z kilkoma innymi studentami prawa. Ale nie puściła pary z ust. Nie chciała zranić Luz, która kochała tego mężczyznę.

Ciąża upłynęła na omawianiu ustaleń adopcyjnych, załatwianiu paszportu, planowaniu życia za granicą. Ona i Simon postanowili fotografować cuda natury na całym świecie. Dla Jessie ucieczką miała się stać przygoda życia. A Ian miał się ożenić z Luz, otworzyć praktykę adwokacką i założyć rodzinę. Wszystko wyglądało tak prosto.

Ale miała dwadzieścia jeden lat, była przestraszona i samotna i nie wiedziała jeszcze, że uczucia nigdy nie są prostą sprawą. Uznała, że zostawienie dziecka pod opieką naturalnego ojca i Luz złagodzi jej cierpienie. Miała nadzieję, że pieniądze wysyłane na pokrycie szpitalnych rachunków pozwolą jej choć trochę się oczyścić. Ale ból tak naprawdę nigdy nie ucichł.

Rozległo się brzęczenie pagera Iana.

– Jakieś problemy? – spytała, widząc, jak szwagier wpatruje się w mały ekran.

– Właściwie spodziewałem się tego. Muszę jeszcze dziś jechać do Huntsville.

Zapewne chodziło kolejne odwołanie w kolejnej beznadziejnej sprawie. Zauważyła, że Ian jest już myślami gdzieś indziej. W Teksasie praca obrońcy skazanych na śmierć musiała przynosić wiele frustracji.

– Pewnie musisz się pospieszyć.

– Pożegnam się jeszcze z rodziną. Polecę z tym gościem, który ma awionetkę. – Uścisnął ją pospiesznie. – Gdybyś czegoś potrzebowała, to daj znać Luz.

– Dobrze. Dzięki za wszystko. I powodzenia. – Patrzyła za nim, jak idzie w kierunku domu zdecydowanym krokiem. Dobry człowiek, który chce ocalić życie przestępcy.

Nalała do kieliszka resztę wina i wyszła na pomost, żeby się nacieszyć ostatnimi chwilami dnia. Woda była gładka i ciemna, w powietrzu wyczuwało się chłodniejszy powiew nocy. Powieki opadły jej ze zmęczenia.

Ale zmusiła się, żeby otworzyć oczy. Musi patrzeć. Szesnaście lat temu uciekła stąd otumaniona przerażeniem, zanim jeszcze było wiadomo, czy przedwcześnie urodzona córka przeżyje. Dziecko nie miało nawet imienia. A teraz wróciła, gotowa stanąć twarzą w twarz w konfrontacji z tym, co zrobiła. Chciała wypełnić białe plamy straconych lat, odprawić pokutę, a może nawet znaleźć odkupienie. I musiała zacząć od Lili.

Musiała zobaczyć swoją córkę. Na własne oczy. Musiała zobaczyć jej włosy rozjaśnione porannym światłem, jej roześmiane albo zapłakane oczy, dłonie ułożone na kołdrze, usta oblizujące kawałek soczystego melona.

A najbardziej pragnęła czegoś, co nie było już jej dane: więcej czasu. Odwiedziła wielu lekarzy na całym świecie. Rokowania były wszędzie te same. Nie znano ani przyczyn choroby, ani skutecznego leczenia. Gdy zyskała pewność co do diagnozy, postanowiła zrobić tę jedyną rzecz, która wydawała się jej ważna. Postanowiła zobaczyć swoje dziecko, zanim ogarnie ją mrok.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ta kobieta z „Texas Life” działała mu już na nerwy. Dusty Matlock ze złością przerwał połączenie. Jezu, co trzeba jej powiedzieć, by wreszcie zrozumiała, że nie znaczy nie?

Blair LaBorde przypominała mu jego psa rasy Jack Russell terrier. Była uparta, natrętna, nie wiedziała, kiedy ustąpić. Sprzedawała egzaltowane artykuły o prywatnym życiu różnych ludzi. Musiała je zdobywać, żeby zarobić na życie, tak samo jak on musiał latać. Historia spektakularnej śmierci i porodu jego żony stanowiła smakowity kąsek dla różnych dziennikarskich sępów. Już jakiś czas temu odprawił z kwitkiem „People” i „Redbook”. Amber miała prawie dwa lata, a jemu udało się wrócić do pewnej równowagi. Krwawiąca rana zagoiła się, ale blizna pozostała. Blair LaBorde jedynie ją rozdrapywała.

Telefon zadzwonił znowu. Ze złością podniósł słuchawkę do ucha.

– Pani LaBorde, ile razy mam powtarzać...

– Mówi Ian Benning, sąsiad z drugiej strony jeziora.

– Przepraszam, myślałem, że to ktoś inny. – Nie rozwijał wątku pani LaBorde, choć może powinien. Benning jako prawnik na pewno by wiedział, jak się pozbyć wścibskiej dziennikarki. – Słucham, co się dzieje?

– Jeszcze dziś muszę się dostać do Huntsville. Podrzucisz mnie?

Dusty nie zastanawiał się długo. Przywykł już do takich niespodziewanych zleceń.

– Przyjedź na lotnisko za półtorej godziny.

– Dobra, dzięki.

Dusty ucieszył się z tego zamówienia. Benning już kilka razy korzystał z jego usług, dzięki czemu wieści o Motlock Aviation zaczęły się szerzej rozchodzić.

– Ay, mujer. – Siedzący w sąsiednim pokoju Arnufo wydał z siebie przeciągły gwizd. – Chodź, zobacz, co znalazłem.

Dusty wszedł do salonu z szerokim widokiem na jezioro. Arnufo stał przy teleskopie z okiem przytkniętym do obiektywu. Instrument był wycelowany w pomost przy chatce po drugiej stronie jeziora.

– Zostaw panią Benning w spokoju, stary zbereźniku.

– To nie pani Benning, już bardziej jej siostra.

Nawet bez teleskopu Dusty mógł dostrzec siedzącą na pomoście kobietę. Zachodzące słońce padało na rude włosy. Na pierwszy rzut oka można ją było wziąć za żonę Iana, ale gdy przyjrzeć się dokładniej...

– Zdaje się, że minąłem ją dzisiaj na drodze. – Przypomniał sobie ładną, lekko zdezorientowaną kobietę w samochodzie z wypożyczalni.

– Trzeba było się jej przedstawić.

Dusty zasłonił obiektyw teleskopu przykrywką.

– To służy do oglądania gwiazd, a nie do podglądania sąsiadów.

Arnufo spojrzał na niego wilkiem i wyprostował się.

– Powinniśmy upiec ciasto i udać się tam z sąsiedzką wizytą.

– Jasne.

Odwrócili się w kierunku dziecięcego kojca, skąd rozległ się cichy pisk. Amber stanęła chwiejnie na nóżkach, trzymając się szczebelków. Na widok idących w jej kierunku mężczyzn uśmiechnęła się szeroko, pokazując pięć ząbków.

– Cześć, mała. – Dusty zmierzwił jej jasne włoski. Amber wyciągnęła przed siebie rączki proszącym gestem. Był on jednak skierowany do Arnufa, co miało swoje uzasadnienie, sądząc po zapachu. Dusty usunął się na bok. – Oddaję ją w twoje ręce, Arnufo. Zdaje się, że przygotowała ci niespodziankę w pieluszce.

– Jesteś człowiekiem bez serca.

– Jestem człowiekiem, który musi sprawdzić prognozę pogody i przygotować plan lotu. Lecę dziś z Ianem Benningiem do Huntsville.

– Zrobię ci tortille na kolację. – Arnufo Garza był dobrym kucharzem. Nauczył się tego w kawalerskich latach, gdy pracował jako robotnik rolny w San Angelo. Wziął dziewczynkę na ręce. – Chodź, mała. Mnie żadna pielucha nie przestraszy.

Stanowili niezwykłą rodzinę. Arnufo i jego żona Teresa pracowali u rodziny Matlocków, gdy Dusty był jeszcze dzieckiem. Tak naprawdę Teresa go wychowywała, bowiem mama była przede wszystkim zajęta jego wymagającymi siostrami.

Gdy dwa lata temu Dusty i Arnufo niemal jednocześnie zostali wdowcami, rozwiązanie wydawało się oczywiste: zamieszkali razem, stary Meksykanin zajmował się Amber, a Dusty starał się rozwinąć firmę.

Jeszcze raz pogłaskał córkę po główce, czując, jak miękkie włoski przesypują mu się między palcami. Ruszył do małego baraku na tyłach ogrodu, który służył jako warsztat i biuro jednocześnie. Ku rozpaczy swoich ambitnych rodziców Dusty pokochał latanie, a nie przemysł naftowy. Licencję pilota zdobył wcześniej niż prawo jazdy. W wieku dwudziestu jeden lat kupił mały samolot pasażerski Pilatus PC-6 Turbo Porter i przez piętnaście lat pracował na Alasce jako pilot. Woził górników, robotników pracujących na szybach naftowych i obsługę rurociągu do miejsc tak odległych, że wydawały się położone na innej planecie.

Dzikość Alaski zawsze przemawiała do jego żądnej przygód natury, ale po urodzeniu się Amber musiał wprowadzić do swojego życia pewne zmiany. Co oznaczało opuszczenie mroźnych północnych okolic i przeniesienie się do rodzinnego Teksasu. Na szczęście tu też były potrzebne usługi transportowe. Zgłaszali się do niego multimilionerzy z Austin, którzy zrobili fortuny na firmach internetowych, i starzy nafciarze. Pracy miał dużo. Ale nic nie mogło wypełnić bolesnej pustki w jego życiu. Rodzina namawiała go, żeby przeniósł się do Austin, nie rozumiejąc, czemu wybrał akurat Edenville.

Skąd mogli wiedzieć. Karen zmarła jesienią, kiedy drzewa na Alasce rozpalały się ogniem kolorów. Zawsze kochała tę porę roku, gdy pojawienie się pierwszego lodu na wodzie oznaczało, że niedługo trzeba wymienić w samolocie pływaki na płozy. Cieszyła się na myśl, że jej córka wychowa się w okolicy, w której drzewa zmieniały kolor jakby za sprawą czarów. Podobny widok w samym środku Teksasu był niezwykły, zaskakujący. Tak samo jak widok lecącego trzmiela – wbrew zasadom aerodynamiki i w pewnym sensie wbrew naturze.

Przez okno biura przyglądał się kobiecie siedzącej na pomoście. Z tej odległości nie widział szczegółów, ale musiał przyznać Arnufowi rację. Z pewnością była krewną pani Benning. Skąd się tutaj wzięła i dlaczego wcześniej jej nie zauważył?

Powinieneś był się jej przedstawić.

Arnufo z łatwością udzielał podobnych rad, ale dla niego życie było proste. Tak samo jak śmierć. Póki życie trwa, trzeba uczciwie pracować, troszczyć się o rodzinę i dotrzymywać słowa. A gdy śmierć coś ci odbiera – na przykład żonę po pięćdziesięciu dwóch latach małżeństwa – no cóż, wtedy musisz zacząć wszystko od nowa.

Arnufo często mu powtarzał, że powinien brać od życia to, czego pragnie, zamiast biernie czekać na prezent od losu. Jest tylko jeden powód, dla którego różne rzeczy rozdaje się za darmo: nikt ich nie chce.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy Dusty próbował umawiać się z różnymi kobietami, ale całe to przedsięwzięcie wydało mu się przygnębiające. Jego serce było jak odrętwiałe. Najlepiej czuł się w pracy oraz w domu, z Amber. Przynajmniej tak sobie mówił.

– Przedstawić się – mruknął pod nosem, włączając komputer. – Cześć, nazywam się Dusty Matlock i od dwóch lat nie spałem z kobietą.

– Niektórym babkom to by się bardzo spodobało – odezwał się Arnufo, wchodząc do baraku. Trzymał na rękach Amber, która pachniała już dużo ładniej i szarpiąc go lekko za krawat, gaworzyła z wielkim przejęciem.

– Tak? Ciekawe komu?

– Chociażby Bunny Sumner z lotniska. Dała ci cały talerz czekoladowych ciastek, a ty nawet nie zadzwoniłeś, żeby jej podziękować. Albo Serenie Moore ze sklepu spożywczego. Wiesz, tej co ma takie duże... – Wolną ręką zrobił obszerny gest.

– Wiem, co mi chcesz powiedzieć. Powinienem się jej przedstawić.

Arnufo wysoko podniósł Amber, podśpiewując przy tym jakąś hiszpańską piosenkę. Dziewczynka roześmiała się radośnie. Dusty po raz kolejny pomyślał, że ten stary mężczyzna świetnie sobie radzi z jego córką.

Wrócił do pracy przy komputerze, ale to spostrzeżenie nie dawało mu spokoju. Sam nie bardzo wiedział, jak postępować z dziećmi. Kochał Amber, a więź między nimi była jeszcze silniejsza po tym, co się stało z Karen. Nie znaczyło to jednak, że instynktownie umiał się nią zajmować. Tak naprawdę niezręcznie brał ją na ręce i niezręcznie okazywał czułość. Umiał odczytać wszystkie wskaźniki na desce rozdzielczej, radził sobie z każdą instrukcją obsługi, potrafił odgadnąć, co znaczą nienormalne zmiany pogody. Nie potrzebował ołówka ani kalkulatora, żeby obliczyć czas wznoszenia, schodzenia z wysokości i zużycia paliwa. Ale nie potrafił czytać z twarzy własnej córki.

Arnufo przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu. Poczekał, aż drukarka z cichym sykiem wypluje wykres kursu z prognozą pogody.

– Dobra, teraz weź ode mnie księżniczkę. – Podał Amber Dusty’emu. – Spakuję twoją torbę.

– Zadzwonię do wieży, żeby mi dali pozwolenie na przelot nad bazą Air Force i będę mógł jechać. – Wyszedł za Arnufem na dwór. Zachodzące słońce pokryło jezioro taflą złota. Widząc, że Arnufo idzie do domu, Amber wydała okrzyk niezadowolenia, ale nie rozpłakała się, co czasem się zdarzało. Jej uwagę przyciągnął biegnący w ich kierunku pies Dusty’ego, Pico de Gallo. Był kompletnie zwariowany, ale Amber go uwielbiała. Rozbawiona wierciła się w objęciach ojca, szturchając go łokciami i kolanami. Pachniała kwiatami, słońcem i ciepłym mlekiem.

Pomachała otwartą dłonią w kierunku jeziora, wydając z siebie gardłowe dźwięki. W znikającym świetle sylwetka kobiety po drugiej stronie przybrała czarny kolor. Kiedy odchyliła lekko głowę, żeby się napić wina, wyglądała jak postać ze starego francuskiego plakatu.

– Dziadek Arnufo uważa, że powinienem się jej przedstawić – zwierzył się Dusty córce.

– Da – odpowiedziała Amber.

– A cóż to znaczy?

– Ba.

– Święta racja.

Fioletowy kolor nieba, na którym pojawiły się pierwsze gwiazdy, powoli przechodził w granat. Bezchmurna noc, idealna do lotu. Nieznajoma z pomostu wstała i poszła do chatki.

No cóż, może po drodze do Huntsville zapyta Iana Benninga, kim jest ta kobieta.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Boże! Lila przycisnęła dłonie do umęczonych uszu. Rodzina kretynów! Włączyła stereo tak głośno, jak mogła, ale i tak słyszała przez ścianę wrzaski i śmiechy braci wygłupiających się jak co wieczór. Sądząc z dochodzących dźwięków, dziś urządzili sobie konkurs, kto będzie lepiej naśladował puszczanie bąków. Rzuciwszy się na łóżko, przykryła głowę stosem poduszek i pluszowych zabawek.

Jak można było przewidzieć, z dołu rozległ się okrzyk:

– Bądźcie ciszej!

Żeby wzmocnić siłę przekazu, po każdej sylabie ojciec uderzał pięścią w ścianę. Chłopcy umilkli, ale już po chwili rozległy się szepty, które stopniowo stawały się coraz głośniejsze, coraz częściej przerywał je chichot i trzeszczenie piętrowego łóżka. W końcu, co też było do przewidzenia, bracia zaczęli się śmiać jak szaleni.

– Uspokójcie się, bo zaraz do was przyjdę!

Po tym okrzyku ojca nastąpiła jeszcze krótsza cisza, a po niej jeszcze głośniejszy śmiech. Od początku było wiadomo, że chodzi właśnie o to, żeby oderwać tatę od papierów.

Na schodach rozległy się powolne, złowieszcze kroki.

– Gdzie są te dzieci, które mam zjeść na kolację? – Ian powtarzał zdanie z bajki, którą Lila też pamiętała z dzieciństwa.

Słyszała, jak ojciec z rykiem wpada do pokoju braci, niemal jednocześnie rozległy się piski, krzyki i trzeszczenie łóżka z trudem utrzymującego ciężar skaczących i wierzgających maluchów. Cały ten rytuał kończył się zawsze tak samo – po kilku rundach zapasów chłopcy wysłuchiwali kolejnego fragmentu ulubionej książeczki Scottiego, tata mówił: „Dobranoc, urwisy” i w końcu zapadała błogosławiona cisza.

Lila wydostała się spod stosu poduszek i czekała. Ojciec zapukał lekko do drzwi.

– Proszę! – zawołała.

Ian wszedł z wahaniem do środka. Od jakiegoś czasu widziała w nim tę niepewność. Chwila milczenia i niepokoju, jakby między nimi unosiło się pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Wobec chłopców nigdy nie był taki nieśmiały, ale do jej pokoju nie wchodził bez pukania. Słabe światło monitora oświetlało wysoką postać. Przyjaciółki często mówiły Lili, że ma przystojnego ojca, ale ona widziała w nim zwykłego tatę, który przez cały tydzień ciężko pracuje, w weekendy łowi ryby w jeziorze i patrzy na nią tak, jakby była przybyszem z kosmosu.

– Cześć, dziecinko.

– Cześć. Gdzie mama?

Zrobił ręką nieokreślony ruch.

– Pomaga mi się spakować. Muszę jechać do Huntsville. – Przestąpił z nogi na nogę. W pokoju Lili, obwieszonym zdjęciami zespołów rockowych, pełnym porozrzucanych podręczników, kosmetyków i ubrań czirliderki, nie wiedział ani co ze sobą zrobić, ani w które miejsce patrzeć. Peszył go widok leżącego na wierzchu stanika albo – nie daj Boże! – majtek wiszących na klamce. – Jak ci się podoba ciocia Jessie?

Lila wzruszyła ramionami z wystudiowaną nonszalancją.

– Skąd mogę wiedzieć? Dopiero ją poznałam. – Tak naprawdę była nią zafascynowana. Ciotka, którą znała jedynie z pocztówek przychodzących z Japonii czy Indonezji, z e-maili wysyłanych na przykład z kafejki internetowej w Katmandu czy telefonów ze świątecznymi życzeniami – Jessie zawsze dzwoniła dzień wcześniej ze względu na różnicę czasu – wydawała jej się nie do końca rzeczywista. Była odległym wyobrażeniem, jak bohaterka książki albo dawno zmarła krewna. Jako żywa osoba okazała się bardzo interesująca i trochę niesamowita. Przypominała młodszą, szczuplejszą, bardziej światową wersję mamy, bez jej min i westchnień wyrażających zmęczenie, zniechęcenie... i ukrytą dezaprobatę czającą się w każdym spojrzeniu.

– Będziecie miały okazję się poznać.

Lila znów wzruszyła ramionami, zdejmując z szortów niewidzialną nitkę.

– Może. – Najwyższy czas, pomyślała. Najwyższy czas, żeby w tej rodzinie wydarzyło się wreszcie coś ciekawego.

– Dobranoc, dziecinko. Zobaczymy się pojutrze. – Ojciec pocałował ją w czubek głowy i wyszedł.

Położyła się, myśląc, że to straszne spotykać się z rodziną człowieka, na którym państwo wykonuje wyrok śmierci. Co ojciec im wtedy mówi? Co sam czuje?

Na ogół dzieci prawników mogły uważać się za szczęściarzy. Ich ojcowie jeździli bmw, zarabiali kupę kasy, latali do Aspen i King Ranch wynajętymi samolotami. Ale nie Ian. Lila była już na tyle duża, żeby rozumieć, jak ważna jest jego praca, ale chciała, by miał z niej coś więcej niż satysfakcję, pochlebne artykuły w gazetach i wywiady w telewizji.

Po kilku minutach pojawiła się mama z naręczem upranych i poskładanych ubrań.

– Cześć, kotku.

– Cześć. – Obie wiedziały, że do kotka było jej daleko. I to od dawna.

– Postaraj się je pochować...

– Zanim wyjdą z mody – dokończyła Lila, biorąc ubrania i kładąc je na skraju łóżka. Leżała już tam kupka z wczorajszego dnia. – Dobrze.

Luz spojrzała wymownie na ubrania, ale nic nie powiedziała. Nie musiała. Lila i tak zauważyła wyrzut.

Uznała, że najlepiej będzie udawać obojętność.

– Jak się umówiłaś z Jessie?

Zauważyła też, że mama wygląda na roztargnioną, a nawet zdenerwowaną, chociaż nigdy nie widziała, żeby zachowywała się nerwowo. Zawsze była stanowcza i pewna siebie.

– Nie wiem jeszcze, jakie ma plany. Zdaje się, że będzie robić zdjęcia dla jakiegoś pisma. – Luz odgarnęła za ucho kosmyk włosów. Wyglądała na zmęczoną i udręczoną. Jak zawsze. Co bardzo Lilę irytowało. Zresztą ostatnio irytowało ją w niej wszystko. To, że zawsze nosiła wytarte szorty i koszulki z reklamowymi nadrukami, że nigdy nie używała szminki, że wiązała włosy w niedbały koński ogon, że na śniadanie dojadała kanapki z masłem orzechowym po Scottiem i nigdy nie zrobiła czegoś specjalnie dla siebie, że siedząc z Lilą przed telewizorem i udając, że ogląda z nią MTV, czytała te swoje przewodniki po Prowansji czy Tybecie, a malujące się na jej twarzy rozmarzenie znikało tylko wtedy, gdy w kolejnym odcinku „Prawdziwego świata” pojawiała się jakaś erotyczna scena. Wówczas robiła oburzoną minę. Mama nie była fajna i doskonale o tym wiedziała. A najgorsze, że w ogóle jej to nie przeszkadzało.

– Co o niej myślisz? – spytała Luz.

– Przed chwilą tata pytał mnie o to samo.

– I?

– Chyba jest w porządku. Jezu, przecież tylko zjedliśmy razem kolację. Mam ją od razu kochać tylko dlatego, że jesteśmy rodziną?

Luz spojrzała na córkę zaskoczona. Przez chwilę nawet ładnie wyglądała.

– Nie wiem, co masz czuć. Po prostu byłam ciekawa.

– Nieważne.

Luz zawahała się przez moment, a potem pochyliła się i pocałowała Lilę. Pachniała jak wszystkie matki – kuchnią, szamponem i tanim dezodorantem z supermarketu.

– Pamiętaj o lekcjach.

– Jasne. – Lila wiedziała, że dziś nie zajrzy nawet do hiszpańskiego czy matematyki.

Na dzisiejszy wieczór miała zupełnie inne plany. Na szczęście nie musiała już długo czekać. Za godzinę tata jedzie do Huntsville, a gdy taty nie było w domu na noc, mama wcześniej chodziła do łóżka i szybko zasypiała przy lekturze pism o podróżach czy urządzaniu domów. Dzięki Bogu, dziś nie będzie tego szurania, skrzypienia łóżka i stłumionych chichotów uciszających się nawzajem rodziców. To była dla Lili prawdziwa tortura.

Dziś słyszała jedynie, jak rozmawiają półgłosem przy pakowaniu torby. Pewnie mówili o Jessie, o człowieku w celi śmierci, a może o tym, że tata nie zdąży na jutrzejsze spotkanie ze szkolnym pedagogiem. Z tego akurat była zadowolona. Wszyscy usiłowali zrozumieć jej „problemy”, pracowali nad motywacją i poczuciem własnej wartości, tak jakby miała od tego stać się wzorową uczennicą.

Jasne, mamo.

Po jakimś czasie usłyszała, jak samochód taty odjeżdża spod domu, światła zgasły i zapadła cisza.

Poderwało ją ciche stuknięcie. Z bijącym sercem podbiegła do okna. Rzucanie kamieniem w szybę było starą sztuczką, ale zadziałało. Trzy razy zamrugała światłem, dając znak, że już idzie.

Lila doskonale pamiętała drogę po schodach. Wiedziała, które stopnie trzeszczą i które należy ominąć. Wymknęła się kuchennymi drzwiami, przeszła przez pomost i w końcu go zobaczyła.

Heath Walker. Tylko dzięki niemu jej życie miało sens.

Wyglądał jak młody bóg. Jedną rękę miał opartą na biodrze, drugą podawał Bobrowi kawał wołowiny, żeby głupi pies nie zaczął szczekać.

Lila przypadła do Heatha, otoczyły ją jego mocne ramiona. Pocałowali się gwałtownie i namiętnie. Heath przygotował się już na imprezę. Wyczuła w jego ustach smak wykradzionych papierosów i piwa.

– Chodźmy! – szepnęła, chwytając go za rękę.

Heath rzucił psu resztkę mięsa i zanurzyli się w cieniu lasu. Musieli dojść do samochodu, który został po drugiej stronie działki. Heath bardzo uważał, żeby nikt nie usłyszał silnika ani nie zobaczył reflektorów.

– O cholera! – Lila zatrzymała się gwałtownie.

– Co się stało?

– Mamy towarzystwo. W chatce nocuje moja ciotka. Cholera!

– Może nic nie usłyszała.

Skradali się po ścieżce w milczeniu. Lila nawet wstrzymała oddech, żeby nie przyciągnąć pecha. Problem był dość poważny. Żeby dotrzeć do miejsca, w którym Heath zaparkował swojego dżipa, musieli przejść obok chatek. Jeśli będą wystarczająco cicho, jeśli będą mieli szczęście, to Jessie ich nie zauważy. W przeciwnym razie będą musieli wymyślić jakąś historyjkę o pożyczaniu książki czy zeszytu.

W chatce paliło się jedno światło, w oknie sypialni. Błagam, błagam, błagam, powtarzała bezgłośnie Lila.

Niestety, gdy tylko wyłonili się z cienia drzew, zauważyli, że Jessie stoi w drzwiach i patrzy w ich stronę.

– Lila, to ty? – zawołała.

Puściła rękę Heatha.

– Tylko spokojnie – powiedziała cicho, po czym przykleiła do twarzy przymilny, szkolny uśmiech, mimo że Jessie nie przypominała żadnej znanej jej nauczycielki. Lila wiedziała, że umie udawać. Dzięki tej umiejętności nie została wyrzucona ze szkoły ani przyłapana na kradzieżach w sklepach. Jednak Jessie była fotografką, tak jak mama. Czy fotograf widzi to, czego inni ludzie nie widzą? – pomyślała z niepokojem.

– To ja, ciociu!

– Podejdź bliżej do światła, bo cię nie widzę.

Lila ruszyła do przodu, dając Heathowi znak, żeby szedł za nią. Zauważyła, że ciotka ma na sobie jedwabne szorty w gwiazdy i księżyce oraz koszulkę na cienkich ramiączkach. Sama też mogłaby się tak ubrać.

– To mój kolega Heath. Przyszedł pożyczyć książkę do chemii.

– Cześć, Heath. Miło cię poznać. – Wyciągnęła rękę, ale przez ułamek sekundy skierowała ją w niewłaściwą stronę. Uśmiechnęła się czarująco. Miała dziwny akcent, który pasował do jej niezwykłej postaci.

– Dobry wieczór. – W obecności dorosłych Heath umiał zaprezentować nienaganne maniery. W ogóle nie było po nim widać zdenerwowania.

– Musisz być pilnym uczniem, skoro przychodzisz po książkę o tej porze – zauważyła Jessie z lekkim przekąsem.

– Oj, ciociu! – Lila posłała jej niewinny uśmiech. – Przejdziemy się tylko kawałek nad jezioro, naprawdę. – Starała się, żeby prośba dźwięcząca w jej głosie nie była zbyt natarczywa. Musi się udać, musi! Jeśli Jessie jej nie uwierzy, Heath ją rzuci. A przecież jest kapitanem szkolnej drużyny futbolu! Mógłby mieć każdą dziewczynę. Co mu po takiej, która nie potrafi się wymknąć wieczorem z domu.

Jessie zawahała się, próbując ocenić sytuację.

– Nie robimy nic złego, przysięgam – zapewniła ją Lila.

Jessie dotknęła palcem dolnej wargi.

– W porządku – powiedziała w końcu. – Zgadzam się. Nie chcę zaczynać naszej relacji od konfliktu.

Dziwne sformułowanie: zaczynać naszą relację. Jakby to był jakiś początek. Ale Lila nie miała czasu, żeby się teraz nad tym zastanawiać. Najważniejsze, że odniosła zwycięstwo. Uśmiechnęła się i pod wpływem impulsu rzuciła się ciotce na szyję.

– Dziękuję – powiedziała. – Jesteś wspaniała.

Jessie wyglądała na zaskoczoną taką serdecznością, ale odpowiedziała mocnym uściskiem.

– Tylko żebyś nie narozrabiała. I pamiętaj, jeśli mama będzie o coś pytać, to nie zamierzam cię kryć.

– Nie będzie takiej potrzeby. Nie będziemy rozrabiać, prawda, Heath?

– Jasne. Miło było panią poznać. – Uśmiechnął się tym swoim ujmującym uśmiechem, od którego Lila dostawała przyspieszonego bicia serca. Ciocia Jessie też chyba była pod wrażeniem. Patrzyła na nich z łagodnym, przyjaznym wyrazem twarzy, a nie podejrzliwie jak mama. Lila wzięła Heatha za rękę, czując dumę i zadowolenie. Taką chwilę chciałaby zachować na zawsze.