Zamiast wychowania. O sile relacji z dzieckiem - Jesper Juul - ebook + audiobook

Zamiast wychowania. O sile relacji z dzieckiem ebook

Jesper Juul

4,7

Opis

W osobistej rozmowie Jesper Juul porusza cale bogactwo wątków związanych z wychowaniem dzieci. Poczucie własnej wartości, nauka odpowiedzialności, rozwiązywanie sytuacji konfliktowych, problemy w szkole… ‒ te i wiele innych kwestii pojawiają się w tej książce. Cenne są liczne przykłady z doświadczenia i praktyki poradniczej duńskiego pedagoga, które pozwalają bliżej zrozumieć jego podejście do dzieci i do rożnych problemów w rodzinie.

Juul opowiada o tym, co najważniejsze w relacjach z dziećmi: rezygnacji z pozycji siły i poważnym traktowaniu ich potrzeb. Jedną z nich jest chęć bycia naprawdę dostrzeżonym przez dorosłych. Wbrew pozorom nie jest to wcale łatwe. Podpowiada, jak kochać dzieci, żeby czuły, że są kochane, jak rozwiązywać konflikty rodzące się wokół władzy w rodzinie i jak może wyglądać prawdziwie osobista rozmowa z dzieckiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (41 ocen)
31
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
oorh88

Nie oderwiesz się od lektury

Daje dużo do myślenia
00
KasiaPludowska

Nie oderwiesz się od lektury

Zupełnie inny punkt widzenia. Mnie bardzo uświadomił, bo dziecko to przecież inny człowiek. Zupełnie inny. Każdemu należy się szacunek. Zawsze.
00
qwertyuiop1910

Nie oderwiesz się od lektury

Dająca do myślenia
00
Miejscowi

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Moniola2806

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, pokazuje ze rodzicielstwo może wyglądać inaczej. Sama łapie się na tym, iż gdzieś reaguje tak jak reagowali moji rodzice. Dzięki książce mam teraz inny punkt parzenia.
00

Popularność




Tytuł oryginału

AUS ERZIEHUNG WIRD BEZIEHUNG

Opracowanie graficzne okładki

AGATA GOŁDYKA

Tłumaczenie

DARIUSZ SYSKA

© Jesper Juul, Aus Erziehung wird Beziehung. Autentische Eltern – kompetente Kindern, edited by Ingeborg Szöllösi © 2011 10th edition by Verlag Herder GmbH, Freiburg im Breisgau

© Copyright for the Polish edition and translation Wydawnictwo MiND, 2016

ISBN 978-83-62445-59-2

Wydawnictwo MiND

ul. Sarnia 21

05-807 Podkowa Leśna

tel./fax 22 729 02 82

tel. 505 455 151

www.wydawnictwomind.pl

[email protected]

Wydanie pierwsze

Skład i łamanie: Mateusz Staszek

Skład wersji elektronicznej:

KAMIL RACZYŃSKI

konwersja.virtualo.pl

Słowo „wychowanie” zawiera wyraźną

jednostronność

oddziaływania między dorosłym i dzieckiem. Ja wolę

mówić o relacji, bo w prawdziwej relacji obie strony

podlegają „wychowaniu”.

Jesper Juul

CZYM JEST WYCHOWANIE?

Od wielu lat zajmuje się Pan relacjami między dorosłymi i dziećmi. Jak mamy dzisiaj wychowywać nasze dzieci?

Rodzice oraz różnego rodzaju pedagodzy, którzy zawodowo zajmują się wychowaniem, znajdują się obecnie w szczególnej sytuacji, ponieważ wciąż poszukują odpowiedniego modelu wychowawczego. W zasadzie nie ma w tym nic złego, bo każde pokolenie przechodziło przez coś takiego: „Nie chcemy wychowywać dzieci tak, jak nasi rodzice! Chcemy robić to lepiej”. Ale wyjątkowość sytuacji polega na tym, że przestał działać znany od pokoleń model wychowawczy oparty na posłuszeństwie. Dlatego generacja współczesnych rodziców radykalnie odcina się od przeszłości i poszukuje czegoś nowego. Problem w tym, że to „nowe” jeszcze się nie skrystalizowało ‒ i każdy definiuje je inaczej.

Czy to znaczy, że współcześni rodzice są trochę zagubieni?

Tak, i ma to niejednokrotnie fatalne konsekwencje. Częściej zmieniają swoje zasady wychowawcze niż bieliznę. Kilka razy dziennie ich przyjacielskie podejście nagle przechodzi w autorytarne i z powrotem. To jest dla dzieci bardzo dezorientujące. No bo jaka jest prawdziwa twarz mamy: ta miła i rozumiejąca czy ta surowa i karząca? Wydaje nam się, że wychowanie autorytarne oparte na przemocy zostawiliśmy już daleko za sobą, tymczasem praktyka pokazuje co innego.

Jaki jest więc dzisiaj, według Pana, najważniejszy problem dotyczący wychowywania?

Najważniejsze dla mnie pytanie to: Jak możemy budować dobre relacje z dziećmi? Jak żyć z nimi, nie naruszając ich integralności osobistej?

Nie ulega wątpliwości, że autorytarne podejście jest dość powszechnie stosowane. Im bardziej naruszamy integralność dziecka, tym bardziej staje się ono posłuszne, a to jest miarą skuteczności dla wielu rodziców. Jednak takie wychowanie sięga głęboko w dziecięcą psychikę i potem potrzeba dwudziestu albo trzydziestu lat, żeby ktoś, kogo w dzieciństwie raniono, źle traktowano albo poniżano, potrafił odrodzić się na nowo. Najlepszym przykładem są kobiety: dlaczego niektóre z nich uparcie wybierają sobie partnerów, którzy źle je traktują albo ranią? Odpowiedź jest prosta: to przemoc, której doświadczyły w dzieciństwie, replikuje się wciąż na nowo.

Twierdzi Pan, że dzieci są od urodzenia istotami społecznymi. Czy to znaczy, że wychowanie nie jest im potrzebne?

W języku duńskim słowo „wychowanie” oznacza dwie rzeczy: w zwykłym, potocznym sensie to tyle, co „korygowanie i poprawianie”, a w drugim znaczeniu to „pomaganie dziecku w stawaniu się dorosłym”, czyli niejako wprowadzanie go w świat. I to drugie znaczenie jest mi bliskie.

Wychowanie potrafi działać bardzo destrukcyjnie, jeśli pojmujemy je w tradycyjnym, hierarchicznym sensie: oto ja, ojciec, matka, jestem wyżej, i powiem ci, jak się masz zachowywać i jaki masz być, bo ja zawsze mam rację. Na takiej glebie nie rozwinie się żadna bliska relacja między dorosłym i dzieckiem.

Nie chodzi mi więc o wychowanie, w którym dorosły stale koryguje dziecko, tylko o takie, które polega na towarzyszeniu mu aż do dorosłości. I to wymaga ogromnych zasobów cierpliwości i otwartości!

Jeśli naprawdę chcemy, żeby dziecko się rozwijało, musimy dać mu dużo czasu. Trzeba pewne rzeczy po prostu odpuścić. Na przykład, kiedy z żoną zauważaliśmy jakieś niepokojące albo wręcz zdumiewające zachowanie naszego syna, zaznaczaliśmy ten dzień w kalendarzu na czerwono i przez określony czas powstrzymywaliśmy się od wszelkiej interwencji. Ustaliliśmy, że zajmiemy się tym dopiero wtedy, gdy do pewnego dnia jego zachowanie się nie zmieni. Ale zawsze coś się zmieniało, a nasza interwencja okazywała się zbyteczna. Ta reguła bardzo się u nas sprawdziła: nie działać pochopnie, a zwłaszcza nie wkraczać od razu z groźbami czy karami, tylko poczekać.

To samo dotyczy dorosłych. Oczywiście, zdarza się, że niektórzy ludzie zmieniają się z dnia na dzień, ale większość potrzebuje długich lat, żeby, na przykład na drodze terapii, osiągnąć pożądane zmiany. Dlatego absurdem jest wymaganie od dziecka, by natychmiast coś zmieniło w swoim zachowaniu tylko dlatego, że rodzice sobie tego życzą.

Czyli wychowanie to to samo co relacja?

Tak. Słowo „wychowanie” zawiera wyraźną jednostronność oddziaływania między dorosłym i dzieckiem. Dlatego ja wolę mówić o relacji, bo w prawdziwej relacji obie strony podlegają „wychowaniu”. Oznacza ona także równorzędność obu stron ‒ a o nią właśnie tutaj chodzi.

Jednak chcę podkreślić, że nie proponuję rezygnacji dorosłego z przywództwa w rodzinie. Dzieci są wprawdzie bardzo mądre, ale mają zbyt mało doświadczenia, żeby żyć bez przewodnictwa rodziców. Jeśli go brakuje, bywają bardzo nieszczęśliwe, nawet wtedy, kiedy staną się już dorosłe.

MOJA BIOGRAFIA

Jakie były najważniejsze punkty w Pana życiorysie?

Miałem szczęście, że urodziłem się w rodzinie, do której nie pasowałem. Byłem pierwszym dzieckiem, mój brat urodził się trzy lata po mnie. Kiedy skończyłem mniej więcej cztery lata, zorientowałem się, że moi rodzice nie są w stanie dać mi tego, czego potrzebuję. Byłem oczywiście za mały, żeby żyć na własną rękę, ale wewnętrznie już się od nich wyprowadziłem: stworzyłem sobie swój własny świat i dobrze się w nim czułem. Większość ludzi cierpi z powodu samotności, ja jednak nie znałem żadnego innego stanu, więc nic nie wydaje mi się bardziej pożądane niż bycie samemu ze sobą. W takich warunkach nie mogło ze mnie wyrosnąć zwierzę społeczne. Nigdy nie próbowałem otaczać się ludźmi tylko dlatego, żeby nie być sam. Po drugie jestem skrajnie samodzielny i potrafię sam o siebie zadbać, co często bywa problemem dla innych: bo jak można zbudować relację z kimś, kto jest zupełnie niezależny?

Moim rodzicom nie można niczego zarzucić. W tamtych czasach było normalne, że dorośli nie prowadzą dialogu z dziećmi. Omawiali z nimi tylko najbardziej pilne sprawy, bo nawet mężczyźni i kobiety rozmawiali ze sobą tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Nie pamiętam, żeby ojciec w czasie mojego dzieciństwa lub młodości cokolwiek mi opowiadał, a jeśli już coś mówił, to było to krótkie i zwięzłe. Z kolei matce nie zamykały się usta, ale tak naprawdę nie wiedziała, na czym polega rozmowa. Wiedziała tylko, co należy powiedzieć w danej sytuacji, to znaczy, czego otoczenie oczekuje od niej jako matki i kobiety. Miała formułki na każdą okazję: na wypadek śmierci, choroby, święta i tak dalej, ale nigdy nie mówiła nic naprawdę osobistego. Była biegła w języku społecznym, którego ja z kolei nigdy nie potrafiłem i nie chciałem się nauczyć. Do dzisiaj nie wiem, co powinno się mówić albo co ludzie mówią w danej sytuacji. Bardzo bym chciał to wiedzieć, bo wtedy mógłbym, na przykład, prowadzić niezobowiązujący small talk z ludźmi w pociągu. Niestety, nie potrafię tego robić. Dlatego bardzo długo milczałem. W moim domu rodzinnym obowiązywała zasada, że ten naturalny język, z którym dzieci przychodzą na świat, żeby wyrażać swoje potrzeby, wymaga korekty. Rugowano więc zdania w rodzaju „Ja chcę tego” albo „Ja nie chcę tego” ‒ i to samo działo się w szkole.

Wciąż jest dla mnie dużym wyzwaniem połączenie mojej wewnętrznej rzeczywistości ze światem zewnętrznym i wypowiedzenie na głos tego, co tkwi w mojej głowie. Ciągle uczę się swojego własnego języka!

Jak opisałby Pan swoją obecną pozycję w życiu?

Najchętniej zostałbym członkiem stowarzyszenia kelnerów, gdyby coś takiego istniało. Największą przyjemność sprawia mi obsługiwanie innych, służenie im. Poza tym mam doświadczenie w tej dziedzinie: jako student pracowałem w wolnym czasie w restauracji na Starym Mieście w Düsseldorfie.

Jaki wpływ wywarł na Pana fakt, że dorastał Pan w takiej, a nie innej rodzinie?

Żyłem na obrzeżach swojej rodziny i dzięki temu nigdy nie miałem wobec bliskich żadnych oczekiwań. Oczekiwania potrafią być prawdziwym nieszczęściem, ale ja nigdy nie miałem żadnych oczekiwań wobec rodziców, a zatem nie czułem także lęku, że mogą zostać niespełnione. Dość szybko zorientowałem się, że rodzice nie mają niczego, czego mógłbym od nich chcieć. Dzięki temu łatwo przyszło mi potem dostrzec, jaką klątwą w życiu rodzinnym mogą stać się oczekiwania rodziców wobec dzieci albo partnerów wobec siebie.

Czy rozmawia Pan dzisiaj ze swoją matką o swoich doświadczeniach z dzieciństwa?

Nie, mamy sobie niewiele do powiedzenia. Moja matka wprawdzie skarży się, że rzadko do niej dzwonię, ale odpowiadam na to szczerze: „Nie mam ci nic do powiedzenia”. I wtedy przychodzi jedno z tych klasycznych zdań z „się”: „Zawsze ma się coś do powiedzenia swojej matce”. Owszem, moja matka wyczuwa, że coś jest między nami nie w porządku, ale twardo trwa przy swoim: „Masz do mnie częściej dzwonić!”. Dla mnie nie jest to jednak żaden obowiązek. Ona należy do pokolenia rodziców, którzy sądzili, że mają prawo stawiać swoim dzieciom żądania. Takie matki są niebezpieczne, ponieważ tępią w zarodku wszelką możliwość naturalnej relacji z dzieckiem, a przy tym pozostają zupełnie nieświadome swojej odpowiedzialności.

Chce Pan powiedzieć, że ograniczają się tylko do odgrywania swojej roli?

Tak, grają rolę matki. Grają ją przez całe życie, a poza tym mają niewiele do zaoferowania dziecku. Oczywiście, to nie ich wina. Przejęły tę grę od swoich matek i ciągną ją dalej. W końcu „bycie matką” było kiedyś czymś w rodzaju ikony. Matki nie wolno krytykować! Tak jest po trosze do dzisiaj. Matki chciałyby być traktowane prawie jak Matka Boska ‒ tylko że to nie posuwa naszego człowieczeństwa ani o krok do przodu.

Moja matka podarowała mi życie ‒ i to wszystko! Jestem jej za to bardzo wdzięczny! Wiele osób stwierdzi, że to straszne tak mówić o swojej matce. Cóż, jestem pewien, że wielu moich rówieśników rozpłakałoby się, gdybym opowiedział im kilka historii ze swojego dzieciństwa, tak bardzo są one podobne do tego, co sami przeżyli.

Życie zawodowe

W Pańskim zawodzie język jest kluczową sprawą.

Swój język zawodowy znalazłem poza szkołą. Na początku nie nastawiałem się na kontynuowanie edukacji po maturze, mimo że wcale nie byłem kiepskim uczniem. Zaraz po szkole zostałem marynarzem, dzięki czemu mogłem uciec od swojej rodziny. Trzy lata pływałem po różnych morzach świata.

W tym czasie ciągle rozważałem, czy zostać nauczycielem czy leśnikiem. Jako nastolatek uwielbiałem całymi dniami wałęsać się po lesie. Ale w końcu po pięciu latach nauki zostałem nauczycielem. Miałem szczęście, bo szkoła pomaturalna, którą wybrałem, miała naprawdę wiele wspólnego z kształceniem ludzi: dawała nam dość wolności i czasu, żeby zgłębiać dziedziny, które nas interesowały. Ja skupiłem się na historii i religii. Mój nauczyciel religii, z którym miałem bardzo dobrą relację, skłonił mnie do pójścia na uniwersytet i studiowania nowej wtedy dziedziny: historii idei. Moja praca magisterska dotyczyła dysputy między Marcinem Lutrem a Erazmem z Rotterdamu na temat wolnej woli.

Potem ożeniłem się i urodził się mój syn. W tym czasie zacząłem pracować w instytucie, który zajmował się nastoletnimi przestępcami. Wtedy właśnie po raz pierwszy pojawił się problem narkotyków wśród dwunasto-, trzynasto- i czternastolatków, którzy odurzali się LSD. To były późne lata sześćdziesiąte. Zauważyłem wtedy, że wolę pracować w bezpośrednim kontakcie z realnym życiem, niż tylko o nim filozofować. Zrezygnowałem więc z kariery naukowej i poświęciłem się pracy z ludźmi. I w pewnym momencie poznałem terapeutę Waltera Kemplera.

Jak Pan na niego trafił?

W instytucji, w której pracowałem z tymi nastoletnimi przestępcami, szybko doszło do konfliktu między tradycyjnymi pedagogami a ludźmi, którzy reprezentowali nowe podejście, tak zwaną pedagogikę hippisowską. Ci ostatni widzieli w zachowaniu swoich podopiecznych element rewolucyjny i interpretowali je jako działanie polityczne. W latach sześćdziesiątych wszystko interpretowano politycznie! Ale mnie nie przekonywali ani pierwsi, ani drudzy. Bardzo szybko pojąłem, że jeśli naprawdę chcę pomóc tym dzieciom, muszę włączyć w proces terapeutyczny także ich rodziców. Tego jednak nigdy nie robiono wcześniej w tym instytucie. I w końcu ktoś, kto znał moje nastawienie, polecił mi seminarium na temat terapii rodzinnej prowadzone przez Kemplera. Terapia rodzinna była w tym czasie jeszcze ziemią nieznaną.

Walter Kempler przyjechał z Kalifornii i osiedlił się w Holandii. Należał do tych amerykańskich żydów, którzy nie mogli odnaleźć się wśród amerykańskich wartości. W Stanach Zjednoczonych bardzo ściśle współpracował z Fritzem Pearlsem, ale ich drogi rozeszły się. A w Europie założył Skandynawski Instytut Kemplera, gdzie mógł pracować nie tylko z samymi pacjentami, ale także z ich bliskimi.

Dla mnie seminarium Kemplera było istotnym krokiem naprzód. Trwało tydzień ‒ i przez cały ten czas nie wypowiedziałem ani jednego słowa na głos. Jednak za jednym zamachem przeszły mi straszliwe migreny, na które cierpiałem od lat. Widocznie wcześniej intuicyjnie wyczuwałem, że używam swojej głowy w niewłaściwy sposób.

Co zrobiło na Panu takie wrażenie, że poszedł Pan drogą Kemplera?

Fascynująca była dla mnie jego koncepcja rodziny. Odzwierciedlała dokładnie to, co znałem ze swojego doświadczenia. Od zawsze czułem, że to w rodzinach dzieje się coś najważniejszego, a wszystkie problemy z tak zwanymi „trudnymi” dziećmi są tylko pochodną. Trzeba wyjść do rodzin. I Kempler proponował bardzo konkretną drogę i wiele praktycznych zawodowych inspiracji. Położył fundament pod całą moją przyszłą pracę.

Jak Pańskie podejście można ulokować we współczesnych nurtach terapeutycznych?

Nigdy nie chciałem stworzyć żadnego nurtu ani szkoły. W owym czasie terapeuci bardzo lubili spierać się o swoje teorie, przez co szybko stawali się ich niewolnikami, tracąc z oczu dobro dzieci i rodzin. Ja do dzisiaj nie reprezentuję żadnego szczególnego podejścia! Rozumiem siebie jako kogoś, kto po prostu obserwuje ludzi i im służy. Nie promuję żadnego modelu wychowawczego, który rodzice mieliby stosować. Opieram się zawsze tylko na tym, co widzę w relacjach między ludźmi.

Jak można pomagać rodzicom, nie mając żadnego idealnego modelu?

Gdy mamy w głowie jakiś idealny model, to realne życie umiera. To znaczy: żaden model nigdy nie dorówna prawdziwemu życiu. Na przykład, jeśli jakiś ojciec mówi do swojego dziecka w ten sposób, że ono płacze, to pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, brzmi: dlaczego on tak do niego mówi, że ono jest nieszczęśliwe? Tradycyjny model ma na to odpowiedź: dzieci potrzebują granic! Dziecko płacze, bo ojciec stawia mu granice. Nie, to nieprawda. Dzieci nie potrzebują granic, tylko równorzędnego dialogu, w którym ich integralność nie zostaje naruszana. Zamiast kierować się jakimś modelem, wolę więc po prostu obserwować ludzkie zachowanie i jego skutki.

Żeby pomagać rodzicom budować bliskie relacje z dziećmi, musiałem rozwinąć i wyćwiczyć w sobie cały szereg różnych umiejętności praktyczno-pedagogicznych oraz nauczyć się wyjaśniania trudnych powiązań w prosty i zrozumiały sposób. Sama wiedza psychologiczna nie wystarcza. Potrzebne są jeszcze wielorakie doświadczenia z różnymi rodzinami, poza tym trzeba być ciągle w drodze i ciągle gotowym nauczyć się czegoś nowego.

Niektórzy twierdzą, że terapeutą trzeba się urodzić. Osobiście w to wątpię, ale prawdą jest, że są takie umiejętności terapeutyczne, których nie da się wyuczyć z książek: można je wykształcić tylko pracując z ludźmi. Żeby odkryć w sobie talent terapeutyczny, trzeba działać! Uczestnikom moich zajęć, którzy chcą obrać tę drogę zawodową, mówię czasem: „Czytaj poezję, ale odpuść sobie psychologię, ponieważ ona całkowicie wypaczy twój sposób widzenia. Wszystko, co robisz, wyjaśniaj sobie, ale dopiero kiedy już to zrobisz! Nie musisz z góry wiedzieć, jak będziesz postępował”. Moje doświadczenie mówi mi, że wielu ludzi, którzy mają naprawdę terapeutyczny wpływ na innych, wcale nie ma zamiaru zostawać terapeutą.

Co rozumie Pan przez określenie „mieć terapeutyczny wpływ na kogoś”? Czy to trochę jak z szamanizmem, do którego trzeba mieć szczególny dar?

Mieć terapeutyczny wpływ oznacza: być z ludźmi w taki sposób, który przynosi im pomoc i wsparcie. Bez stwierdzeń typu: „Oto teraz ci pomogę. Musisz zrobić tak i tak, zmienić to i to, a wtedy będziesz szczęśliwszy”. Nie, takie rady nie pomogą nikomu. Trzeba raczej stwarzać sytuacje, w których osoba potrzebująca pomocy poczuje się lepiej.

Na przykład, załóżmy, że znamy się już dłuższy czas, spotykamy się przypadkowo na ulicy i zauważam, że wygląda Pani na bardzo przybitą. Oczywiście, możemy porozmawiać o Pani problemie i może przyszedłby mi do głowy jakiś dobry pomysł, jak go rozwiązać. Ale coś takiego to nie jest „wpływ terapeutyczny”, o jakim mówię. Myślę raczej o tworzeniu konkretnych sytuacji życiowych. Czyli zamiast poszukiwać jakiejś odpowiedniej teorii czy podejścia terapeutycznego, które mogłyby Pani pomóc odzyskać energię życiową, idę do domu, biorę gazetę i znajduję jakiś ciekawy koncert muzyki klasycznej. Wiem, że Pani lubi muzykę klasyczną, więc dzwonię i zapraszam Panią na ten koncert. To jest właśnie działanie terapeutyczne.

Ludzie przychodzą do terapeuty, aby zaradzić jakiemuś cierpieniu psychicznemu. Mają nadzieję na życie bez problemów?

Tak, chcieliby mieć życie, jakie nie istnieje. Często spotykam się z rodzicami o romantycznym nastawieniu do dzieci, którzy zmagają się na przykład z takimi pytaniami: „Co mogę zrobić, żeby moje dzieci nie kłóciły się ze sobą i nie biły? Nie chcemy, żeby były agresywne”. Mówię im wtedy, żeby po prostu zostawili je w spokoju. Jednak większości taka odpowiedź nie satysfakcjonuje, ponieważ są przekonani, że trzeba coś zrobić, żeby zapobiec agresji. Przecież nikt nie chce wojny na świecie. Jednak powinni przemyśleć, że ludzie, którzy dzisiaj wywołują wojny i sieją agresję, dorastali właśnie w rodzinach, w których agresja była zakazana. W takich rodzinach dzieci nie są w stanie wykształcić żadnego zdrowego stosunku do własnej agresywności.

Czy mógłby Pan podać jakiś konkretny przykład takiego romantycznego wychowania?

Przyszli raz do mnie rodzice, żeby zasięgnąć opinii na temat pewnego zajścia z wakacji. Spędzali ferie zimowe ze swoim ośmioletnim synem w ulubionym kurorcie narciarskim. Człowiek, który wypożyczał im narty, znał ich od lat i był ich dobrym przyjacielem. Kiedy weszli do jego sklepu, był akurat pochłonięty rozmową ze swoim szefem. Ośmiolatek radośnie podbiegł do niego i zaczął coś mówić, na co tamten odwrócił się i krótko powiedział: „Teraz jestem zajęty”. Chłopiec był zszokowany. Rodzice wyjaśnili mu później, że ich przyjaciel nadal go lubi, ale nie mógł z nim porozmawiać, bo akurat był zajęty czymś ważnym. Przyszli jednak do mnie i chcieli wiedzieć, co ja o tym myślę i co jeszcze ewentualnie można by tutaj zrobić. Moja odpowiedź była prosta: „Nie ma tu nic więcej do zrobienia. Wszystko jest w najlepszym porządku. Wasz syn otrzymał doskonałą lekcję na temat granic. Owszem, było to dla niego bolesne, ale takie jest życie”. To była dobra lekcja, ponieważ mężczyzna z wypożyczalni nie powiedział: „Co z ciebie za niewychowany chłopak! Nie widzisz, że rozmawiam?”, a więc nie potępił go ani nie skrytykował ‒ tylko zwyczajnie powiedział, że jest zajęty.

Chłopiec poczuł się jednak odrzucony.

Na szczęście tak, bo dzięki temu dowiedział się, że inni ludzie też mają swoje granice i chcą, żeby je respektować. To nie jest tak, że kiedy wchodzi się do sklepu czy do domu, to natychmiast wszystko zaczyna kręcić się wokół ciebie. I tego właśnie chłopiec nauczył się w tamtej sytuacji ‒ i to bez grama krytyki czy obwiniania. Otrzymał prawdziwy prezent. Bowiem rodzice z reguły w takich sytuacjach oceniają swoje dziecko, dyskredytują, obwiniają. Niestety, podłoga jest lepszym wychowawcą niż niejeden rodzic, bo kiedy trzylatek wspina się na wysokie krzesło, to podłoga nauczy go, że upadek może bardzo boleć. Podłoga nie skrytykuje go i nie obwini, co, niestety, często robią rodzice: „A nie mówiłem, żebyś nie wchodził na to krzesło! Jesteś niegrzeczny, nie słuchasz taty!”. Takie słowa są zupełnie zbyteczne, bo bardziej bolą niż sam upadek. Zostawiają dziecko z piętnem „zła”, „niegrzeczności”.

Ale umiejętność mówienia „Nie” jest chyba bardzo ważna?

Tak