Z szynką raz! - Charles Bukowski - ebook + książka

Z szynką raz! ebook

Charles Bukowski

4,4

Opis

Kontynuacja nowej serii Charlesa Bukowskiego!

Z szynką raz! to przejmująca opowieść o dzieciństwie i młodzieńczych latach literackiego alter ego autora - Henry'ego Chinaski - ukazująca, jak wrażliwy i ambitny chłopak, na przekór biedzie, despotycznemu ojcu i presji zgnuśniałego otoczenia, walczy o prawo do podążania własną drogą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (58 ocen)
32
18
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lkoprowski8

Nie oderwiesz się od lektury

Nie spodziewałem się, że tak wciągnie mnie ta historia. Wchodzenie w dorosłość bez miłości i konsekwencje tego.
00
Szopislav

Nie oderwiesz się od lektury

Bukowski jak zwykle nie zawodzi.
00
krzysztofkonecki

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita książka. Chyba najlepsza Bukowskiego.
00
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

Bukowski ma pióro a Chinaski ma moc. Sporo alkoholu , dymu i prawdy.
00

Popularność




Tytuł oryginału: HAM ON RYE
Opracowanie redakcyjne: ANNA BRZEZIŃSKA
Korekta: JOLANTA SPODAR
Projekt okładki: TOMASZ LEC
Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk
Copyright © 1982 by Charles Bukowski All rights reserved For the Polish edition Copyright © 2015, Noir sur Blanc, Warszawa
Wydanie czwarte Pierwsze wydanie w tej edycji
ISBN 978-83-7392-550-2
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: [email protected] księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Rozdział 5

Zacząłem nie lubić ojca. Wciąż był o coś zły. Gdzie tylko poszliśmy, zaraz się kłócił. Ale prawie nikt się go nie bał; ludzie spokojnie patrzyli, a on jeszcze bardziej się wściekał. Kiedy czasem jedliśmy na mieście, zawsze się czepiał, że z jedzeniem coś jest nie tak, albo nie chciał płacić rachunku.

– Muchy nasrały do bitej śmietany! Co to za jakaś cholerna speluna?

– Bardzo pana przepraszam. Nie musi pan płacić. Ale proszę stąd wyjść.

– Pewnie, że wyjdę! Ale jeszcze tu wrócę! Spalę tę cholerną budę!

Pewnego razu robiliśmy zakupy, matka i ja staliśmy z boku, a ojciec się wydzierał na sprzedawcę. Inny sprzedawca spytał matkę:

– Kim jest ten okropny człowiek? Za każdym razem, kiedy tu przychodzi, wybucha awantura.

– To mój mąż – powiedziała matka.

Ale pamiętam też inne zdarzenie. Ojciec był mleczarzem i wczesnym rankiem jeździł po swoim rejonie. Kiedyś zbudził mnie i powiedział:

– Chodź, coś ci pokażę.

Wyszedłem z nim przed dom. Byłem w piżamie i w kapciach. Na dworze jeszcze się nie rozwidniło. Świecił księżyc. Podeszliśmy do wozu z mlekiem. Wóz był zaprzężony w konia. Koń stał całkiem bez ruchu.

– Patrz – powiedział ojciec. Wziął kostkę cukru, położył ją sobie na dłoni i podał koniowi. Koń zjadł mu ją z ręki. – Teraz ty spróbuj...

Ojciec położył mi na dłoni kostkę cukru. Koń był bardzo duży.

– Podejdź bliżej! Podstaw mu rękę!

Bałem się, że koń mi ją odgryzie. Spuścił łeb; zobaczyłem jego nozdrza; ściągnął wargi, odsłaniając język i zęby, i kostka cukru znikła.

– Masz. Spróbuj jeszcze raz...

Spróbowałem. Koń znów zjadł cukier i potrząsnął łbem.

– Odprowadzę cię do domu, bo jeszcze cię koń obesra – powiedział ojciec.

Nie wolno mi było bawić się z dziećmi.

– To niedobre dzieci – twierdził ojciec. – Ich rodzice są biedni.

– Właśnie – przytakiwała matka. Oboje chcieli być bogaci, więc sobie wyobrażali, że już są.

Pierwszych rówieśników poznałem w przedszkolu. Wydali mi się bardzo dziwni: śmiali się i rozmawiali, i mieli wesołe miny. Nie lubiłem ich. Stale czułem się tak, jakbym miał się pochorować, dostać torsji, a powietrze było dziwnie białe i nieruchome. Malowaliśmy akwarelami. Sialiśmy w ogrodzie rzodkiewkę i po kilku tygodniach jedliśmy posoloną. Lubiłem przedszkolankę. Wolałem ją niż własnych rodziców. Miałem tylko kłopoty z chodzeniem do łazienki. Wciąż mi się chciało, ale wstydziłem się dać to po sobie poznać, więc wytrzymywałem. Okropne uczucie. Powietrze było białe, chciało mi się wymiotować, chciało mi się kupę i siku, ale nic nie mówiłem. A kiedy jakieś inne dziecko wracało z łazienki, myślałem: „Ty świntuchu, coś ty tam robił...”.

Dziewczynki były ładne, miały długie włosy i piękne oczy, ale ja myślałem tylko o tym, że one też chodzą do łazienki i robią tam to samo co wszyscy, chociaż udają, że wcale nie.

Przedszkole to było głównie białe powietrze...

W podstawówce czułem się trochę inaczej. Było sześć klas i niektórzy chłopcy mieli po dwanaście lat. Wszyscy mieszkaliśmy w biednych dzielnicach. Zacząłem wreszcie chodzić do łazienki, ale tylko na siku. Jak raz stamtąd wychodziłem, to zobaczyłem, że jakiś mały chłopczyk pije wodę z kranu. Większy chłopak zaszedł go od tyłu i pchnął twarzą prosto w kran. Kiedy mały podniósł głowę, miał połamane zęby i krew lała mu się z ust. Nawet woda była pokrwawiona.

– Tylko spróbuj się wygadać – powiedział starszy chłopak – to dopiero oberwiesz.

Mały wyjął chusteczkę i przytknął do ust. Wróciłem do klasy. Pani opowiadała nam o George’u Washingtonie i wiosce Valley Forge. Na głowie miała kunsztowną siwą perukę. Często biła nas po łapach linijką, kiedy uznała, że jesteśmy niegrzeczni. Chyba nigdy nie chodziła do łazienki. Nienawidziłem jej.

Codziennie po lekcjach jacyś dwaj starsi chłopcy zaczynali się bić. Bili się pod samym płotem za szkołą, tam gdzie nauczyciele w ogóle nie zaglądali. Szanse nigdy nie były równe; zawsze większy bił mniejszego, okładał pięściami i wgniatał w płot. Mniejszy próbował się bronić, ale nie miał startu. Już po chwili krew płynąca z twarzy zalewała mu koszulę. Ci mniejsi zbierali cięgi w milczeniu, nigdy nie prosili o litość, nie skamlali. W końcu większy chłopak cofał się i było po sprawie. Wszyscy szli do domu razem ze zwycięzcą. Ja wracałem sam, szybkim krokiem, z kiszkami pełnymi kupy. Póki trwały lekcje, a potem bójka, ani razu sobie nie ulżyłem. Zwykle mi się zresztą odechciewało, zanim wróciłem do domu. Przez jakiś czas nawet mnie to niepokoiło.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki