Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego - Maciej Berhnardt - ebook

Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego ebook

Maciej Berhnardt

4,2

Opis

Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego” to niezwykły, rzetelny i emocjonujący opis tego, jak wyglądało powstanie warszawskie, życie przed wojną i podczas okupacji, a także lata powojenne, widziane oczyma jednego z jego uczestników. Fragmenty wspomnień prof. Bernhardta spotkały się z żywym zainteresowaniem dziesiątek tysięcy ludzi.

Powstanie warszawskie z pierwszej ręki. Jedyna w swoim rodzaju opowieść o życiu przed wojną i podczas okupacji. Relacja niezwykłego człowieka, który w szczery i bezpośredni sposób opowiada o prawdziwych ludziach i emocjach. O perypetiach, które wydają się nieprawdopodobne. Książka, która Cię poruszy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maciej Bernhardt

Z Miodowej na BrackąOpowieść powstańca warszawskiego

Kraków 2009

Książka dostępna w sprzedaży w przystępnych cenach — w wersji elektronicznej i papierowej — na stronach portalu Histmag.org.

Jeśli korzystasz z publikacji z naruszeniem praw autorskich, zachęcamy do zakupu oryginału i wsparcia jej twórców.

Redakcja językowa i merytoryczna

Kamil Janicki

Projekt okładki, skład i łamanie

Piotr Pielach

Marketing, koordynacja działań promocyjnych

Michał Świgoń

Wszystkie wykorzystane fotografie zostały udostępnione przez autora i pochodzą z jego prywatnych zbiorów.

Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego

Copyright © 2009 by i-Press Piotr Pielach

Copyright © 2012 by Promohistoria Michał Świgoń

All rights reserved

ISBN: 978-83-930226-5-6

Wydanie elektroniczne

Kraków 2012

i-Press Piotr Pielach

www: http://i-press.pl

Portal internetowy „Histmag.org”

e-mail: [email protected]

www: http://histmag.org

Przedmowa

Powstanie Warszawskie dało wostatnich latach początek niezwykłemu mitowi moralnego zwycięstwa. Zdominującą wmediach wizją tego wydarzenia można się zgadzać lub nie. Nie sposób jednak nie dostrzec, że wcieniu masowych imprez kierowanych do młodzieży, wysokonakładowych publikacji popularyzatorskich iprzytłaczających rozmachem ekspozycji muzealnych zdarza nam się zapominać oprawdziwych ludziach, którzy wówczas chwycili za broń. Tworzymy znich herosów, niepoprawnych romantyków lub odrealnione postacie z„opartych na faktach” opowieści. Wten sposób umyka naszej uwadze fakt, że ostatni znich wciąż żyją imogą mieć nam coś do przekazania. Iwcale nie musi to być sztampowa ioderwana od dzisiejszych realiów opowieść owielkim narodowym zrywie, ale coś więcej.

Rok temu miałem okazję poznać osobę niezwykłą. Jako redaktor naczelny jednego znajwiększych mediów historycznych wPolsce spotykam setki ludzi, którzy tworzyli historię lub oniej pisali. Wśród nich znajomość zprof. Maciejem Bernhardtem uważam za jedną znajcenniejszych. To człowiek wyjątkowo bezpośredni, skromny iodznaczający się ujmującą erudycją oraz bystrością umysłu. Liczne rozmowy znim pozwoliły mi spojrzeć na Powstanie Warszawskie wcałkowicie nowy sposób. Przestałem widzieć nierzeczywistych, książkowych bohaterów, mosiężne tablice pamiątkowe itabele zliczbami ofiar. Profesor ukazał mi ludzi prawdziwych, którzy myśleli, czuli, mieli swoje pasje idoświadczali osobistych tragedii. Jednocześnie podobnych ikompletnie innych od nas — bo przecież wychowanych wtak odmiennych czasach.

Historia prof. Bernhardta urzekła nie tylko mnie. Publikowane na stronach portalu „Histmag.org” fragmenty jego wspomnień przyciągnęły uwagę tysięcy czytelników ispotkały się zniezwykle ciepłym przyjęciem. Ogromnym błędem byłoby ograniczenie się tylko do tych drobnych wycinków zprzeszłości. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się wydać opowieść Profesora drukiem wformie niniejszej książki. Stanowi ona trzon wspomnień tego niezwykłego człowieka iobejmuje okres jego dzieciństwa, lat młodzieńczych, wojny oraz Powstania. Historię zamyka rok 1945. Zapiski Profesora dotyczące kolejnych lat będziemy publikować wformie elektronicznej na stronach naszego portalu, jako uzupełnienie tej książki. Wszystkie będą dostępne na stronie http://powstaniewarszawskie.histmag.org.

Nie jest to książka wyłącznie oPowstaniu Warszawskim. Pozwala spojrzeć zbliskiej perspektywy na przedwojenną Warszawę, codzienne życie młodego człowieka wmiędzywojniu czy wkońcu na to, jak wrealiach wojny iokupacji polska młodzież starała się prowadzić możliwie zwyczajne życie. We wspomnieniach prof. Bernhardta znajdziemy barwnie odmalowany obraz kampanii wrześniowej widzianej oczami szesnastolatka, opisy mało znanych aspektów powstańczych walk, ale też historię przyjaźni, miłości czy wkońcu swoiste rozliczenie zprzeszłością. We wstępie Autor stwierdza, że nie jest literatem inie ma ambicji artystycznych, ani nie jest wstanie odtworzyć spójnego obrazu Powstania. To kolejny dowód niezwykłej skromności człowieka, spod którego pióra wyszło — łącznie zniniejszą — siedemnaście książek. Wrzeczywistości „ZMiodowej na Bracką” czyta się niczym dobrą powieść. Tyle tylko, że wszystkie przedstawione wtej książce informacje to elementy prawdziwej historii.

Kamil Janicki

Redaktor naczelny „Histmag.org”

Kraków, 16 listopada 2009

Maciej Bernhardt — nota biograficzna

Urodzony 16 stycznia 1923 roku wWarszawie wrodzinie inteligenckiej. Syn znanego lekarza Wacława Bernhardta oraz Stefanii zdomu Sobolewskiej. Absolwent państwowego gimnazjum im. Tadeusza Czackiego, w1939 roku uzyskał tzw. „małą maturę”. Uczestniczył wkampanii wrześniowej, wpierw wobsłudze Centralnej Składnicy Meldunkowej Obrony Przeciwlotniczej, anastępnie, po wędrówce na wschód Polski, woddziałach Lubelskiego Batalionu Ochotniczego. Uczeń legalnie działających podczas okupacji: Szkoły Wawelberga iRotwanda (1940–1942; przemianowanej na Technische Fachschule) oraz Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej (1942–1944). Zaangażowany wpracę konspiracyjną, od jesieni 1940 do wiosny 1942 roku wNarodowych Siłach Zbrojnych, następnie wArmii Krajowej. Używał pseudonimów „Zdzisław” i„Zdzich”. Podczas powstania służył w237 plutonieIIkompanii batalionu „Serb” (później „Żubr”)IIIObwodu (Żoliborz — „Żywiciel”). Przeżył masakrę pod Boernerowem 2 sierpnia, kiedy zginęło 70 proc. żołnierzy 237 plutonu. Wśród poległych byli najbliżsi przyjaciele Autora oraz jego narzeczona — Hanna Rychłowska. Brał udział m.in. wdrugim ataku na Dworzec Gdański oraz wobronie „Olejarni” na Marymoncie ireduty „Straż Ogniowa”. Kontuzjowany 14 września, ranny wramię 30 września. Pod gruzami zbombardowanego domu przy ulicy Miodowej 9 zginęła jego matka oraz siostra ijej półtoraroczny synek. Po zakończeniu walk został internowany, ale udało mu się uciec zniewoli iponownie dołączyć do konspiracji.

W 1950 roku poślubił Jadwigę Dzieduszycką. Wtym samym roku uzyskał dyplom magistra inżyniera irozpoczął karierę naukową jako starszy wykładowca Oficerskiej Szkoły Samochodowej wPile. W1953 roku został przeniesiony do Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie w1966 roku został docentem ikierownikiem Zakładu Silników. W1970 roku na własną prośbę został po 20 latach zwolniony ze służby wojskowej wstopniu pułkownika. Wlatach 1969–1971 prowadził wykłady na Politechnice Gdańskiej, po czym rozpoczął pracę wCentralnym Ośrodku Konstrukcyjno-Badawczym Przemysłu Motoryzacyjnego jako samodzielny pracownik naukowo-badawczy. Po odejściu zOśrodka w1977 roku został redaktorem naczelnym miesięcznika „Technika Motoryzacyjna”. W1980 roku został powołany na stanowisko docenta Politechniki Warszawskiej, gdzie objął kierownictwo Zakładu Silników wInstytucie Pojazdów. Wlatach 1985–1986 prowadził gościnnie wykłady na Uniwersytecie wOrleanie. W1987 roku uzyskał tytuł profesora nadzwyczajnego izostał dyrektorem Instytutu Transportu Samochodowego. Ze stanowiska zrezygnował zprzyczyn zdrowotnych w1990 roku, do 2002 roku pozostając pracownikiem naukowym na niepełnym etacie.

Działalność naukowa prof. Bernhardta wiązała się zpotrzebami wojska oraz przemysłu motoryzacyjnego. Jest autorem iwspółautorem szesnastu książek iponad dwustu artykułów naukowych, atakże promotorem ośmiu prac doktorskich. Do jego prac należą m.in.Doładowanie silników spalinowych(1958),Teoria silników spalinowych(1963),Silniki wielopaliwowe(1971).

Został uhonorowany licznymi odznaczeniami wojskowymi icywilnymi, m.in. Krzyżem Armii Krajowej (1972), Warszawskim Krzyżem Powstańczym (1982), Krzyżem Partyzanckim (1982) iKrzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2003). Publikował nie tylko teksty naukowe, ale także poświęcone tematom powstańczym iokołopowstańczym, między innymi na łamach paryskiej „Kultury”. Od2008 roku jest publicystą portalu historycznego „Histmag.org”. Poświęcone mu artykuły pojawiały się wlicznych tytułach prasowych, w2009 roku m.in. w„Stolicy” i„Życiu Warszawy”.

Zamiast wstępu

Trzykrotnie zaczynałem pisać pamiętnik. Po raz pierwszy jeszcze przed wojną, wszczenięcych latach. Trwało to chyba kilka miesięcy. Zbyt interesowały mnie inne sprawy i na pamiętnik zabrakło czasu, aprzede wszystkim wytrwałości. Nie pamiętam co się ztymi zapiskami stało.

Wczasie okupacji opisywanie zdarzeń iludzi było wręcz karygodne, mogło mieć tragiczne następstwa dla opisywanych. Wymyśliłem sobie wówczas własny, jak mi się wydawało, bardzo chytry szyfr do robienia tego rodzaju notatek. Na szczęście pochwaliłem się nim swemu pierwszemu przełożonemu zkonspiracji. Obrugał mnie za naiwność. Forma notatek nie pozostawiała najmniejszej wątpliwości, że są pisane szyfrem isprawiała, że były tym bardziej podejrzane. Szyfr ocenił jako dość sprytny, ale oczywiście fachowcowi złamanie go nie sprawiłoby żadnych trudności.

Po raz kolejny zacząłem pisać wstyczniu 1945 roku. Zapiski bieżące powstawały wponiemieckim brulionie dość konsekwentnie do kwietnia tegoż roku. Po kilku latach, te robione na gorąco notatki zpierwszych dni po „wyzwoleniu” iświeże jeszcze wspomnienia zostatnich miesięcy okupacji wydały mi się interesujące. Zniszczyłem je jesienią 1948 roku, gdy wmieszkaniu-kołchozie, wktórym mieszkałem razem zOjcem, siedzieliśmy wtzw. „kotle” pod czułą opieką bezpieki.

Zbyt wiele było wnich myśli „niebłagonadiożnych”, zapisanych wnaiwnym przekonaniu, że choć nie owszystkim należy mówić, to jednak na własny użytek można pisać to co się myśli. Co gorsza zapisałem wbrulionie wiele nazwisk inowych adresów kolegów iznajomych, których udało mi się po wojnie odnaleźć lub trafić na ich ślad.

Stare nawyki konspiracji zadziałały bezbłędnie iponiemiecki brulion zapisany drobniutkim maczkiem ołówkowego pisma częściowo spłynął do Wisły, aczęściowo spalił się wpiecu kuchennym, pod okiem pilnującego nas ubeka.

Wiele lat później, już jako wykładowca, wyjechałem wtzw. martwym sezonie do domu pracy twórczej Związku Autorów (ZAIKS) wZakopanem, żeby wspokoju nadać ostatni szlif opracowanemu podręcznikowi akademickiemu. Wcałym domu było tylko kilka, zupełnie mi nieznanych osób, które tak jak ija zajęte były swoją pracą. Pogoda była fatalna. Lało całymi dniami tak, jak potrafi lać tylko wZakopanem.

Pewnego wieczoru po kolacji iobejrzeniu dziennika telewizyjnego okazało się, że nikt zgości nie ma już tego dnia zapału do pracy. Zaczęła się ogólna rozmowa inarzekanie na pogodę (a raczej jej chroniczny brak). Ktoś wyciągnął butelkę koniaku, ktoś inny po chwili zaproponował, żeby każdy zobecnych opowiedział jakąś ciekawą historię. Opowieści były różne; niektóre bardzo interesujące, inne mniej. Gdy przyszła kolej na mnie, uprzedziłem, że nie jestem literatem, ani aktorem (jak moi przedmówcy), atylko nauczycielem akademickim ito nauk ścisłych. Nie mam ambicji literackich imogę przedstawić jedynie zdarzenie, którego byłem uczestnikiem lub świadkiem.

Opowiedziałem jakąś historię zczasów okupacji. Opowiadanie się skończyło, koniak jeszcze został. Dałem się namówić na jeszcze jakieś wspomnienia. Ktoś zobecnych zauważył: żył pan wciekawych czasach, znał pan ciekawych ludzi, warto to opisać.

Po powrocie zZakopanego do domu, podczas rozmowy zmoimi dorosłymi synami, ze zdziwieniem, ale iniedowierzaniem stwierdziłem, że niewiele wiedzą omoich rodzicach, których nie znali, omoim domu rodzinnym, atakże omoich losach, ito zarówno przedwojennych, dość burzliwych okupacyjnych, jak ipowojennych. Rozmawialiśmy nie jeden raz na te tematy. Często bywali unas moi koledzy ze szkoły, konspiracji istudiów; nie obyło się bez wspominania dawnych czasów. Wdomu nie było tematów tabu. Ajednak okazało się, że moi synowie znają tylko nieliczne fragmenty pogmatwanych losów naszej rodziny, a oniektórych zdarzeniach nie mają niemal nic do powiedzenia.

Postanowiłem wówczas, że muszę napisać wspomnienia, które być może kiedyś oni zechcą przeczytać. Przecież naprawdę żyłem wciekawych czasach i wśrodowisku, którego już nie ma, ajego ostatni przedstawiciele właśnie odchodzą. Zdecydowałem, że warto ten świat iczas przypomnieć iprzekazać moim synom. Może zresztą nie tylko im, jeśli moje wspomnienia kogoś jeszcze zainteresują. Czy jednak będę umiał je zapisać?

Mam wprawdzie spory dorobek pisarski: ponad 200 artykułów ikilkanaście książek, których byłem autorem iwspółautorem. Wszystko to były jednak publikacje fachowe. Interesowały mnie zawsze nauki ścisłe. Już wgimnazjum na wszystkich moich wypracowaniach iklasówkach zjęzyka polskiego pojawiała się zawsze niemal identyczna uwaga: „Treść dobra, ale zbyt lakoniczne ujęcie”; ocena na ogół „3+”, rzadko „4”.

Wychowany byłem wdomu wkulcie perfekcjonizmu. Ojciec mój często mi powtarzał: „Pamiętaj, że obojętne jest co będziesz wżyciu robić. Możesz nawet być szewcem (nie wiem dlaczego szewstwo uchodziło wtedy za wyjątkowo podły zawód), ale musisz robić buty lepsze niż wszyscy szewcy wtwoim mieście.”

Wiem, że moje wspomnienia na pewno nie będą lepiej napisane od wszystkich innych wmoim mieście. Jeżeli kiedyś ujrzą światło dzienne, to będzie znaczyć, że przeszły przez surową ocenę ludzi, zktórych zdaniem bardzo się liczę. Jeżeli nie — to nikt poza najbliższą rodziną nie będzie onich wiedział.

Od najwcześniejszych szkolnych lat miałem antytalent do zapamiętywania nazwisk. Niektóre, usłyszane raz, pamiętałem przez lata; inne, powtarzane wielokrotnie, wciąż uciekały mi zpamięci. Nie ułatwi mi to pisania wspomnień. Tak samo jak zacierające się szczegóły. Dlatego też nie będzie to spisany chronologicznie ciąg wydarzeń, lecz raczej zbiór zapamiętanych obrazów izdarzeń.

Przedstawię je możliwie wiernie, co nie znaczy, że zawsze ściśle. Pamięć płata niekiedy niezwykłe figle. Mogę jedynie zapewnić, że nie będzie wmych wspomnieniach celowo wprowadzonych nieprawdziwych sytuacji iprzeinaczeń. Będą zapewne pomyłki iprzeoczenia, atakże nieliczne przemilczenia. Są bowiem sprawy oraz zastrzeżone tajemnice, zktórych zachowania nikt mnie nie zwolnił (choć część znich wydaje mi się dziś zupełnie nieistotna).

Winien jestem jeszcze pewne wyjaśnienie: Nie potrafię opowiadać obcym, anawet przyjaciołom, omoich bardzo osobistych przeżyciach iuczuciach. Nie będzie więc ich wtych wspomnieniach; czy może raczej — prawie ich nie będzie. Czytelnik znajdzie wnich jedynie opis zdarzeń.

Przy ulicy Miodowej mieszkałem od urodzenia do Powstania Warszawskiego. Przy Brackiej mieszkam teraz (od ponad pięćdziesięciu lat), gdy porządkuję stare zapiski iusiłuję uzupełnić wspomnienia ozdarzenia zostatnich lat.

Ulica Miodowa

Sam nie mogę wto uwierzyć, ale najdawniejsze moje wspomnienie dotyczy babki Sobolewskiej. Umarła w1924 roku, nie powinienem więc nic ztego okresu pamiętać. Miałem wówczas niecałe dwa lata. Mam jednak przed oczyma, utkwiło to głęboko wmojej świadomości, siebie, stojącego wnogach łóżka, na którym leżała moja umierająca babka. Nie przypominam sobie jej twarzy, ale widzę siebie trzymającego się oburącz za niklowane pręty łóżka, zakończone błyszczącymi kulkami, które tak łatwo dawały się odkręcać. Nie przypominam sobie śmierci babki, ani jej pogrzebu. Czyżby to wspomnienie było tylko przywidzeniem?

Nieco późniejsze wspomnienia to spacery. Najciekawsze prowadziły nie do Łazienek czy znacznie bliższego Ogrodu Saskiego, lecz nad Wisłę, obok mostu Kierbedzia oraz na Plac Saski, później nazwany Placem Piłsudskiego. Nadbrzeże Wisły nie było jeszcze pokryte płytami kamiennymi. Wzwałach piasku, wydobywanego przez piaskarzy zdna Wisły iwyrzucanego tu na brzeg, można było znaleźć śliczne kolorowe kamyki.

Pamiętam też strzelaninę wczasie przewrotu majowego iprzerażenie Mamy, gdy strzały słychać było coraz bliżej. Mama wyniosła mnie zsalonu, którego okna wychodziły na ulicę, do pokoju stołowego, anastępnie do korytarza prowadzącego do kuchni icałkowicie pozbawionego okien. Miałem wtedy trzy lata icztery miesiące.

To są najdawniejsze zapamiętane przeze mnie wspomnienia, ale chyba trzeba zacząć od czasów jeszcze dawniejszych, aby całość tematu jako tako uporządkować.

„Dobra” ulica

Od urodzenia do Powstania Warszawskiego mieszkałem zrodzicami przy ulicy Miodowej 9 wmieszkaniu nr 5 na drugim piętrze. Było to mieszkanie rodziców mojej Mamy. Dziadek był rejentem (Emilian Sobolewski zmarł w1921 roku, babka — Walentyna zdomu Zielińska — w1924). Na ulicę Miodową sprowadził się jeszcze przed pierwszą wojną światową, żeby mieć blisko do swej kancelarii whipotece. Do hipoteki było rzeczywiście bardzo blisko: jeden dom (nr 11) do ulicy Kapucyńskiej, apotem tylko kilkanaście domów na tej śmiesznie zakręconej, ślepej uliczce ijuż była hipoteka. Dziadzio nie musiał nawet przechodzić przez jezdnię. Dom nasz stał dokładnie wtym miejscu, gdzie dziś jest wylot tunelu trasyW-Z.

Wokresie, wktórym dziadkowie wprowadzili się na Miodową, była to „dobra ulica”, zamieszkana głównie przez przedstawicieli palestry, zracji bliskości sądów. Pod numerem 15 (obecne Ministerstwo Zdrowia) wpałacu Paca mieścił się sąd okręgowy, przy placu Krasińskich — drugi, nie pamiętam jakiego szczebla, aponadto bardzo blisko — wspomniana już hipoteka. Były tu także miejskie rezydencje wielu właścicieli ziemskich. Oczywiście mówię omieszkaniach frontowych, bo woficynach mieszkali na ogół urzędnicy różnych szczebli, emeryci, itp.

Przy ulicy Miodowej stało kiedyś 17 pałaców. Wokresie międzywojennym zostało ich tylko 10. Niektóre znich zostały tak zeszpecone sklepami pomieszczonymi na parterze, że trudno było domyśleć się, że to pałace. Inne nie budziły najmniejszej wątpliwości.

Ulica Miodowa początkowo zaczynała się od Senatorskiej. Wlatach 1887–88 przebito połączenie do Krakowskiego Przedmieścia. Nową jej część nazywano Nowomiodową. Wroku 1921 obie ulice połączono, nazwano Miodową iwprowadzono jednolitą numerację. Wwyniku tego zabiegu nasz dom zmienił numer 5 na 9.

Wlatach międzywojennych Miodowa stopniowo przestawała być „dobrą ulicą”. Wparterach pałaców coraz więcej pojawiało się sklepów, anastępnie nawet małych żydowskich sklepików ito niemal wyłącznie branży futrzarskiej. Woficynach było coraz więcej zubożałej inteligencji, ado mieszkań frontowych wprowadzali się dorabiający się kupcy.

Oprócz sklepów zfutrami były oczywiście iinne. Szczegóły zatarły mi się wpamięci. Pamiętam jednak, że na rogu Koziej iMiodowej mieściło się przedstawicielstwo fabryki samochodów Lancia. Wiele czasu spędziłem znosem przylepionym do szyb wystawowych podziwiając wystawione tam cuda.

Podejrzewam, że większość klientów była podobnego rodzaju, gdyż ku mojemu wielkiemu żalowi, salon samochodowy dość prędko zlikwidowano, ana jego miejsce powstała restauracja onazwie „Raj”. Szczyciła się tym, że pomieszczenie kuchenne było oddzielone szklaną ścianą od sali restauracyjnej imożna było obserwować jak pracują kucharze.

Byliśmy tam dwa czy trzy razy, gdy zpowodu jakichś awarii nie gotowało się obiadu wdomu. Pewnego razu Mama zobaczyła, że kucharz sprawdzał czy kotlet (nasz kotlet!) został posolony, przykładając go sobie do języka. Była to nasza ostatnia igwałtownie zakończona wizyta w„Raju”.

Mniej więcej naprzeciwko mieścił się sklep zmateriałami piśmiennymi pana Sybilskiego. Tuż przed wojną przeniósł się na róg Miodowej iSenatorskiej (dziś jest tam parking). Nowy sklep był naprawdę wspaniały: elegancko wyposażony ibardzo dobrze zaopatrzony. Egzystował tylko kilka miesięcy. Dom ten został całkowicie spalony we wrześniu1939 roku.

Pod numerem 6 mieściła się cukiernia Trojanowskiego. Lokal był bardzo staroświecki iniemal zawsze świecił pustkami. Stałymi klientami byli emeryci czytający gazetę przy szklance herbaty lub kawy.

Fot. 1. Ulica Miodowa widoczna na wycinku planu przedwojennej Warszawy.

Cukiernia ta była natomiast znana ztego, że przed Pierwszą Wojną rzucono zniej bombę na przejeżdżającego policmajstra. Nie wiem czy zamach się udał ico się stało zzamachowcami. Pamiętam natomiast odsłonięcie wpołowie lat 30. tablicy upamiętniającej ten zamach.

W domu nr 8 — naprzeciw naszego — miał siedzibę Związek Zawodowy Pracowników Miejskich. Woficynie mieściła się dobrze wyposażona związkowa biblioteka, zktórej przez ostatnie dwa lata przed wojną wypożyczałem książki beletrystyczne.

Wtym samym domu, obok bramy, naprzeciw okna ibalkonu sypialni rodziców, znajdował się mały żydowski sklep zfutrami. Nazwiska właściciela już nie pamiętam. Sklep ten isylwetki jego właścicieli utkwiły mi dobrze wpamięci zracji pewnego szczeniackiego kawału, który im zrobiłem.

Zamocowałem na naszym balkonie, pomiędzy prętami ozdobnej balustrady, coś pośredniego pomiędzy procą aprymitywną kuszą, wycelowaną wszybę nad drzwiami wejściowymi sklepu. Doszedłem wkrótce do wprawy istrzelając zgrochu trafiałem wzasadzie bez pudła, doprowadzając biednych właścicieli do szału. Nie mogli przy tym zorientować się skąd lecą „pociski”, gdyż urządzenie miotające było schowane za ozdobną, kutą kratą balkonu, a„mechanizm spustowy” uruchamiałem za pomocą sznurka przeciągniętego pod drzwiami balkonu. Przez ażurową balustradę widać było zamknięte drzwi balkonowe ipusty balkon, aco jakiś czas rozlegało się głośne „bang” — uderzenie grochu oszybę.

Trapił mnie przy tym jeden problem techniczny — konieczna była obserwacja chodnika, aby przypadkiem nie trafić przechodnia. Wtym celu skonstruowałem zdwóch kieszonkowych lusterek prymitywny peryskop, przez który, siedząc za drzwiami balkonu, obserwowałem ulicę i wodpowiedniej chwili pociągałem za sznurek.

Nie udało mi się natomiast rozwiązać problemu „powtarzalności” mojej broni. Po każdym strzale konieczne było wyjście na balkon, naciągnięcie gumy iwłożenie nowego „pocisku”. Domownicy byli bardzo wtym czasie zdziwieni moim niesłychanym zainteresowaniem licznymi roślinami wskrzynkach idoniczkach na balkonie. Wciąż do nich zaglądałem, podlewałem niezwykle sumiennie, nawet jeżeli akurat kropił deszcz.

Zabawa ta trwała długo; zniewielkimi przerwami chyba zmiesiąc. Przerwałem ją, gdy przestraszyłem się jej skutków. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale właściciele „bombardowanego” sklepu izmobilizowani przez nich obserwatorzy nie wykryli przez cały ten czas źródła pocisków. Nie czyniły one żadnej szkody, ale widać było, że denerwują ich ogromnie.

Ulica Miodowa była przed wojną bardzo ruchliwa. Chodniki były wdzień pełne przechodniów, Środkiem jeździły tramwaje ito sześciu czy siedmiu linii, aponadto był spory ruch samochodów, motocykli irowerów atakże wozów konnych idorożek.

Pewnego dnia roku 1936 wystrzeliłem jak zwykle do mojej ofiary. Ze sklepu wyskoczyło kilka osób rozglądając się wposzukiwaniu agresora. Chodnikiem przechodziło akurat kilku studentów wczapkach Uniwersytetu Warszawskiego. Uznali, że to jest atak na nich, amoże tylko okazja do rozróby izaczęła się bijatyka, wktórej przybywało stopniowo uczestników po obu stronach. Incydent zakończyła interwencja policji (komisariat był na końcu ulicy Kapucyńskiej). Przy okazji poleciało kilka szyb wsąsiednich sklepach ichyba niejeden zeksponatów zwystaw sklepowych zmienił właściciela.

Natychmiast rozmontowałem moje urządzenie strzelające i,ku rozczarowaniu Mamy, przestałem się nagle interesować rozwojem flory balkonowej. Byłem naprawdę przerażony, że taka niewinna — zdawałoby się — zabawa mogła mieć tak opłakane skutki.

Obok nieszczęsnego sklepu zfutrami, uruchomiono kilka lat przed wojną nowoczesny sklep Agrilu. Było to przedsiębiorstwo sprzedające bardzo dobrej jakości nabiał produkowany wpodwarszawskim majątku.

Za Agrilem był sklepik znapojami chłodzącymi isłodyczami, do którego zwiadomych powodów chodziłem niezwykle chętnie, choć mój Ojciec nie wyrażał się onim zuznaniem, bo dwukrotnie „pomylono się” tam przy wydawaniu reszty, oczywiście na niekorzyść Ojca.

Na rogu Kapitulnej mieściła się restauracja Arkuszewskiego, ciesząca się dużym wzięciem uprzedstawicieli palestry. Chodziliśmy tam całą rodziną na obiady wczasie różnych kataklizmów domowych wrodzaju generalnego odnawiania mieszkania, przestawiania pieca kuchennego, atakże, gdy nasza gosposia Marynia wyjeżdżała na urlop dzień czy dwa przed nami.

Wizyty wtej restauracji bardzo lubiłem. Szalenie podobali mi się kelnerzy gnący się wukłonach isam pan właściciel, konfidencjonalnie doradzający „naszemu panu doktorowi iszanownej pani doktorowej”, co dziś najlepiej wybrać zkarty. Tam też nauczył mnie Ojciec, że „za dobrą obsługę należy dać dobry napiwek; ale jeżeli cię oszukają, nawet na jeden grosz, to zrobisz awanturę inie dasz żadnego napiwku”. Zasady tej staram się trzymać do dziś.

Dalszy ciąg ulicy Miodowej wstronę Długiej był nieciekawy. Po nieparzystej stronie jedynie kościół Kapucynów isąd okręgowy, po parzystej kościół unicki, tak schowany wbloku domów, że łatwo było go przegapić zjadącego tramwaju.

Na rogu Kapucyńskiej iMiodowej (nr 11) mieścił się sklep zdewocjonaliami. Nigdy nie widziałem wnim żadnego ruchu. Dopiero wwiele lat po wojnie przeczytałem wksiążce poświęconej polskiej masonerii, że mieściła się tam loża masońska.

Wnaszym domu po jednej stronie bramy był sklep — oczywiście zfutrami — pana onazwisku Złotykamień, apo drugiej — pod naszym mieszkaniem — apteka mgra Dobrzańskiego. Byłem wniej częstym klientem, aOjciec, jako lekarz, miał wniej otwarty rachunek. Ku zdumieniu innych kupujących zabierałem nieraz zlady całą baterię pudełek iflaszek dla potrzeb praktyki Ojca, anieraztakże idla domu (na recepcie „pro domo sua”), mówiłem „dziękuję” iwychodziłem nie podchodząc do kasy.

Brama domu nr 7 na Miodowej miała po obu stronach kamienne występy (istnieją do dziś wodbudowanym budynku), a wkażdym znich po trzy okrągłe otwory, które niegdyś służyły podobno do zatykania płonących pochodni.

Dom nr 5 był domem przechodnim,można było wejść od ulicy Miodowej iwyjść na Senatorskiej, mniej więcej wpołowie odcinka pomiędzy Miodową iDaniłowiczowską, omijając bardzo ruchliwy narożnik Miodowej iSenatorskiej.

Tyle zapamiętałem zmojej ulicy. Część jej od Kapucyńskiej do Długiej nie pozostawiła umnie niemal żadnych śladów, ani wspomnień. Tak samo nie potrafię sobie przypomnieć, jak wyglądały, tak liczne na tej ulicy, sklepy zfutrami. Prezentowały się na ogół niezbyt okazale, choć, jak twierdził mój Ojciec (chyba jednak trochę przesadzając), wkażdym znich było towaru za grube tysiące (przedwojennych) złotych.

Pamiętam tylko, że przed większością sklepów stał ekspedient lub ekspedientka idosłownie siłą ciągnęli przechodniów do wnętrza. Znali oczywiście stałych mieszkańców inas ta metoda łapania klientów nie dotyczyła. Pewnego razu ekspedient, widocznie nowy, koniecznie usiłował zaciągnąć do sklepu moją Mamę, zachwalając, że wsklepie na pewno jest towar przez nią poszukiwany. Mama szła na zakupy zupełnie innego rodzaju, odpowiedziała więc „wątpię”. „Jest, jest, świeże wątpię, jeszcze nie rozpakowane!” — usłyszała wodpowiedzi. Powiedzonko to do końca istnienia naszego domu kursowało między nami.

Pamiętam, że wszystkie wystawy sklepowe zasłaniane były po godzinach handlowych dokładnie do siebie dopasowanymi inumerowanymi deskami, dociśniętymi następnie grubą stalową sztabą (albo idwiema), zamkniętą na wielką kłódkę. Zamknięcie takie chroniło dość skutecznie przed wybiciem szyby wystawowej irabunkiem sklepu. Stosowano je niemal na wszystkich ulicach — nawet tych eleganckich.

Muszę tu jeszcze wspomnieć okilku sklepach mieszczących się na sąsiednich ulicach, ale odwiedzanych, lub chociaż tylko oglądanych, tak często, że zasługują na wzmiankę.

Najlepiej zapamiętałem, ze zrozumiałych względów, lodziarnię włoską Gelatteria Italiana. Mieściła się przy ulicy Senatorskiej, na odcinku pomiędzy Miodową iDaniłowiczowską (placem Teatralnym); mniej więcej wtym miejscu, gdzie dziś znajduje się tablica ku czci ofiar masowej publicznej egzekucji podczas okupacji.

Lodziarnia była otwarta tylko przez 5–6 miesięcy wroku. Prowadził ją autentyczny Włoch — czarny ikudłaty. Lody miał znakomite izawsze duży ruch wlokalu. Za ladą ina zapleczu widać było kilka młodych dziewczyn, co roku innych, ale zawsze wtym samym typie: jasne blondynki przy kości, oklasycznej wiejskiej urodzie typu „krew zmlekiem”.

Na drugim miejscu muszę wymienić sklep zzabawkami pana Brzozowskiego, mieszczący się na Krakowskim Przedmieściu — mniej więcej naprzeciw dzwonnicy kościoła św. Anny (Bernardynów). Właściwsze byłoby określenie „sklepik”, gdyż lokal był niewielki. Ale za to jaki był wybór zabawek!

Po tej samej stronie ulicy, bliżej Miodowej, znajdował się zakład fotograficzny pana Bietkowskiego, naszego „nadwornego” fotografa. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze zdjęcia do wszelkiego rodzaju dowodów idokumentów, atakże zróżnych uroczystych okazji, cała nasza rodzina robiła wtym zakładzie. Dom ten został całkowicie zniszczony podczas Powstania. Po wojnie pan Bietkowski otworzył swój zakład na Nowym Świecie, naprzeciwko Kościoła św. Krzyża. Robiłem tam zdjęcia do legitymacji uczelnianych, atakże ślubne. Tradycji stało się zadość.

Wreszcie na rogu Miodowej (po stronie nieparzystej) iKrakowskiego Przedmieścia był sklep Złoty Róg, wktórym było tyle dobrych rzeczy, że nieraz usłyszałem od zniecierpliwionej ekspedientki grzeczne pytanie „czy kawaler już się zdecydował?” Zdecydować się było bardzo trudno.

Prawie naprzeciwko Złotego Rogu, po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, pod filarami obok kościoła Św. Anny było kino. Pierwotnie nazywało się Urania. Następnie znieznanych mi powodów zmieniło nazwę na Los. Pierwsze moje wizyty wUranii związane były zporankami dla dzieci. Mama jednak przestrzegała twardo zasady, że do kina można iść jedynie wówczas, gdy pogoda wyklucza spacer. Bardzo wtym czasie martwiła mnie dobra pogoda, gdy wUranii był ciekawy program, to znaczy „Pat iPataszon” lub zestaw kreskówek. Chodziłem też na filmy „normalne”, ale jeszcze nieme. Urania miała doskonałego tapera (pianistę) i zprzyjemnością słuchałem kawałków granych przez niego na fortepianie wczasie przerw, anastępnie repertuaru umiejętnie dobranego do akcji na ekranie.

Sala kinowa mieściła się na pierwszym piętrze ibyła bardzo duża. Bilet normalny kosztował złotówkę i9 groszy, aulgowy 59 groszy. Kasa, choć bez entuzjazmu, wydawała grosz reszty.

Dom rodzinny

Do sieni naszego domu prowadziła dwuskrzydłowa oszklona brama. Kuta, ozdobna krata nie zasłaniała widoku, ale uniemożliwiała przejście, nawet po ewentualnym wybiciu szyb. Wprawym skrzydle (od ulicy) były małe drzwi, przez które wchodziło się do sieni. Wjej połowie, po prawej stronie było wejście na klatkę schodową: najpierw jeden stopień, potem trzy, podest i wlewo schody. Piękne, marmurowe po 14 stopni wkażdym ciągu.

Skąd pamiętam takie szczegóły? Przecież tu uczyłem się chodzić po schodach, anastępnie biegać po dwa itrzy stopnie do góry i wdół oraz zjeżdżać na czubkach obcasów, trzymając poręcz pod pachą. Ta właśnie liczba schodów — czternaście, niepodzielna przez trzy, psuła rytm biegu po trzy schody!

Na pierwszym piętrze mieszkał przed wojną po jednej stronie pan Złotykamień, właściciel sklepu zfutrami, apod nami pan Lewin, bardzo dystyngowany stary Żyd, który przy każdym spotkaniu zmoim Ojcem lub Matką rozpoczynał typowo grzecznościową rozmowę oniczym. Mówił bez akcentu żydowskiego, aze sposobu wyrażania się iprowadzenia rozmowy słychać było, że musiał otrzymać bardzo staranne wykształcenie. Kiedyś Ojciec mój wtrącił wrozmowie jakieś przysłowie łacińskie. Pan Lewin spokojnie przeszedł na łacinę idalsza rozmowa odbyła się wtym martwym języku. Panowie dogadali się, że obaj kończyli gimnazjum klasyczne (to znaczy złaciną igreką). Wtedy po raz pierwszy (ijeden znielicznych) wżyciu słyszałem rozmowę prowadzoną po łacinie.

Czym zajmował się pan Lewin imieszkający naprzeciw nas wsiedmiopokojowym mieszkaniu stary kawaler, pan Szpinak — nie wiem. Kto mieszkał nad nami na trzecim piętrze — nie pamiętam. Nie interesowało mnie to. Nigdy też nie dochodziły stamtąd żadne hałasy. Na pewno nie było tam dzieci, ani młodzieży.

Podczas okupacji wmieszkaniu naprzeciw nas zamieszkał dentysta Strzelecki zrodziną. Nie utrzymywaliśmy znimi bliższych kontaktów, poza normalnymi sąsiedzkimi grzecznościami idrobnymi przysługami. Nie wiem kto zamieszkał pod nami po wyprowadzeniu się pana Lewina. Musieli to być bardzo spokojni lokatorzy ibezdzietni.

Na drzwiach naszego mieszkania umieszczona była dość duża mosiężna tabliczka:

Wacław Bernhardt dr med.

Przyjmuje od 1 do 2 oraz od 5 do 7 pop.

Przedpokój był niewielki. Po prawej stronie, obok drzwi wejściowych, wisiały liczniki elektryczny igazowy, dalej były drzwi do salonu, apo lewej stronie do gabinetu Ojca. Dalej wieszak, podręczny stolik, anaprzeciwko drzwi wejściowych dwuskrzydłowe drzwi do pokoju stołowego. Ze stołowego wprawo przechodziło się do sypialni rodziców, na lewo do korytarza, wktórym kolejno po lewej stronie wchodziło się doWC, łazienki, pokoju dziecinnego, pokoju służbowego iwreszcie na końcu korytarza — do kuchni. Nie wiem, jaka była powierzchnia mieszkania. Nigdy przed wojną nie spotkałem się zwymienianiem liczby metrów kwadratowych. Mówiło się: mieszkanie bardzo duże, duże, średnie, małe. Dziś, szacując zpamięci, oceniam je na około 200 m2.

Największym pokojem był trzyokienny salon, zwany takżepalais de glace(pałac lodowy), gdyż przy silnych mrozach były kłopoty zjego ogrzaniem. Ojego wielkości najlepiej świadczy fakt, że gdy w1933 roku klasa mojej siostry Danuty miała urządzać studniówkę to okazało się, że żadna zjej koleżanek nie dysponuje większym salonem iuroczystość, po kilku wstępnych przymiarkach, odbyła się unas. Wsalonie — po otwarciu dwuskrzydłowych drzwi do sypialni rodziców — mogło tańczyć bez tłoku blisko pięćdziesiąt osób. Nie pamiętam dlaczego studniówka nie mogła odbyć się wszkole (gimnazjum im. Konopnickiej). Urządzenie jej wlokalu publicznym nie wchodziło wówczas wrachubę.

Na co dzień salon spełniał rolę poczekalni dla pacjentów Ojca, a wzwiązku ztym fotele ikrzesła były ubrane wbiałe pokrowce, zdejmowane, gdy powracał do swej uroczystej formy. Między trzema oknami salonu stały dwie szafy biblioteczne. Po lewej bardzo stara mahoniowa, po prawej nowsza inieco mniejsza — orzechowa. Stara szafa była pięknie oszklona. Patrząc od przodu widać było jedynie cienkie listewki framug drzwi isamo szkło, kryształowe oskośnie szlifowanych krawędziach, łamiących efektownie światło żyrandola. Wewnątrz znajdowała się literatura piękna wjęzyku polskim ifrancuskim — wydania zXIXipierwszych latXXwieku, ładnie oprawione iutrzymane we wzorowym stanie.

Podczas okupacji zrobiłem kiedyś szczegółową „rewizję” wtej szafie. Zbyt mało wiedziałem wówczas na temat literatury iksiążek, aby móc wyrobić sobie pogląd oguście tych, co te książki kompletowali, jak też ocenić ich wartość. Natomiast znalazłem pewną ciekawostkę, choć nie literacką.

Wjednej zksiążek poświęconej filozofii indyjskiej iliczącej wchwili jej przeglądania 101 lat (było to wroku 1940 lub 1941) znalazłem banknot 100-rublowy — wokresie przedIwojną światową była to suma ogromna. Ojciec mój, gdy przyniosłem mu swoje znalezisko, stwierdził, że była to niemal kwartalna pensja niższego urzędnika pocztowego.

Wywiązała się przy kolacji rodzinna dyskusja na ten temat. Ojciec wspominał ceny różnych artykułów zczasów swej młodości; ja stwierdziłem, że banknot pewnie schowała Babcia na czarną godzinę. Tu Mama jednak stanowczo zaprotestowała twierdząc, że byłoby to całkowicie sprzeczne zjej zwyczajami. Raczej pieniądze te wsunął do książki — może specjalnie po to pożyczonej — ktoś kto miał jakieś porachunki finansowe zDziadkiem Sobolewskim iod kogo Dziadek nie chciał (znieznanych mi powodów) ich przyjąć. Jeżeli wersja ta była prawdziwa, to intencja dłużnika pozostała niezauważona, aduża suma pieniędzy zmarnowała się.

Wtej starej bibliotece znalazłem też jedno zpierwszych wydań (niestety nie pamiętam już roku wydania) dwutomowej encyklopedii Larousse’a. Przez pewien czas wieczorami zaczytywaliśmy się wwybranych jej hasłach. Znaleźliśmy wiele ciekawostek, których niestety nie potrafię powtórzyć, atakże hasła tak zdezaktualizowane, że stanowiły kącik humoru. Język tej encyklopedii był przy tym tak archaiczny, że pomimo znakomitej znajomości języka francuskiego przez mego Ojca ibardzo dobrej przez Mamę, natrafialiśmy na hasła, których nie tylko nie umieliśmy przetłumaczyć, ale nawet zrozumieć oco wnich chodzi.

Wdrugiej szafie bibliotecznej na górnych półkach stały książki medyczne Ojca, przeważnie wjęzyku niemieckim ifrancuskim. Niżej były encyklopedie idzieła klasyków polskich oraz trochę moich cenniejszych książek, których kiedyś nie wolno mi było trzymać wmojej podręcznej biblioteczce.

Na ścianie po prawej stronie okien stało olbrzymie, sięgające sufitu tremo. Odbijający się wjego lustrze obraz stwarzał wrażenie, że salon jest jeszcze dużo większy niż wrzeczywistości. Na przeciwległej ścianie wisiało drugie ogromne lustro wciężkiej ozdobnej ramie. Obok niego moja ulubiona lampa — stary kinkiet naftowy, przerobiony na elektryczny. Klosz zmatowego szkła, uformowany wkształcie kielicha kwiatu, dawał przyjemne światło. Lubiłem siadać pod nim wfotelu zdobrą książką, apóźniej, wlatach okupacji, zpapierosem ikieliszkiem czegoś mocniejszego. Pod lustrem stał mahoniowy stół oblacie wzasadzie owalnym, ale oskomplikowanym rysunku krawędzi. Odparty był na czterech niesłychanie wymyślnie ukształtowanych nogach, które mniej więcej wpołowie wysokości łączyły się ze sobą, anastępnie rozchodziły, dając mu solidne podparcie. Stół ten stanowił dumę mojej Mamy — był wdoskonałym stanie iwykonany zmasywnego mahoniu (niefornirowany). Dookoła stały potężne isolidne fotele wstyluempire, pokryte materiałem wciemnozielonym kolorze. Siedziało się na nich niezbyt wygodnie, azawiły kształt oparcia powodował, że trudno było dopasować do nich pokrowce iwyglądały wnich trochę tak jak młody człowiek wspodniach zmłodszego imarynarce ze starszego brata. Pomiędzy szafą biblioteczną atremem stał drugi stół zkompletem foteli, krzeseł itaboretów. Całość była wstylu LudwikaXIV. Fotele, krzesła itaborety były kryte bladożółtym brokatem wdelikatne pasy. Siedziało się na nich wygodnie, były bardzo miękkie, apokrowce pasowały na nie idealnie. Nie wiem dlaczego bardziej lubiłem mniej wygodne meble empirowe.

Tuż przy drzwiach stał jeszcze jeden „nijaki” stół. Był pokryty serwetą ileżały na nim, rozrzucone dla oczekujących swej kolejki pacjentów Ojca, kolorowe czasopisma, atakże wielobarwne, kilkutomowe wydanie „Historii Polski iDziejów Porozbiorowych Narodu Polskiego”. Były to książki dużego formatu, wydane bardzo starannie jeszcze przedIWojną Światową. Zawierały wiele ilustracji. Jako mały chłopiec oglądałem je wielokrotnie, anastępnie wlatach szkolnych przepisywałem znich całe fragmenty do moich wypracowań domowych zhistorii. Budziły zazdrość kolegów swą objętością, aszczegółami zaskakiwały nawet belfrów. Ztego powodu miałem wszkole opinię dobrego historyka, choć wówczas nie lubiłem tego przedmiotu, jak wszystkich tych, które wymagały zapamiętywania dużej liczby informacji.

Na ścianach salonu wisiało kilkanaście obrazów. Cztery stare obrazy szkoły holenderskiej (albo udane kopie?) przedstawiały typowe jej tematy: dwa pejzaże wiejskie zchłopcami ubranymi wstroje holenderskie na pierwszym planie, widok zDelft oraz widoczek zżaglowcem, którego nie potrafię już bliżej opisać. Jeden mały pejzażyk wiejski Chełmońskiego oraz kilkanaście obrazów współczesnych polskich malarzy, którzy wten sposób regulowali honorarium Ojca, nie mając gotówki. Były wśród nich tzw. dobre nazwiska, których nie wymienię, dochowując tajemnicy zawodowej Ojca. Obok trema wisiała rzeźba ślicznej główki dziewczęcej — również honorarium. Dziewczyna była piękna iwprost promieniała radością życia. Wydawało się, że za chwilę zacznie tańczyć, flirtować. Wielokrotnie przyglądałem się jej zzachwytem.

Nie wiem czy wynikało to zprzyzwyczajenia, czy też rzeczywiście dobór mebli dwóch różnych stylów iobrazów różnych epok ikonwencji, wgruncie rzeczy zapewne przypadkowy, był także przez przypadek udany, że salon nie robił wrażenia magazynu czy graciarni, lecz zrozmysłem zaprojektowanej całości. Jego fragmenty miały zupełnie odmienny charakter, jednak pasowały do siebie.

Być może sprzyjała temu jego wielkość. Dla jej zobrazowania warto dodać, że wczasie okupacji, oprócz opisanych mebli, znalazło się wnim jeszcze pianino itapczan, awciąż było dużo wolnego miejsca. Można było bez przeszkód tańczyć. Podłoga salonu zrobiona była zklepki ułożonej wduże kwadraty, wktórych znajdowały się ośmioramienne gwiazdy osmukłych promieniach wykonane zhebanu, drewna nieznanego mi gatunku oniemal białym kolorze. Wypełnienie kwadratów (obok gwiazd) było dwukolorowe: zdębu i— oile pamiętam — grabu.

Ściany pokryte były zielonkawą tapetą zbladozłotymi ornamentami, które mam przed oczyma, ale nie potrafię ich opisać. Wydaje mi się, że poznałbym je natychmiast. Tapeta ta była położona wroku 1928 (śmierci babki Bernhardt). Wroku 1944, czyli po 16 latach, była nadal widealnym stanie, nigdzie nie odchodziła od ścian itrzeba było się dobrze przypatrzeć, aby zobaczyć ślady od oparć foteli lub krzeseł. Zabrudzenia przy wyłącznikach lamp skutecznie czyszczono chlebem.

Wreszcie ciekawostka, a wlatach mego wczesnego dzieciństwa najbardziej pasjonująca rzecz wsalonie: była to spora, złocona klatka zkanarkiem. Kanarek był wypchany, ale sprytny mechanizm uruchamiany mało widoczną dźwignią uspodu klatki powodował, że ruszał się jak żywy iśpiewał, niemal idealnie naśladując oryginał.

Wiele osób dawało się wpierwszej chwili nabrać, że to śpiewa żywy kanarek, choć brakowało mu jednego piórka wogonie, wyrwanego przed laty przez moją siostrę. Pamiętam, że ku mojej ogromnej radości jakaś daleka kuzynka, przybyła zodległej prowincji, pytała mnie ze zdumieniem, jak utrzymujemy wtak wzorowej czystości podłogę klatki pokrytą zielonym pluszem.

Naprzeciw salonu był gabinet Ojca. Biurko pod oknem, na nim duża stojąca lampa, fotografie: Mamy, Siostry wszkolnym fartuszku imoja wwieku ok. 5 lat (jeszcze uczesany jestem zgrzywką). Pod ścianami umywalka, białe oszklone szafki znarzędziami ilekarstwami, leżanka, parawan. Typowy gabinet lekarza.

Trudno mi dziś samemu wto uwierzyć, ale wgabinecie Ojca byłem dosłownie kilkanaście razy wżyciu. Od najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam stanowczy zakaz wchodzenia do gabinetu, dotyczący zarówno mnie, jak isiostry starszej ode mnie oosiem lat. Wchodziłem do gabinetu jedynie, gdy wzywał mnie tam Ojciec, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko.

Zsalonu można było przejść do sypialni rodziców. Szerokie dwuskrzydłowe drzwi były jednak zamknięte na klucz. Otwierano je jedynie zokazji wielkich przyjęć. Sypialnia stanowiła wówczas przedłużenie salonu.

Wsypialni stały dwa niklowane łóżka rodziców, obok nich szafki nocne zmałymi lampkami. Obok drzwi na balkon toaletka Mamy; na przeciwległej ścianie wielka mahoniowa szafa na ubrania. Pokój sypialny był „nijaki”; podobne widywałem uwielu naszych krewnych iznajomych. Jego jedyną niewątpliwą ozdobą był stary, wielki iciężki żyrandol zbrązu ze śmiesznymi wisiorkami zkryształowego szkła. Żyrandol przewidziany był na 12 grubych świec. Zapalało się je za pomocą specjalnego pręta znawiniętym na końcu lontem, agasiło umieszczonym obok lontu stożkiem zwiniętym zblachy. Świece te zapalane były dość rzadko. Musiała być ku temu specjalna okazja. Normalnie wmatowym kloszu pod środkową częścią żyrandola świeciła się jedna silna żarówka.

Światło żarówki iświec odbijało się izałamywało wkryształowych, podłużnych wisiorkach. Bardzo lubiłem przyglądać się tęczowym refleksom światła, atakże patrzeć przez te kryształowe wisiorki, gdy zdejmowano je wcelu umycia wwodzie zmydłem. Obraz był śmiesznie zdeformowany, anieostre kontury osób irzeczy mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Mycie wisiorków nie mogło odbywać się bez mego udziału, nawet wówczas, gdy byłem już niemal dorosły.

Zprzedpokoju isypialni wchodziło się do pokoju stołowego oklasycznym układzie dla kamienic zprzełomuXIXiXXwieku. Wielki prostokątny pokój miał wjednym rogu drzwi wejściowe na balkon idwa przylegające do nich po obu stronach wąskie okna wychodzące na podwórze. Wdrugim rogu — po przekątnej — stał olbrzymi piec zkominkiem, zbudowany zozdobnych kafli wkolorze ciemnowiśniowym.

Nad kominkiem znajdowała się półka zkafli, na której stał stary zegar. Wybijał cichutko godziny. Na jego złoconej tarczy znajdowały się dwa amorki. Jeden bił wówczas młotem wkowadło, na którym drugi trzymał miecz. Nigdy nie dowiedziałem się, co mają wspólnego amorki zkuciem mieczy.

Na początku pierwszej okupacyjnej zimy do pieca tego został dostawiony piec na trociny, popularnie zwany trociniakiem. Były wówczas wielkie trudności zzakupem węgla. Ktoś znaszych znajomych, czy krewnych przypomniał, że na Wileńszczyźnie stosowano piece trocinowe do ogrzewania stajni iobór. Naszkicował jego konstrukcję, ablacharz ze Starówki wykonał ją bezbłędnie. Był to znakomity pomysł, piec grzał bardzo dobrze, ciepła wystarczało na dobre ogrzanie pokoju stołowego isypialni nawet podczas największych mrozów (azimy okupacyjne były ostre!). Nie było to urządzenie dekoracyjne; raczej wręcz przeciwnie, ale wwarunkach okupacyjnych nie takie rzeczy widywało się wdawnych eleganckich mieszkaniach.

Wpierwszym roku dostaliśmy trociny za darmo; kosztował jedynie transport. Wnastępnych latach trzeba było już za nie płacić, ale nie był to duży wydatek. Przynoszenie trocin zpiwnicy, „nabijanie” pieca irozpalanie go było dość kłopotliwe izajmowało trochę czasu. Za to później grzał przez wiele godzin; nawet do dwudziestu — zależnie od regulacji spalania. Na trociniaku stał zawsze duży czajnik. Wrzątek na herbatę był do dyspozycji niemal bez przerwy. Gorzej za to, zwłaszcza wpóźniejszych latach, było zherbatą. Trzeba się było zadowalać ziołową lub rozmaitymi namiastkami.

Na początku trociniak sprawiał trochę kłopotów. Trzeba było nauczyć się go obsługiwać ipoznać jego humory. Nie lubił mglistej pogody bez wiatru. Zdarzało się, że wtedy dymił.

Na środku pokoju stołowego stał owalny stół, który wzłożonym stanie mieścił wygodnie osiem osób. Pod ścianą od strony korytarza znajdował się duży stół prostokątny, we wnęce od strony gabinetu Ojca mieściło się pianino, zaś przy ścianie naprzeciw — dwa wielkie kredensy obok siebie. Jeden mojej Mamy, drugi Ciotki Rzewnickiej (pozostawiony unas, gdyż nie mieścił się wjej skromnym mieszkaniu na Tamce). Po przeprowadzce Rzewnickich naaleję Niepodległości Ciotka kredens swój zabrała. Wydawało się nam wtedy, że pokój jest dziwnie pusty… Przed drzwiami balkonu stał jeszcze duży kwietnik zastawiony doniczkami iskrzynkami zozdobnymi roślinami.

Nad drzwiami do sypialni wisiały dwa wielkie gliniane talerze. Płaskorzeźby na ich dnach przedstawiały scenki ztypowej niemieckiej piwiarni. Jeden znich spadł zogromnym hukiem wokresie okupacji — gruby sznur, na którym wisiał, sparciał całkowicie. Nie było mnie wtedy wdomu; domownicy opowiadali, że huk był przy tym, jak przy wybuchu granatu. Szczęśliwe nikt nie przechodził wtym momencie zsypialni do stołowego, bo skutki mogłyby być tragiczne; talerz ważył z10 kilogramów, amieszkanie było bardzo wysokie.

We wnęce nad pianinem wisiał duży obraz przedstawiający wnętrze kaplicy. Po obu jej stronach siedzieli wstallach wkilku rzędach zakonnicy. Wgłębi widać było ołtarz. Obraz był bardzo stary, chyba pędzla nie najlepszego malarza. Podobno był wrodzinie Sobolewskich „od zawsze”. Między pianinem ioknem wisiał szafkowy zegar firmy Le Roi. Chodził doskonale, ale nie znosił najmniejszego poruszenia podczas nakręcania.

Pod zegarem na ścianie wisiał staroświecki telefon wdrewnianej obudowie. Zjawił się unas wroku 1928 po śmierci Babki Bernhardt. Odziedziczyliśmy telefon inumer 23–61. Po wprowadzeniu centrali automatycznej (chyba wroku 1932) dodano nam jeszcze jedną dwójkę na początku, tak że mieliśmy numer 223–61. Numer ten pamiętam doskonale (podobnie jak kilka innych przedwojennych), atakże pewne zdarzenie znim związane. Wpołowie lat 60., awięc 20 lat po tym, jak dom nasz przestał istnieć, telefonowałem do mego mieszkania przy ulicy Brackiej. Byłem czymś zdenerwowany ibardzo się spieszyłem. Chciałem zawiadomić żonę, że wrócę do domu później niż się umówiliśmy. Wykręcałem numer kilka razy inie uzyskiwałem połączenia. Wpewnej chwili zorientowałem się, że wykręcam przedwojenny pięciocyfrowy numer 223–61, awWarszawie były wówczas już wyłącznie numery sześciocyfrowe.

Zdrugiej strony okna balkonowego wisiały, wwąskich czarnych ramkach, klasyczne wswej formie fotografie: maturalna klasa mego Ojca oraz grupa studencka dziadka Sobolewskiego. Fotografie uczniów istudentów miały kształt owalny, apod każdą znich było wypisane imię inazwisko. Fotografie belfrów były nieco większe ikwadratowe. Fotografię dyrektora wpleciono wherb szkoły, arektora (dziekana?) winicjały uniwersytetu.

Wkilka lat po wojnie poznaliśmy zOjcem pana Andrzeja Sperla, wnuka profesora Sperla zkieleckiego gimnazjum, nauczyciela mego Ojca. Uratował on notatniki swego dziadka znazwiskami uczniów, stopniami, uwagami itp. Wjednym znich figurowało nazwisko Ojca irzeczywiście tylko bardzo dobre oceny.

Oglądając maturalną fotografię Ojca trudno mi było uwierzyć, że ten smarkatowato wyglądający młodzieniec zbujną czupryną imój Ojciec łysy jak kolano (innym go nie pamiętam) to ta sama osoba. Po oczach tylko można było poznać, że nie ma pomyłki na fotografii. Awłaściwie była: wpodpisie pod owalem zgubiono literę „t” na końcu nazwiska. Historia lubi się powtarzać. Wielokrotnie wmoich różnych bardziej imniej ważnych dokumentach ipismach także gubiono tę literę.

Zpokoju stołowego wchodziło się do bardzo długiego korytarza, zktórego na lewo kolejno znajdowały się drzwi doWC, łazienki, pokoju dziecinnego (zwanego też “małym”), pokoju służbowego ikuchni. Po prawej stronie, tuż przy drzwiach, znajdowała się dwupalnikowa kuchenka gazowa. Ułatwiało to przygotowywanie kawy iherbaty, atakże podgrzewanie różnych wyszukanych specjałów przed ich wjazdem na stół. Na końcu korytarza była duża kuchnia zpiecem węglowym, zktórym ciągle były jakieś kłopoty. Wielokrotnie była mowa ozastąpieniu go nowoczesną kuchnią gazową, ale nigdy do tego nie doszło.

Wkuchni, pomiędzy oknem idrzwiami na kuchenną klatkę schodową, stała największa dla mnie inigdy nie wyjaśniona tajemnica naszego mieszkania. Był to duży, bardzo staroświecki drewniany kufer zsolidnymi okuciami, zamknięty na kłódkę. Wielokrotnie pytałem Mamę, co się wnim znajduje. Mama odpowiadała niechętnie, że stare szpargały igraty izawsze zmieniała temat rozmowy. Kilkakrotnie ustalaliśmy termin porządków wkufrze, ale zawsze okazywał się on niemożliwy do dotrzymania. Do dziś nie wiem, co było wśrodku. Może naprawdę nic ważnego, jak mówiła Mama.

Frontowa część naszego domu miała trzy piętra. Oficyny — cztery. Wysokość budynku była jednak wszędzie jednakowa. Mieszkania woficynach były niższe niż frontowe. Ztego powodu schody na klatce kuchennej miały bardzo skomplikowaną konstrukcję. Zdarzyło mi się kiedyś (anie byłem już wtedy małym chłopcem), że dzwoniłem zuporem do sąsiadów pod nami, będąc przekonanym, że jestem przed kuchennymi drzwiami naszego mieszkania.

Skrytki

Wstołowym pokoju nad stołem wisiała wielka, stara lampa naftowa, przerobiona na elektryczną. Miała abażur zlekko marszczonego blado-żółtego materiału imosiężną, szeroką blaszaną obręcz pod abażurem. Pod tą obręczą wisiały krótkie sznury mlecznych paciorków, rozmieszczone tak gęsto, że tworzyły jakby dodatkowy dolny abażur. Prosty system, trzech ozdobnych mosiężnych łańcuchów, trzech kółek pod sufitem iprzeciwwagi wpostaci dużej kuli, umożliwiał podnoszenie iopuszczanie lampy wzakresie około pół metra. Przeciwwaga wytłoczona zmosiężnej blachy składała się zdwóch części skręconych ze sobą. Wewnątrz znajdował się śrut ołowiany, taki, jakiego używano wnabojach do dubeltówki, przeznaczonych np. na zające.

Na początku okupacji śrut ten został wymieniony na podobny, może tylko nieco grubszy, ale odlany ze złota ibardzo starannie pokryty warstwą czarnego matowego lakieru. Ten ostatni zabieg okazał się zbyteczny, gdyż podczas kilku rewizji jakie odbyły się podczas okupacji wnaszym mieszkaniu, nikt nigdy nie zajrzał do wnętrza przeciwwagi.

Źródłem surowca dla nowego śrutu była stara, bardzo już zniszczona złota papierośnica, jakieś stare obrączki, uszkodzone broszki ikolczyki oraz złote pięciorublówki tzw. świnki. Nie wiem, ile ważył ten „skarb”, myślę, że ponad kilogram, gdyż lampa była dość ciężka iinaczej przeciwwaga nie spełniłaby swego zadania. Nie zostałem dopuszczony do tajemnicy podczas przygotowywania ichowania „skarbu”. Musiało to być zrobione bardzo sprawnie, gdyż wtym czasie trudno było przede mną ukryć cokolwiek wdomu. Otajemnicy dowiedziałem się dopiero wpołowie 1942 roku.

Drugi schowek, ozupełnie innym przeznaczeniu, znajdował się wWC. Istniał tam jeszcze przed pierwszą wojną. Nie wiem, czy został przygotowany przez dziadka Sobolewskiego, czy też urządził go jeszcze poprzedni lokator. Mieścił się pod samym sufitem — mieszkanie, przypomnę, było bardzo wysokie: miało 12 stóp (ok. 370 cm). Zsufitu wystawały fragmenty rur kanalizacyjnych iwodociągowych. Jedna znich dawała się stosunkowo lekko odkręcać. Miała jednak „lewy” gwint itrzeba było nią kręcić wodwrotną stronę niż przy odkręcaniu pozostałych. Po odkręceniu odsłaniała głęboki schowek wrurze tkwiącej wsuficie. Oczywiście nie miała ona żadnego połączenia ani zkanalizacją, ani zsiecią wodociągową.

Ubikacja miała pod sufitem niewielkie okienko do łazienki. Jego matowa, ichyba nigdy wczasie okupacji nie myta szyba, przepuszczała tak niewiele światła, że nawet wnajbardziej słoneczne dni wubikacji było bardzo ciemno izarysy rur pod sufitem były ledwo widoczne. Lampa elektryczna wisiała na dość długim sznurze iod góry była osłonięta blaszanym białym talerzykiem. Tak więc nawet po jej zapaleniu pod sufitem panował zawsze półmrok.

Schowek ten był bardzo kłopotliwy, gdyż umieszczenie drabiny wciasnej ubikacji było zadaniem nie mniej trudnym niż wejście na nią iodkręcenie rury. Nadawał się do ewentualnego dłuższego przechowywania niezbyt dużych przedmiotów lub zwiniętych wrulon dokumentów.

Przed wojną Mama chowała wnim swoją biżuterię ipapiery wartościowe, gdy wyjeżdżaliśmy wszyscy na wakacje iurlopy, amieszkanie pozostawało puste. Co tam było podczas okupacji — nie wiem. Mama nie mówiła, ja nie pytałem. Nauczono mnie, że niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć.

Orobocie konspiracyjnej nigdy wdomu nie rozmawialiśmy. Oczywiście rodzice orientowali się, że ija, imoja starsza siostra byliśmy wcoś zaangażowani, ale temat ten stanowił tabu. Wjakiejś konspiracyjnej działalności „medycznej” brał także udział Ojciec. Pojawiali się zupełnie nietypowi pacjenci. Przynoszono iwynoszono paczki lekarstw, środków opatrunkowych, podstawowych narzędzi lekarskich. Ponieważ nie dawało się tego ukryć przed domownikami, oficjalnie nazywało się, że to koledzy Ojca wysiedleni zPomorza czy Poznańskiego dorabiają sobie (jak większość ludzi wtym czasie) handlem tymi artykułami, aOjciec im wtym trochę pomaga. Była to oczywista nieprawda. Ojciec nigdy nie zajmował się żadnymi interesami handlowymi. Jak sam osobie mówił, miał taką głowę do interesów, że gdyby zaczął handlować trumnami, to ludzie przestaliby natychmiast umierać.

Wydawało mi się przez długi czas, że Mama nie była zaangażowana wżadną robotę konspiracyjną. Nie było nigdy tajemniczych wizyt, telefonów, nagłych wyjść zdomu itp. Mama była zajęta wyłącznie kłopotami dnia codziennego, których wtym czasie nie brakowało. Dopiero pod koniec 1943 lub może na początku 1944 roku, wróciwszy niespodziewanie wcześniej do domu, zastałem Mamę ztrudem wyciągającą drabinę zubikacji. Pomogłem przy tej operacji ipamiętam doskonale każde słowo, jakie przy tym padło: „Mamo, zupełnie zapomniałem otej skrytce, przecież teraz może się nam doskonale przydać”. „Zapomnij jeszcze raz ito zupełnie, na pewno nie ma tu ani pieniędzy, ani kosztowności” — odparła. Wiedziałem, że wtakich sytuacjach nie należy więcej pytać, zwłaszcza Mamy. Podejrzewam, że wubikacji musiała się znajdować tzw. „martwa skrzynka”, czyli miejsce dłuższego przechowywania dokumentów, obsługiwana przez osobę, która na co dzień nie była pozornie wnic zaangażowana.

W1945 roku, po powrocie do Warszawy, poszedłem na ulicę Miodową, na ruiny naszego domu. Resztki ruin sięgały zaledwie pierwszego piętra. Nasze mieszkanie było na drugim. Jedynie wypalone ściany łazienki iWCczęściowo pozostały, ale nie było nad nimi stropu, aschowek był wsuficie. Zresztą, jeżeli nawet zostały wnim jakieś dokumenty — choć raczej myślę, że podczas Powstania Mama je wyjęła — to itak uległy spaleniu, jak cały dom ici, co wnim zginęli.

Wstołowym pokoju, wkredensie, wgłębi za ozdobnymi kryształowymi szklankami, stał niepozorny, srebrny kubeczek ozdobionyskromnym wzorkiem. Wkubeczku tym odkręcało się podwójne dno:wewnątrz mieściła się pieczęć Rządu Narodowego zczasów powstania styczniowego. Był to stalowy krążek ogrubości ok. 3–4 iśrednicy 35–40 milimetrów zgłęboko wyrytym dużym orłem polskim oraz mniejszą pogonią litewską iarchaniołem ruskim. Dookoła biegł napis „Rząd Narodowy”.

Była to rodzinna pamiątka Sobolewskich, bardzo przez Mamę ceniona. Zaszczyt oglądania pieczęci przysługiwał bardzo nielicznym itylko kilku moich kolegów, szczególnie lubianych przez Mamę, go dostąpiło. Mama niezbyt chętnie wyjmowała kubek zkredensu, zawsze sama, ostrożnie odkręcała denko iwyjmowała pieczęć, którą po obejrzeniu istarannym wytarciu zpodobnym namaszczeniem następnie chowała.

Podobno za młodych lat Mamy pod pieczęcią znajdował się jakiś dokument, który wypełniał pustą przestrzeń iuniemożliwiał poruszanie się pieczęci. Dokument ten przepadł wokresie pierwszej wojny światowej. Za mojej pamięci rolę wypełniacza spełniał krążek kartonu wycięty zpudełka do butów…

Goście

Dom rodziców był bardzo gościnny iprzewijało się przez niego sporo ludzi. Zokazji imienin Ojca iMamy odbywały się przyjęcia. Były też fajfy, brydże, kinderbale izwyczajne wizyty towarzyskie. Imieniny rodziców obchodzono bardzo uroczyście. Zamoich wczesnych lat dziecinnych przychodziło ztej okazji nawet po kilkadziesiąt osób. Do pomocy naszej gosposi „wypożyczano” wówczas, od rodziny, jeszcze dwie kucharki.

Część gości przychodziła po południu, popijała kawę izajadała różne znakomite słodkości wsalonie. Inni przychodzili na kolację.

Kolacje bywały niezwykle wystawne. Na stół wjeżdżały bażanty wpiórach. Niestety nie brałem wnich udziału, bo byłem za mały. Pamiętam jednak doskonale gorączkowe przygotowania; kręciłem się po kuchni i wstołowym, byłem naprzemian to karcony za to, że przeszkadzam, to znów karmiony różnymi smakołykami podsuwanymi przez gosposię ijej pomocnice: „Niech też wie, że wdomu są imieniny”. Pióra bażancie znakomicie przydawały się później wzabawie wIndian.

Po kolacji — zwłaszcza na imieninach Ojca — wsalonie grano wbrydżana dwa lub trzy stoliki. Rozkładane stoliki były kryte zielonym suknem, na którym zapisywano wyniki gry. Służyła do tego specjalna kreda prasowana wcienkie wałeczki. Zapis ścierano za pomocą odpowiednich szczoteczek.

Wwieku 13–14 lat bardzo lubiłem przyglądać się grze wkarty, aponieważ nie przeszkadzałem inie odzywałem się, pozwalano mi na to. Pewnego razu Ojca odwołano od stolika do telefonu. Było już po licytacji irozgrywali przeciwnicy. Oddał mi swoje karty ipowiedział ze śmiechem „dokładaj do koloru, chyba potrafisz”.

Rozmowa telefoniczna Ojca przeciągała się. Rozdano ponownie karty. Zebrałem karty Ojca iuporządkowałem je; ktoś wyrwał się zlicytacją, włączyłem się do niej iwypadło to zupełnie nieźle. Tak przynajmniej stwierdził Ojciec po powrocie do gry. Przy następnych okazjach coraz częściej zdarzało mi się zastępować Ojca wgrze. Brydż pasjonował mnie coraz bardziej. Wostatnich dwóch latach przed wojną grywałem dość często zkolegami. Uchodziłem wtym towarzystwie za dobrego gracza. Mama była ztego bardzo niezadowolona, gdyż, jak twierdziła, uczniacy nie powinni grać wkarty.

Wokresie okupacji grywałem bardzo dużo, często przez całą noc. Wczesna godzina policyjna zmuszała nieraz do pozostawania na noc, aponieważ nie uwszystkich znajomych ikolegów były warunki do przenocowania, zdarzało się, że graliśmy wkarty do rana. Wtym miejscu trzeba przypomnieć, że nie było wówczas telewizji, aposiadanie radioodbiornika było zabronione pod karą śmierci (obozu koncentracyjnego w„najlepszym” przypadku).

Grywałem wbrydża jeszcze wpierwszych latach powojennych, choć niezbyt często inie tak zapamiętale jak dawniej. Później karty wręcz mi obrzydły, gra mnie nudziła i wlatach pięćdziesiątych przestałem grać zupełnie.

Zczasów studenckich przypominam sobie pewną przygodę brydżową. Udzielałem się wówczas wKole Młodych Automobilklubu. Któregoś dnia, czekając na kolegów, zktórymi mieliśmy pomagać przy organizacji jakiejś imprezy sportowej, przyglądałem się grze wkarty. Grały rekiny owych czasów: jakieś fisze urzędowe iwybrańcy prywatnej inicjatywy (jak się później dowiedziałem, na ogół współpracujący lub wręcz pracujący wbezpiece). Ktoś zgrających wyszedł izabrakło czwartego. Zaproponowano mi udział wgrze. Wiedziałem, że grają wysoko iże nie są to partnerzy dla moich możliwości finansowych. Wyłożyłem im moje obiekcje. Odpowiedzieli, że grają dla przyjemności iże ustalimy stawkę symboliczną. Trochę mnie to peszyło, ale wiedziałem, że jeżeli nie popełnię kardynalnych głupstw inie będę miał wyjątkowego pecha, to ewentualna przegrana może stanowić wyrwę wmoim budżecie, ale będzie jeszcze do wytrzymania.

Przebieg gry był przeciętny. Po trzech robrach byłem nieznacznie wygrany. Iwówczas okazało się, że moi partnerzy liczą nie „duże” lecz „małe” punkty, czyli stawka jest 100 razy większa. Moja mała wygrana okazała się więc całkiem duża wzłotówkach, ale lepiej nie myśleć co by było, gdybym przegrał. Na szczęście przyszli już koledzy, na których czekałem. Przeprosiłem iodszedłem od stolika nie ryzykując dalszej gry.

Podobno gra wkarty była jednym ze sposobów werbowania współpracownikówUB