Zaginiony świat koni - Tomasz Jarosz - ebook + książka

Zaginiony świat koni ebook

Tomasz Jarosz

4,0

Opis

Zaginiony świat to miejsce, gdzie konie nie tylko umieją mówić, ale są najmądrzejszymi i najszlachetniejszymi stworzeniami. Jednak nagły rozwój wypadków powoduje, że muszą się ukryć przed złem, a następnie je pokonać. Pomoże im w tym Milena – dziewczyna, która kocha zwierzęta i przygody. Nie wie jednak, że jej ukochane stworzenia skrywają mroczną tajemnicę sprzed wielu tysięcy lat.

Wyobraźnia zakreśla naszą rzeczywistość, a słowa sposób jej oddania. W głowie rodzą się światy, które poprzez litery stają się naszymi domami. Zapraszam do domu wyobraźni wszystkich, którzy chcieliby poznać smak nowych zdarzeń. Niezwykłych tym bardziej, że niepostrzeżenie dziejących się tuż obok nas... I jeśli tylko podejmiecie trud dostania się tam – zrozumiecie, że świat nie jest taki, jakim go widzicie… Autorem jest połączenie mojej i waszej wyobraźni, a droga do niej wiedzie przez słowa.

Tomasz Jarosz


Oficjalne CV Tomasza Jarosza mówi, że jest prawnikiem, ale świat paragrafów to nie jego jedyna rzeczywistość. Dotychczas napisał kilkanaście opowiadań głównie o tematyce science-fiction. Debiutował w 1998 roku w „Feniksie” opowiadaniem „Zmartwychwstanie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Camargue

Z braku laku…

Jazda konna to pasja mojego życia, i przenosi się to także na książki. Z uporem maniaka poszukuję końskich lektur, które zajmują aktualnie ponad połowę dużej półki. Tym razem uwagę mojego czujnego oka przykuł nietypowy tytuł, kusząc bajeczną okładką i tajemniczym opisem. Fakt, że fantastyka to prawdziwy rarytas w tej tematyce, dodatkowo mnie nakręcił. Zawsze wyobrażałam sobie świat koni jako piękne, dzikie, zielone miejsce, pełne spokoju, gdzie naprawdę można być sobą. Tymczasem Zaginiony świat koni Tomasza Jarosza okazał się drogą cierniową. Już od pierwszych stron oczywistym jest, że mamy do czynienia z wielkim, ponadczasowym konfliktem dwóch narodów, reprezentujących dwa końce bieguna duszy. Wcale nie tak daleko, na innej planecie mieszkają kosmiczne konie zwane Ermirami, które posiadają najbardziej zaawansowaną technologię ze wszystkich i chodzą na dwóch nogach. I mają dłonie. I stopy. Za pierwszym razem po przeczytaniu tej rewelacji szybko odłożyłam książkę i próbowałam zapomnieć...
20

Popularność




Rozdział IKONIARA

 

 

— Koniara… — ktoś krzyknął i śmiech zabrzmiał za jej plecami.

Szkoła podstawowa — dwupiętrowy, prostokątny budynek, wybudowany w latach osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, nie pozwalał się ukryć. Trzy długie, proste korytarze, po których spacerowali, w przerwach między lekcjami, uczniowie i pilnujący ich nauczyciele. Każdy, kto się trochę wyłamywał, był nieco inny — od razu stawał się wyśmiewany. Chociaż miał zainteresowania, wierzył w to, co robił, to znajdował przeciwników, którzy potrafili wszystko wydrwić, każdą pasję, ponieważ sami nie mieli żadnej. Zazdrościli innym zaangażowania, sami nie robiąc nic pozytywnego. Potrafili tylko krytykować, uprzykrzać innym życie.

Milena się nie przejmowała. Miała buty do końskiej jazdy, których ponadczasowość polegała na tym, że zawsze były niemodne. Miała wysokie spodnie, takie ponad pas, w stylu bryczesów — do końskiej jazdy. Miała długi, koński ogon jasnych włosów, niebieskie oczy ciekawe świata i pasję. Jej miłością były konie oraz wszystko, co było z nimi związane.

„No cóż, najwyższy czas wziąć się do roboty i napisać to zadanie”— pomyślała. Zeszła na parter szkoły. Była dobrą uczennicą, ale nie lubiła się tym przechwalać. Worek z nadrukiem pięknego czarnego rumaka leżał w szafce. Wzięła go i poszła na wf.

Tam, jak zwykle, mogła się trochę wyszaleć przy grze w koszykówkę.

Po lekcjach, na korytarzu, spotkała Kasię i zaczęły rozmawiać o gazetce szkolnej, którą razem prowadziły. Reportaż o złym traktowaniu koni, przygotowany przez Milenę, był szokujący jak na możliwości prawie trzynastoletniej dziewczynki z szóstej klasy.

— Mam już zdjęcia — mówiła przejęta, nieświadomie poprawiając włosy.— Byłam z mamą w tej stadninie.

— Nie bałaś się? — spytała Kasia.

— Trochę tak, ale „ciachałam” fotki telefonem komórkowym. Nikt nie widział. — Milena uśmiechnęła się dumnie.

— Ten artykuł musi się ukazać, inaczej będzie słabo… — Kasia zamyśliła się. — Tylko, Milena, napiszesz parę zdań na ten temat? Musimy do zdjęć mieć też tekst.

— Napiszę na pewno. Mamy wprawdzie dużo zadane, sama nie wiem dlaczego, ale ta sprawa jest dla mnie bardzo ważna — westchnęła. — Nie wiem, jak to możliwe, że takie piękne i mądre zwierzęta dają się tak traktować? — spytała w zasadzie siebie samej.

— Hmm… Masz rację, ale muszę lecieć… Cześć w takim razie, zdzwonimy się wieczorem. — Kasia pomachała jej na pożegnanie i ruszyła szybkim krokiem na lekcje.

Milena wyszła z budynku. Szkoła nie była daleko od domu, ledwie 300 metrów, więc szybko przeszła ten dystans. Piękna czerwcowa pogoda otoczyła ją świeżą zielenią jeszcze niedotkniętą zbyt dużymi upałami. Kończył się rok szkolny i lato zbliżało się wielkimi krokami. Codzienna jazda na koniach to było coś, czego Milena pragnęła od czasu zakończenia ostatnich wakacji. Rodziców nie było niestety stać na codziennie opłacanie jej jazd, dlatego dzięki pomocy przy koniach mogła być przy nich i często jeździć za darmo.

W domu czekał na nią jej pies — Lolek. Był młodym biglem, niegrzecznym, upartym i bardzo mądrym.

Na dzień dobry skoczył do góry z radości, próbując ją polizać po buzi. Milena mieszkała z rodzicami i dwójką rodzeństwa w ogromnym bloku, na wielkim osiedlu z betonowej płyty. Z drugiego piętra był widok na boisko, a w oddali czaił się park i rzeka Odra. Dziewczyna marzyła, żeby mieli swój domek na wsi, a tam oczywiście piękną stajnię z wieloma końmi. Była przekonana, że gdy dorośnie, zamieszka poza miastem, w otoczeniu koni, psów i kotów. No i oczywiście dookoła będą lasy, łąki i inne tereny zielone, żeby mogła galopować.

— Mój Loluś, mój. Idziemy na spacerek? — spytała, znając odpowiedź.

Schodząc po schodach, cieszyła się na wyjazd do dziadków, którzy mieszkali nad jeziorem w niedużej miejscowości o nazwie Kunice, niedaleko Wrocławia. Uwielbiała spędzać czas w tym miejscu. Były tam dwie niewielkie stadniny. Jedna — jej ulubiona, gdzie również ratowano konie przeznaczone na rzeź, którą prowadziła pani Ania. Druga, konkurencyjna, w innej części wsi była co prawda bliżej domu dziadków, ale tam nie można było jeździć w teren.

W starych domach z czerwonej cegły z małymi stajniami i w przebudowanych stodołach mieszkały wspaniałe konie. Niewielkie ujeżdżalnie były często zajęte przez bogatych gości z miasta, którzy łączyli pobyt nad wodą z jazdą konną, trzymając tam swoje ukochane zwierzęta…

Milena zawsze wolała szkółkę Ani, która często jeździła ze swoimi podopiecznymi przez wielkie łąki, gdzie można było przeżyć niezapomniane chwile, pokąpać się z końmi w jeziorze, pocwałować po polach, zrywając do lotu ptaki i przeganiając zające. Poczuć wolność, powiew wiatru, smak przygody. Jeżdżenie w kółko w drugiej ujeżdżalni na niewielkim padoku było już dla niej nie do przyjęcia.

Wyszli z bramy i nierównym chodnikiem doszli do parku. Mieli tam swoje ulubione ścieżki, na których nigdy nie było dużo ludzi. Dotarli do zacienionej parkowej alejki, gdzie nie dochodził już jazgot samochodów i nawoływania innych właścicieli psów. Nagle Milena spostrzegła, że Lolek zaczął dziwnie się zachowywać. Stał się nerwowy i nie chciał przynieść patyka, który właśnie mu rzuciła. Kręcił się w kółko i trącał ją mokrym nosem w rękę.

— Lolek, co z tobą? — spytała dziewczyna.

— Hau, hau — odpowiedział po psiemu.

— Niestety, Loluś, nie rozumiem cię. Ani słowa… Co mi chcesz pokazać? No, Loluś, szukaj. Biegnij, Loluś, biegnij.

Lolek nagle rozpoczął wędrówkę. Mimo że w domu był chuliganem, na spacerze nigdy nie uciekał i trzymał się swojej pani. Tym razem wbiegł w krzaki, na chwilę się zatrzymał i odwrócił, jakby sprawdzając, czy dziewczyna się nie zgubiła. Zaintrygowana Milena ruszyła za nim. Wbiegła w jeszcze głębszą, bardzo rzadko uczęszczaną część parku. Lolek biegł coraz szybciej. Ledwo za nim nadążała. Drzew było więcej i więcej, zaczynały tworzyć gęstą przeszkodę, przez którą musiała się przedzierać. Jakby znalazła się w ogromnym, starym lesie, a nie w jednym z miejskich parków, który — jak jej się wydawało — zna bardzo dobrze. Drzewa, wielkie dęby, szumiały nad nią, prawie zakrywając słońce. Lolek zaczął szczekać i biegł naprawdę bardzo szybko. Pomiędzy zielenią prześwitywały czasami jego biało-brązowe łaty.

— Lolek! — krzyknęła Milena. — Lolek, wracaj! — powtórzyła najgłośniej, jak potrafiła.

On jednak nie reagował. Robiło się coraz ciemniej, gałęzie odcinały dopływ światła, a Lolek zniknął. Milena wystraszyła się i nagle stanęła; była cała spocona. Z trudem łapała powietrze, tak pędziła, ale postanowiła nie dać się panice. Pomyślała, że to niemożliwe, żeby takie olbrzymy rosły w parku, blisko centrum dużego miasta. Przecież tyle razy chodziła z Lolkiem tymi alejami, a nie widziała tak gęsto rosnących drzew. Przypomniała sobie rodziców, którzy mówili, żeby nie chodziła po miejscach, które są wyludnione, żeby trzymała się placów, gdzie są ludzie…

Nagle niedaleko usłyszała szczekanie. Ruszyła znowu szybkim biegiem w kierunku swojskiego hau, hau, hau.

I wybiegła na…

Słońce ją oślepiło. Ogromne, gorące światło spadło na nią niespodziewanie. Polana, na którą wybiegła, nie była duża, jednak jej piękno ją urzekło. Pełna kwiatów, we wszystkich możliwych kolorach tęczy. Równowaga tego miejsca, prostota polnych płatków i zapachów podziałały na nią kojąco. Pośrodku stał Lolek i szczekał. Nagle zamilkł. Było cicho, ale ta cisza grała muzyką. Milena nie mogła tego zrozumieć, jednak w tej głuszy fruwały nuty, było tak pięknie. Roztańczonym krokiem ruszyła na środek łąki do Lolka. Jej uczucie można było wyrazić jednym słowem: szczęście.

Koło Lolka leżał zwykły bacik — palcet, taki na konie. Profesjonalna nazwa to jedna z tych, których nauczyła się z wielu książek o swoich ukochanych zwierzętach. Niespodziewanie zapłonął na nim napis i rozpalił się tak, jakby wylało się na niego roztopione żelazo.

— Pomyśl, zanim użyjesz — przeczytała Milena.

I litery zniknęły. Dziewczyna trochę się wystraszyła. Lubiła czytać fantastyczne książki i oglądać filmy, w tym momencie przypomniała sobie kilka i zastanowiła, czy przypadkiem ona nie jest czarodziejką. Jednak gdyby miała być czarodziejką, znalazłaby przecież różdżkę. „Czyżby istnieli jacyś końscy czarodzieje? — postawiła sobie pytanie. — Może to czarodziejski bacik?” — pomyślała.

— Lolek, co to jest, jak myślisz? — spytała uśmiechniętego Lolka.

Bo przecież psy też się śmieją, prawda? Lolek popatrzył na nią. Czytała w jego dziwnych oczach, że stało się coś niesamowitego, coś, co zmieni jej życie.

Milenę tak ukoiło to wydarzenie, że zdawało się, jakby na chwilę zasnęła.

Lolek szczeknął.

Pies wybudził ją z zamyślenia, natomiast bacik jakąś nadprzyrodzoną mocą uniósł się w powietrze. Dziewczyna zesztywniałą ręką chwyciła go mocno. Nad jej głową rozpostarł się obraz wielkiego konia w długiej szacie ze złotego materiału, z normalnymi rękami zamiast kopyt, pokrytymi sierścią. Otaczała go złota poświata. Był bardzo wyraźny, nie przypominał hologramu, a żywą osobę, która się przed nią znalazła. I wtedy ten siedzący, wielki koń się odezwał.

— Pamiętaj, Mileno, jesteś ostatnią nadzieją.

I obraz znikł.

Poczuła, jak spływa na nią coś nieokreślonego, jakby wielka, nieznana… moc. Coś wlało się do umysłu, objęło go we władanie. Uśmiechnęła się, ale zaraz też wystraszyła. Z tym uczuciem spłynęła na nią również odpowiedzialność. Wielka jak kosmos, ciężka jak słoń, który jakby wskoczył na jej plecy. Dwa uczucia — ogromnej mocy i dużej odpowiedzialności — sprawiły, że poczuła się przez chwilę jak dorosła. A przynajmniej tak jej się wydawało… Rozejrzała się jeszcze dookoła, jakby chciała sprawdzić, czy może coś się wydarzy. Ale łąka, na której stała, wyglądała już zupełnie normalnie, a drzewa przestały być takie wielkie…

Wracała powoli do domu. Lolek biegł obok zadowolony. Uśmiechał się — tak po psiemu. Biegał tam i z powrotem z szybkością wystrzelonej strzały. Gdyby nie bacik, który włożyła do bocznej kieszeni niebieskiej bluzy — myślałaby, że to sen albo jakieś chwilowe złudzenia, gra światła. Jednak stała się rzecz dziwna i nieprawdopodobna. „Szkoda, że nie miałam aparatu”— uśmiechnęła się w myślach. Mogła przecież zrobić zdjęcia komórką, ale w tamtym momencie zupełnie o tym zapomniała. Zapomniała o wszystkim. I zrozumiała, że otrzymała właśnie najważniejsze zadanie, jakie miała odrobić.

Kiedy przyszła do domu, wszyscy już byli. Nie wiedziała nawet, ile czasu minęło, ale na stole czekała już kolacja. Milena obiad jadła w szkole. Domowe przekomarzania przed jedzeniem uspokoiły ją trochę. Mama spytała tylko, czemu była tak długo na spacerze. Powiedziała zgodnie z prawdą, że Lolek gdzieś uciekł.

— Lolek? — Mama była naprawdę zdumiona. — Przecież on nigdy nie uciekał.

— Nie wiem, co mu się stało. — Milena naprawdę nie wiedziała i nie chciała kłamać mamy, ale jednocześnie czuła, że nie powinna mówić jej prawdy. To wszystko, co się wydarzyło, wydawało jej się nierealne i nie mogła jej powiedzieć. Jeszcze nie teraz…

Kiedy przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy, znowu zobaczyła wielkiego konia. Miał koronę na głowie i wspaniałe błyszczące szaty. W jego oczach można było znaleźć dobroć i spokój. Powoli, zapadając w sen, zapominała o rzeczywistości. Jednak spojrzenie końskiego Króla stawało się coraz bardziej wystraszone i niepewne, jakby ujrzał coś, co go bardzo przeraziło. Postać konia rozmywała się coraz bardziej i kiedy następował ten ostateczny moment odejścia w sen, Milena nie wiedziała już, czy patrzy na nią koń, czy człowiek.

Rozdział II WIELKA UCIECZKA

 

 

Pisanie reportażu nie szło jej za dobrze. W głowie ciągle tkwiła polana w parku i te niesamowite zdarzenia, które miały tam miejsce. Była tam i wszystko się na pewno wydarzyło — przekonywała się. W sumie chciała powiedzieć rodzicom, ale wiedziała, jak niedorzecznie by to brzmiało. Przypomniała sobie, że zawsze dziwiła się, kiedy w filmach osoby, które coś takiego przeżywały, nie chwaliły się nikomu. Teraz miała taką samą sytuację, tyle że to nie był film, i zrozumiała, jak ciężko opowiedzieć tak nierealną historię. Pewnie nikt jej nie uwierzy. Tylko ten bacik… No właśnie… i jeszcze będzie musiała wytłumaczyć, skąd go ma. Zakończyła artykuł o męczeniu koni słowami: „To niemożliwe, że ludzie tak traktują te piękne i mądre stworzenia. I niektórzy je zjadają, jak choćby we Francji, co jest całkowitym barbarzyństwem! Francuska dieta Duncana przewiduje koninę jako jeden z posiłków w diecie! Wygląda na to, że niektórzy zjedzą wszystko — nie tylko ślimaki!”. Postawiłaby sto wykrzykników, gdyby było można, ale wiedziała, że to nic nie da. We Francji i tak nikt nie czyta ich szkolnej gazetki… Kliknęła „wyślij” i artykuł poszedł gdzieś przez internetową przestrzeń do Kasi. To ostatni artykuł w tym roku szkolnym. Ostatni napisany tekst.

Gazetka na drugi dzień została wydana. Sprzedawali je po złotówce i nawet wszystkie im poszły. Cieszyła się, że jej artykuł może da komuś trochę do myślenia.

Później było uroczyste zakończenie roku. W sali gimnastycznej, gdzie odbywał się apel, dostała kilka nagród książkowych. Rodzice jak zwykle będą szczęśliwi, gdy przyniesie świadectwo. W tym roku jakoś mniej ją to cieszyło. Popłakała się trochę, bo kończyła podstawówkę. Pewnie bardziej by to przeżyła, ale to, co widziała, dalej nie dawało jej spokoju. Pożegnała się bardzo serdecznie z koleżankami, mając nadzieję, że dalej będą się spotykać — już w gimnazjum. Po uroczystości poszła szybko do domu — czekał na nią wyjazd do miejsca, w którym uwielbiała spędzać czas — Kunice…

W domu znalazła trochę marchwi, którą przygotowała jej mama, oraz dwa jabłka, których nie zjadła, bo schowała je dla swojej przyjaciółki. Niedaleko, za groblą, była stajnia, którą dzierżawiło stowarzyszenie „Ocal konie”. Tam zaczynała naukę, bo za opiekę nad końmi można było jeździć za darmo. Rodzice oszczędzali na czym mogli, ponieważ ciężko było utrzymać trójkę dzieci, więc nie miała za dużo pieniędzy na szkolenie jazdy konnej. Wszystkiego uczyła się sama, a wiedzę zdobywała głównie z książek w bibliotece.

Rodzeństwo było jeszcze w przedszkolu, więc zapakowała torbę i pośpiesznie wyszła z domu. W związku z tym, że dzisiaj wyjeżdżali do dziadków, miała niewiele czasu, szybko więc wyszła z Lolkiem na spacer, przed dom — do parku już nie zdążyła pójść, zresztą w głowie miała inną ważną sprawę. Potem poleciała pędem na tramwaj. Dojechała „10” do ostatniego przystanku. Pobiegła kawałek chodnikiem i wpadła na polną drogę, która znajdowała się na wale chroniącym domy przed powodzią. Most linowy obok niej wisiał malowniczo nad rzeką. Po drugiej stronie zaczynało się ZOO. Na tym terenie nie było zbyt wiele domów, bo rzeka czasami wylewała. Wśród zarośli doszła do płotu, który otaczał duży teren ze stajnią i niewielką halą oraz domem. Weszła do środka i zobaczyła swoją końską przyjaciółkę. Na jej widok Siwa zarżała. Cudem uratowana z transportu na rzeź, stała się ulubienicą Mileny.

— Witaj, moja śliczna, długo mnie nie będzie. Wyjeżdżam na dwa miesiące do dziadków i niestety nie będę cię odwiedzać. Ale mam coś dla ciebie — powiedziała czule, głaszcząc ją po pysku.

Wyciągnęła marchewki i jabłka. Siwa uradowana pomachała ogonem. Jej oczy patrzyły smutno na Milenę, jakby rozumiała, że ta wyjeżdża. Ze smakiem zjadała swoje rarytasy, które przyniosła jej dziewczyna, aż na wszystkie strony pryskała ślina.

— Muszę lecieć, bo rodzice będą krzyczeć. A dzisiaj widziałam końskiego czarodzieja. — Siwa zaśmiała się do niej. — Nikomu o tym nie mówiłam, tylko tobie. — Milena głaskała ją po grzywie.— Może był prawdziwy, kto wie? I uratuje wszystkie konie prowadzone na rzeź? — Dziewczyna przypomniała sobie, co mogło zdarzyć się Siwej i przytuliła mocno szyję swojej ulubienicy.— Jak wrócę do Wrocławia, od razu przyjdę, obiecuję. — Pocałowała klacz i już jej nie było. A Siwa wyglądała na dziwnie pewną, że spotkają się znacznie wcześniej. Potrząsnęła głową i z zadumą popatrzyła za odchodzącą Mileną.

Kiedy dziewczynka wróciła do domu, przygotowała swoje rzeczy na wyjazd. Samo pakowanie samochodu było zawsze trudną sprawą. Żeby zostać zapędzona do auta, trójka dzieci wymagała własnej małej wojny. Do tego dochodził pies, który usadowił się na przednim siedzeniu i wiele czasu zajęło usunięcie go na tył auta, bo w ogóle nie chciał się słuchać. Po zakończeniu walki pakt o nieagresji został zawarty i samochód wyruszył. Stary citroen zapakowany ponad miarę mimo wszystko dawał radę.

Rodzeństwo Mileny od razu zasnęło, natomiast ona nie mogła spać po tym, co się wydarzyło, i zastanawiała się, czy jej się to wszystko nie przywidziało — jedynie bacik był realnym dowodem na to, co się stało. Jednak przecież mógł sobie gdzieś leżeć tam w parku, a ona go tylko znalazła. Teraz, kiedy jechała autem, przypomniała sobie tę wspaniałą postać, którą zobaczyła, i pomyślała, że fajnie by było spotkać kogoś takiego naprawdę…

— Mileno, obiecaj, że będziesz pomagała babci. — Mama jak zwykle udzielała jej rad, jak ma się zachowywać.

— Wiesz przecież, mamo, że jej pomagam — odparła Milena.

Jej dwie młodsze siostry z otwartymi ustami śniły pewnie o kąpielach w jeziorze albo o słodyczach. Ona dalej nie spała — nie mogła zmrużyć oczu. Bacik i ten obraz konia nie dawały jej spokoju. W końcu jednostajna jazda autostradą ją znużyła i dziewczyna zasnęła. Przyśnił się jej wielki, czarny koń, który galopował w powietrzu przez rozgwieżdżoną noc. Był dziki i gniewnie wstrząsał swoją grzywą. Z jego nozdrzy buchnął płomień, sen stał się bardzo nerwowy… Milena podświadomie czuła, że bardzo się chce obudzić, ale nie mogła… W tym śnie trzymała ją jakaś ogromna moc, aż dziewczyna zaczęła się rzucać na siedzeniu auta.

— Dziecko, co ci jest?! — Przerażona mama potrząsnęła jej ramieniem.

Milena się obudziła i z ogromną ulgą zobaczyła mamę i tatę, patrzących na nią z niepokojem. Siostry również się przebudziły, a samochód nie jechał, tylko stał na poboczu.

— Nie wiem, mamo — odpowiedziała. — To tylko zły sen…

Jezioro, nad które jechała Milena, otaczała mała miejscowość. Domki stały w odległości 15 metrów od wody. Większość brzegu jeziora była zarośnięta wysokimi szuwarami. Około 500 metrów zostało opanowane przez człowieka, pozostałą część stanowiły zarośla i małe wygryzione kawałki lądu służące wędkarzom. Akwen był własnością Polskiego Związku Wędkarskiego i cywilizacja nie miała większego wpływu na rosnącą dookoła roślinność.

Jednak Kunice się rozwijały. Nowo wyrastające domy zaczynały wydzierać pola rolnikom. Milena ucieszona wyskoczyła z samochodu. Lubiła przyjeżdżać do dziadków, a ich dom zawsze był pełen zwierząt. Sześć kotów i trzy kundle, które właśnie wybiegły, ujadając i machając ogonami, stanowiły niezłą gromadkę do wykarmienia.

— O, moje kochane wnuki przyjechały! — Babcia jak zwykle ucieszona wyszła im na spotkanie.

Wesołym ujadaniem przywitały ich psy, które wybiegły przez otwartą bramkę.

Wyciągając swoje rzeczy z auta, Milena zauważyła, że bacik zmienił kolor. Stał się jaśniejszy, a jego rączka zaczęła się mienić głęboką purpurą. Natomiast zaplatane rzemienie zakręciły się bardzo mocno i zaczęły stanowić jakby jedną całość, tworząc na dodatek dziwne wzory. Po wylewnych powitaniach Milena postanowiła pojechać do koni. Jej młodsze rodzeństwo nie jeździło jeszcze, więc sama wyciągnęła z garażu swój stary rower i wyszła przed dom. Czuła, że to nie będą takie zwyczajne wakacje. Słońce grzało mocno, chociaż lipiec miał dopiero zacząć swój letni taniec. W tym roku miało być naprawdę ciepłe lato. I temperatura miała cały czas rosnąć.

— No cóż, pozostaje mi odwiedzić koniki — powiedziała Milena.

— Weźmiesz nas ze sobą? — Młodsze siostry spojrzały błagalnie.

— Później pojedziemy wszyscy, teraz pojadę się przywitać, dobrze? — odpowiedziała i wskoczyła na rower.

Pojechała długą polną drogą w kierunku małej stadniny. To była jej stała trasa. Czasem, tak jak dzisiaj, jeździła na rowerze. Miała przed sobą dwa miesiące wakacji i była szczęśliwa. Wiedziała, że czeka ją również opieka nad młodszym rodzeństwem, ale w tym miała jej pomóc babcia.

Słońce tańczyło na wodzie, małe fale lekko załamywały refleksy światła, błękitne niebo otaczało to wszystko klamrą, tworząc obraz spokojny i pełen optymizmu. Żaglówki sennie próbowały ścigać wiatr, żebrząc o podmuch, wędkarze moczyli w wodzie kije, nie wiedząc, że ryby już dawno przejrzały ich sztuczki.

W pewnym momencie dziewczyna przypomniała sobie, że nie wzięła bacika. Przeczucie mówiło jej, że powinna go zabrać ze sobą, więc, chcąc nie chcąc, wróciła się.

— Milena, zapomniałaś czegoś? — spytała zdziwiona babcia. Była kobietą bardzo wysportowaną jak na swoje lata. Świetnie pływała, jeździła na rowerze, grała w siatkówkę. Milena czasami zazdrościła jej kondycji. Chociaż na koniu nie umiała jeździć.

— Tak, babciu, biorę i jadę z powrotem — odparła dziewczyna, chwyciła bacik, wskoczyła na siodełko i już jej nie było.

Mocniej nacisnęła pedały roweru, byle szybciej dotrzeć do swoich końskich przyjaciół. No cóż, odległość nie była za duża. Lolek biegł tuż przy rowerze. Umiał bardzo szybko przebierać nogami, był prawdziwym mistrzem biegania. Jego wytrzymałość nie miała sobie równych.

Konie mieszkały w wielkiej stodole. Było ich około dwudziestu, ale tylko kilka z nich nadawało się do jazdy w terenie. Milena podeszła do bramy wejściowej. Było tam napisane: Anno Domini 1902, czyli zbudowano w Roku Pańskim 1902. Wtedy przypomniała sobie, że w tym miejscu miała powstać wielka kopalnia węgla. Tysiące ludzi protestowało w tej sprawie, ale nie było wiadomo, jaki będzie efekt. A przecież to piękne miejsce było domem dla wielu ludzi i zwierząt. Zobaczyła Anię, swoją instruktorkę i opiekunkę, która zdobyła wiele nagród w zawodach hipicznych. Skoki przez przeszkody były jej konkurencją. Rzuciły się sobie w ramiona. Ze stajni rozległo się rżenie.

— Cześć, Milenko, cieszę się, że cię widzę. A jacy radośni będą nasi przyjaciele… Mam wrażenie, że konie naprawdę na ciebie czekają. Są jakieś takie nerwowe od kilku dni, jakby coś miało się wydarzyć. A tym wydarzeniem pewnie będziesz ty! — Zaśmiała się radośnie.

Bacik w ręce Mileny leciutko się rozgrzał. Poczuła, że przez rękę przechodzi jej prąd, aż nawet trochę ją zabolało.

— Aniu, mogę iść sama przywitać się z końmi? — spytała.

— Jasne, jak skończysz, zawołaj mnie, to przyjdę — odparła Ania.

Milena otworzyła wielkie skrzydło bramy, zbudowane ze starych, spróchniałych desek o ciemnobrązowym, prawie czarnym kolorze. Jedną ręką było jej ciężko, ale w drugiej trzymała bacik, który coraz mocniej pulsował w jej dłoni.

Zobaczyła na początku wielkiego, czarnego Pioruna, który spoglądał na nią swoimi ciemnymi, mądrymi oczyma. Poklepała go po pysku i wyciągnęła marchewkę. Zjadł ze smakiem. Był wyraźnie ucieszony na jej widok. Lolek nie odstępował jej na krok.

Jednak w następnym boksie była ulubienica Mileny — Eclipse. Aż podskoczyła na jej widok. Nie zarżała jak zwykle z radości, patrzyła tylko na nią…

— Cześć, Księżniczko — przywitała ją Milena.

— Witaj — rozległo się w głowie Mileny.

W pierwszej chwili była zszokowana. Wydarzyło się coś dziwnego, bardzo dziwnego. Jednak postanowiła to zbagatelizować, choć jakoś nie wydało się to jej dziwne, jakby umysł był na to przygotowany.

Bacik w jej dłoni znowu zadrżał. Milena poczuła jakby iskra przeskoczyła pomiędzy nią a Eclipse, i je połączyła. To był przyrząd do poznania się z końmi, a może zupełnie coś innego, jakiś jej przewodnik. Wiedziała już, że nie może go użyć… wobec Koni.

Wszystkie te zdarzenia trwały chwilę, a jednak nie czuła strachu, jakby od dawna była na to przygotowana. Postanowiła się nie przejmować tymi złudzeniami słuchowymi.

Zaczęła przygotowywać konia do jazdy. Na jasnoniebieskim kantarze wyprowadziła swoją podopieczną na myjkę za stajnią. Delikatnie wyczesywała jej brudną sierść, czyściła kopyta, rozczesała i zaplotła grzywę oraz ogon. Po części pielęgnacyjnej założyła nowo zakupione ogłowie z nachrapnikiem meksykańskim, wsuwając do pyska klaczy wędzidło. Zarzuciła turkusowy czaprak wraz z siodłem i dopięła popręg. Ostatnim elementem wyposażenia był komplet ochraniaczy na cztery nogi. Klacz prezentowała się naprawdę pięknie. Wyjechała ze stajni. Eclipse zarżała z radości.

Milena pomachała Ani i pokłusowała na łąki. Tam rozpędziła się mocno. Uwielbiała te chwile. Była tylko ona i jej najukochańszy przyjaciel, towarzysz — koń. Nic więcej się nie liczyło. Musnęła klacz łydkami, ta z radością przeszła w galop. Kopyta zapadały się w bujnej trawie. Milena podniosła się z siodła i uśmiechnięta mknęła przed siebie. Oddała wodze Eclipse, która natychmiast zrozumiała, o co jej chodzi, i przyśpieszyła. Przez moment stały się jednością, nie chciały skończyć tego wspaniałego stanu. Mogłyby tak galopować do końca życia, na kraniec świata. To były niezapomniane uczucia…

Po powrocie Milena rozsiodłała Eclipse. Rozpięła popręg, zsunęła siodło i odłożyła je na miejsce. Następnie wyjęła z pyska wędzidło i po chwili trzymała w ręce zdjęte ogłowie. Jeszcze komplet ochraniaczy i klaczka stała w samym kantarku na uwiązie. Był gorący dzień, dlatego dziewczynka chciała ochłodzić swoją podopieczną i gąbką obmyła miejsca pod czaprakiem i szyję. Koń wyraźnie odczuł ulgę. Wprowadziła ją do stajni.

Wtedy znowu to usłyszała.

— Dziękuję i ponownie cię witam — usłyszała znowu ten głos i teraz nie miała wątpliwości, że to Eclipse. Tylko jak to mogło być możliwe? Była bardzo zaskoczona.

— Kto mnie wita? — spytała. Nawet nie wiedziała, czy wypowiedziała te słowa, czy też wyszło to z jej głowy. Trudno zrozumieć, jaka mogła być tego przyczyna, przecież nigdy nie miała takich problemów. „A może jestem chora?” — pomyślała. To byłoby straszne, przecież właśnie zaczęły się wakacje…

Popatrzyła na Eclipse bardzo dokładnie. Z jej spojrzenia nie mogła nic wyczytać.

— To ty do mnie mówisz? — spytała z nadzieją, że otrzyma odpowiedź. — Proszę, to strasznie denerwujące.

Coś drgało w powietrzu. Fale rozchodziły się wzdłuż nieznanych granic, które otoczyły Milenę. Tajemnica zbliżała się do niej, nieuchwytne drgnienia zaczarowanej stajni wkradały się do jej młodego umysłu. Dotykała czegoś nieodgadnionego, inny świat otwierał swoje podwoje. Smugi słońca przebiegające przez szpary w drewnianej ścianie zagrały oślepiająco w jej oczach.

— Co się dzieje? — szepnęła cicho.

Stajnia rozświetliła się nagle jasnym światłem. Milena otworzyła usta ze zdumienia. Miejsce, w którym się znalazła, nigdy nie wyglądało tak niesamowicie, każdy szczegół był pełen blasku.

— Witam cię w imieniu Koni — powiedział łagodny, dziewczęco brzmiący głos, który zabrzmiał w przestrzeni. Jednak dziewczyna nie potrafiła umiejscowić, skąd dochodził.

— Witamy cię, Mileno, i cieszymy się, że cię widzimy — rozległ się nagle głęboki, męski bas.

Dziewczyna popatrzyła na konie zdezorientowana.

— To ty, Piorun? Ale przecież umiesz tylko rżeć… — szepnęła cichutko.

— Nie bój się nas, jesteśmy przyjaciółmi — odezwały się dwa głosy naraz. Spokój miejsca udzielił się dziewczynie i przestała się denerwować.

Milena nie mogła się odezwać. Konie mówią? A może nawet coś więcej. Słowa rodziły się w jej głowie, nie były wypowiadane. Dopiero teraz to zrozumiała. Podeszła do Eclipse i spojrzała jej w oczy.

— Nie boję się — odparła po prostu. — Nie potrafię bać się koni…

— To dobrze, Mileno, bardzo dobrze, czeka cię podróż, ale wszystko będzie bezpieczne. Teraz stanie się rzecz dziwna, które nawet dla mnie jest czymś niecodziennym.

Nagle Milena poczuła, że owiewa ją ciepły wiatr, stając się jakby płaszczem z powietrza. Że błyskawicznie zmienia się jej otoczenie i znika wszystko, co dotychczas znała. Że widzi coś naprawdę dziwnego, wirujące gwiazdy, wybuchające słońca, a ona pomiędzy nimi jak wielka mgławica bez ciała, eteryczna, lecąca przez kosmos. Fale ciepła, które ją otoczyły i poniosły gdzieś poza granice świata, były czymś niezwykłym, czymś, co było niesamowitą nowością, a jednocześnie miało miliony lat i przenikało ją od dawna… Działo się z nią coś, czego nie potrafiła ocenić, przemieszczała się w inne miejsce zupełnie jej nieznane, takie, które nie powinno istnieć.

Przestrzeń i czas rozpadły się na drobne kawałeczki. Była poza rzeczywistością, realnością. Stała się jednością z czymś wielkim, przeniknęła przez nią moc, dzięki której poczuła, że może zrobić wszystko; nie było dla niej rzeczy niemożliwych.

Zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, zobaczyła stojącą przed sobą Eclipse. Stojącą, ale na dwóch nogach! Miała na sobie ubranie: długą, błyszczącą, zwiewną szatę, a na stopach(!) niesamowite buty mieniące się mnóstwem kolorów, które były przeciwieństwem jednokolorowej sukni. Dłonie zamiast kopyt miały palce!

Wyglądała naprawdę pięknie. Na długiej, czarnej szyi błyszczały ciemne kamienie, w których świeciły gwiazdy. Gęste hebanowe włosy, w zasadzie długa grzywa, powiewały na lekkim wietrze. Była dalej koniem, ale stojącym na dwóch nogach z normalnymi rękami bez kopyt. Jej całe ciało pokrywała błyszcząca sierść i była o wiele wyższa niż Milena, co najmniej półtora metra.

— Jestem Karo — powiedziała jak najswobodniej i wyciągnęła do niej rękę. — Mam 180 lat, co na ludzkie lata oznacza około 13, więc jestem twoją rówieśniczką, hihi. I co najważniejsze, we wszystkim, co dotąd cię spotkało, jesteś bardzo, ale to bardzo potrzebna temu światu. W zasadzie jesteś potrzebna wszystkim stworzeniom dobrej woli. Jesteś nadzieją!

Milena oszołomiona rozejrzała się dookoła. Dotknięcie dłoni dziwnego konia było osobliwe, ale przyjemne. Otworzyła usta i wpatrywała się w obraz, który widziała przed sobą. Ogromne zielone drzewa zaglądały przez kryształowe okna. Stajnia zmieniła się w pałacową komnatę, w której ściany stanowiły połączenie kamienia i cegły. Ciepłe jasne kolory uspokajały. Okna zajmowały większą część ścian, tak że do sali wpadało mnóstwo światła. Dziewczyna podniosła głowę i ujrzała nad sobą kryształowy dach. Nad dachem rozpościerało się niebo w kolorze zielonkawego turkusu, a w dali, w lewym rogu przezroczystego sklepienia, ujrzała dziwny żaglowiec. Miał długi dziób, podobny trochę do dziobu wielkiego, pirackiego okrętu z żaglami, a całość przypominała kształtem delfina. Na górze był umieszczony wielki maszt — większy niż cały statek. Żagiel błyszczał w zielonkawym odcieniu nieba. Widok był wspaniały.

— To, co widzisz, niedługo może przestać istnieć. Możemy tu być tylko chwilę i bardzo ryzykujemy. Spójrz, proszę, przez okna.

Milena podeszła do okna. Zobaczyła opustoszałe place, ulice w kolorze brązu z dziwnej nawierzchni. Wszystko schowane było w wielu kolorach głównie w zieleni, ale również w całej palecie kwiecistych, pastelowych barw. Drzewa, które zaglądały przez okna, były wszędzie — tak samo kwiaty. Wielkie pojazdy, które przypominały rydwany, stały puste. Ich kolory: czerwone, złote, brązowe, nadawały ulicom mnóstwo szlachetnego koloru.

— Gdzie jestem? — spytała Milena.

— Jesteś na naszej planecie. Planecie Ermir. Stworzonej przez Wielkich Końskich Królów. I niestety możemy tu pozostać tylko przez chwilę.

— Jak się tu znalazłam? — spytała przestraszona Milena.

— To wielki, ostatni skok w ponadprzestrzeni. Cała moja rasa połączyła umysły i przeniosła cię tutaj wraz ze mną. Jednak szybko musimy zniknąć, żeby Kraci nas nie znaleźli. Ukryliśmy się na waszej planecie pod postacią koni, waszych ludzkich koni. Nie możemy w żaden sposób ukazać się w naszym normalnym wyglądzie, ponieważ Kraci rozpuścili szpiegów po całym wszechświecie. Szukają nas, nie mogą uwierzyć, że zniknęliśmy. Moje ziemskie imię, które mi nadaliście — Eclipse — jest piękne, ale mów mi Karo. — Uśmiechnęła się.

— Kim są Kraci i co tu się dzieje? — spytała ponownie.

— Teraz przez mój umysł przekażę ci, ile tylko mogę. Proszę jednak, nie przestrasz się — będzie znacznie szybciej i dokładniej, jeśli zobaczysz to moimi oczyma.

Rozdział III OPOWIEŚĆ

 

 

W głowie Mileny rozpostarł się obraz. Dziewczyna przyglądała się historii, która rozgrywała się jakby koło niej. Była widzem, ale postacie stały i rozmawiały, przez co widok był tak realistyczny… jakby tam była.

Zobaczyła dwa wielkie konie ubrane w powłóczyste szaty. Jeden miał czarną, długą grzywę, suknię poprzeplataną kamieniami wyglądającymi jak gwiazdy. Drugi, wielki w purpurowej szacie, na głowie miał kryształową koronę, spod której wystawały brązowe, posplatane w warkoczyki włosy. Był jak łagodny lew w końskiej skórze.

— Nie mam dobrych wieści. Istnieje bezpośrednie zagrożenie naszej planety. Zabezpieczenia wielkich końskich Królów oraz nasza moc nie wystarczy — Wielki Mag Erdmunda mówił wprost, patrząc Królowi Ar Schirowi w oczy. Nie potrafił inaczej.

— Proszę o szczegóły. — Król spojrzał smutno na swojego maga. Był wielkim koniem, prawie trzymetrowym, o brązowych oczach i długiej grzywie, która upodobniała go trochę do lwa. Jednak miał bardzo łagodny charakter i wielkie dobro w sobie, jak każdy ermirski Król.

— Kratowie przygotowują atak. Chcą nas złamać i uczynić niewolnikami, a może nawet zabić. Odbijają się na razie od naszych pól siłowych, osłon stworzonych z naszych myśli i mocy planety, jednak wiemy, że oni nie przestaną. Wygląda, że badają naszą cywilizację od wielu lat, bo znają różne szczegóły związane z naszą ochroną.

— Jak to? — Ar Schir był naprawdę zaskoczony. — Przecież nikt nie ma dostępu do naszych tajemnic…

— To prawda. Ale stare zapisy mówią, że to przez działania Kratów, chcąc nieść dobro, wielcy Końscy Królowie stworzyli naszą planetę. Jednak moc zła Kratów zaczyna przeważać. Nie możemy, Królu, wygrać, dopóki nie nauczymy się walczyć. Naprawdę walczyć. Uderzyć i zniszczyć to zagrożenie! — Erdmunda zakończył swoją długą przemowę głośniejszym tonem, co praktycznie nigdy wcześniej mu się nie przydarzyło. I użył najmocniejszych słów w życiu.

— Erdmundo, mój przyjacielu — jak wiesz, nie mamy takich mocy, żeby walczyć. My niesiemy dobro, uczymy, jak wykorzystywać naukę i umysł do lepszego życia, aż do połączenia się z mocą wszechświata — odparł Ar Schir.

— Myślę, że Kratowie i ich podbite planety zaatakują niedługo. Ich siła tkwi w potężnych broniach, które mogą zniszczyć planetę, na której jesteśmy. Jeżeli uderzą, miliardy istot znikną ze świata, a Kratowie uczynią kosmos na swój obraz i podobieństwo — ponury i zły. Pełen cierpienia, męczeństwa, płaczu i śmierci. — Mag wiedział, że musi przedstawić najgorszą wizję.

— Co zatem proponujesz? — Ar Schir spodziewał się, że będzie źle, ale nie aż tak…

— Musimy zabrać nasz naród i uciec. Musimy skryć się i przygotować na wojnę. — Aż wzdrygnął się na to słowo. — Nie pokonamy ich naszym umysłem i wiedzą. Nie dociera do nich nasza moc. Nie dociera do nich nasza myśl i wola. Niestety, potrzebujemy broni. Chcieliśmy wniknąć w ich umysły, wysłaliśmy wielką ilość pozytywnej energii, dobra, empatii. Wszystko się od nich odbija. Jak od wielkiej góry zła.

— Miałem straszną wizję — dodał po chwili milczenia.

Obydwoje spojrzeli jeszcze raz w niebo pełne gwiazd. Gwiazd, w których czaiła się zagłada dla wszechświata. Armagedon, który musieli powstrzymać.

— Stara wiedza, której już nie ma, mówiła…— zaczął jeszcze Mag, ale przerwał w pół zdania. Wiedział, że jest coś, czego nie powinien mówić. Zresztą sam nie bardzo mógł w to uwierzyć.

Przerywając połączenie, widział jeszcze zdumioną minę Króla.

*

Projekcja się skończyła. Milena zrozumiała, że ogląda historię, której wynikiem jest jej pobyt tutaj… Wiedziała, kim są postacie, bo wraz z obrazem końska Księżniczka przekazywała wiedzę na ich temat. Karo spojrzała jej w oczy i nagle trójwymiarowy obraz powrócił.

 

Balejaż, końska Królowa, żona Króla Ar Schira, spojrzała na swoje dzieci. Ar Schir długo nie wracał ze stajennych pałaców. Czuła niepokój. Jeżeli Ermirowie wiązali się ze sobą, to już na wieczność. Ich doznania były lustrzane, wiedzieli, jakie są zmartwienia, wspomagali się wzajemnie. I właśnie teraz doszła do niej ogromna fala niepokoju ze strony Ar Schira.

Odbiła się z holograficznej trampoliny, łapiąc dwójkę swoich małych dzieci w powietrzu i spadając do domowego jeziorka z morską wodą i kilkoma zabawnymi konikami morskimi, które tam mieszkały. Ironika i Mirralanna wdrapały się na grzbiety zwierząt. Balejaż zwinnie skoczyła, odbijając się, tym razem od sprężystego dna, i wylądowała zaraz przy domu. Jej zwiewne szaty natychmiast wyschły.

— Ir, Mir, idę przygotować jedzenie — przesłała dzieciakom informację.

— Dobrze, mamo, będziemy się tu bawić — odkrzyknęły na głos.

Koniki morskie były świetnymi opiekunkami dziewczynek, jeśli chodziło o zabawę w wodzie. Sierść dzieci lśniła w słońcu. Fontanny wody, które rozpryskiwały, tworzyły małe tęcze nad całym jeziorkiem.

Przeszła przez wielkie lustro, które było jednocześnie wejściem do domu. Kiedy już znalazła się w budynku, tafla zamieniła się w przejrzystą szybę, tak by mogła widzieć, co robią jej dzieci. Materiał, z którego było wykonana lustro — szyba, był tak plastyczny, że można było przez niego przechodzić.

Balejaż włączyła kryształ łączności i zobaczyła, że Król jest zajęty. Nie powiedziała nic, nie wysłała mu swoich myśli. Rozłączyła się, żeby mu nie przeszkadzać. Wprawdzie osoby żyjące ze sobą mogły czytać w swoich umysłach, ale nie robiły tego zbyt często. Było to jak naruszenie prywatności i nikt nie robił tego bez specjalnej potrzeby. Balejaż zastanawiała się nad tym teraz, ale odrzuciła tę myśl.

— Poczekaj, poczekaj — mówiła do siebie szeptem.

Karo podeszła do niej. Miała grzywę pozaplataną w kolorowe kryształki z planet Ichr i Zachr. Każda młoda klacz po ukończeniu stu lat marzyła o takich koralikach. Błękitne oczy kontrastowały z czarną błyszczącą sierścią. Dzieciństwo na Ermirze trwało około dwustu lat — zabawa polegała na przygotowaniu do szkół. Konie Ermirskie żyły bardzo, bardzo długo.

— Mamo, co się stało? — Karo wiedziała, że Balejaż nie martwi się z byle powodu. Spojrzała na Balejaż, ale nie chciała połączyć się z nią w myślach. Ostatnio grała w magiczną odmianę Babaculi, za którym rodzice nie przepadali, więc postanowiła nie wchodzić w mentalne połączenie. Spojrzała niewinnie w oczy mamy.

— Nie wiem, słoneczko. Przeczuwam jakieś straszne rzeczy, takie, jakie jeszcze nie miały miejsca w naszej historii. Będzie ciężko, ale nie przekazuj tej niepewności rodzeństwu. Będziemy musieli chyba… walczyć — kiedy powiedziała to słowo, pomyślała, że użyła go po raz pierwszy w życiu. Ten wyraz był kiedyś, setki lat temu, w użyciu, tak jej się wydawało, ale ona nigdy go nie słyszała. Społeczeństwo pacyfistycznych geniuszy musi podjąć największe wyzwanie w dziejach wszechświata. Pokonać zło.

— Co robić?! Walczyć!? — Karo nie mogła za bardzo zrozumieć, o co chodzi.

— Może nie będziesz potrzebowała tego wiedzieć — odparła jej mama, nie wiedząc, jak bardzo się myli.

— To może coś ci pomóc, mamo? — spytała Karo, zmieniając ten dziwny dla siebie temat.

— Pewnie, możesz przygotować stół. Jak wiesz, reszta jest po mojej stronie — odparła Balejaż i zamyśliła się.

Samodzielnie przygotowywała posiłek poprzez system myśli sprzężonych z kuchnią, która wyczuwała jej poczucie smaku na dany dzień. Nie szło jej dobrze. Czuła, że smaki uciekają, mieszają się z niepewnością, która ją pochłonęła.

Spojrzała na jedno ze sztucznych słońc Ermira. Było jak zwykle przyjaźnie nastawione, uśmiechało się do niej. Zawsze czuła radość życia, miała ogromną pasję do nowych wyzwań. Kiedy odwiedzali planety, które potrzebowały pomocy, chętnie przekazywała swoją wiedzę i rozwiązania techniczne, żeby pomóc żyjącym tam istotom. Uśmiechnęła się. Cokolwiek się nie stanie, cokolwiek będzie, dadzą radę. Jej długa grzywa zafalowała.

— Mamo, mamo, obudź się.— Karo złapała ją za rękę. — Gdzieś zniknęłaś, a ja jestem strasznie głodna. Ir i Mir też — dodała.

„To raczej było mało prawdopodobne”— pomyślała o dzieciach Balejaż, ale się nie odezwała.

— Ha, może to tylko moje złe wizje związane z… — No właśnie, nie mogła znaleźć przyczyny, nie wiedziała, co może ją trapić. Erdmunda i Ar Schir już wiedzieli.

— Przygotowałam stół. — Karo przy okazji zjadła mały posiłek, który sama wygenerowała. Jedzenie spowodowało, że miała więcej energii. Odpowiednio dobrane składniki pozwalały świetnie stymulować organizm. — Idę poćwiczyć — dodała.

— Tylko uważaj na siebie. — Balejaż nie lubiła tej nowej gry, która jej zdaniem była zbyt niebezpieczna. Co prawda, nikomu nigdy nic się nie stało, ale to była pierwsza gra, jaką znała, polegająca na rywalizacji.

Karo jednak tego już nie słyszała. Wzięła giętki, długi kij i poszła do ogrodu. Wisząca siatka była przygotowana do treningu. Założyła buty, które pozwalały ślizgać się po trawie, natomiast z kieszeni wyciągnęła tęczową piłkę, która po dotknięciu kijem zrobiła się płaska jak dysk. Siatka wisząca metr nad trawą falowała lekko, a jej laserowe oczka zachęcały do oddania strzału. Karo puściła dysk, który zakręcił się nerwowo i zaświecił wszystkimi kolorami tęczy. Gra była szybka i dlatego rodzice trochę się o nią bali, zwłaszcza że to była jedyna gra na ich planecie, która była kontaktowa i na tym — zdaniem młodych Ermirów — polegała jej magia. We wszystkich innych najważniejsza była przyjemność z zabawy. Babaculi, w wersji gry na punkty, pojawiła się niedawno i była bardzo popularna wśród dzieci.

Dziewczyna rozpędziła się i prowadziła krążek wręcz perfekcyjnie. Zrobiła jeden obrót, podrzuciła dysk kijem i z rozmachem kopnęła piłkę, w którą wcześniej zamienił się dysk pozbawiony kontaktu z kijem. Laserowa siatka mocno zafalowała, a piękny strzał wprawił Karo w dobry humor. Koleżanki ze szkoły, z którymi się połączyła za pomocą umysłu, były zachwycone jej akcją.

Nagle połączenie z przyjaciółkami się zerwało. Jej ciało zesztywniało i ogarnął ją straszny lęk. Cała piękna zieleń, kolorowe kwiaty zaczęły zamieniać się w popiół, jakby trawił je wewnętrzny ogień. Zielonkawobłękitne niebo — wszystko zapłonęło. Dziewczyna nie mogła się ruszyć, jakaś siła zablokowała jej mięśnie, a szczęki zacisnęły się mimowolnie. W płomieniach szalejących na niebie ujrzała ogromnego konia ziejącego ogniem. Wyglądał jak Ermir, ale w spojrzeniu miał szaleństwo. Te wielkie oczy zasłoniły wszystko, patrzyły na nią, chciały ją uwięzić i pochłonąć.

W jednej chwili wszystko zniknęło. Karo upadła na trawę.

 

W tym momencie Mileną aż szarpnęło. Przypomniała sobie, jak zasnęła w samochodzie i zobaczyła wielkiego rumaka ziejącego ogniem… Więc ta wizja, którą teraz zobaczyła, nie ukazała się tylko jej… Jak to możliwe, że widzi to wszystko, znajdując się nie wiadomo gdzie i z kim. Postanowiła nigdy więcej się nad tym nie zastanawiać. Pozostało jej tylko skończyć historię, która rozgrywała się na planecie Ermir.

— Wszystko w porządku? — dotarło do niej pytanie końskiej Księżniczki.

— Tak, spokojnie, chcę zobaczyć to do końca — powiedziała. — Miałam taką samą wizję jak ty…— dodała.

— Straszny czarny ogier ziejący ogniem? — Karo spytała, znając nie wiadomo skąd odpowiedź. Zastanawiała się, skąd zna słowo „straszny”. Ostatnio do jej międzygalaktycznego słownika wpadło wiele nowych słów.

— Przerażający — potwierdziła Milena i zaraz otoczył ją znowu trójwymiarowy, a raczej czterowymiarowy film, bo czuła jednocześnie zapachy. Nie mogła tylko niczego dotknąć, bo była to projekcja z przeszłości, która już nie istniała. W pierwszej chwili zobaczyła unoszącego się majestatycznie w powietrzu końskiego Króla. I bardzo się zdziwiła. Nie wiedziała, że sama niedługo…

 

Ar Schir, lecąc na skrzydłach wiatru, zobaczył z góry akcję córki. Uśmiechnął się mimo dręczących go zmartwień. Lekko wylądował przed domem. Nie zdążył zauważyć upadku Księżniczki.

— Co tam pysznego przygotowała moja Królowa? — Objął Balejaż i spojrzał jej w oczy.

— Jutro ty gotujesz. — Zaśmiała się i uciekła spojrzeniem.

Wtedy zaprosił ją do swojego umysłu i przekazał całość informacji.

— Jesteśmy w trudnej sytuacji — odezwał się po chwili.

— Zjedzmy obiad — odpowiedziała, po raz pierwszy w życiu nie wiedząc, co robić.

Owoce magnolii mieniły się wieloma kolorami. Unosiły się lekko w powietrzu. Ich delikatny smak łagodnie łaskotał podniebienie. Jednak w pokojach roznosił się niepokój, nawet młodsze dzieci wyczuły, że coś jest nie tak.

— Gdzie jest Karo? — Królowa nieco się przestraszyła. Zawsze jedli razem obiad. Spróbowała zawołać ją w myślach, ale nie było żadnego efektu. Przeraziła się nie na żarty.

Wybiegli wszyscy i zaczęli krzyczeć. Ogród był ogromny, miał trzy jeziorka, niewielką rzeczkę, różne powietrzne budowle do zabawy, wielkie klocki, labirynty.

— Widziałem ją przed chwilą, jak leciałem. — Ar Schir wzniósł się na skrzydłach wiatru i zobaczył jak Karo się podnosi.

Wylądował przy niej.

— Co się stało, córeczko? — spytał przestraszony.

Karo przekazała rodzicom wizję.

— Musisz przekazać to, co widziałaś, Erdmundzie, i to jak najszybciej. Ja zwołam wielką naradę całej planety. Coś szykuje się w kosmosie. Musimy połączyć umysły.

Siostry złapały ją za ręce. W ciszy wrócili do domu. Niepokój narastał.

Ar Schir wszedł do królewskiego apartamentu, który znajdował się w domu. Wiedział, że musi działać, ale nie potrafił znaleźć żadnej recepty. Dotychczas magowie latali na inne planety i zmieniali zło w dobro, bez użycia siły fizycznej, wyłącznie za pomocą umysłu. Tymczasem zamigotał kryształ i za chwilę w pomieszczeniu pojawił się hologram Ar Kora, który był magiem powołanym do obrony. Jednak nie bardzo wiedział, co robić, poza tworzeniem pól siłowych oraz prób nawiązania mentalnego z Kratami, które ostatecznie nigdy mu się nie udały. Wśród traw i drzew, na wielkim placu otoczonym ogromnymi kwiatami pięknych zapachów kosmosu, Ar Kor wyglądał na przerażonego. Ar Schir pierwszy raz widział kogoś tak przestraszonego. Mimo że żył ponad tysiąc lat. Chociaż przed chwilą Karo również nie wyglądała najlepiej.

— Ar Schirze, mój przyjacielu — rozpoczął Ar Kor. — Nasz gwiezdny żaglowiec został zniszczony… Zginęło około stu naszych braci, nie wiadomo dlaczego i po co…

— Jak to się stało? — Ar Schir nie mógł uwierzyć. — Przebili się przez osłony?

— Gorzej. — Twarz Ar Kora wykrzywił dziwny grymas. — Oni, oni… Ermirowie, Ar Schirze, oni, nie wierzę w to…

— Mów — nagle twardo odezwał się Ar Schir.

— Po prostu jakby oszaleli i wypuścili powietrze… — nie dokończył.

Ar Schir nawet gdyby przez wiele lat myślał, jak zginęli jego poddani, a jednocześnie bracia, nie wpadłby na to, co było tego przyczyną. Jednak stało się. Kratowie znaleźli sposób, żeby zatruć ich umysły. Nie udało im się przebić pola ochronnego normalną bronią, więc musieli w jakiś sposób dostać się do posiłków, do ich traw, owoców, wywaru, który był połączeniem wody z różnymi ziołami z wielu planet. To był jeden ze składników ich siły i długowieczności. Nagle zrozumiał…

— Ar Korze. — Poczuł, że jest odpowiedzialny, że musi temu zaradzić. — Natychmiast wyślijcie gwiezdne żaglowce do naszych upraw w mgławice arabiańskich owoców i warzyw. Sprawdzicie źródła wód na Arktonice. To bardzo ważne. Weźcie pola, blokady największych magów i sprawdźcie, czy nie ma tam jadu Kratów.

Ar Kor o nic nie pytał. Zajmował się obroną, ponieważ był bardzo sprawny w działaniu. Oczywiście nie miał w sobie agresji, ale wiedzieli już teraz, że skoro mają tak potężnych wrogów, potrzebują dużej determinacji, której po prostu nie mieli.

— Poza tym zwołaj wszystkich magów na naszej planecie. Niech przylecą jak najszybciej. Również tych wszystkich, którzy latają z magami na inne planety, by nauczać i wprowadzać dobro. Ja również wyślę informację.

Myśl Ar Kora pokierowała go w stronę mgławic przez korytarze. Kiedy szybował do celu z szybkością myśli, poczuł coś nieznanego, jakby gniew. To stało się po raz pierwszy w życiu. Zrozumiał, że objawia się trucizna Kratów. Więc przedostała się prawie wszędzie…

— Co na to Erdmunda — Największy Mag Ermirów? Dlaczego nie działa? — szepnął do siebie Król.

*

Erdmunda natomiast — sam w swoim obserwatorium — czuł, jak otacza go czarna lepka maź. Domyślił się, co jest tego przyczyną. Jednak o wiele za późno. Nie zauważył tego wcześniej, przed zjedzeniem doskonałych traw, sprasowanych z owocami pełnymi cudownego smaku planety Arabia. Więc tak atakują? Podstępnie zatruwając ich potrawy…

Spróbował przebić się przez mrok otaczający jego umysł. Z każdej strony gryzły go czarne, koszmarne potwory, których istnienia nie podejrzewał, pełen miłości do wszystkich i wszystkiego. Wtedy zobaczył płonące domy i pałace, szlochające klacze, konie masakrowane i wiszące na hakach. Bite batami i umierające z głodu. Nie potrafił uciec przed tymi obrazami. W nich byli tylko zwierzętami, nie mogli zatrzymać zła. Te obrazy go pochłaniały, płonął w środku, nie mając siły wyrzucić wizji z głowy.

Skupił się w sobie. Przywołał uśmiechnięte twarze bliskich, którzy go otaczali od setek lat. Przywołał swoich przodków i wypuścił całą wiedzę swojego umysłu, żeby pokonała atakujące go zmory. Odtworzył w głowie obraz szczęśliwych, uratowanych od grozy wojny mieszkańców setek planet, i te wszystkie myśli powoli odpierały mrok. Atak był tak nagły i niespodziewany, że bardzo go zaskoczył. Zrozumiał teraz, że tylko takie błyskawiczne wtargnięcie do jego głowy mogło mieć szanse powodzenia.

„Ale skąd Kraci mogli wymyślić takie skomplikowane trucizny?” — w jego głowie rozbłysło pytanie. Nagle rozjarzył się kryształ i w pokoju pojawił się hologram Księżniczki. To pozwoliło mu uciec przed potworami, które zaatakowały jego koński umysł.

— Erdmundo, miałam straszną wizję! — Księżniczka prawie krzyknęła na powitanie.