Zając - Adolf Dygasiński - ebook

Zając ebook

Adolf Dygasiński

4,5

Opis

Piękne są latem Morzelany! Wielki staw czworoboczny, nad nim – dwór biały, duży, wyziera spoza gąszczu drzew i krzewów jak pałac zaczarowany, a na wprost dworu, po przeciwnej stronie stawu – kapliczka biała z dwiema wieżami, z dzwonnicą, białe domki, krzyż żelazny na białej podstawie i wkoło – topole nadwiślańskie. To wszystko przegląda się w wodach stawu i w pogodną noc księżycową widać czarodziejską podwodną krainę wysłaną gwiazdami. Za dnia to wszystko odbija na żywo zielonym tle drzew, krzewów, łąk rozległych. Topole włoskie nadobnie się tu splatają z licznym orszakiem brzóz płaczących, które za powiewem wiatru spod wiotkich szat ukazują białe ciała, jak tancerki w pląsach namiętnych, i znowu się osłaniają, i szumią. Gdzie indziej posępne świerki drzemią spokojnie, kołysane do snu szumem nieustannym srebrnych liści osiki. Wiązy, jesiony, klony pną się na wyścigi wierzchołkami ku słońcu, o lepsze iść usiłują z topolą nadwiślańską, która taką wspaniałą koroną się wieńczy i rozrostem swoim wieki olbrzymiości zda się przypominać. Dwie siostry, lipa i wierzba, wyciągają ku sobie konary, jakby ręce do uścisku, a szmerem liści gwarzą. Poniżej tego rosłego pokolenia, na padołku jego, zasiadły bzy, jarzębina, kalina, głogi, berberysy, akacje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adolf Dygasiński

Zając

___

Armoryka

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce wykorzystano fragment grafiki Albrechta Dürera (1471-1528), Młody zając (1502),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:A_Young_Hare,_Albrect_Durer.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Rozdział 1

Piękne są latem Morzelany! 

Wielki staw czworoboczny, nad nim – dwór biały, duży, wyziera spoza gąszczu drzew i krzewów jak pałac zaczarowany, a na wprost dworu, po przeciwnej stronie stawu – kapliczka biała z dwiema wieżami, z dzwonnicą, białe domki, krzyż żelazny na białej podstawie i wkoło – topole nadwiślańskie. To wszystko przegląda się w wodach stawu i w pogodną noc księżycową widać czarodziejską podwodną krainę wysłaną gwiazdami. Za dnia to wszystko odbija na żywo zielonym tle drzew, krzewów, łąk rozległych. Topole włoskie nadobnie się tu splatają z licznym orszakiem brzóz płaczących, które za powiewem wiatru spod wiotkich szat ukazują białe ciała, jak tancerki w pląsach namiętnych, i znowu się osłaniają, i szumią. Gdzie indziej posępne świerki drzemią spokojnie, kołysane do snu szumem nieustannym srebrnych liści osiki. Wiązy, jesiony, klony pną się na wyścigi wierzchołkami ku słońcu, o lepsze iść usiłują z topolą nadwiślańską, która taką wspaniałą koroną się wieńczy i rozrostem swoim wieki olbrzymiości zda się przypominać. Dwie siostry, lipa i wierzba, wyciągają ku sobie konary, jakby ręce do uścisku, a szmerem liści gwarzą. Poniżej tego rosłego pokolenia, na padołku jego, zasiadły bzy, jarzębina, kalina, głogi, berberysy, akacje. 

Widok stąd przestronny – po góry mogilańskie, które płotem stanęły w poprzek na widnokręgu, i w złocie, w purpurze stają o zachodzi słońca. Oko i tak ma gdzie bujać po zielonym morzu łąk, usianym gaikami, kępami olszyn, wikliny. Rzecz prosta – bocianów, czajek nie brak tutaj. 

Nieprawdaż, jest gdzie żyć i używać na tym szerokim świecie? Swobodę ma taki, którego nie krępują żadne granice, miedze. To niwy, to łąki, to lasy, błonia, ogrody, sady – cały świat stoi otworem. Byleby się tylko miało nogi dobre, wszędy dotrzeć można i wszędy znaleźć sposób do życia. Cóż to za pszenice, jakie żyta, jęczmienie, grochy, rzepaki, koniczyny, kapusty, rzepy, sałaty, pietruszki, grzyby, jagody! Są słodycze i kwaski – goryczki, aromaty, olejki. Więc jest co na ząb położyć rano, w południe i na wieczór. Pod każdym względem przewyborne miejsce pobytu ma się w Morzelanach. Na upały – cienisto zadrzewione ustronia, okolice strumienia albo jeziora, dokąd od wody taki miły chłód powiewa. W przykre dni zimne – stoki wzgórz, zwrócone ku słońcu, a za wiatrem. I pod kamieniem, i pod miedzą można zbudować kotlinę wygodną. No, a oprócz tego ma się do wyboru: liściaste namioty po krzakach, garści pożętego zboża, kopki i stogi, ba – w razie nagłej potrzeby – zimną lisią jamę nawet. 

Morzelany, wieś w dobrej glebie wygląda jak misa pełna darów przerozmaitych, do której zasiadają i ludzie, i czworonogi, i ptaki i inne jeszcze niższe zwierzęta. 

Ileż stworzeń używa życia na tej płaszczyźnie nakrytej błękitnym sklepieniem niebios, oświetlonej w dzień przez słońce, w nocy – przez pochodnie gwiazd i księżyca, milczące świadki życiowych przygód zwierząt zmuszonych w tej tylko porze załatwiać sprawy głodu i miłości. Noc nie ma pisanych dziejów, gdyż ci, którzy piszą, śpią albo piszą w nocy. Zając przesypia dzień gwarny, z boku na bok się przewraca, a bardzo twardo śpi niekiedy – zabić go można.Zapewne miewa i marzenia senne, owe sny nigdy nieziszczone na jawie. Kto wie, czy przez sen nie żyje za pan brat z lisem, z wilkiem, człowiekiem? Może z ogarami wyprawia sobie w kniei poufałe turnieje; do wyżłów, chartów chodzi w odwiedziny i serdecznie ściska się z nimi za łapy na powitanie. Czemużby sobie nie miał pozwolić jeszcze słodszego marzenia – że, na przykład, zapalczywie ściga zmykającego wilka, że strzelca do łez wzrusza?... Och, te marzenia i ich rozczarowania! Zając we śnie jak orzeł buja po powietrzu; jastrzębie przed nim pierzchają w popłochu, wrony i sroki go podziwiają. Na szczyty drzew pomyka w zawody z wiewiórką i figle lisowi pokazuje. Tymczasem nieubłagana rzeczywistość panuje także i podczas marzeń sennych. Nie trzeba spać zbyt twardo ani się zatapiać w marzeniach, będąc zającem. Ludzie łażą po polach, psy również, a nie braknie też bydła – rogatych, nierogatych, które, choć same nie są niebezpieczne, każą jednak przypuszczać w bliskości obecność człowieka. Więc ostrożnie kic, kic, o jakieś pięćset kroków dalej, rozważnie zbadać stan rzeczy i albo po zajęczemu w nogi, albo cichutko przycupnąć. O lato, ty poro szczęścia, ciepła, jasności, dostatku, pokarmów, a przy tym – zakazu polowania! Małym truchcikiem, tyłami odwrócony pomyka wtedy zając przed jakim ekonomem, polowym czy zgrają pastuchów, żeńców. Przystają, robią wrzawę – to nic nie szkodzi: dobre prawo opiekuńcze nad nim czuwa. 

Nasz szarak, gach z płci, marczak z urodzenia, siedem zim przeżył w Morzelanach – doszedł do szczytu doskonałości zajęczej – i już się na gracza wykierował, dokonał dzielnych czynów, kiedy nań w ósmym polu życia niedołęstwo starości przyszło. On tutaj poznał każdą bruzdę, każdy zagon; wiedział, skąd, dokąd prowadzą wielkie gościńce główne, i małymi ścieżkami nauczył się je w potrzebie omijać. Gdy był w sile wieku swego, bynajmniej nie należał do rzędu tych zajęcy, które w niebezpieczeństwie wyłącznie nogom się powierzają: on sobie przypinał skrzydła strachu z zastanowieniem, uciekał przystając, nasłuchując – kotłował. Strach ma logikę swoją – rodzaj przytomności umysłu – świadomość, która tylko w razie konieczności daje potężny rozpęd nogom. Toć życie jest walką i przegrana znaczy tyle, co stracić życie raz na zawsze i nie mieć potem już nigdy możności tryumfu przez ucieczkę. Przez odwrót niejeden sławy się dobił. Każdy powinien przed czymś uciekać, gdyż tym orężem można także z nóg zwalić wroga: ucieczka i pogoń jest to pojedynek na nogi. Ten przegrywa, kto pierwszy nogi sobie zerwie, wyczerpie cenne, żywotne siły. Ale po co uciekać, gdy się nie wie, w którą stronę? Stosunki życiowe wytwarza i wikła przyroda, jednakże prawo pozostaje prawem: zyskiem siły jest strata na czasie. Odetchnij, jeśli masz czas po temu! Niejeden myśliciel ludzki wygłaszał zasadę: – Bądź mądrym tchórzem˝. Strach wystarcza, aby o tym wiedzieć: żaden tchórz nie ma czasu na mądrość, ma tylko duże oczy, które wszystko widzą, i uszy niezrównane. Czasem dla tchórzów korzystny jest sojusz z tchórzami: kilka par oczu i liczne uszy stanowią wyższy stopień czujnej naokoło baczności. Strzeliłeś do kuropatwa, a tu się zając wyrywa, i odwrotnie. Wielka wojna, gra idzie – i to jest powszechne, nieśmiertelne jak ciał ciążenie. Ci muszą wygrywać, owi muszą tracić. Każdy się jednak wysila, aby zgrał współgracza, zabrał mu jego własność i w tym musie słabszy ma także widoki powodzenia: ucieczka jest to czyhanie na życie tego, który ściga i z głodu zginie, jeśli mu zdobycz ujdzie. Widocznie nie ma tu miejsca dla litości, uczucia dopiero w świecie ludzkim puszczającego kiełki razem z obłudą. Rzadki, bardzo rzadki wypadek, ażeby niezdara i głupiec doczekał się w życiu sędziwości, to jest, ażby nie przegrał życia w tych zapasach o życie. Po ludzku rzeczy biorąc, szczęście jednak dużo znaczy, nawet – kiedy o losy społeczeństw chodzi. 

Czatowali nań, podchodzili go, szczuli, ścigali, zastawiali zasadzki. Sadzono się na to, aby z niego wytrząść duszę i zjeść ciało. Nie miał ani jednego sprzymierzeńca, gdyż należał do gatunku zwierząt nieznających wartości sojuszów i tym samym – miłości bliźniego. Każdy zając musi sam jeden ze wszystkimi swymi wrogami walczyć, musi swoim własnym orężem odeprzeć nieprzyjaciół licznych, zawziętych, chytrych i srogich. Zginąłby, gdyby był słaby, niezdarny. On tymczasem żyje i ciągle mięsożernym dostarcza pokarmu, rozmnaża pokolenia swego gatunku, że nasz zając wyszedł na gracza, zawdzięczał to sobie i swemu szczęściu; miał bowiem od dzieciństwa za sprzymierzeńca los; ślepy, ów przypadek, dzięki któremu nieraz i spod stryczka uchodzi się cało. Rozum wszelki następuje dopiero po szczęściu, ten rozum, co to korzysta ze wskazówek doświadczenia. Bez szczęścia bardzo łatwo zginąć z rozumem i nie zdobyć przechwalanego doświadczenia. Żadnej a żadnej sprawiedliwości na korzyść rozumu tu nie ma. Skąd się bierze takie szczęście i czy ono jedno nie podlega prawom, które zarządzają światem? Ono siedzi sobie poza płotem dziwnej plątaniny związku przyczynowego, niedostrzegalne ani przez rozum zajęczy, ani – niczyj. Ludzie nie umieją o tym nic więcej powiedzieć tylko: ˝Szczególny zbieg okoliczności!˝. Dawniejszymi czasy przypisywali to gwiazdom. 

Bądź co bądź, szczęście, podobnie jak nieszczęście, nie jest żadną tajemnicą. I taki niejaki pan Kacper, szafarz na dworze morzelańskim, taki zawołany strzelec, a do zająca spudłował. Dlaczego? Pijał za młodu gorzałkę, wino, miód, porter, likiery, a na starość ręce mu się trząść zaczęły. Szczęśliwy zając, który był pod lufą właśnie w chwili, kiedy szafarzowi ręka drgnęła. Tetera, szlachcic zagonowy, znany kłusownik, oko tuza potrafi wystrzelić z karty; ale ma on piekło rodzinne w domu i gdy sobie zakłóci równowagę duchową, żaden strzał mu się nie uda. Szczęście zająca! Węglicki, charciarz zapalony, dostał z Morzelan smycz chartów wybornych; jednakże młode psy w złych rękach zależały pole i choć dopędzą zająca, wziąć go nie umieją. Burek, pies księży, mieszaniec ogara i charta, ma węch znakomity, nogi doskonałe i pysk chwytny; pies ten jednak nie może korzystać z zalet swoich, gdyż mu u szyi zawieszono klocek z drzewa, aby nocami nie odbiegał domu. Jest także w kniei morzelańskiej lis szczwany Kita, który chodzi i pełza tak cicho, że już lepiej nie można; kiedy jednak trafi przypadkiem na suchą gałązkę, na liść zeschły, spłoszy szelestem zająca. 

Otóż, dobre i złe przypadki chodzą po ludziach i zwierzętach, ale mają one zawsze jakieś przyczyny zewnątrz. Życie zająca obraca się nieustannie około dwóch czynności: dobrze uciekać i tak się ukrywać, aby nie znaleźli tam, gdzie mają nadzieję znaleźć. Po skończonej zawziętej pogoni przyjemnie jet odetchnąć. ˝Żyję, uciekłem!˝ Daleko przyjemniej jest jednak być niewidzialnym: chodzą, wokoło upatrują, a nie widzą. Jakże bezpieczną jest na czas jakiś kotlina, którą właśnie co tylko opuścili prześladowcy: prawdopodobnie nie wrócą tutaj powtórnie dzisiaj! Z godziny na godziną, z dnia na dzień się żyje: byle przeżyć jakiś szmat życia.

Rozdział 2

Urodził się w gaiku olszynowym o jakie tysiąc kroków od stawu. Było to w czasie roztopów wiosennych, w drugiej połowie marca i zaraz jakoś po południu. Rok ten odznaczał się nieurodzajem płodów polnych, a obfitością żab, myszy, kretów, chrabąszczów. Matka zajęcza złożyła dwoje noworodków pod pniakiem, na zimnym i wilgotnym mchu i już w godzinę po połogu opuściła drżące od zimna dzieci. Dziwnie wyglądał ten świat boży, chłodny, mokry, z ołowianym niebem. W sam raz po odejściu rodzicielki śnieg zwalił i nakrył białym kożuchem parę maleńkich szaraków wpatrujących się w świat wyłupionymi oczyma. 

Matka zajęcza, najobojętniejsza ze wszystkich matek, zjawiła się przed wieczorem, podała pierś bliźniętom, nakarmiła je; potem poszła w chrusty ogryzać pąki wikliny, wyjadać spod śniegu szczypiory młodziutkiej trawy. Przez pięć dni brodziła po łąkach – w bliskości dziatek, a niekiedy przybywała, ażeby pokarmić syna i córkę. Młodziutkim zajączkom życie już teraz wydawało się bardzo długim, zwłaszcza, gdy matka, uciekając za najmniejszym szelestem, wpajała w dziecięce serca nauki strachu. 

Zaświeciło jaśniej słońce, od jego ciepła zaszumiały wody roztopów i matka puściła się na jakąś dalszą wędrówkę. Małe poczęły łazić, podlewane wodą gramoliły się od kępki do kępki, używały nieustannie zimnej kąpieli: pierwsza woda w uszach. 

Przyleciały i bociany; jak się pokazało, przyleciały za wcześnie, a jeden z nich, bardzo wygłodzony, odbywał nieustanne poszukiwania na łąkach. Spotkał on skuloną w troje zajączkę–niemowlę i wziął ją widać za stworzenie zbliżone do żaby, gdyż ugodził potężnie z góry dziobem między słuchy. Biedactwo, odurzona tym ciosem porywała się, podskakiwała jak żaba, a bocianisko krok w krok szedł za nią na swych szczudłach i kuć w głowę nie przestawał. spadła na wznak w kałużę, merdała nóżkami, kwiliła nadzwyczajnie żałośnie. Widział to wszystko z oddalenia brat, gaszek, czuł w sobie strach ogromny i tym lepiej przycupnął: tak się w łąkę wtulił, że go znać nie było. Dopiero na krzyk dziecka przybiegła matka i z miną tak groźną, na jaką stać zająca, skoczyła bocianowi do oczu, dała mu w brzuch szturchańca. Ale sama postawa, choćby najgniewniejsza, nie zapewnia powodzenia w walce, a gwałtowność ruchów oznacza częstokroć rozpacz ostatnią. Bocian ze spokojem przyjął tę napaść, wziął w dziób jak w kleszcze zajączka za słuchy i nieco dalej odleciał, aby spokojnie spożyć owoc poszukiwań. Marne jest życie zająca! 

Pozostał jedynak na świecie, a że nie zginął i on, pod dobrą gwiazdą się widać urodził. Rozpoczął działać na własną rękę, stawiać pierwsze kroki w życiu, a tu zimno, deszcze, śniegi, przymrozki. Znalazł raz na drodze życia jeża, który cały w liściach, w sianie – właśnie opuścił zimowe leże i na widok zająca zwinął się w kulę. Nasz mały myślał, że to co do jedzenia, i do krwi zadrasnął się kolcami w nos, wargi. Trzeba się i tego nauczyć; że jeż nie jest jadalny: – ˝gaga˝! 

Natura, zwana matką dobrą, dała mu na życie dwa główne oręże: strach i nogi. Człowiek niedaleko by z tym zaszedł. Więc zając bał się wszystkiego, uciekał nieustannie. Jego rozwój umysłowy polegał na rozwinięciu się strachu, najważniejszej władzy duchowej zająca, a nie tak złej, jak się na pozór wydaje. Wystąpił do walki z prześladowcami, przeciwstawiając strach zuchwalstwu i srogości; wiatronogie skoki – zębom, pazurom, nogom. I poszła walka zawzięta, nieznająca zawieszenia broni. Dzielny przez strach, ucieczkę, musiał sprostać wilkom, lisom, psom, człowiekowi – być bohaterem w swoim rodzaju, jeśli się tak wolno wyrażać o zwierzęciu. Talent osobnika, rycerza spraw gatunku miał tu pierwszorzędne znaczenie. Niebezpieczeństwa życiowe zewsząd otaczały zająca; ale ich stopień nie zawsze był jednakowy. Strach w połączeniu z głodem doprowadzał go nieraz do ostateczności i z takich dwóch czynników powstawała energia rozpaczy, która wiodła do ocalenia. Zwierzę oskoczone przez groźne niebezpieczeństwa ma do wyboru: albo – albo. Śmierci nie wybierał nigdy, ocalał i wtedy, kiedy bywało ˝raz kozie śmierć, wóz albo przewóz˝. Tonący chwytał się brzytwy, wypływał. Ponieważ dzień w dzień tak żył i cały wychodził, przeto podtrzymywał na świecie sztandar dzielności, złożył niezbity dowód, że nie sama tylko siła zwycięża. 

Toż on miał przeciw sobie ludzi i musiał walczyć z różnymi ich wynalazkami. A cóż znaczy zwierzę dzikie, roślinożerne, wobec tak możnego pana, który opływa w dostatki, a do szczęścia jeszcze mu potrzeba mięsa zajęczego? 

Oprócz człowieka godziły nań zawzięcie zwierzęta uosabiające chytrość, srogość, natarczywe i obdarzone straszliwym orężem, nadzwyczajną jak na zająca siłą. Żyjże tu, wyżyj! 

Doprawdy, godzien podziwu jet szarak, gdy się wytrwale temu wszystkiemu opiera – mężnie czoło ˝tylu wrogom stawia˝. On, biedny, skazany na długie tułactwo, na samotność z powodu cudzej chciwości; on, który żyje słomą, sianem, korzonkami, najwyżej – kapustą... I taki nigdy się jednak nie poddał, nie został zwierzęciem domowym! Żył w strachu i strachem walczył o prawa życia. 

Oto trąbka zagrzmiała w boru, strzały straszliwie huczą, i pieśń prześladowcza psów gończych rozlega się po kniei. Sławny człowiek poluje na zająca, a psy mu służą. , Ach, ten niezmordowany Trafisz, idzie jak woda, tropi, pokrzykuje i całą zgiełkliwą psiarnię za sobą prowadzi. Po dwakroć na cel brano szaraka, padły podwójne strzały: – ˝bęc, bęc˝; no i on nie zginął. Czyż to jego zasługa? Miał szczęście! Tak, ale nikt sławnym nie został w inny sposób. W Morzelanach wiele się mówi o myślistwie racjonalnym. Cóż za pociecha dla zajęcy, że je ludzie będą tępili racjonalnie? Kłusownik, wilk, lis, jastrząb odbywają łowy, ażeby głód zaspokoić: zdaje się, że i to jest racjonale. Nie, ponieważ myśliwy racjonalny ściga kłusownika, tępi wilka, lisa, jastrzębia, ażeby za nich zjadać kąski, które i jemu smakują. Dla zająca – jeden diabeł. 

Jakże on się mógł wychować w tak trudnych warunkach i wyjść na gracza? Zaraz tę historię opowiemy. 

Jakoś w pierwszych dniach maja gromada chłopaków i dziewcząt pod nadzorem polowego plewiła chwasty w polu i jedna z dziewczyn spostrzegła przypadkiem zajączka przyczajonego w bruździe. ostrożnie podeszła i nakryła zwierzątko fartuchem, a potem je włożyła w zanadrze, mając nadzieję, że gdy wróci do chałupy, matusia uwarzy żuru na tym zającu. Dowiedział się o tym polowy i dziewczynie zająca odebrał, mówiąc: – ˝Co jest na dworskich polach, to jest dworskie!˝. – Zając, jako dworski, dostał się z zanadrza dziewczyny do kieszeni polowego, który również miał chęć jeść barszcz na zającu. Ale pojawił się w polu ekonom z wyżłem i pies, skoro tylko zwietrzył szaraka, ciągle go już wystawiał w kieszeni u polowego. Starszy zwierzchnik ma zawsze wyższe prawa do wszystkiego co dworskie, przeto ekonom odebrał polowemu zająca i byłby go zaniósł do domu, gdyby się nie spotkał z panem rządcą, zwolennikiem racjonalnego myślistwa. I z rąk pana rządcy nareszcie dostał się szarak do dworu, w posiadanie dziesięcioletniego panicza Kazia, który miał stąd ogromną uciechę i otaczał zajączka wielką troskliwością. 

Pomieszczony w pustym pokoju niewolnik zawzięcie bębnił po nocach, hasał i przytupywał, a odkarmiano go tu jak najprzedniejszymi jarzynkami – złota niewola. Był zamiar oswojenia zająca do tego stopnia, ażeby jak pies chodził za nogą pana swego. Przeprowadzenie wychowania wziął na siebie pan Filip, kucharz, który przekonał panicza, że zającowi należy przede wszystkim obciąć słuchy i zawiesić dzwoneczek na szyi. 

– Bo – mówił z powagą kucharz – choćby w pole uciekł, będzie już znaczny, inne zające nie przyjmą go do siebie i musi do dworu wrócić. 

Myśl ta bardzo się podobała Kaziowi, a przeto pan Filip niezwłocznie w czyn ją wcielił. Szarak bezuchy i z dzwoneczkiem u szyi pędził w dalszym ciągu życie pokojowe, podrósł, zmężniał i – gdyby nie obcięte uszy – byłby wcale gładkim gachem. Jednak ciasno mu widać było w czterech ścianach, gdyż się rzucał nieraz, rozbijał, biegał jak szalony. Pewnego dnia znalazł niedomknięte przypadkiem drzwi więzienia, wymknął się i przechodząc z pokoju do pokoju, zawędrował nareszcie do salonu. 

Tutaj stanął przed wielkim zwierciadłem w ścianie, zadziwiony widokiem odbitej w lustrze postaci sobowtóra. Może mniemał, że ma przed sobą towarzysza, i uczuł chętkę, aby z nim poigrać, gdyż zaczął nacierać na zwierciadło; widmo naśladowało każdy ruch jego. Bawiło go to, odskakiwał, stawał słupka, odsadzał się i z rozpędem wpadał na rzekomego szaraka. 

Już sobie dobrze łba narozbijał, kiedy wszedł Jan, kamerdyner, człowiek ogromnie poważny i surowy na punkcie porządku domowego. Swawola zajęcza oburzyła i zgorszyła Jana w najwyższym stopniu. 

– Aa, takiej śmiałości to już zanadto! – mruknął kamerdyner, obrzucając szaraka zjadliwym wzrokiem, i rzucił się zawzięcie na zwierzę, które śmiało hulać po salonie jak w szczerym polu. Rozpoczęła się gonitwa trwająca parę minut, a zupełnie wyczerpująca cierpliwość Jana. 

Zając wykazał nadzwyczajne zdolności skakania przez krzesła, chowania się pod kanapami i dawania obrotów; przyparty nareszcie do muru dał potężnego susa i buchnął w otwarte okno. Bywają niekiedy tak dziwne zbiegi okoliczności, że im się zaledwie daje wiarę, choć są rzeczywiste. Los zdarzył, że zając wyskakujący przez okno z wielkim rozmachem, spadł na łeb wyżła Nerona, który właśnie pod tę porę spokojnie coś ogryzał i niespodzianka ogromnie go przeraziła. Wydało się to psu niepojętym, cudownym, ażeby mu zając skoczył na nos, oczy, głowę. Porwał się więc Nero, jakby oblany wrzącą wodą, wziął ogon pod siebie i co tchu zmykał. Opamiętał się dopiero po jakiejś chwili, zmiarkował, że psu nie wypada tchórzyć przed zającem i powrócił do ogryzania. 

Ma się rozumieć, szarak, również przerażony spotkaniem nos w nos z wyżłem, w nadzwyczajnym strachu sadził w pole, a miał pod sobą młode, wypoczęte skoki. 

Wieść o zniknięciu zająca szybko rozeszła się we dworze, a ponieważ Jan miał powody taić prawdę, przeto pole domysłów stało otworem. Ktoś ze służby widział Nerona ogryzającego gnaty – ogromne prawdopodobieństwo, że to kości zajęcze. Nic łatwiejszego niż hipotezę podnieść do godności prawdy. Stopień pewności wzrósł jeszcze, gdy kucharz, znawca anatomii, odnalazł tu i ówdzie porozwłóczone kostki szaraka. Przy tym Nero używał od jakiegoś czasu złej opinii.

Rozdział 3

Urodził się w Malwiczach, wsi o miedzę graniczącej z Morzelanami, a pochodzil z rodu Malwów, szlachty zagonowej, którzy w Malwiczach rej wodzili. Na chrzcie świętym dano mu imię Jakub, stosownie do życzenia ojca pragnącego uczcić w taki sposób sławnego pradziada Jakuba Malwę, protoplastę całego rodu. Ojciec młodego Jakuba, dla odróżnienia w Malwiczach od innych licznych Malwów, miał przydomek Zabłotnik. Prawie w rok po przyjściu na świat syna Malwa–Zabłotnik przeniósł się do lepszego życia, a wdowa w półtora roku po śmierci męża zawarła związki małżeńskie z niejakim Teterą, także szlachcicem zagonowym, i w rok powiła mu syna. Gdy ta Teterzyna umarła w cztery lata potem, wdowiec Tetera ożenił się powtórnie. Otóż, w taki sposób niespełna ośmioletni Kubuś dostał się pod opiekę ojczyma i macochy, podczas gdy brat jego z tej samej matki, Jasiek, miał tylko macochę. 

Trudno sobie wyobrazić, co tam było za powikłanie stosunków majątkowych; jednakże przy dobrej wierze dałoby się i tak oznaczyć, co komu przypadło. Nikt się o to nigdy nie pytał, przeto Kubę wykwitowano, a Jasiek Tetera z czasem objął po ojcu zagrodę. 

Jakub Malwa–Zabłotnik wychował się, jak nieraz sam mawiał, mając Boga za opiekuna. Zahukany, bojący się własnego cienia, nikły, wątły, zezowaty i bez złamanego szeląga w siedemnastym roku życia poszedł między ludzi. 

Ale