Zabójca z sąsiedztwa - Alex Marwood - ebook

Zabójca z sąsiedztwa ebook

Alex Marwood

3,9

Opis

NAJNOWSZA POWIEŚĆ AUTORKI BIJĄCYCH REKORDY POPULARNOŚCI DZIEWCZYN, KTÓRE ZABIŁY CHLOE

Jeśli czytaliście „Dziewczyny, które zabiły Chloe”,
to powiem wam, że „Zabójca z sąsiedztwa” jest jeszcze lepszy!
Cholernie przerażający… Świetnie nakreślone postacie!
STEPHEN KING
Każdy z mieszkańców domu przy Beulah Grove 23 ma swoją tajemnicę. Gdyby tak nie było, żaden z nich nie zdecydowałby się na pokój w szemranej dzielnicy Londynu, za gotówkę, bez żadnych papierów. W domu, w którym nikt nie zadaje pytań, a sąsiedzi spotykając się na schodach, uciekają wzrokiem. W miejscu, gdzie kończą ci, którzy nie mają innego wyjścia.

Szóstka lokatorów zwykle unika siebie nawzajem jak ognia, ale pewnej nieznośnie gorącej nocy będą musieli zawrzeć niewygodny sojusz. Nie mają jednak pojęcia, że jedno z nich jest mordercą, który wybrał już następną ofiarę. Teraz tylko czeka na odpowiedni moment.  

Prawa do ekranizacji książki kupiła Rabbit Bandini Productions, firma producencka należąca do Jamesa Franco.

Książka nagrodzona Macavity for Best Mystery 2015
Finalistka Barry Award i Anthony Award

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (248 ocen)
101
62
55
24
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jurek357

Całkiem niezła

Książka dla koneserów absurdu i brzydoty życia w wielkim mieście.... P
00
rudarozycka

Dobrze spędzony czas

W przeciwieństwie do "Zatrutego ogrodu" tutaj świetnie się bawiłam, zasłużone 4 gwiazdki.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja. świetna fabuła. polecam.
00
Ewangelina_citymorgue

Nie oderwiesz się od lektury

Właściwie zaczęłam czytać tę książkę z uwagi na Autorkę - bardzo podobała mi się jej powieść "Dziewczyny, które zabiły Chloe". Pomyślałam, że "Zabójca z sąsiedztwa" prawdopodobnie również będzie ciekawą lekturą. Tymczasem książka przekroczyła moje wszelkie oczekiwania. Nie jest dobra, jest znakomita. Rzeczywiście nie można się od niej oderwać. Nawet, gdy akurat nie czytałam, zastanawiałam się, co będzie dalej. Jest niesamowita.
00
Karolinapiskor

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka, postacie ciekawe i do końca trzyma w niepewności
00

Popularność




O książce

ZA KAZDYMI DRZWIAMI KRYJE SIE SEKRET.ZA JEDNYMI – MROCZNIEJSZY NIZ POZOSTAŁE.

Każdy z mieszkańców domu przy Beulah Grove 23 ma swoją tajemnicę. Gdyby tak nie było, żaden z nich nie zdecydowałby się na pokój w szemranej dzielnicy Londynu, za gotówkę, bez żadnych papierów. W domu, w którym nikt nie zadaje pytań, a sąsiedzi spotykając się na schodach, uciekają wzrokiem. W miejscu, gdzie kończą ci, którzy nie mają innego wyjścia. Szóstka lokatorów zwykle unika siebie nawzajem jak ognia, ale pewnej nieznośnie gorącej nocy będą musieli zawrzeć niewygodny sojusz. Nie mają jednak pojęcia, że jedno z nich jest mordercą, który wybrał już następną ofiarę. Teraz tylko czeka na odpowiedni moment.

Książka nagrodzonaMacavity for Best Mystery 2015FinalistkaBarry Award i Anthony Award

ALEX MARWOOD

To pseudonim literacki brytyjskiej dziennikarki, która współpracowała z wieloma gazetami na terenie całego kraju. Jej pierwsza powieść, Dziewczyny, które zabiły Chloe, została w 2013 roku nominowana w Wielkiej Brytanii do nagrody przyznawanej przez International Thriller Writers, a w Stanach Zjednoczonych zdobyła Edgar Allan Poe Award w kategorii Najlepsza Powieść roku 2014. Przetłumaczona dotychczas na 17 języków, odniosła sukces porównywalny do Dziewczyny z pociągu. Kolejna książka Marwood, Zabójca z sąsiedztwa, zdobyła nagrodę Macavity for Best Mystery 2015, a prawa do sfilmowania jej kupiła Rabbit Bandini Productions, firma producencka należąca do Jamesa Franco.

Alex Marwood mieszka w Londynie i pracuje nad kolejnymi książkami.

W serii ukazały się

TANA FRENCHŚciana sekretów. Wiem, kto go zabiłZdążyć przed zmrokiem

ALEX MARWOODDziewczyny, które zabiły ChloeZabójca z sąsiedztwa

Wkrótce

TANA FRENCHLustrzane odbicie

B.A. PARISZa zamkniętymi drzwiami

Tytuł oryginału: THE KILLER NEXT DOOR

Copyright © Alex Marwood 2013All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016

Polish translation copyright © Magdalena Koziej 2016

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcie na okładce: © SeanShot/E+/Getty Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-366-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Cathy Fleming,cudownej siostry i wspaniałej przyjaciółki

Umysł narzuca rodzaj poszukiwań;znajdziesz to, czego pragniesz.

Robert Browning

PROLOG

Zerka na zegarek i dopija kawę.

– No dobra – rzuca komisarz Burke. – Panna Cheryl już pewnie wróciła z przerwy na szluga. Chodźmy.

Cheyne idzie za nim w kierunku pokoju przesłuchań, a on po drodze przegląda się ukradkiem w zbrojonych szybach drzwi. Komisarz Cheyne jest trochę starsza od kobiet, do których zwykle uderza, ale jest niebrzydka. No, może ma zbyt surowy wyraz twarzy, trudno jednak zachować dziecięcą niewinność, gdy się pracuje w londyńskiej policji. W każdym razie nie zaszkodzi mieć ją na uwadze. Ze świecą szukać kobiet, które traktują wyrozumiale nietypowe godziny pracy, a do tego jeszcze są ładne.

– Powinienem cię chyba uprzedzić, że jest zmęczona i przybita, a my mamy z nią jeszcze sporo do omówienia. Dlatego proszę, postaraj się, by rozmowa trwała jak najkrócej.

– Jasne – odpowiada Cheyne. – Nie sądzę, aby zajęło mi to dużo czasu. Jaka ona jest? Skora do współpracy?

– Wkurzona. Jest pod kuratelą opieki społecznej, więc trudno ją za to winić. Trochę nadąsana. No i niezbyt rozgarnięta. Przede wszystkim nie ma sensu prosić jej, by coś przeczytała.

– Nie szkodzi. Ale na zdjęcie chyba może spojrzeć?

– Och. Sądzę, że tak. W każdym razie spróbujemy jej pokazać.

· · ·

Cheryl Farrell wróciła już, po przerwie na papierosa, do pokoju przesłuchań, prawy łokieć trzyma na stole, a twarz ze śladami łez wspiera ze znużeniem na zabandażowanej dłoni. Jest blada i pewnie odczuwa jeszcze ból, jak domyśla się komisarz Cheyne po wilgotnym czole dziewczyny. Różowa orteza, która unieruchamia jej obojczyk, nie jest zbyt twarzowa. Dziewczyna byłaby całkiem ładna, gdyby nie ta naburmuszona mina, myśli komisarz Cheyne. Złocistobrązowa skóra, kręcone afrykańskie włosy, rozjaśnione tak, że nabrały miedzianej barwy, mocno wyskubane brwi, migdałowe brązowe oczy, którymi Cheryl przewraca na widok nowo przybyłej.

Prawnik wygląda, jakby nie ruszał się z miejsca od dziesięciu lat. Z wściekłością coś gryzmoli. Obok dziewczyny siedzi pracownica opieki społecznej. Ma praktyczną fryzurę, praktyczne buty i bije od niej typowa dla nowych laburzystów świętoszkowatość.

– Załatwione! – oznajmia wesoło. – Wprowadziła do płuc rakotwórczy dymek.

– Och, odpierdol się. – Dziewczyna rzuca jej spojrzenie, które mogłoby stopić lód.

Merri Cheyne sama marzy o papierosie. Po tych tabletkach z nikotyną ma okropną niestrawność. Ignoruje pracownicę opieki społecznej – odkryła, że przeważnie to najlepsze, co można zrobić, o ile tylko się da – i zajmuje krzesło po drugiej stronie stołu, obok Chrisa Burke’a. Cheryl odwraca się znów do posterunkowego Barnarda i patrzy na niego z ponurą miną.

– Więc o co pan pytał? – Jak na osobę, która od tak dawna mieszka na południu, ma zadziwiająco silny liverpoolski akcent.

– O telewizor – odpowiada posterunkowy Barnard.

– A, no tak.

Zapada milczenie. Dziewczyna wygląda, jakby tylko aparat ortopedyczny powstrzymywał ją przed osunięciem się z krzesła. Rzeczywiście niezbyt rozgarnięta, myśli komisarz Cheyne. Uprzedzał mnie.

Posterunkowy Barnard odchrząkuje.

– Opowiesz nam o tym telewizorze, Cheryl? W jaki sposób weszłaś w jego posiadanie?

– Że co?

– Jak się u ciebie znalazł, Cheryl? Skąd go masz?

– Aha. – Dziewczyna pociąga mocno nosem i ociera go wierzchem dłoni. – Powiedział, że mu niepotrzebny. Że kupił nowy, więc może chcę ten.

– I nie zastanawiałaś się, dlaczego proponuje ci telewizor?

– Dobrze wiedziałam dlaczego – odpowiada, rzucając mu bezczelne spojrzenie.

– I przyjęłaś go?

– Jeśli pan pyta, czy dałam mu dupy za używany telewizor, to mówię nie. Ale przecież prawo nie zabrania kolesiowi dać prezentu, bo myśli, że może dasz mu za to dupy.

– Słuszna uwaga.

– W każdym razie potrzebowałam telewizora. Wie pan, jak człowiek cholernie się nudzi, kiedy nie ma ani forsy, ani telewizora? Nie zamierzałam mu… – dziewczyna zerka na pracownicę opieki, żeby zobaczyć, czy ta się wkurzy – …zrobić loda, ale też nie miałam zamiaru powiedzieć mu, żeby się odpierdolił.

– No cóż, domyślam się, że mogło zrobić się niemiło, kiedy się zorientował…

– E, tam – przerywa posterunkowemu Cheryl. – Większość z was – znów patrzy spod oka na swoją opiekunkę – liczy, że sobie pomaca za paczkę chipsów i fantę. A ja chciałam telewizor.

Siedząca obok pracownica opieki sztywnieje z oburzenia. Zadziwiające, myśli komisarz Cheyne. Nawet po tym zalewie skandali nadal nie dopuszczają do siebie, że ich pracownicy mogą nie być idealni.

– A kiedy to było?

– Nie wiem. Jakieś dwa, trzy tygodnie temu. Zanim pogoda się skiepściła. Wtedy był jeszcze cholerny upał, no a facet gapił się na moje cycki, bo byłam w koszulce na ramiączkach. Pomyślałam sobie, że to po prostu kolejny obleśny staruch. No dajcie spokój. Nikomu nie przyszło do głowy, że może coś zrobić. Myślicie, że inaczej zostałabym w tym domu?

– A więc nie sądzisz, by któryś z twoich sąsiadów cokolwiek podejrzewał?

– Nie! Mówiłam wam już! Sztynks był tam potworny, ale nie pierwszy raz mieszkałam w miejscu, gdzie tak śmierdziało. Tak czy siak, każdy miał swoje kłopoty. Zanim to się stało, prawie się do siebie nie odzywaliśmy. To nie był wspólny wynajem czy coś. Myśmy się nie przyjaźnili.

Komisarz Burke otwiera tekturową teczkę, którą dała mu wcześniej komisarz Cheyne. Na samym wierzchu znajduje się zdjęcie kobiety w formacie A4: niska, blond włosy z karmelowymi pasemkami, biała wydekoltowana sukienka mini, białe pantofle bez pięty, biała torebka, żakiet od Versace, duże okulary przeciwsłoneczne odsunięte nad czoło. Elegancja-Francja, można by się założyć, że jest z Essex, może nawet ma kryształy Swarovskiego przyklejone do wydepilowanego łona. Odwraca wzrok od obiektywu, trzyma niedopity kieliszek szampana. Wygląda to na zdjęcie zrobione podczas jakiejś publicznej imprezy, może na wyścigach. Burke przypatruje mu się przez kilka sekund. Zastanawia się, czy właśnie to zdjęcie ukaże się w gazetach. Znacząco chrząka, a posterunkowy Barnard odwraca się w jego stronę.

– Przepraszam, Bob – mówi Burke. – Cheryl, to komisarz Cheyne. Jest ze Scotland Yardu.

Ten sam gamoniowaty brak reakcji. Cheryl wydyma usta i znów przewraca oczami.

– Z kwatery głównej londyńskiej policji?

– Z wydziału do spraw przestępczości zorganizowanej – wyjaśnia komisarz Cheyne. – Możesz mówić do mnie Merri, jeśli chcesz.

Zwykle takie oświadczenie wywołuje pewne oznaki zainteresowania, ale ta dziewczyna jedynie wzrusza obojętnie zdrowym ramieniem.

– Komisarz Cheyne nie zajmuje się tą sprawą – mówi Burke. – Ale sądzimy, że mogą być tu jakieś powiązania z inną, nad którą właśnie pracuje.

– Rozumiem – mruczy podejrzliwie Cheryl.

Komisarz Cheyne uśmiecha się do Burke’a i bierze teczkę. Kładzie ją na stole przed dziewczyną.

– Cheryl, czy mówi ci coś nazwisko Lisa Dunne?

Cheryl kręci głową, jej twarz przypomina maskę. Cheyne otwiera teczkę i przesuwa zdjęcie na drugą stronę stołu, tak żeby dziewczyna mogła się dobrze przyjrzeć.

– Chciałabym cię o coś spytać, Cheryl. Czy rozpoznajesz tę kobietę?

Dziewczyna przysuwa zdjęcie do siebie, kąciki ust ma opuszczone. Odrywa wzrok od zdjęcia, jej cienkie brwi wędrują w górę.

– To Collette! – mówi. – Wydawało mi się, że pani powiedziała Lisa jakaś tam.

Komisarz Cheyne i komisarz Burke wymieniają spojrzenia, które mówią: cholera. A więc to rzeczywiście była ona.

– Collette?

– Mieszkała pod dwójką. Nie wyglądała tak jak na zdjęciu, ale to ona. Skąd to macie?

– Collette?

– Collette. Wprowadziła się, eee… na początku czerwca. Po tym, jak Nikki… – dziewczyna nagle znów wygląda, jakby jej było słabo, oczy ma pełne łez – …zaginęła.

– Widziałaś ją ostatnio?

– Nie.

– Co znaczy „nie”? Możesz wyrażać się precyzyjniej?

Dziewczyna robi skonsternowaną minę. Komisarz Cheyne upraszcza pytanie.

– Czy pamiętasz, kiedy ją ostatnio widziałaś?

– Nie przez kilka ostatnich dni – odpowiada Cheryl. – Ale jakoś mnie to nie zastanawiało. I tak nie zamierzała tu zostać na dłużej. Myślę, że wzięła mieszkanie na krótko, na ten czas, kiedy… załatwiała jakieś sprawy. To miało coś wspólnego z jej matką. Nie wiem, naprawdę. Nie była zbyt towarzyska. Typ osoby, która nie rozpoznałaby cię na ulicy. Wiecie, o co chodzi. Kilka razy powiedziałyśmy sobie na schodach „cześć”, i tyle. A bo co?

Chris Burke przybiera ostrzegawczy wyraz twarzy.

– Cheryl, w mieszkaniu znajdowały się różne części ciała, które nie pasowały do znanych nam ofiar. To znaczy tych z mieszkania. W okolicy było ich więcej. Na nasypie kolejowym. W starym ognisku na końcu ogrodu.

Cheryl wygląda, jakby ktoś znienacka walnął ją w twarz. Chwyta się stołu, jak gdyby miała zaraz zemdleć.

– Dobrze się czujesz, Cheryl? – pyta pracownica opieki społecznej. – Jeśli tego potrzebujesz, możemy znów zrobić przerwę.

– Mówicie, że było ich więcej?

– Hm… Jeszcze tego do końca nie ustaliliśmy. Ale tak. Obawiam się, że wszystko na to wskazuje.

– O Boże… – jęczy dziewczyna.

– I były tam… wśród szczątków… wiesz, że trzymał je w swoim zamrażalniku, prawda? No więc były tam dwa palce. Pobraliśmy odciski, sprawdziliśmy je, no i okazało się, że pasują do tej kobiety. Lisy Dunne. Zaginęła jakiś czas temu. A konkretnie przed trzema laty. Szukaliśmy jej.

– Dlaczego? Co zrobiła?

– Teraz to nieistotne. Była świadkiem pewnego zdarzenia… nie musisz znać szczegółów. Ale… no cóż, po prostu musieliśmy potwierdzić, że to ona.

– O Boże – powtarza dziewczyna. Jest wyraźnie roztrzęsiona, jej brązowa cera poszarzała, oczy ma wielkie jak spodki. – O nie. Nie mógł tego zrobić. Była w pokoju Nikki. Wychodzi na to, że on…

Policjanci czekają, aż te informacje całkiem do niej dotrą. Cóż, myśli komisarz Cheyne. Już prawie ją wytropiliśmy, ale przynajmniej jedna ścieżka zamknięta. Tyle pracy, a Tony Stott wyszedł z tego bez szwanku.

– Przykro mi – mówi Cheyne. – Wiem, że to szok. Ale musisz powiedzieć nam o niej wszystko, co pamiętasz.

– Co chcecie wiedzieć? O Boże. Ciągle nie mogę w to uwierzyć.

– Zapewne – przyznaje łagodnie komisarz Cheyne. – To musi być straszny szok. Ale zależy nam, byś się skupiła, Cheryl. Ze względu na Lisę.

Cher Farrell przesuwa ręką po oczach i wyciera nos. Rzuca gniewne spojrzenie policjantom, prawnikowi, pracownicy opieki społecznej.

– Collette – mówi z uporem. – Miała na imię Collette.

ROZDZIAŁ 1

Trzy lata wcześniej

Budzi się z zesztywniałą szyją, z głową na biurku. Ogrzewanie się wyłączyło, krew zaczęła jej wolniej krążyć i obudziło ją zimno. Gdyby nie to, pewnie spałaby tak aż do lunchu. Zresztą nie po raz pierwszy…

Siada półprzytomna, ma sucho w ustach. Zerka na zegarek i widzi, że dochodzi szósta. Jest zmęczona. Ostatnio ciągle jest zmęczona. Nocna praca nadaje się tylko dla bardzo młodych ludzi, a Lisa ma trzydzieści cztery lata – więc jak na personel klubów nocnych jest dość leciwa. Niektóre pracujące tu dziewczyny są na tyle młode, że mogłyby być jej córkami, i ona to czuje. Kiedyś potrafiła liczyć utarg do czwartej trzydzieści w sobotni ranek, ale tej nocy nawet poczwórne espresso, które zabrała ze sobą do biura, nie powstrzymało jej przed zaśnięciem.

Dźwiga się z krzesła i przeciąga. Przynajmniej już skończyła. Teraz sobie przypomina, że przed zaniesieniem forsy do sejfu postanowiła przymknąć na dziesięć minut oczy, żeby móc bezpiecznie pojechać do domu samochodem. Muszę rzucić tę pracę, myśli. Nie chcę każdej nocy oglądać mężczyzn w najgorszym wydaniu, śliniących się z pożądania, z maślanymi oczami po tym, co wyprawiali w toaletach, no i jestem za stara na te godziny pracy. Te godziny i stres, zamartwianie się, że mogę wylądować w więzieniu.

Nic się nie zgadza. Nigdy. Lisa wie, ile butelek szampana zostało w piwnicy, a ile by było, gdyby sprzedawano je zgodnie z tym, co widnieje na rachunkach z baru. W każdym tygodniu jest tak samo. Dwieście osób w klubie, w dobrą noc, i choć czasem trafiają się piłkarze albo współcześni wyzyskiwacze z City, którzy pospolitują się w tłumie dziwek i prostaków, albo głupi młodzi aktorzy, którzy myślą, że ich fucha w jakiejś tam operze mydlanej będzie trwała wiecznie, dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem funtów za butelkę szampana to na tyle wygórowana cena, by rozważyć wybór pomiędzy drinkiem a tańcem; więc większość woli jednak butelkę absoluta za czterysta pięćdziesiąt funtów oraz kilka prywatnych tańców po pięćdziesiąt funtów (plus napiwek) za jeden numer. A mimo to w każdą sobotę, zgodnie z rachunkami z baru, sprzedają od stu do stu pięćdziesięciu butelek szampana. I wszystko płacone jest gotówką.

Klepie się po policzkach, by się otrzeźwić. No, dalej, Liso. Im szybciej to skończysz, tym szybciej zacznie się twój wolny dzień. Możesz pomyśleć o tym, jak się wyśpisz. Pomyśleć o wręczeniu wymówienia, zanim w lokalu zaroi się od policji. Torba Adidasa znów leży za biurkiem, gdzie Malik zawsze ją rzuca po porannej wizycie w banku. Lisa podnosi torbę i zaczyna liczyć wkładane do niej pojedynczo paczki banknotów. Rany boskie, myśli, niektóre są nadal w banderolach. On już nawet się nie stara, żeby pieniądze wyglądały na używane.

Oczywiście wie, co Tony kombinuje. Chłopcy z Basildon, którzy nie mają oczywistych źródeł finansowania, nie zostają przed dwudziestym szóstym rokiem życia właścicielami nocnych klubów bez wsparcia inwestorów. Jednak takie miejsce jak Nefertiti – lokal z tańcami erotycznymi na kolanach klientów, błyskami fleszy, wrzawą i paparazzi pod drzwiami – to licencja na druk pieniędzy. A jeśli nie na druk, to przynajmniej na przepierkę. Dlatego właśnie Tony zawsze tak zabiega o to, by było o nich głośno w gazetach, dlatego zwabia do lokalu chciwych dziwkarzy ze świata sportu, popu i telewizji, przekupując ich darmowymi drinkami i dziewczynami w salonikach dla VIP-ów na całą noc. Zdobądź reputację miejsca, w którym bywają utracjusze, a nikt nie będzie kwestionował twoich twierdzeń na temat ich wydatków, bo w brukowcu „The Sun” wszyscy codziennie czytają o tej szaleńczej rozrzutności i wiedzą, że piłkarze są głupi. Duże kluby w mieście z łatwością mogą zarobić pół miliona w sobotnią noc na alkoholu wartym ze dwadzieścia tysięcy, chociaż właściwie przekazują inny towar, w zamian za pieniądze oczywiście.

No i proszę: Lisa kończy liczenie i potwierdza to, co już i tak wiedziała. W torbie jest sto osiemdziesiąt pięć tysięcy funtów, mniej więcej z dokładnością do paru stów, w pięćdziesiątkach i dwudziestkach. I w poniedziałek rano ta forsa pójdzie do banku, a stamtąd do legalnego obiegu.

Ostatni raz rozgląda się po biurze. Teraz musi już tylko zanieść forsę do zatopionego w cemencie sejfu, ukrytego w szafie magazynku w suterenie, ostatni raz przebiec wzrokiem cały lokal, a potem będzie mogła go wreszcie zamknąć i zostawić sprzątaczkom. Nawet lubi tę nocną porę, pomimo zapachu rozlanych drinków, potu i poppersów, smętnej woni spermy, która dolatuje z pokojów na tyłach. Lubi widzieć w rzęsistym świetle, że to miejsce, uważane przez klientów za baśniową krainę, tworzą lustra i dym. Niby aksamitne ławy, w rzeczywistości z nieprzemakalnego nylonu, podświetlany parkiet taneczny, czarny od lepkiego brudu, zdobione lustra w stylu Ludwika XV, których ramy wykonano z najczystszego polistyrenu. Nawet sama Nefertiti, z czarną, równo obciętą grzywką, złotym pastorałem, cyckami wystawionymi ku facetom, została odlana z kamieniopodobnej żywicy w fabryce w Guiyang. Lisa gasi światła w biurze, przekręca klucz w drzwiach i rusza w dół po schodach.

Bary mieszczą się wzdłuż korytarza o ścianach z pomalowanej na biało cegły, gdzie wiszą ciemnoniebieskie aksamitne zasłony, obszyte na dole złotymi frędzlami. Wszystkie na długich karniszach, które pozwalają personelowi odcinać poszczególne pomieszczenia, w celu ochrony prywatności, albo przesuwać obszar dla VIP-ów zgodnie z potrzebą tłumu będącego w środku, a nawet odcinać wszystkie przestrzenie naraz. Reputacja klubów nocnych opiera się na tym, że klient ma wrażenie bycia w tłumie, a w Nefertiti można zrobić tłum z kilkudziesięciu osób, jeśli zachodzi taka potrzeba. Lisa idzie przez korytarz, sprawdzając po drodze każde pomieszczenie, by się upewnić, że nikt się tam nie zawieruszył ani nie leży nieprzytomny za kanapą, i gasi kolejno światła. W połowie korytarza orientuje się, że nie jest sama.

Coś się dzieje w sali Luksor. Słychać, że coś się porusza, miarowo i energicznie. Czyżby ktoś się tam pieprzył? Ale kto? Jacyś maruderzy? Ktoś z jej personelu, zamierzający pokazać szefom, że ma ich gdzieś?

Zwalnia kroku, stara się iść jak najciszej. Korytarz ma na podłodze grubą czarną wykładzinę ze złotym brzegiem, upstrzoną wzorkiem z gwiazdek, które dobrze ukrywają liczne ślady grzechów. Gdy Lisa podchodzi bliżej, jest już mniej pewna, że chodzi o seks. Z sali dobiegają pochrząkiwania i westchnienia oraz jęki, a oprócz tego ściszone śmiechy i szmer rozmów, jakby osoba wydająca w tle odgłosy dostarczała rozrywki jakiemuś towarzystwu. Kiedy Lisa jest już blisko kurtyny zasłaniającej wejście, zaczyna się skradać, a potem przywiera do ściany i zagląda przez szparkę.

Sala Luksor jest udekorowana na czarno i czerwono, w ciemnych kolorach, które kryją brud. To dobrze, bo nigdy nie da się odszorować tego, co wypływa z ust mężczyzny leżącego na podłodze.

W sali Luksor znajduje się sześć osób. Mężczyzna, który leży na podłodze nieruchomo, jakby dawno już przestał ochraniać wrażliwe partie ciała, a twarz ma tak spuchniętą, że własna matka by go nie rozpoznała. Tony Stott, szef Lisy, ważniak, wunderkind, cztery lata młodszy od niej i miliony funtów bogatszy, w modnym garniturze, ze złotymi spinkami, świeżo ogolony nawet tak późną porą, o mocno kręconych włosach ostrzyżonych tuż przy skórze. Jest też kobieta, której Lisa nigdy wcześniej nie widziała, ubrana w dyskretny szary kostium. Jego krój wskazuje, że nie został nabyty w Debenhams. Oprócz nich o wiele starszy mężczyzna, pewnie dobrze po pięćdziesiątce, w ciemnym wełnianym płaszczu, jakby był na pogrzebie. Ta trójka stoi przy barze z otwartą butelką Rémy Martin i popija koniak z kieliszków, patrząc, jak Malik Otaran i Burim Sadiraj kopią i kopią, i kopią. Lisa patrzy i widzi, że głowa leżącego z trzaskiem w szyi odskakuje do tyłu. Strumień krwi tryska z jego zmiażdżonego nosa, piękny w swej elegancji. Malik staje na jednej nodze, a drugą unosi do wysokości kolana, po czym z całą siłą ją opuszcza.

Lisie wyrywa się cichy okrzyk.

W sali Luksor zapada cisza. Na twarzach obecnych zastygają uśmiechy, źrenice pozostają rozszerzone z podniecenia, pięć głów obraca się w kierunku Lisy.

Biegnie do wyjścia. Wie, że od tego zależy jej życie.

ROZDZIAŁ 2

Jest wspaniałym kotem. Smukłym, czarnym i zawadiackim, z wielkimi wampirzymi kłami, które wystają niemal poniżej brody. Zielone oczy i zakręcony ogon zdradzają domieszkę orientalnej krwi, a poszarpane lewe ucho świadczy o skłonności do bójek.

Dzisiaj wizytuje swoje terytorium, manifestuje dominację. Jest przywiązany do tego domu od tak dawna, że nikt już nie pamięta, kto go tu sprowadził i czy w ogóle ktoś to zrobił. Niektórzy mieszkańcy przeganiają go pełnym złości sykaniem, bojąc się jego wdzięku pantery i nieruchomego spojrzenia, inni, gruchając i mrucząc z podziwu, porywają go w ramiona, szykują mu ciepłe posłanka i szlochają, kiedy, prędzej czy później, muszą go opuścić. Od kiedy tu zamieszkał, przez dom przy Beulah Grove przewinęło się dwudziestu sześciu lokatorów, a on nigdy nie był aż tak głodny, by sam musiał się stąd wyprowadzić. Nosił wiele imion, obecnie zaś zwie się Psychol.

Staje w oknie – Kochanek otworzył je na oścież, bo duchota i skwar w pokoju są tak straszne, że boi się zawilgocić wnętrze swoim potem – i lustruje wzrokiem przestrzeń, a potem skacze na oparcie fotela, na którym siedzi dziewczyna. Nachyla się i wącha jej rude włosy, dotyka jej ucha swoim wilgotnym noskiem. Urażony brakiem reakcji, podnosi pyszczek i patrzy na mężczyznę. Mruga.

Kochanek szlocha. Siedzi na składanym krześle pod przeciwległą ścianą, z twarzą ukrytą w dłoniach, i kiwa się. Łzy za każdym razem przychodzą szybciej. Dawniej mijało kilka godzin – a nawet dzień lub dwa – zanim opanowała go rozpacz, więc mógł napawać się towarzystwem, upajać romansem; trzymać dziewczynę za rękę i gładzić ją po policzku, czerpać przyjemność z bycia razem. Jednak każde kolejne zdarzenie wydaje się mniej rozkoszne od poprzedniego, zdaje się mijać tak szybko, że prawie od razu po samym zajściu znów dopada go tęsknota, samotność przewala się nad jego głową jak fala.

Teraz się kaja, jak zawsze.

– Przepraszam – mówi, a to słowo, słone, staje mu w gardle. – Och, Nikki, przepraszam. Tak mi przykro. Ja wcale nie chciałem.

Ona nie odpowiada. Patrzy ponad jego ramieniem, wzrok ma nieobecny, usta rozchylone, minę lekko zaskoczoną.

– Ty po prostu… Bałem się, że znów zamierzasz odejść. Bo wiesz, ja nie mogę tego znieść. Nie mogę tego wytrzymać. Jestem taki samotny.

Nadal szlocha. Pochłania go użalanie się nad sobą, zżera pustka własnej egzystencji. W moim życiu jest mnóstwo jałowej krzątaniny, myśli. Robię różne rzeczy, działam, pomagam i organizuję, ale w końcu zawsze jest tak samo. Tylko ja. Ja, całkiem sam, a świat kręci się dalej, jakbym nigdy nie istniał. Nawet by nie zauważyli – nikt z nich – przez wiele miesięcy, gdybym zniknął. W takich rodzinach jak moja, niezamożnych, po rozpadzie małżeństw, z rodzeństwem spokrewnionym tylko w połowie, z domem pękającym w szwach od natłoku ludzi, oddalamy się od siebie, kiedy ktoś wyjeżdża. Nie rozmawiam ze swoim przyrodnim bratem ani siostrami między końcem jednego a drugiego roku, tylko wpadam na nich czasem, kiedy wracam w rodzinne strony na Boże Narodzenie. Najgorsze jest to, że matka zawsze wydaje się zaskoczona, kiedy słyszy mój głos w słuchawce, chociaż dzwonię do niej regularnie jak w zegarku, w pierwszą niedzielę każdego miesiąca, kiedy w BBC leci program Songs of Praise. Nie zauważyliby. Nikt by nie zauważył. Zniknąłbym w chmurze dymu i trzeba by po mnie to ohydztwo posprzątać dla kogoś, kto czeka następny w kolejce.

Podnosi wzrok i patrzy na Nikki, źródło swojego cierpienia. Ładna dziewczyna. Nie zjawiskowa, nikt by nie powiedział, że za wysokie progi dla niego, chociaż pewnie wiele osób uniosłoby brwi ze zdziwienia z powodu różnicy wieku. Zawsze tylko tego chciałem, myśli. Miłej dziewczyny. Nie miałem wielkich ambicji, nie pragnąłem gorącej namiętności, jaką pokazują na filmach, szampana ani róż. Chciałem tylko kogoś, kto ze mną zostanie, kogoś, kto nie odejdzie.

Kot stoi teraz przy szafie, wącha szparę między podwójnymi drzwiczkami. Kochanek zrywa się z miejsca i przegania kota, klaszcze i syczy, zwierzę zaś pręży się, a potem ze złowrogim miaukiem daje susa na łóżko i wyskakuje przez okno. Kochanek zastanawia się, czy nie zamknąć okna, żeby kot znów nie wlazł do środka, ale przy tym upale w pomieszczeniu panuje potworny zaduch, więc zachodzi obawa, że zapachy, które w nim powstają, mogą rozejść się po całym domu. Ociera słoną twarz rękawem i stara się wziąć w garść. Możemy przynajmniej spędzić miły wieczór, myśli, oglądając się na swoją milczącą towarzyszkę. Wypiję kieliszek wina, potrzymam ją za rękę. Może będzie chciała obejrzeć ze mną film, zanim zaczniemy.

Jej prawa ręka, trącona przez przebiegającego kota, zsuwa się nagle z podłokietnika i zwisa swobodnie, nieruchoma i miękka. Jaka ładna dłoń, myśli, paznokcie zawsze czyste i starannie opiłowane. Zauważyłem to już, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Zawsze chciałem ująć tę rękę, poczuć tę gładką skórę pomiędzy swoimi dłońmi.

No, ale jeśli nie teraz, to kiedy. Chwyta składane krzesło i ustawia obok fotela. Zabawne, myśli. Wydaje się mniejsza niż przedtem. Delikatniejsza, bardziej krucha. Wygląda, jakby potrzebowała mojej ochrony. Układa przedramię dziewczyny z powrotem na podłokietniku i idzie do kuchennej szuflady po nożyczki. Przecina bardzo powoli i ostrożnie grubą srebrną taśmę otaczającą szyję dziewczyny, a potem zdejmuje z jej głowy mocną przezroczystą torbę, którą przylepiec przytrzymywał. Uważa przy tym, by nie potargać ślicznych włosów. Później ją wykąpie. Zdejmie z niej poplamione ubranie, wypierze w pralce, nałoży szampon na zapocone pukle i rozczesze je, obsypie ciało zasypką dla niemowląt. Przy takim upale wszystko migiem wyschnie.

– Gotowe – mówi łagodnie i składa czuły pocałunek na skroni, w której już nie bije puls. Siada i unosi szybko dłoń dziewczyny do swych ust. – Gotowe – powtarza i ujmuje tę dłoń między swoje większe, bardziej szorstkie dłonie, jak zawsze sobie wyobrażał. – To miłe, prawda? – pyta retorycznie.

ROZDZIAŁ 3

Pomimo duchoty i upału ma na sobie rozpinany sweter, który cuchnie tytoniem, smażeniną i tymi ciemnymi bruzdami na ciele, do których nigdy nie dociera powietrze. Jego łysina jest zaakcentowana przez pokrytą łupieżem „pożyczkę”, a oczy skrywają się za brudnymi szkłami okularów. W dodatku jest tak gruby, że brzuch wylewa mu się nad paskiem i pod nim, wygląda to, jakby miał drugi tyłek z przodu. Oddycha ze świstem, kiedy wolno pnie się po frontowych schodach, a rozmiary jego brzuszyska sprawiają, że schodki zaprojektowane jako pełna wdzięku dekoracja majętnego domu wydają się wąskie i nędzne.

Ten chrapliwy oddech, myśli Collette. To nie tylko z powodu tuszy. Chodzi o coś więcej. Jest podniecony. Zadowolony z siebie. W tych mozolnych oddechach czuć… żądzę. Wyczuwam ją. Sposób, w jaki zmierzył mnie wzrokiem na schodach; nie tylko sprawdzał, czy robię przyzwoite wrażenie, ale też oceniał moje cycki.

Niecierpliwie odsuwa od siebie tę myśl. Weź się w garść, Collette. Co cię to obchodzi? Obmierzły podniecony staruch: chyba już do tego przywykłaś, no nie?

Kamienicznik zatrzymuje się na małym podeście przed drzwiami wejściowymi, by odpocząć. Gapi się, oparty ręką o ścianę. Collette poprawia na ramieniu torbę Adidasa, umożliwiając sobie dyskretne naciągnięcie szala na dekolt w rozpiętej koszuli. Jest ubrana na tyle skromnie, na ile pozwala upał, ale nagle uświadamia sobie z zażenowaniem, że wilgotne ubranie przywiera jej do skóry.

Facet bierze kilka oddechów, zanim się odezwie.

– Jeszcze nikogo się nie spodziewałem – mówi, najwyraźniej przekonany, że oferuje jej jakieś wyjaśnienie.

Ona stoi i czeka, nie bardzo wiedząc, co ma na to odpowiedzieć.

Torba jest ciężka, więc chciałaby, żeby po prostu ruszył gdzie trzeba, a wtedy ona mogłaby zrzucić ciężar na podłogę i odprężyć ramię.

– Zwykle ludzie zgłaszają się dopiero następnego dnia – mówi. – Albo wieczorem. Po ukazaniu się ogłoszenia. A nie godzinę po. Zaskoczyła mnie pani.

– Przepraszam – bąka, chociaż właściwie nie wie za co.

Facet wyjmuje z kieszeni swetra klucz, okręca go na zawieszce wokół palca wskazującego.

– Na szczęście i tak byłem na miejscu. Miałem trochę roboty na dole. Problem w tym, że pokój jeszcze nie jest przygotowany. Zamierzałem ściągnąć sprzątaczkę, ale sądziłem, że mam na to cały dzień.

– Och, nic nie szkodzi – zapewnia Collette. – Dobrze sobie radzę ze sprzątaniem. Jest tam odkurzacz, prawda? Znaczy w domu?

Facet ma mokre usta. Cmoka nimi, mają wstrętny niebieskaworóżowy odcień.

– Jasne – mówi. – Mamy jeden. Ale nie w tym rzecz.

Odwraca się, by włożyć klucz do zamka. Drzwi są ciężkie, z dwiema szybkami, wytrawionymi we wzór z liści bluszczu, wpuszczającymi światło do holu. To szykowne drzwi, na miarę aspiracji pnących się w górę wiktoriańskich mieszkańców, ale marne zabezpieczenie jak na podupadający dom z umeblowanymi pokojami do wynajęcia.

– Chodzi o tę ostatnią lokatorkę. Zwiała, nie płacąc czynszu, i zostawiła swoje rzeczy.

– Och – rzuca Collette.

– Co tu dużo gadać, musiało jej się bardzo spieszyć. Bo zostawiła chyba wszystko. Trzymałem to tak długo, jak tylko mogłem, ale nie jestem przecież organizacją dobroczynną.

– Nie – przyznaje Collette. – Jasne, że nie.

– No więc pokój trzeba opróżnić z rzeczy. Od razu uprzedzam.

– Mmm – mruczy niepewnie Collette. – Miałam nadzieję, że wprowadzę się już dziś.

– No, ale wówczas nie miałbym czasu na sprawdzenie pani referencji – zauważa z zadowoleniem mężczyzna. – Prawda?

– No tak.

Collette żałuje, że weszła za nim do holu. Panuje w nim potworny zaduch, nawet przy otwartych drzwiach. Smród z ciuchów grubasa bucha ku niej przy każdym jego ruchu. Collette zagląda w mroczne wnętrze i widzi poplamiony szary dywan, podręczny stolik zarzucony korespondencją oraz płatny aparat telefoniczny na ścianie. Od lat takiego nie widziałam, myśli. Ciekawe, ile on z niego wyciąga miesięcznie?

Kropla potu wydostaje się jej spod paska torby na ramieniu i ścieka w przedziałek między piersiami. Zza drzwi po lewej stronie, ku jej zaskoczeniu, dobiegają dźwięki skrzypiec, na których ktoś gra jakiś klasyczny utwór. Tego się nie spodziewała. Jeśli już oczekiwałaby muzyki, to stawiałaby na hip-hop.

– Ale ja bardzo bym nie chciała wydawać pieniędzy na hotel – mówi.

– Nie ma pani jakichś znajomych, u których dałoby się zatrzymać?

Collette z góry przygotowała sobie opowiastkę.

– Nie. Przez kilka ostatnich lat mieszkałam w Hiszpanii. Urwał mi się kontakt z wieloma osobami. Ale moja mama jest w szpitalu i chcę być blisko niej. Wie pan, jak to jest, człowiek wraca i okazuje się, że właściwie już nikogo nie zna. Sam pan wie, jak w Londynie ludzie wciąż się przenoszą z miejsca na miejsce. Straciłam kontakt ze znajomymi ze szkoły, a żadnej rodziny nigdy nie miałam. Byłyśmy z mamą całkiem same…

Urywa i w sposób przećwiczony w ciągu ostatnich kilku lat przed licznymi lustrami podnosi na niego wielkie zbolałe oczy. To spojrzenie pomagało jej już w trudniejszych sytuacjach i było skuteczniejsze niż inne chwyty.

– Przepraszam – rzuca na zakończenie. – Nie chce pan słuchać o moich kłopotach.

Kłamać jest łatwo. To bardzo proste, jak ktoś się już wciągnie. Wystarczy mówić pewnie, co ma się do powiedzenia, starając się, by było jak najbliższe prawdy, wyglądać bezradnie i znaleźć pretekst, by jak najszybciej urwać temat. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków ludzie łapią się na to, co im powiesz.

Kamienicznik wydaje się bardzo rad. Myśli, że ma mnie na widelcu, stwierdza w duchu Collette. Uważa, że mnie rozgryzł. Podkręcałby wąsa z zadowolenia, gdyby go miał.

– No cóż… – W jego głosie brzmi namysł. – Przykro mi to słyszeć.

– To nie pański problem – przyznaje pokornym tonem Collette. – Ale w związku z tą sytuacją… no wie pan… nie mam żadnych referencji, bo zanim wyjechałam, mieszkałam tylko w swoim domu.

– Co pani robiła w Hiszpanii?

Częstuje go przygotowaną zawczasu historyjką, której nikt nigdy nie chce słuchać.

– Wyszłam za mąż. Miał bar na Costa del Sol. Idiotka ze mnie… W każdym razie teraz jestem tutaj, bez męża. Tak to już bywa w życiu.

Mierzy ją wzrokiem, namyśla się. Za szkłami okularów zapalają się znaczki funta.

– Chyba możemy dojść do porozumienia – oświadcza.

Kogo próbujesz nabrać? Jesteś właścicielem kamienicy, który ogłasza się w kioskach z gazetami, a za wynajem swoich pokoi bierze forsę wprost do łapy. Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek sprawdzał czyjeś referencje, byle czynsz płacono na czas. Oczywiście, że możemy dojść do porozumienia.

– Może wpłaciłabym panu kaucję za miesiąc ekstra? – proponuje, jakby ten pomysł właśnie wpadł jej do głowy. – Myślę, że byłoby mnie na to stać. Mam trochę oszczędności. Przynajmniej udało mi się coś odłożyć, nawet jeśli moja godność pozostała w Torremolinos.

Patrzy na nią z zadowoleniem, a potem drapieżnie.

– Wie pani, że trzeba zapłacić kaucję za pierwszy i ostatni miesiąc oraz kaucję za ewentualne straty?

– Tak sądziłam – odpowiada spokojnie Collette i patrzy na tłustą plamę na ścianie, na wysokości swojej twarzy.

Ktoś – ludzie – najwyraźniej wymacuje sobie tutaj drogę w ciemności, opierając dłoń, żeby utrzymać równowagę. Założę się, że żadna z tych żarówek nie działa.

– No to może obejrzy pani sobie tę kawalerkę – proponuje właściciel.

· · ·

„Kawalerka” to za dużo powiedziane, ale spodziewała się czegoś takiego, bo znalazła ogłoszenie w kiosku, nagryzmolone na przybrudzonym kartoniku, a nie błyszczące zdjęcie w witrynie agencji nieruchomości. Northbourne szybko zyskuje na statusie, ale miejskie dotacje nie dotarły jeszcze tak daleko na południe, więc na tych wiktoriańskich ulicach stoją domy, gdzie nadal goszczą ściany z gipsu, dwupalnikowe kuchenki i zastawione rowerami korytarze.

No, ale przynajmniej pokój jest całkiem spory. Znajduje się od frontu i pewnie kiedyś pełnił funkcję salonu. Jednak cuchnie. To zastarzały smród, który powstał po fali upałów, gdy duże przesuwane okno wychodzące na ulicę było szczelnie zamknięte, a sterta skotłowanych ubrań poprzedniczki leżała w kącie pokoju. Ale, jak zauważa Collette, przyczyniły się do niego również produkty żywnościowe leżące na blacie po lewej stronie. Torba z ziemniakami, które zmieniały się w ciemną breję, połówka cebuli, kawałek sera, otwarty słoik niebieskawych korniszonów i piętka chleba, ledwie rozpoznawalna pod kożuchem włochatej pleśni. W zlewie ktoś zostawił miskę i kubek zalane wodą, która nabrała zapachu ścieku. Kap, kap, kap, dochodzi z kranu.

Właściciel ma chociaż tyle przyzwoitości, by wyglądać na zmieszanego.

– Jak już wspomniałem, nie zdążyłem jeszcze tu posprzątać.

Collette rzuca torbę na podłogę, zadowolona, że może się od niej uwolnić po kolejnej podróży, podczas której wciąż kurczowo ją trzymała, bojąc się nawet na chwilę spuścić z oczu. Bez niej byłaby załatwiona na amen, ale serdecznie ma już dość jej widoku.

– Gdzie jest łazienka? – pyta.

Wiedziała, że nie ma co liczyć na luksus posiadania własnej łazienki w „kawalerce” znajdującej się w tych okolicach, więc cieszy się, że zawsze miała silny żołądek i względnie słaby odruch wymiotny, ponieważ jest już zmęczona ucieczką. Stara się przekonać samą siebie, że wcale nie jest tak źle. Wystarczy, że otworzysz na chwilę okno, wyrzucisz wszystko do śmieci, zapalisz kilka świeczek zapachowych – przecież nie zostaniesz tu na zawsze. Tylko do czasu, kiedy zrobisz, co do ciebie należy. No, ale Bóg jeden wie, co kryje się w lodówce…

– Więc inni ludzie… – mówi. – Kto jeszcze tu obecnie mieszka?

Kamienicznik znacząco wybałusza oczy, by dać jej do zrozumienia, że pytanie jest niegrzeczne.

– Skoro mam dzielić z kimś łazienkę, chętnie się dowiem, kto to jest – dodaje Collette.

– Och, proszę się nie martwić – uspokaja ją Kamienicznik. – To miły, spokojny mężczyzna, Gerard Bright. Chyba niedawno się rozwiódł. Nauczyciel muzyki. Pozostali też są nieszkodliwi. Żadni tam narkomani czy coś, jeśli to panią niepokoi. Zresztą będzie pani dzielić łazienkę tylko z panem Brightem. Ci na górze mają własną, też wspólną.

Powłócząc nogami, Kamienicznik podchodzi do okna, odsuwa zaciągnięte do połowy poliestrowe firanki i podnosi dolną część okna. Collette z zadowoleniem zauważa, że łatwo mu to przyszło, jakby prowadnica została niedawno naoliwiona. Większa ilość światła nie sprzyja jednak widokowi, który ma przed sobą. Wszystkie powierzchnie są pokryte kurzem, a skotłowana pościel wygląda na brudną i zniszczoną.

– Przyślę kogoś, by to wszystko spakował – mówi Kamienicznik i pobrzękuje kluczami. – To nie powinno zająć dużo czasu.

Collette przycupnęła na poręczy fotela – nie chce w nim usiąść, dopóki dokładnie go nie obejrzy – i wsuwa torbę za stopy.

– Nie trzeba. Sama się wszystkim zajmę. Wystarczy mi parę worków na śmieci i odkurzacz.

Właściciel unosi brwi.

– O, przepraszam – mówi Collette. – Nie pomyślałam. Chyba że… pan sam… – Machnięciem ręki ogarnia cały ten porzucony śmietnik, maleńki telewizor, stertę sukienek z supermarketów.

Facet robi tak oburzoną minę, że ona od razu wie, że właśnie to planował, a teraz, kiedy ta możliwość została mu odebrana, jedyne wyjście to udawać obrażonego. Collette patrzy na niego niewinnie.

– No bo… pewnie niektóre z tych rzeczy mogłyby trafić do sklepu organizacji charytatywnej.

– Wątpię – prycha właściciel, odwracając się.

– No więc… – Torba wypala dziurę w jej kostce. Collette chce mieć trochę spokoju, przestrzeń, żeby pozbierać myśli i schować co trzeba. – Więc jak będzie?

Widzi, że jest zaskoczony. O cholera, pomyślał, że składam mu niestosowną propozycję! Chłopie, spójrz na siebie. To zadziwiające, ale niektórzy faceci uważają się za bosko przystojnych, nawet gdy stoją przed lustrem.

– Z pokojem – dodaje pospiesznie. – Mogę go zająć?

Kamienicznik wie, że jest górą. Nikt nie pali się do zajmowania pokoju, po którym walają się cudze brudne majtki i naczynia, jeśli tylko ma jakieś inne możliwości.

– To zależy – rzuca.

Nie ma mowy, myśli Collette.

– Wobec braku referencji będę wymagał większej kaucji. No, wie pani. Jako zabezpieczenia. Nie jestem organizacją charytatywną. I tak już straciłem miesięczną zapłatę przez to… – Wskazuje na pokój, na dowody pospiesznej wyprowadzki.

Collette mruga: raz, dwa. Czeka.

– I nie przyjmuję czeków – zaznacza właściciel. – Chcę kaucję w gotówce. I czynsz też. Mam już dość czeków bez pokrycia.

– Nie ma sprawy – mówi Collette. – Tak się domyślałam. A więc kaucja za miesiąc ekstra panu nie wystarczy?

Facet stoi i udaje, że zastanawia się nad odpowiedzią. Powinna przedtem mniej gadać o sobie. Pozwoliło mu się to zorientować w jej nikłych możliwościach.

– Za sześć tygodni – rzuca wreszcie Kamienicznik. – Oprócz normalnej kaucji. I czynsz płatny z góry.

– A więc to będzie… – mówi Collette i rozważa sprawę.

Ma w staniku odliczone dwa tysiące, które wyjęła z torby dziś rano w pokoju hotelowym. Nie sądziła, że może potrzebować więcej, nawet na tym rynku.

– Dwa tysiące sto – kwituje właściciel. – I nie wprowadzi się pani, póki nie dostanę tej sumy.

Collette bierze głęboki oddech. W porządku, mówi sobie w myślach. Nie napadnie cię. Nie w swoim własnym domu. Ale, o rany, zachowuje się, jakby Paryż w porównaniu z tym to była jakaś dziura.

– Teraz mogę dać panu dwa tysiące. Po resztę muszę pójść jutro do bankomatu.

Grubas przejeżdża językiem po wargach i przestępuje z nogi na nogę. Forsa najwyraźniej działa na niego niemal erotycznie. Patrzy na Collette, przymrużając powieki, i znów oblizuje usta.

Ona wstaje i odwraca się do niego plecami. Nie ma ochoty zbliżać ręki do swego biustu na oczach tego brudnego starego zbereźnika. Ale pokój jest doskonały. Pod każdym względem trudny do namierzenia. Nikt z dawnego życia nie poszukiwałby jej tutaj, a ona potrzebuje tego miejsca, potrzebuje czasu na przegrupowanie, zajęcie się Janine i zastanowienie się nad kolejnym krokiem.

Banknoty są ciepłe, nieco wilgotne po kontakcie z jej rozpaloną od upału, spoconą skórą. Odwraca się i podaje pieniądze właścicielowi, a ten chwyta je pomiędzy kciuk i palec wskazujący, patrząc na jej twarz. Muszę wytrzymać to spojrzenie. Nie mogę pierwsza spuścić wzroku. Jeśli to zrobię, będzie wiedział, że on tu rządzi, i za nic się go nie pozbędę.

– Proszę o pokwitowanie – mówi.

· · ·

Collette zamyka drzwi i próbuje zablokować od środka lichy zamek yale, tak żeby z zewnątrz nie można było go otworzyć. Zabezpieczenie porusza się, ale nie zaskakuje. Collette czeka, z uchem przyciśniętym do drewnianych drzwi, nasłuchuje, czy właściciel odchodzi. Słyszy jednak, że sterczy w korytarzu za drzwiami, czuje ciężar jego mozolnego oddechu. Dopiero po minucie rozlega się szuranie jego kroków i grubas powoli zaczyna wspinać się na schody. Na każdym stopniu wydaje ciche stęknięcie.

Collette rozgląda się po swoim nowym domu. Pożółkłe, dawniej kremowobiałe ściany, cienkie poliestrowe zasłony w geometryczny wzorek, kolorowe kostki na niebieskim tle – pamięta taki z licznych jednogwiazdkowych hoteli, w których zatrzymywała się przez lata – rozgrzebane łóżko, fotel, mały stolik z laminatu pod oknem. Szczotka poprzedniej lokatorki leży na parapecie, pomiędzy zębami utkwiło kilka rudych włosów. Kto się wyprowadza, nie zabierając nawet szczotki? – zastanawia się.

Ktoś taki jak ty, odpowiada sobie. Przypomina sobie swój ostatni pokój w Barcelonie: ubrania, których nigdy już nie zobaczy, kosmetyki rozrzucone na blacie komody, książki, naszyjniki zwisające ze sztyftów wbitych w tył drzwi sypialni, odgłosy kawiarnianego życia dobiegające z ulicy na dole. Dzięki Bogu, że przynajmniej zostawiła torbę w schowku na stacji, bo jak zobaczyła Malika na ulicy przed domem, nie mogła ryzykować powrotu. Czuje, że łzy napływają jej do oczu. W końcu, kiedy upłynie termin płacenia czynszu, ktoś tam przyjdzie i wszystko wywali. Nikt nie będzie się zastanawiał, dokąd wyjechała, dlaczego zostawiła pokój w takim nieładzie. Odczuwa szczególne powinowactwo z lokatorką, która stąd zniknęła. Teraz sama należy do tego świata, w którym wszystko łatwo przychodzi i łatwo odchodzi, i tylko Tony Stott chce wiedzieć, gdzie ona jest.

Collette podchodzi do łóżka i ściąga pościel. Pachnie kimś obcym. Z okna pociągu widziała duży supermarket Asda w pobliżu. Kiedy trochę odsapnie, pójdzie tam i kupi dwie zmiany bielizny pościelowej. Może nawet sprawi też sobie nową kołdrę i poduszki.

Nie możesz wydać wszystkiego, myśli automatycznie, tak jak za każdym razem, gdy zaczyna od nowa. Nie przepuść tego. To wszystko, co masz, Collette.

Wyciąga torbę spod krzesła. Siada na łóżku i sprawdza, jak robiła to co godzinę, od kiedy uciekła na stację, czy zawartość nadal tam jest; wyjmuje trochę swoich rzeczy, które tam schowała na wszelki wypadek, i wykłada je, by zaznaczyć swoje terytorium. Kilka sukienek na ramiączkach, rozpinany sweter, japonki, kilka par majtek, kosmetyczka ze szczoteczką do zębów, tubka kremu do twarzy i mała kolekcja kredek do oczu z torebki podręcznej. Całe mienie, jakie udało jej się ocalić tym razem. Niewiele do pokazania jak na prawie czterdzieści lat życia, ale to lepsze niż brak życia.

Siada, a następnie kładzie się na prześcieradle nieznajomej. Na szczęście przynajmniej nie jest poplamione. Jednak nie może znieść cienkich, smutno wyglądających poduszek. Używa torby z resztą jej zawartości jako oparcia pod głowę. Jest twarde, nie ugina się. Kto by przypuszczał, myśli, że leżenie na stu tysiącach funtów może być tak niewygodne?

ROZDZIAŁ 4

Wszędzie wokół widać, że Northbourne idzie do przodu, choć wciąż ma daleką drogę przed sobą. Pojawiają się nowe punkty usługowe: delikatesy, w których sprzedaje się pomidory suszone na słońcu i ser cuchnący jak pot spod pachy, agent nieruchomości, który nosi jednosylabowe nazwisko i częstuje darmowym cappuccino klientów wyglądających dostatecznie bystro i dorośle, sprzedawca warzyw dbający o jakość towaru, kafejka ze stolikami na chodniku, ustawionymi w znacznej odległości od siebie, by zmieściły się między nimi wózki. Ale przede wszystkim Cher zauważyła, że pojawiły się nowe znaki. Jeden z nich widzi na słupie latarni na rogu Station Road i High Street, choć nie było go, gdy przechodziła tędy rano. Przystaje, by z trudem go odczytać, poruszając przy tym ustami.

W TEJ OKOLICY GRASUJĄ ZŁODZIEJEPILNUJCIE SWOICH RZECZY

Unosi brwi. Hm, taki napis na pewno świadczy o tym, że mieszkają tu teraz ludzie, którzy mają coś, co warto by ukraść. Cher instynktownie sprawdza kieszeń na piersi w dżinsowej kurtce, gdzie przechowuje pieniądze. Uśmiecha się, wyczuwając niewielką wypukłość. To był dobry tydzień. Ma na czynsz i jeszcze jej zostanie, a termin płatności upływa dopiero za trzy dni. Mogłaby nawet pozwolić sobie na kilka dni wolnych, pofarbować odrosty, zrobić manikiur. W drogerii na High Street jest seria nowych lakierów z brokatem. Mogłaby wpaść tam po drodze, kupić parę pilniczków i sprawić sobie dla frajdy taki lakier.

Poprawia na ramieniu plecaczek w kwiaty i skręca w High Street. To końcówka lunchu, więc na ulicy panuje stosunkowo duży ruch i z barków rozrzuconych pośród sklepów organizacji dobroczynnych unoszą się smakowite zapachy: curry, smażony kurczak, parówki w cieście, frytki z tanich knajp.

Cher wlecze się po chodniku; nigdzie jej się nie spieszy, w ogóle nic jej nie goni. Jednak jej oczy skryte za okularami przeciwsłonecznymi z Primarku są czujne, lustrują okolicę pod kątem ewentualnych okazji. Życie nie może polegać tylko na tym, że starcza na czynsz. Są większe potrzeby. W taki dzień jak ten trudno o tym pamiętać, ale nadchodzi zima – długie ciemne noce, dnie, w które głównie się śpi, bo jest za zimno, żeby wyjść z łóżka. Musi zacząć oszczędzać, żeby mieć na prąd i ogrzewanie – niektórych rzeczy po prostu się nie dostanie za darmo.

Przeczesuje wzrokiem ulicę. Tam gdzie kłębi się tłum, kryją się różne możliwości. Dziś zrobiła obchód lombardów na Tooting, Streatham i Norbury – nie potrzeba specjalnej ostrożności, wystarczy pewność siebie i zażenowana mina, talent do odgrywania zawstydzonej, spłukanej studentki, która wydała stypendium na gadżety i nie starczyło jej na jedzenie. Rzadko jednak działa w swoim rewirze, prócz okazjonalnych wypadów do Co-op, kiedy zapomni kupić kocie żarcie dla Psychola. West End, gdzie ludzie są rozkojarzeni i beztrosko obchodzą się ze swoimi gadżetami elektronicznymi, a ona jest jedną z tysięcy dziewcząt w krótkich spódniczkach, to zasobniejsze i bezpieczniejsze miejsce do pracy. Tylko ćpuny i inni ludzie zbyt wykończeni, zdesperowani czy zmęczeni, by ruszyć gdzieś dalej, działają we własnym rewirze. Mimo to automatycznie błądzi wzrokiem wokół, odnotowuje dostępne możliwości.

Przed Brasserie Julien – jednym z nowych przybytków, który bije po oczach mosiądzem, drewnem i marmurem w blatach stolików – zebrała się grupka Apetycznych Mamusiek. Nowa rasa mieszkanek Northbourne, wypchniętych z Clapham i Wandsworth, i Balham przez rosnące ceny, szukających tu stylowych domów do remontu, przy których znajdzie się miejsce na przeszklone kuchnie w dobudówce. Piją cappuccino w cieniu markizy, designerskie okulary przeciwsłoneczne mają zatknięte nad czołami niby opaski do włosów, za nimi stoi kilka wózków przystosowanych do joggingu, w których tkwią przypięte szelkami maluchy, a one rozprawiają głośno o tym, jaka to radość mieszkać w wielokulturowej okolicy. Ich torebki leżą bezpiecznie przy stopach, ale firmowa torba z White Company zwisa z tyłu jednego z wózków i wszystkie trzy ułożyły swoje iPhone’y na stoliku, niby plakietki identyfikacyjne. Tam leży dwieście funtów, myśli Cher. Wystarczy przewrócić jednego z tych dzieciaków i miałabym w ręku wszystkie ich produkty Apple’a, zanim zdążyłyby uratować swoje ekologiczne niskotłuszczowe batoniki jabłkowe. Chociaż ceny produktów Apple’a wciąż spadają, w miarę jak stają się coraz popularniejsze, i tak bardziej opłaca się je odsprzedawać niż inne gadżety, bo ludzie nadal myślą, że dzięki nim wyglądają zamożnie. Dlatego właśnie Cher wyspecjalizowała się w podkradaniu.

Idzie dalej, przechodzi obok wystawy sklepu Pomoc Starszym z zakurzoną kolekcją niechcianych bibelotów po zmarłych emerytach, mija biuro doradztwa personalnego z zamkniętymi żaluzjami, azjatycki sklep spożywczy, który oferuje chyba tylko kmin rzymski i mleko skondensowane. Przystaje przy witrynie Funky Uncles i widzi, że obrączka wysadzana brylancikami, którą sprzedała tam sześć tygodni temu, jest wystawiona za kwotę trzykrotnie większą od tej, jaką od nich otrzymała. Ale mnie wyrolowali, myśli. Jak będę starsza, sama założę lombard. To maszynka do robienia pieniędzy.

Przed nowymi delikatesami kobieta w wieku jej matki – znaczy w wieku, w jakim jej mama by była – zatrzymuje się na dźwięk dzwonka telefonu i sięga do torby na ramieniu. Wyciąga szybko aparat, odwraca się plecami do ulicy i zaczyna rozmawiać, zostawiwszy klapę torebki otwartą, niezabezpieczoną. Zupełnie jakby mnie kusili, myśli Cher, jakby słyszeli moje myśli.

Starsza pani w spłowiałej rdzawoliliowej peruce, dawniej pewnie kasztanowej, ciągnie za sobą wózek, a skórzany portfel wystaje z kieszeni tweedowego płaszcza, który ma na sobie pomimo upału. Bezbronne stworzenie, myśli Cher; przypomina się jej babcia, która przewróciła się na podłogę w Toxteth, biodro już nigdy się nie zagoiło. Łapie staruszkę za rękaw.

– Przepraszam panią.

Stara kobieta półprzytomnie patrzy na nią wyblakłymi niebieskimi oczami. Z jej górnej wargi i brody sterczą włoski przypominające druciki w bezpiecznikach. Cher uśmiecha się krzepiąco.

– Lepiej, żeby to tak pani nie wystawało – mówi. – Ktoś może to pani zwędzić.

Widzi, że kobieta z trudem usiłuje odgadnąć jej akcent. Kurde, myśli, jestem tylko z Liverpoolu. Nie z Newcastle czy coś takiego.

Wskazuje na portfel, czeka, aż kobieta spojrzy w to miejsce, widzi, że staruszka pojmuje, w czym rzecz, bo gmera sękatymi palcami przy kieszeni, by wepchnąć portfel głębiej. Nie chcę się zestarzeć, myśli Cher. Nic mnie nie zmusi do tego, bym tak żyła, cuchnąc sikami, z cyckami w okolicach kolan, nie mogąc się rozgrzać nawet w taki dzień jak ten.

Kobieta podnosi na nią wzrok i obdarza ją uśmiechem, który odsłania krzywe zęby.

– Dziękuję, kochanie – mówi z londyńskim akcentem, równie nieprzeniknionym i drażniącym dla ucha Cher, jak jej własny jest dla staruszki. – To było miłe z twojej strony.

– Nie ma za co – odpowiada Cher.

– Niewielu młodych ludzi obchodzą dziś takie rzeczy – ciągnie staruszka, a Cher uświadamia sobie, zbyt późno, że zawarła znajomość z gadułą. – Wszyscy się tak spieszycie. Dziwię się, że chciało ci się przystanąć… młodzi ludzie są tacy samolubni.

W miejsce krótkiego przebłysku wdzięczności w jej głosie pojawiła się nagana. O Boże, myśli Cher, nikt nie docenia dobrych uczynków.

– Za moich czasów szanowało się starych ludzi – ględzi staruszka. – A jak nie, to dostawało się w ucho.

Cher z trudem powstrzymuje przemożną chęć przewrócenia oczami.

– Już nie wolno tego robić. To wbrew prawu.

Stara kobieta zaciska usta tak, że przypominają odbyt kota. Nie jest żadną tam uroczą starszą panią. Nie jest jej babcią. Cher zawsze się zastanawiała, jak ludzie mogą wierzyć, że starszy wiek automatycznie obdarza świętością, skoro jednocześnie są przekonani – jeśli wierzyć frazesom wypowiadanym na pogrzebach – że tylko dobrzy umierają młodo.

– A szkoda – kwituje kobieta.

Cher korci, by wywrócić starej wózek, ale poprzestaje na tym, że mówi znacząco:

– Nieważne, nie ma za co dziękować. – Po czym odchodzi, kręcąc głową.

W tych czasach młodym trudno jest być górą. Potępiają cię, zarówno kiedy coś zrobisz, jak i kiedy nie zrobisz. Częstuje się jabłkiem z wystawy przed minimarketem Knossos, skręca za róg na Beechcroft Road i zdejmuje kurtkę. Dziś jest naprawdę gorąco. Za gorąco. Ma również ochotę zerwać z głowy perukę, ale jest na to zbyt ostrożna. Nigdzie w Anglii nie ma odpowiedniej zabudowy na taki upał. To głupie, że musi iść całą tę drogę, żeby wrócić mniej więcej tam, skąd zaczęła. Gdyby udało jej się przejść przez ten łańcuch na stacji, byłaby w domu w minutę. W płocie ogrodu jest nawet dziura, która prowadzi prosto na nasyp.

Beechcroft Road jest zastawiona kontenerami na gruz. Aż cztery stoją rzędem wzdłuż niespełna stumetrowej uliczki, a cegły i laminowane szafki kuchenne wraz z zawartością świadczą o przybyciu speców od renowacji domów. Cher, mijając kontenery, omiata je wzrokiem w poszukiwaniu czegoś użytecznego, ale widzi tylko gruz i jakiś chodnik w koszmarny wzór. Kiedyś zauważyła piękny perski dywan w kontenerze na Kensington High Street, ale nie miała jak zabrać go do domu.

Telewizor, myśli. To by mi się naprawdę przydało. Gdybym miała telewizor, nie musiałabym tak często wychodzić. Najwięcej kosztują właśnie wyjścia. W tym mieście nie da się zrobić nic bez pieniędzy, chyba że jesteś gotowa zapłacić w inny sposób.

Przechodzi przez jezdnię na przeciwległy chodnik, żeby skręcić w Beulah Grove. Ta strona ulicy jest cała skąpana w słońcu, więc to tak jakby się weszło prosto do pieca. Pospiesznie skręca za róg, idzie na zacienioną stronę ulicy, nagle zdając sobie sprawę, że ma całkiem spierzchnięte usta. Jedno z dzieciaków państwa Bufonów – Celia, Delia, Amelia czy inna Srelia – porzuciło różowy rowerek u stóp schodów pod numerem dwudziestym pierwszym. Mogłabym go zabrać, myśli Cher. Pewnie dostałabym za niego w Royal Oak ze dwadzieścia funtów. Niektórzy ludzie nie mają pojęcia, że się urodzili. Niektórzy zasługują na to, by ich oskubać.

Idzie dalej, zatrzymuje się przed swoimi schodami, szukając kluczy, i zerka na dół, by sprawdzić, czy porusza się firanka w oknie sutereny. Jeśli Vesta wróciła z wakacji, będzie wyglądać przez okno: ona zawsze wygląda, stoi na straży życia przepływającego za jej oknem. Ale nie ma żadnego ruchu. Cher wzrusza ramionami. Niedługo wróci, na pewno. Wbiega po schodkach prowadzących do drzwi wejściowych.

Czuje zapach właściciela, zanim go słyszy. Jest pewna, że był tu dzisiaj, poznaje po woni, którą po sobie zostawił: woda Old Spice i odświeżacz powietrza Febreze, a pod tym wszystkim coś serowatego, starego i zgniłego. Ostatnio zrobiło się jeszcze gorzej. Jego zapach zdaje się unosić we wspólnych częściach domu, nawet jeśli przez cały dzień nie widziała śladu jego obecności. Cholera, myśli i jak najciszej zamyka drzwi. Termin zapłaty czynszu upływa dopiero pod koniec tygodnia, co nie znaczy, że on nie może wpaść „sprawdzić”, co u niej, dysząc przy tym i próbując łypnąć na jej sutki.

Słyszy jego głos, deski na podeście schodów na górze skrzypią pod jego ciężarem. Rozmawia z Hosseinem. Przydybie ją przy drzwiach wejściowych, będzie musiała znosić jego pełne seksualnych podtekstów uwagi, znaczące uśmieszki. Cher ogląda się na drzwi. Jest prawie u podnóża schodów, więc nie zdąży się wymknąć. Już widzi czubki sportowych butów właściciela na najwyższym stopniu. Zauważy ją, jak będzie w połowie schodów, i nie uda jej się zwiać.

Patrzy na swoją rękę i widzi, że klucz Nikki nadal tkwi na kółku. Tylko trzy kroki dzielą ją od drzwi tej kawalerki. Cher podchodzi do nich na palcach, wkłada klucz do zamka, przekręca go i wślizguje się do środka.

ROZDZIAŁ 5

Collette zostaje wyrwana ze snu przez dźwięk klucza obracającego się w zamku. Zamierzała poleżeć sobie tylko przez parę minut, ale była tak zmordowana, że zapadła w głęboką, czarną nieświadomość. A teraz znów się przebudziła, otumaniona, ze starganymi nerwami. Wierzgając, przesuwa się po tym dziwnym łóżku aż do wezgłowia, z torbą przyciśniętą do piersi, jakby dla osłony przed kulą. O Boże, o Boże, myśli, jak myślała w ciągu ostatnich trzech lat, za każdym razem, kiedy była zaskakiwana, znaleźli mnie! Znaleźli mnie i jestem już martwa.

Drobna postać wsuwa się do pokoju. To dziewczyna: miedzianoblond włosy, przewieszony przez ramię plecak w kwiatki, skóra przyciemniona jak u egipskiej mumii. Zamyka drzwi, odwraca się i na widok Collette wydaje okrzyk zdziwienia.

– Ojej! Co ty tu robisz, do kurwy nędzy? – mówi z liverpoolskim akcentem, piskliwym głosem kogoś, kto jeszcze nie całkiem przywykł do swoich hormonów.

Collette nie może wydobyć głosu. Czuje, jak serce tłucze jej się w piersi, i z trudem oddycha.

– To jest pokój Nikki – informuje dziewczyna. – Nie mów mi, że już go wynajął.

Serce Collette zwalnia.

– Nie ma jej dopiero od dwóch tygodni – ciągnie dziewczyna. – A nawet mniej. Tak czy siak, zdawałoby się, że powinien odczekać miesiąc.

Rusza do przodu, a Collette sztywnieje, zacieśnia uchwyt na torbie. Dziewczyna przystaje, otwiera szerzej oczy i unosi ręce, wnętrza dłoni kierując w stronę Collette.

– Spokojnie – mówi. – Włos ci z głowy nie spadnie.

Nagle, jakby to powiedzenie o czymś jej przypomniało, ściąga z głowy perukę. Staje z blond czupryną w ręku i uwalnia spod ciasnej czapeczki masę luźnych loków, tak rozjaśnionych, że nabrały interesującego metalicznego odcienia. Przeczesuje pukle palcami wolnej ręki, mierzwi spocone włosy przy skórze. A więc to wcale nie jest sztuczna opalenizna, myśli Collette. Ona jest mulatką. Zadziwiające, jak zmiana włosów może kompletnie zmienić sposób postrzegania kogoś. Ale przecież sama wiem o tym najlepiej,

– Uff, nareszcie. Myślałam już, że mi łeb odpadnie z gorąca.

Collette wreszcie jest w stanie wydobyć głos.

– Co robisz w moim pokoju?

Dziewczyna wygląda na zaskoczoną, jakby to było dziwne pytanie. Potem się uśmiecha i wzrusza ramionami.

– Och, jasne, przepraszam. Ale przecież nie wiedziałam, że to twój pokój, no nie? Nikki dała mi zapasowy klucz. Żebym mogła przychodzić i oglądać telewizję, kiedy jej nie ma. Uwielbiam Żony Beverly Hills, a ty? I Sędzię Judy. No, w każdym razie usłyszałam, że właściciel idzie na dół po schodach, więc wskoczyłam tutaj, żeby przed nim zwiać.

Collette nic nie mówi, tylko patrzy i czeka.

Dziewczyna lekko się krzywi, ma minę osoby, która usilnie stara się być zrozumiana przez cudzoziemca.

– Poznałaś właściciela, prawda? – Macha znacząco dłonią przed twarzą, zatykając sobie nos. – No jasne, że poznałaś. Musiałaś, skoro wynajęłaś od niego pokój. Chyba że jesteś włamywaczką. Jesteś włamywaczką? Bo wiesz, tu niewiele byłoby do zwędzenia. Nawet telewizor jest z wyprzedaży garażowej.

– Nie – odpowiada Collette. – Nie jestem włamywaczką. A ty?

Dziewczyna wybucha śmiechem.

– Tylko w weekendy. Więc się nie przejmuj.

– Wprowadziłam się dziś rano – informuje Collette.

Dziewczyna z niedowierzaniem rozgląda się wokół.

– Więc tak po prostu… przejęłaś czyjeś życie?

– Ja…

– Bo nie widać tu żadnych twoich śladów.

– Moje… moje rzeczy nadejdą wkrótce… Ja… – duka Collette, po czym milknie. Chwileczkę, co ty wyprawiasz, myśli. Przecież nie zrobiłaś nic złego. – Zresztą – dodaje – to chyba nie twoja sprawa.

– Nikki jest moją przyjaciółką – oznajmia dziewczyna. – Rozglądam się za nią.

– No cóż, jak wróci, może zabrać stąd, co tylko chce. Nie zamierzam wystawiać tego na eBayu.

Cisza. Mierzą się wzrokiem. Potem dziewczyna zrzuca plecak z ramienia i mówi:

– A tak w ogóle to jestem Cher. Mieszkam na górze.

– Collette.

Cher przykłada palec do ust i przyciska ucho do drzwi. Z korytarza dobiega ciężkie człapanie i pobrzękiwanie niesionych w ręku kluczy. Collette korzysta z tego, że twarz dziewczyny jest zwrócona w inną stronę, i kładzie torbę przy łóżku, by usunąć ją z linii wzroku Cher. Ostatnia rzecz, jakiej pragnie, to żeby ktoś ujrzał jej zawartość.

ROZDZIAŁ 6

Podróż z Ilfracombe do Northbourne transportem publicznym trwa długo. Vesta jest w drodze od ośmiu godzin, kuśtykała z autobusu do pociągu i znów do autobusu, więc kręgosłup i artretyczne kolano dają jej się we znaki. Marsz z High Street z walizką, którą wlecze za sobą na chwiejnych kółkach, wydaje się ciągnąć tak długo jak jazda ze stacji Victoria. Nie wiem, ile jeszcze razy zdołam to zrobić, myśli posępnie. Z każdym rokiem coraz bardziej odczuwam swój wiek. Ale, och – gdybym nie mogła spędzić dwóch tygodni nad morzem, jaki to wszystko miałoby sens? Tylko Northbourne dzień po dniu, chuligani na przystanku autobusowym, śmieci wokół, turkot podmiejskich pociągów przejeżdżających tuż przy ogrodzie. Niech cię cholera weźmie za to tchórzostwo, Vesto Collins, łaje siebie w myślach. Zawsze chciałaś mieszkać nad morzem. Powinnaś była przenieść się tam po śmierci mamy, a nie iść na łatwiznę i tkwić w tym lokum, bo masz dożywotnie prawo do niskiego czynszu.

Na rogu Bracken Gardens zauważa Hosseina, który idzie wolnym krokiem w jej kierunku, w eleganckiej koszuli z wytłaczanej bawełny, ze starannie przystrzyżoną brodą. Macha do niego, a twarz Hosseina nagle rozpromienia się w uśmiechu. Podbiega i wyciąga rękę, żeby złapać rączkę walizki.

– Wróciłaś! – mówi. – Stęskniłem się za tobą.