Zamach na prawdę - Małgorzata Wassermann, Bogdan Rymanowski - ebook

Zamach na prawdę ebook

Bogdan Rymanowski, Małgorzata Wassermann

4,3

Opis

Książka odsłania nieznane kulisy największej w historii Polski katastrofy lotniczej oraz śledztwa w tej sprawie. Małgorzata Wassermann, córka posła, który zginął w katastrofie, ujawnia m.in. szczegóły przesłuchania w Moskwie, w czasie którego doszło do próby zwerbowania jej przez agentkę rosyjskich służb i przedstawia najbardziej prawdopodobny przebieg dramatu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
10
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

© copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2015

© copyright by Małgorzata Wassermann

© copyright by Bogdan Rymanowski

Redakcja, korekta i skład

MELES-DESIGN

ISBN 978-83-7595-899-7

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.wydawnictwom.pl

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail:[email protected]

www.klubpdp.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Rodzicom

Małgorzata Wassermann

„Jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć”

George Orwell

Część pierwsza

„Miałam wyrzuty sumienia, że umierał samotnie”

Ojciec nigdy na nas nie krzyczał, nawet jeśli był z czegoś niezadowolony. Wolałabym, żeby zrobił awanturę i trzasnął drzwiami, ale on milczał. I właśnie w ten sposób usiłowałam sobie wytłumaczyć jego pośmiertne milczenie. Miałam wyrzuty sumienia, że umierał samotnie. Do dzisiaj się zastanawiam, co wtedy czuł.

I czy zdawał sobie sprawę z nadciągającego końca?

Myślę, że uświadomił sobie, co go czeka, na kilka, może kilkanaście sekund przed śmiercią.

W pierwszych tygodniach po katastrofie, gdy nie mogłam zasnąć, wyobrażałam sobie, że jesteśmy w tym samolocie razem i siedzimy obok siebie. Nagle z maszyną zaczyna się dziać coś dziwnego, a tata już wie, że musi umrzeć.

Jaka mogła być jego ostatnia myśl?

Przypuszczam, że myślał o mamie i o nas. Zastanawiał się, jak sobie bez niego poradzimy. Kiedy mama się czymś martwiła, bardzo starał się poprawić jej nastrój. Byle tylko nie było jej przykro.

Pogodziła się pani z jego śmiercią?

Wierzę, że on jest cały czas obecny i czuwa nad nami. Żyje, tylko w innym wymiarze.

Wielokrotnie czuliśmy, że jest tuż obok. Śnił się wielu osobom. Kilka tygodni po 10 kwietnia przyśnił się pewnemu nauczycielowi, znajomemu siostry.

Dlaczego właśnie jemu?

Nie mam pojęcia. Może dlatego, że ten człowiek szanował tatę za życia i bardzo przeżył jego śmierć. Dużo się za niego modlił. Nauczycielowi śniło się, że odwiedza biuro poselskie ojca. Była tam kobieta, która rozmawiała z tatą. „Panie pośle, czy zdaje pan sobie sprawę, że pan nie żyje?” — pytała. „Tak”. „Ale jak to możliwe, że pan nie żyje, a cały czas nam pomaga?” — chciała wiedzieć. „Kiedy będziecie tam, gdzie teraz jestem, zrozumiecie. Mogę wam pomagać bardziej niż za życia. Ja funkcjonuję, tylko w innym wymiarze”.

Zwrotu „funkcjonuję w innym wymiarze” używał bardzo często. Nauczyciel powtórzył go nawet z akcentem ojca. „Pamięta pan, że była straszna katastrofa?” — ciągnęła kobieta. „Tak, pamiętam”. „Ale przecież wszyscy zginęli!” „Tak, wiem”. „Pan się nie bał?” „Bałem się. Bardzo. Ale tylko minutkę”.

To było kolejne jego ulubione wyrażenie. „Tylko minutkę”.

Nauczyciel rozmawiał z ojcem za życia?

Nigdy się z sobą nie spotkali.

„Na trzy miesiące przed katastrofą lęk wyparował”

Nie miałam pojęcia, co to alkohol i awantury. Ojciec nie przeklinał. W chwilach największego wzburzenia używał słowa „pajac”. Jeśli pozwoliłam sobie na przekleństwo, zawsze zwracał mi uwagę.

Bardzo się kochaliście.

Nie umieliśmy bez siebie żyć. Rodzice stworzyli nam tak idealny dom, że nie chcieliśmy go opuszczać. Kiedy się wyprowadziłam, i tak prawie każdy weekend spędzałam z mamą i tatą.

Byliśmy szczęśliwi jak na pięknym zdjęciu. Zwierzaliśmy się sobie i podtrzymywaliśmy się na duchu, kiedy pojawiały się problemy. Cała trójka — siostra, brat i ja — potwornie baliśmy się o rodziców. Zmuszałam ich do regularnych badań kontrolnych, przynajmniej raz w roku. Złościli się, że to marnowanie czasu, bo nic im nie jest.

Nie mogłam oglądać czarno-białych filmów, ogarniał mnie wtedy straszny lęk. „Boże — myślałam — jacy ci bohaterowie są piękni, ale przecież już nie żyją. Rodzice też mogą umrzeć. Jesteśmy tacy szczęśliwi, a przecież to kiedyś może się skończyć”.

Kiedy to się zaczęło?

Przeczucie, że może stać się coś złego, zaczęło mi towarzyszyć od 1989 roku. Miałam dwanaście lat. Ojciec zaczął chudnąć w straszliwym tempie. W ciągu zaledwie kilku tygodni stracił 30 kilogramów. Lekarz podejrzewał wrzody i skierował go do szpitala na rutynowy zabieg. W jego trakcie okazało się, że to nowotwór w bardzo zaawansowanym stadium. Profesor Herman, który operował tatę, wyszedł z sali, by zadzwonić do mojej mamy. Za chwilę wrócił z informacją, że dostał zgodę na inwazyjną operację ratującą życie. To był blef, nie dodzwonił się do mamy. Liczyła się każda minuta. Kolejnej operacji ojciec mógł nie dożyć. Profesor wziął całe ryzyko na siebie. Tata został uratowany.

Po operacji ojciec powiedział, że dostał od Pana Boga drugie życie i musi je lepiej wykorzystać.

Zmienił się?

Przestał palić. Codziennie był na mszy świętej. Zaczął jeszcze więcej ćwiczyć. Rano był w kościele, po południu na siłowni. Mając sześćdziesiąt lat wyciskał tyle co dwudziestolatek. Zawsze dużo pracował, ale po operacji zaczął harować jak wół.

Zbigniew Wassermann z wnuczką Asią (fot. archiwum rodzinne)

Mama, która jest informatykiem, pisała programy i często pracowała po nocach, więc dość późno wstawała. Ojciec szedł rano po bułki, robił kanapki i wyprawiał całą naszą trójkę do szkoły. Któregoś ranka mama się zdziwiła, kiedy zobaczyła na stole trzy zapakowane kanapki. Sądziła, że to my nie wzięliśmy prowiantu, ale to było śniadanie ojca, którego zapomniał zabrać do pracy. Jego metabolizm bardzo się zmienił. Tata miał ogromny apetyt i często był głodny. Kiedy wracał na weekend do domu, uwielbiał gotować. Świetnie przyrządzał fasolkę po bretońsku, grochówkę lub pieczoną kaczkę.

Lęk o rodziców z czasem minął.

To było trzy miesiące przed katastrofą. Dziwne, prawda?

Ojciec zrobił badania, wyniki były kiepskie. Na szczęście to był fałszywy alarm. Za podwyższone markery odpowiadały odżywki z siłowni. Gdy je odstawił, wszystko wróciło do normy. Byłam wściekła, że ja włosy sobie z głowy wyrywam, a on wszystko lekceważy. Pomyślałam, że mój strach jest irracjonalny. Skoro rodzice mają się dobrze, dlaczego mam się dalej zadręczać? I nagle te lęki wyparowały.

„Jak samolot ma spaść, to i tak spadnie”

Imieniny ojca wypadały w tym roku akurat w Wielką Sobotę, dlatego urządziliśmy przyjęcie tydzień wcześniej. Odwiedził nas senator Cichoń z małżonką; prosili ojca, by pomógł im dostać się na samolot do Katynia. Tata obiecał, że zapyta o wolne miejsca. Szanse były nikłe, ponieważ na liście rezerwowej było kilkaset osób.

Sam o podróży do Rosji nie myślał?

Nie. Z powodu pracy w komisji hazardowej nie zdążyłby tam dojechać pociągiem, a o samolocie nawet nie marzył.

Ostatni raz widzieliście się w święta.

W lany poniedziałek po południu. Zbierałam się już do swojego mieszkania; akurat wychodziłam z domowej siłowni, gdy ojciec przyszedł poćwiczyć.

O czym rozmawialiście?

Wymieniliśmy parę zdań o wyjeździe do ośrodka w Lucieniu, gdzie planowaliśmy spędzić majowy weekend. Bardzo lubiliśmy to miejsce. Mama, tata, siostra, siostrzenica i ja.

W tym gronie czuliśmy się najlepiej. Z boku mogło to wyglądać na jakąś patologię — w końcu dorosłe dzieci spędzały każdą wolną chwilę z rodzicami. Tata pytał żartem, czy kiedyś będą mogli z mamą pojechać gdzieś bez nas, żeby zaznać odrobiny spokoju.

To była wyjątkowa Wielkanoc, bo zniknęły wszystkie moje lęki.

Ojciec wyjechał do Warszawy zaraz po świętach.

We wtorek rano. Był bardzo smutny. Mama mówi, że wyglądał, jakby jechał na ścięcie. Sądziła, że to z powodu komisji śledczej i warunków pracy, jakie stwarzał przewodniczący Sekuła.

Kiedy dowiedzieliście się, że leci do Rosji?

W środę. Tata zadzwonił do kancelarii. Odebrał Mateusz Bochacik, dyrektor biura ojca i mój ówczesny aplikant. Ojciec mówił, że jest mu pilnie potrzebny paszport dyplomatyczny, który zostawił w domu. Musieliśmy go wysłać kurierem.

Trzy razy dzwonił i pytał, czy nie zapomnieliśmy. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Każdą jego prośbę spełniałam na czas.

Ojciec powiedział mamie, że to Jarosław Kaczyński oddał mu swoje miejsce w samolocie. Musiał się zaopiekować chorą matką, która przebywała w szpitalu.

Ucieszył się, że będzie w Katyniu?

Bardzo.

W czasie przerwy w obradach komisji podszedł do niego asystent Krzysztof Łapiński i przekazał paszport. Powiedział, że dobrze, iż leci „tutką”, a nie jakiem, bo to bezpieczniejszy samolot. Ojciec odpowiedział: „Panie Krzysztofie, jak samolot ma spaść, to i tak spadnie, nawet jeśli jest najnowocześniejszy”.

Czegoś się obawiał?

Latał samolotami na trasie Kraków-Warszawa dwa razy w tygodniu. Przez ostatnie dziesięć lat podróżował nimi równie często jak ja samochodem. I nagle mówi: „jak ma spaść to spadnie”? Nie jest to do końca normalne. Ale Krzysztof nie wyczuł w głosie ojca niepokoju.

Mama często z nim rozmawiała?

Dzwonili do siebie codziennie.

Dwa dni przed katastrofą dał jej do zrozumienia, że wyjazd do Smoleńska nie będzie zwykłą podróżą. „Wiesz, Halina, to może być bardzo niebezpieczny lot” — powiedział. Kiedy zapytała: „Ale o co chodzi?”, swoim zwyczajem zmienił temat: „A ugotowałaś dzisiaj coś dobrego?”.

Ani słowa więcej?

To była krótka rozmowa. Nigdy nas nie straszył. Nie ujawniał żadnych tajnych informacji. W świetle tego, że zajmował się służbami, to zdanie nabiera innego sensu. Może wiedział coś o grożącym im niebezpieczeństwie? Nie wiem.

Wiele razy powtarzałyśmy mu z mamą, że boimy się o niego i powinien na siebie bardziej uważać.

Jak reagował?

Mówił, że histeryzujemy. Powtarzał, że jeśli ktoś się boi, to powinien otworzyć sklep i sprzedawać warzywa. A prawdopodobieństwo, że coś mu się stanie, jest równie nikłe jak to, że spadnie mu cegła na głowę. To był czas, gdy zajmował się rozpracowywaniem tak zwanej mafii krakowskiej. Kiedy zaczął publicznie o niej mówić, wyśmiewano go, że Polska to nie Włochy i mafii nie ma. Potem okazało się, że miał rację.

Ostatni raz rodzice rozmawiali w piątek 9 kwietnia.

Mama odniosła wrażenie, że ojciec jest przygnębiony. „Zbysiu, czuję, że jesteś strasznie smutny” — powiedziała. Tata zaprzeczył. Powiedział, że jest tylko zmęczony.

Siostra widziała go tego dnia w telewizji, podczas transmisji obrad komisji hazardowej. Ojciec przesłuchiwał Marka Przybyłowicza, byłego prezesa spółki Służewiec — Tory Wyścigów Konnych w Warszawie. Agata była zaniepokojona, bo bardzo źle wyglądał. Mówiła, że był taki czarno-biały.

„Skoro Zbysia nie ma, nie ma już nic”

Dziesiąty kwietnia...

... Boże, chciałabym o tym dniu zapomnieć.

Obudziłam się wcześnie, bo w soboty miałam lekcję niemieckiego. Włączyłam RMF. Gdy przerwali program, wpadłam w histerię. Zadzwoniłam do znajomego dziennikarza. Powiedział, że wie niewiele więcej. „Ale w tym samolocie był mój ojciec!” — wykrzyczałam. „O k...!” — usłyszałam w odpowiedzi.

Pomyślałam, że musi być bardzo źle.

Nie zadzwoniła pani do ojca?

Nie. Pierwsza myśl była taka, że trwa akcja ratownicza, więc nie mogę im przeszkadzać. Zadzwoniłam do kolegi, który miał znajomych w Warszawie. Powiedział, że sytuacja jest bardzo ciężka, ale nie powinnam się martwić, bo do katastrofy doszło przy lądowaniu. Na pewno nie wszyscy zginęli.

Chodziłam od ściany do ściany, papieros za papierosem i telefony. Mnóstwo telefonów. Pocieszałam się, że jest sobota. Mama i siostra jeszcze śpią, więc zadzwonię później i powiem, że był wypadek, ale tata przeżył. Jednak to Agata zadzwoniła pierwsza. Płakała. Nie była w stanie nic powiedzieć. Kiedy pojechałam, żeby zabrać ją do domu rodziców na Bielanach, pogubiłam się na drodze, którą przemierzałam setki razy.

Mama czekała z wnuczkami, Asią i Mają. Była strasznie blada. Widać było, że powstrzymuje się od płaczu, by nie przestraszyć dziewczynek. „Nic już nie ma sensu. Nie mówcie nic. To już nie ma znaczenia” — powiedziała na powitanie. Jakby chciała dać nam do zrozumienia, że „skoro Zbysia nie ma, to nie ma już nic”.

Nie było wiadomo, czy wszyscy zginęli. Długo żyliście nadzieją?

Niecałe dwie 2 godziny.

Ktoś z rodziny śledził informacje w Internecie. Około jedenastej przeczytał, że ojciec jest na liście ofiar. Oficjalnych wiadomości nadal nie było. Nie odchodziliśmy od telewizora. Gdy na pasku pojawił się numer infolinii, zadzwoniłam.

Mieliście pewność, że ojciec wsiadł do samolotu?

Potwierdzenie dostaliśmy około trzynastej.

Na infolinii zapytałam o wyjazd do Rosji. Powiedziano mi, że nie ma takiej potrzeby. Jednak w mediach usłyszeliśmy, że w Warszawie gromadzą się rodziny. Zadzwoniłam jeszcze raz. Otrzymałam tę samą informację co poprzednio. Wieczorem poszliśmy na Wawel. Na mszy świętej w intencji ofiar były tłumy.

Niedziela wyglądała podobnie?

Telefony. Dziesiątki telefonów od znajomych. Pocieszanie. Wyrazy otuchy. I odrętwiająca całe ciało rozpacz.

Kiedy w poniedziałek rano jechałam do kancelarii, usłyszałam w radiu, jak minister Kopacz odczytuje listę zidentyfikowanych pasażerów.

Ojca na niej nie było.

A przecież powiedzieli, że nie musimy nigdzie lecieć. To był już trzeci dzień po katastrofie, a my wciąż nie mieliśmy pojęcia, co z tatą.

Od soboty cały czas na nogach. Nie jedliśmy, nie piliśmy, nie spaliśmy. Czekaliśmy. Nie wiedzieliśmy, co robić. Lecieć czy nie lecieć do Moskwy? Na infolinii powiedziano nam, że udało się rozpoznać ciało Zbigniewa Wassermanna. Dwie godziny później usłyszałam, że to jednak nieprawda. Przekonywano mnie, że nikt nie mógł mi podać takiej informacji. A przecież zanotowałam nazwisko i numer telefonu tej osoby. Pani, która dwukrotnie mówiła co innego, przyznała w końcu, że lot do Moskwy się odbędzie. „Dobrze, ale proszę powiedzieć, co mamy zrobić, żeby się tam dostać?” — pytałam. Wciąż nic nie wiedzieliśmy. Byłam załamana. Poprosiliśmy o interwencję posłów z PiS.

I wtedy zadzwonił marszałek Bronisław Komorowski.

Przełączyłam komórkę na tryb głośnomówiący, by wszyscy słyszeli. „Czy jest jakiś problem?” — chciał wiedzieć. „Tak, jestem kolejny dzień wprowadzana w błąd przez urzędników” — poinformowałam go. Kiedy zapytał, jak może pomóc, poprosiłam o załatwienie biletów do Rosji. Obiecał, że to zrobi. „Coś jeszcze?” — spytał. Powiedziałam, że to wszystko. Rozmowa trwała może 3 minuty.

Dostaliśmy już precyzyjne informacje. Mamy jechać do Warszawy, gdzie w hotelu czekają rodziny. Wojewoda małopolski podstawił nam samochód. Na miejscu byliśmy o pierwszej w nocy. Rano o szóstej trzeba było pojechać do MSW, by wyrobić paszport i wizę. Do Moskwy odlecieliśmy samolotem rejsowym o jedenastej.

Miała pani pretensje do władz za ten chaos?

Absolutnie nie. Myślałam, że to nie ma znaczenia. Przecież nasze władze mają na głowie ważniejsze sprawy. Zajmują się teraz naszymi bliskimi i naszym samolotem. Cała reszta to są rzeczy drugorzędne. Okazało się, że było inaczej.

„Małgorzata, ty nie wiesz, z kim rozmawiasz!”

Do Moskwy polecieliście we troje.

Razem ze mną była bratowa Daria Wassermann i Mateusz Bochacik. Z lotniska udaliśmy się prosto do Instytutu Medycyny Sądowej. Umieścili nas w auli na parterze z innymi rodzinami czekającymi na identyfikację. Panował bałagan. Brakowało ludzi. Po godzinie podeszli do nas pani psycholog z Polski, rosyjska tłumaczka i prokurator. Zabrali nas do pokoju na pierwszym piętrze.

Zaczęły się pytania.

Wcześniej do pokoju weszła atrakcyjna blondynka. Wyglądała na czterdzieści parę lat. Usiadła i się nie odzywała. Byłam przekonana, że jest psychologiem. Za stołem siedziało dwóch prokuratorów. Jeden z nich palił papierosa i puszczał mi dym prosto w twarz.

Zapytał o cechy charakterystyczne ojca i rzeczy, które miał przy sobie. Byłam przerażona. W głowie miałam pustkę. Nie pamiętałam nawet koloru jego oczu. Pokazałam zdjęcie taty z komórki. Po resztę informacji musiałam zadzwonić do mamy.

W jakim była stanie?

Była cała roztrzęsiona. Starałam się ją uspokoić. Poprosiłam, by poszukała zdjęć i opisała znaki szczególne ojca, zwłaszcza blizny po operacjach. Nasza przerywana płaczem rozmowa trwała może z pół godziny. Nie chciałam przeoczyć najmniejszego szczegółu. Kiedy zaczęłam to wszystko relacjonować prokuratorowi, nagle przestało go to interesować.

Kto identyfikował ciało?

Sama nie czułam się na siłach. Poprosiłam Darię i Mateusza. „W takim razie — mówi prokurator — protokół trzeba pisać od początku”. I podarł go na naszych oczach. Powiedział, że mają ciało pasujące do naszego opisu, więc Daria i Mateusz zeszli do prosektorium.

Wtedy podeszła do mnie blondynka. Świetnie mówiła po polsku, bez cienia akcentu. Byłam pewna, że jest Polką. Była miła i zaproponowała, że pomoże mi załatwić wszystkie formalności. Wyszłyśmy do drugiego budynku, gdzie przedstawiła mi kolejnego prokuratora. „To Sierioża, on tu jest najważniejszy”. I ten Sierioża odczytał mi pierwsze zdanie protokołu: „Oświadczam, że rozpoznałam ciało swojego ojca”. Zaprotestowałam. Powiedziałam, że zanim coś podpiszę, chciałabym porozmawiać z Darią i Mateuszem. Prokurator na to, że on zadzwoni. Nie zgodziłam się. Sama wykonałam telefon. Daria i Mateusz nie mieli wątpliwości. „Tak, to jest ojciec”.

Poczuła pani ulgę?

Ogromne napięcie i stres przemieniły się w jednej sekundzie w euforię. Jakbym dostała wymarzony prezent. „W porządku — powiedziałam — teraz mogę podpisać. Wszystko podpiszę, tylko mnie stąd wypuśćcie”.

Przesłuchanie trwało jednak dalej.

I nieprawdopodobnie się ciągnęło.

Kiedy prokurator zapytał, ilu używam imion, odpowiedziałam, że jednego. Wyszłam na papierosa. Gdy wróciłam, okazało się, iż problemem jest, że w paszporcie są jednak dwa imiona. Zaproponowałam, żeby wpisać ogólną formułkę typu „z urzędu stwierdza się, że w dokumencie figuruje drugie imię”. „Nielzia” — usłyszałam. Protokół trzeba pisać od nowa. Byłam zmęczona i wyczerpana. Od katastrofy praktycznie nie zmrużyłam oka.

Mateusz Bochacik:

Zeszliśmy na najniższy poziom budynku. W dwudziestometrowej sali ustawionych było sześć stołów, wszystkie przykryte białymi prześcieradłami. Spod jednego wystawała ręka, na drugim zobaczyłem jakby kopiec z ludzkich szczątków. W sali znajdowało się kilka osób w białych fartuchach. Ciało posła Wassermanna dostrzegłem zaraz po wejściu. Było przykryte do pasa. Miał spokojną twarz. Biła z niej godność. Włosy zasłaniały zmiażdżoną czaszkę. Jedna ręka była przyszyta do tułowia. Jakiś Rosjanin tłumaczył, że została odcięta przez pasy bezpieczeństwa. Obszedłem stół, by upewnić się, że to poseł Wassermann. Na brzuchu zobaczyłem bliznę po operacji, ale nie widziałem szwu sekcyjnego. Pokazano mi jeszcze fotografię nagiego ciała. Nie miałem wątpliwości. Poprosili, żeby podpisać protokół. Zrobiła to Daria Wassermann.

Inne rodziny też były poirytowane powolnością urzędników. Tak wygląda rosyjska biurokracja.

Na początku też myślałam, że to zwykła nieporadność i urzędnicze procedury. Dalej było jednak gorzej.

Pojawił się kłopot z długopisem. Jedną stronę protokołu podpisałam na niebiesko, drugą na czarno. „W porządku — mówię — złóżmy parafki i będzie po sprawie”. „Nielzia”. Procedura tego nie przewiduje. Piszemy więc od początku.

Mija kolejna godzina przesłuchania.

Zaczynają odczytywać pouczenia po rosyjsku i tłumaczą na polski. Słowo po słowie. Przerywam im. „Znam swoje prawa, jeśli w Rosji są inne, to mogę z nich zrezygnować”. Nie pomaga, czytają mi dalej.

Przez cały czas wydzwania do mnie Daria. Prosi, bym już kończyła, bo jest późno, a rodziny chcą jechać do hotelu. Czekają tylko na mnie. Proszę, żeby mnie nie zostawiali. Za 10-15 minut powinno być po wszystkim. Prokurator proponuje, że osobiście odwiezie mnie do hotelu, ale ja odmawiam. Nie próbuję już ukrywać zdenerwowania. Blondynka chwyta mnie za rękę. „Małgorzata, ty z nim nie dyskutuj, to najważniejszy prokurator”. Wyciąga z torebki raphacholin. „O widzę, że ma pani nasze lekarstwo, jest pani Polką?” — pytam. „Nie, jestem Rosjanką”.

Po tych słowach jakbym ocknęła się z letargu. Zdałam sobie sprawę, że nie ma przy mnie nikogo z Polski. Pani psycholog i pracownik ambasady w Moskwie wyszli z pokoju.

Dlaczego panią przesłuchiwali, skoro było już dawno po identyfikacji?

Nie potrafiłam tego zrozumieć.

Padają kolejne pytania. „Kim jest Daria? Czy mieszka z ojcem? Czy pani również z nim mieszkała?” Nie mam pojęcia, co to ma wspólnego z identyfikacją. Staram się być grzeczna. Myślę sobie, że im szybciej odpowiem, tym prędzej wyjdę. Prokurator drąży: „Po co ojciec tu przyleciał?”. „Aby uczcić pamięć zamordowanych Polaków” — odpowiadam. „A z kim?” „Czy mam wymienić wszystkie dziewięćdziesiąt pięć nazwisk?” — podnoszę głos.

Wychodzę na papierosa. Za mną Rosjanka. Obejmuje mnie ramieniem. „Małgorzata, ty się tak nie denerwuj. Dobrze rozumiem twój dramat. Mój ojciec był górnikiem i również zginął w strasznych okolicznościach. Kiedy był pod ziemią, doszło do wybuchu. Powinien być w domu, ale chciał zrobić koledze przysługę i wziął za niego szychtę”. Byłam autentycznie poruszona. To sytuacja jak z moim ojcem.

Czy w Moskwie komuś pani wspominała o tych rodzinnych sprawach?

Nikomu. Oni wiedzieli o nas bardzo dużo. Prokurator nie pytał, ile wnuczek miał ojciec, tylko jak miała na imię druga wnuczka. Były inne pytania: gdzie pracuję, czy to moja własna kancelaria, jaki jest do niej numer telefonu. Zorientowałam się, że coś jest nie tak. Rosjanka nie odstępowała mnie na krok. Bez przerwy o coś wypytywała. Druga z kobiet, tłumaczka, dawała do zrozumienia, że widzi całą grę, ale sugerowała, że lepiej się nie stawiać. Następne pytania były jeszcze bardziej idiotyczne: kiedy ojciec przekroczył granicę z Rosją, czy przyleciałam razem z nim.

Może to pomyłka w tłumaczeniu?

Tłumaczka cytowała precyzyjnie i wyraźnie. Nie wytrzymałam. Odmówiłam dalszego udziału w czynnościach.

Jak zareagowali?

Spokojnie. Powiedzieli, że mnie rozumieją i będą powoli kończyć. Mieli jeszcze tylko jedno pytanie: na ile nasza rodzina wycenia to, co się stało. Ledwo powstrzymałam się od wybuchu. Odpowiedziałam, że nie da się wycenić tej tragedii. Znowu zadzwoniła Daria. „Cały instytut skończył pracę. Rodziny się niecierpliwią, czekamy tylko na ciebie”. Prosiła, żebym zeszła na dół.

O tym, że jestem przesłuchiwana, wiedzieli i Ewa Kopacz, i Tomasz Arabski, i ksiądz Henryk Błaszczyk. Nikt się tym jednak nie zainteresował.

Był bałagan. Może myśleli, że pani wciąż uczestniczy w identyfikacji?

Wiedzieli, że dawno się skończyła. Bratowa mówiła o tym ministrowi Arabskiemu. Miałam świadomość, że jest bardzo późno, a ludzie nie spali od trzech nocy, ale teraz błagałam Darię, żeby na mnie poczekali.

Prokurator przyniósł worek z rzeczami ojca i wysypał je na stół. Mówił, że trzeba spisać protokół odbioru. Wyrwałam mu kartkę z rąk i zaczęłam pisać: „Ja, Małgorzata Wassermann, kwituję odbiór następujących rzeczy będących własnością ojca”. On na to, że tak być nie może. Protokół musi być zgodny z rosyjską procedurą. Zaczęłam mówić do niego na „ty”. „Chłopie, jak ty będziesz pisał w takim tempie, to będzie to trwało tydzień”. Tymczasem on, jak gdyby nigdy nic, zabrał się do rozbierania komórki ojca i spisywania jej numerów seryjnych. Zajął się też opisywaniem programu wizyty w Katyniu. „Jeśli chcecie, to weźcie sobie ten program, ale dłużej siedzieć tutaj nie będę!” — krzyknęłam zirytowana. Zszokowana tłumaczka złapała się za głowę, a blondynka zaczęła mnie strofować: „Małgorzata, ty nie wiesz z kim rozmawiasz”.

Co stało się z ubraniem ojca?

Prokurator chciał, żebym podpisała zgodę na jego spalenie. „Moment, ale taką decyzję musi podjąć moja mama” — zastrzegłam. Kiedy do niej zadzwoniłam, poprosiła, żeby przywieźć ubranie do domu. „Mamo — powiedziałam — zlituj się, przecież ja stąd dzisiaj nie wyjdę”. Po krótkiej rozmowie uległa: „Dobrze, dziecko, to zostaw im to wszystko”. Tłumaczka wzięła mnie na bok i poprosiła, bym podpisała zgodę. Miałam wrażenie, że wstyd jej za to, co mnie spotyka. Nie wiedziałam, co zrobić. Mam wziąć ze sobą śmierdzącą benzyną reklamówkę błota z postrzępionymi kawałkami spodni i marynarki? I co powiem mamie: „Spójrz, tyle po nim zostało?!” — myślałam. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Podpisałam zgodę.

I w ten sposób doszło do zniszczenia dowodów.

Nie przyszło mi wtedy do głowy, że to coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Zachowałam się jak córka. Powinnam była zareagować jak prawnik.

Wróćmy do przesłuchania.

Moja rosyjska „opiekunka” powiedziała, że powinnam oddać krew. „Nie ma mowy” — zaprotestowałam, choć wcześniej się na to zgodziłam. „Nie będzie krwi, nie będzie ojca! Nie dostaniesz aktu zgonu!” — zagroziła. Byłam w szoku, bo jej słowa zabrzmiały jak szantaż. Po chwili zreflektowała się: „Małgorzata, zrozum, takie mamy procedury. Proszę, nie utrudniaj nam pracy”. Nie było sensu dalej się sprzeciwiać.

Daria wciąż nie dawała mi spokoju. Nie miałam sumienia dłużej ich trzymać. „Okej — powiedziałam — jedźcie do hotelu, jakoś sobie poradzę”. Rosjanka zadeklarowała, że mnie odwiezie. Grzecznie odmówiłam i wysłałam SMS do pracownika ambasady. Do dziś mam w komórce jego odpowiedź: „Już jadę”.

Daria Wassermann: