Wyspy Naftalinowe - Aneta Skarżyński - ebook + książka

Wyspy Naftalinowe ebook

Aneta Skarżyński

4,5

Opis

Wyspy Naftalinowe” Anety Skarżyński to opowieść przygodowa osadzona w epoce „późnego Gierka”, a więc w socjalistycznej rzeczywistości. Główną bohaterką jest ośmioletnia Anetka, u której stwierdzono nadpobudliwość psychoruchową. Być może właśnie jej niefrasobliwość powoduje, że nie może spokojnie usiedzieć na miejscu i trzymać języka za zębami, co wpędza ją w liczne kłopoty. Dziewczynka nie lubi chodzić do szkoły, żeby mieć piękne, gęste i bujne włosy – goli sobie głowę na łyso, a podczas egzaminu w szkole muzycznej – zamiast grać repertuar klasyczny – wygrywa swoje własne kompozycje. Anetka, mimo iż ma siostrę, rodziców i przyjaciół, to jednak największą jej sojuszniczką jest babcia. A że jest to kobieta o nietuzinkowej osobowości i mocno wybuchowym temperamencie, z szalonymi pomysłami na życie, to razem z wnuczką tworzą piorunującą mieszankę.

Powieść obejmuje 28 rozdziałów, które równają się 28 wyspom, a każda z nich to nowa beczka śmiechu. Dzięki nim spędzisz z bohaterką sześć lat jej życia w szkole podstawowej, poznasz mrożącą krew w żyłach historię świętowania czternastych urodzin na cmentarzu, a także dowiesz się do czego może doprowadzić podkradanie konfitur ze spiżarni starej ciotki.

Kontynuacją powieści są „Wyspy Paprykarzowe” opisujące losy bohaterki w liceum, a także „Wyspy Pieprzowe”, przenoszące czytelnika do najbardziej burzliwego i obfitującego w przygody etapu życia dziewczyny – jej studiów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Wyspy Naftalinowe to prawdziwa beczka śmiechu osadzona w epoce „późnego Gierka”, a więc w socjalistycznej rzeczywistości, jednakże widzianej oczyma dziecka. Przewidziana jest dla czytelników w wieku od 8 - 108 lat. Każdy, zwłaszcza „nastoletni –czterdziestoletni”, odnajdą tu nie tylko humor i zabawne dialogi, ale również zapomnianą cząstkę siebie – radosną i beztroską.
10



Aneta Skarżyński "Wyspy naftalinowe"

 

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2014 Copyright © by Aneta Skarżyński, 2014

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

 

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. Korekta: Paulina Jóźwiak

 

ISBN: 978-83-7900-262-7

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Aneta Skarżyński
Wyspy naftalinowe
Wydawnictwo

Ahoj!

Mam na imię Aneta. Nie lubię tego imienia, ale cóż, pretensje mogę mieć jedynie do rodzinki. W innych kwestiach też proszę się wpisywać do familijnej książki skarg i wniosków, jak choćby w sprawie mojego wizerunku. Wyglądam, jak wyglądam, czyli paskudnie. Ale czy to moja wina, że mam cienkie włosy i spatyczałe nogi? Że moja piegowata twarz przypomina miejsce zmasowanego ataku much? I że moje prawe ucho bardziej odstaje od lewego? Nie. A na dodatek, buzia mi się nie zamyka i cierpię na nadpobudliwość psychoruchową. Katastrofa! I wiesz co? Pewnie z niej nigdy nie wyjdę, zważywszy na moją organiczną zdolność pchania się w dziwne historie, mniej lub bardziej przygodowe. Zaraz Ci wszystko objawię. Gdy skończę, pozostaniesz z paszczą rozdziawioną i pomyślisz, że zaliczam jakąś fazę. To co, pełna gotowość? Azymut – Wyspy Naftalinowe. A więęęęęc: cała naprzód!!!

Rozdział 1 Nadpobudliwość

 

Dziś są moje ósme urodziny. Osiem – to najgłupsza liczba pod słońcem. Tata twierdzi, że gdy się ją położy na bok, dostawi krzyżyk i poziomą kreseczkę, to wychodzi plus–minus nieskończoność. W moim wieku plus–minus nieskończoność nieprzewidywalności, jak podkreśla tata. Mama mówi, że tata to łebski facet i mózgownica ścisła. Jednak, gdy wypije za dużo garażowego rozgrzewacza, ma umysł ściśnięty, nie żaden ścisły. Nawet „r” mu nie wchodzi. Trudno zrozumieć, co mówi. Mówi? Bredzi coś wtedy trzy po trzy. Na szczęście rzadko tak ma z językiem i rozumem. Dzisiaj na pewno jest dobrze, bo zawozi mnie do Goleniowa, na sobotę i niedzielę. Uwielbiam koniec tygodnia i godzinną jazdę do babci. Tymczasem pociąg stoi jak krowa na rowie w szczerym polu, pomiędzy Emmą Załom a Rurką. W przedziale cisza jak makiem zasiał. To dla mnie stan nie do zniesienia. Panu z naprzeciwka burczy w brzuchu, lecz on nic nie słyszy, bo śpi. „Okular” wygięty, broda opadnięta na popielniczkę. Tylko patrzeć, jak proteza mu się zluzuje i wysunie, prosto na kolana. Może by mu tak patyk wsadzić w rozdziawiony otwór gębowy? Albo włożyć palce w dziurki nosa? E, nie, bo ogilam sobie dłonie. Wiem, krzyknę mu do ucha: „pobudka”!!!

Oj, chyba nici z planów, bo chudy pan, który ma buty ze szpicem na wysokim obcasie, przypatruje mi się, jakby znał moje myśli. Czarownik Kościej? Wygląda na takiego Kostucha z bajek. No i do tego łysa pała… Świeci mu się, jak wypolerowana flanelową szmatką. Gapi się i gapi. Wywalę mu język, to przestanie. Albo nie, bo skoro on ma takie same buty jak tata, musi być nienajgorszy. A że brzydal, to trudno. Podobno nie wszyscy mogą być piękni. Na przykład ta wstrętna czarownica z naprzeciwka, ubrana na czarno. Babcia mówi, że tak ubierają się tylko zakonnice. Nie dość, że wstrętnie się ubierają, to są brzydkie. Czyta grubą książkę i żegna się, co jakiś czas. Gdybym miała taka gębę, siedziałabym na niej. Obok niej zajmuje miejsce blondyna z dużym biustem, ubrana w przyciasny liliowy sweterek. Ma okropnie pomalowane oczy, całe na niebiesko. I różowe usta. Jak można się tak oszpecić? Ojej, ona ma żółte zęby! Najchętniej zalepiłabym jej buzię plastrem. Tata co rusz łypie na nią. Dziewczyna też zerka na mnie i tatę. Częściej na tatę. Najwyraźniej podoba się jej. Niesamowite, przecież tata ma już 30 lat! W tym wieku to chyba za późno na amory? Ona też już niemłoda, ma z 19, może 20 lat. „Dość tego migdalenia”, jak mawia babcia. Postanawiam przerwać grobowy spokój. W końcu słynę w rodzinie z paplaniny. Mama ciągle powtarza, że gadam jak najęta, zwłaszcza, gdy nie trzeba. Gdy powinnam, to zapominam języka w gębie. Tak źle i tak niedobrze. No to jak ma w końcu być? Zastanowię się nad tym później. Teraz muszę o coś spytać:

– Tatuś?

– Tak?

– A podoba się tatusiowi ta pani? – i tu wskazuję palcem na panią czytającą książkę.

Cisza całkowita. Nawet pan, wcześniej śpiący, wraca do normalnej pozycji, a jego bryle na nos. Zamyka buzię i wlepia się z mojego tatę. Zakonnica odkłada Pismo Święte i też z zaciekawieniem spogląda. Pan ze szpiczastymi butami przygląda się biuściastej pani, to znów tacie i ma wyraźnie ubawioną minę. A tata dla odmiany cały czerwienieje. Dlaczego milczy? Z dociekliwością drążę temat:

– Czy podoba się tatusiowi ta pani z niebieskimi oczami i żółtymi zębami?

– Uspokój się wreszcie! Pani jest ładna i wcale nie ma żółtych zębów.

– Ma, przecież widzę.

W tym momencie pani z książką wstaje i wychodzi z przedziału. Teraz ma także różowe policzki, jak tata. Pasują do okropnej szminki. Tata woła za nią:

– Przepraszam za córkę! Proszę wybaczyć!

A do mnie:

– To się popisałaś, a teraz koniec. W domu porozmawiamy. Ja ci pokażę.

– A co mi tatuś pokaże?

– Cicho bądź!

Za co? Nie umiem być cicho. To niemożliwe! Jak ja wytrzymam do końca podróży? Jeszcze połowa drogi. Cicho to wszyscy będziemy mieli w grobie. Spokój też. A zakonnica to najszybciej z nas wszystkich. Właśnie postanawia otworzyć swe krzywe usta. Ukazują się krzywe i sczerniałe zębiska, jak u wilka. Zaraz z jej paszczy wylecą jakieś jaszczurki i żmije! Albo żyrafa? Nie, tym razem nic nie wydostaje się, za wyjątkiem słów:

– To tylko dziecko, proszę się nie denerwować. – tu siostra zwraca się do zmieszanego taty i ciągnie dalej – Wie pan, dzieci są szczere do bólu, jak w tym przypadku. Czasem nas zaskakują bystrością…

Ta zakonnica nie taka znowu upiorna, na jaką wygląda. I gada całkiem do rzeczy. Trzeba się przysłuchać, skoro o mnie chodzi.

– Tak, ale proszę siostry, zupełnie nie wiem, po kim ona to ma? Ani żona, ani ja, nie jesteśmy tacy… – tu tata kluczy i usiłuje znaleźć odpowiednie słowo.

– Niepohamowani?

– Tak, właśnie tak.

– Och, proszę pana! Opiekuję się sporą gromadką dzieci. Mam ich pod swymi skrzydłami sześćdziesięcioro. Niektóre z nich wykazują pewnego rodzaju nerwowość. Są nadpobudliwe psychoruchowo. To taka przypadłość, z której się kiedyś wyrasta. Oczywiście, dla otoczenia „kiedyś” – to marne pocieszenie, ale należy w to wierzyć…

– Co to znaczy?

– To znaczy, że takie istoty są zdolne, czasem nawet utalentowane, ale nie umieją się znaleźć w jakimś miejscu, by nie narobić zamieszania. Dodam – sporego. Takie dziecko nie potrafi wysiedzieć w ławce szkolnej 45 minut. Każdy szmer i każda przefruwająca mucha jest ważniejsza od tego, co mówi nauczyciel.

– Jak z takimi dziećmi sobie radzić?

– Trudny temat. Jestem psychologiem i pedagogiem, chociaż w habicie.

– O!

– Trzeba zająć takie dziecko: rysowaniem, grą na instrumencie, zabawą z rówieśnikami, dodatkową nauką np. języka obcego czy innego przedmiotu, zapisać na kółko zainteresowań.

– Hmmm…

– Wtedy dziecko będzie miało możliwość realizowania się i zużycia nadmiaru energii. Jest szansa, że w przyszłości nabędzie stosunkowo więcej umiejętności od innych rówieśników, tym samym niemało osiągnie. Wielu wybitnych i słynnych ludzi cierpiało na tę dolegliwość wychowawczą.

– Co siostra powie?

– Tak jest. Proszę mi wierzyć. Proszę jeszcze pamiętać, aby dziecko samo wybrało sobie to, czym będzie się chciało zajmować poza szkołą. Ono musi bardzo chcieć zajmować się czymś dodatkowym, co okaże się inspirujące i odkrywcze.

– Pomyślę o tym. W każdym razie dziękuję siostrze za te cenne wskazówki.

– Dziękujmy Bogu za takie okazy.

– Jakie okazy? – tata wydaje się zbity z pantałyku.

– Diamenty samorodki. Sporo czasu i troski kosztuje oszlifowanie tak cennego kamienia. Gdy jednak się go obrobi, ukazuje się szlachetny brylant, który mieni się kolorami tęczy. Zazwyczaj wyrasta z niego niezwykle uzdolniona i barwna osobowość.

– Co z Kukusi wyrośnie, nie wiem, ale barwna jest już teraz. Aż za bardzo…

– Chwała Panu! Amen.

– Dziękuję siostrze za te wskazówki. Przemyślę to wszystko na spokojnie.

Zakonnica wypowiedziawszy „amen”, z nabożnością otwiera Biblię i zapada się w wiedzy ponad pięciu tysięcy lat. Skoro zakonnica ma dostęp do skarbnicy odwiecznych mądrości, a mówi to, co mówi, może warto się zastanowić nad sobą? Nowe słówka, nie do końca zrozumiałe, brzęczą mi w głowie: nadpobudliwość psychoruchowa, inspirujące i odkrywcze. Babcia mi je objaśni. Przy niej zawsze mogę mówić, co myślę. Akurat w tym jesteśmy do siebie podobne. Jej to nie razi. Czasem tylko na mnie nakrzyczy, ale potem wszystko jest dobrze. A swoją drogą, chętnie bym się zapisała na lekcje pianina czy na kółko aktorskie. Ta zakonnica nie jest taka głupia, na jaką wygląda. Nieco szpetna i pomarszczona, lecz „ględzi z sensem”, według terminologii dziadka. Pomyślę jutro o sztuce. Czy nie byłoby fajnie zostać aktorką? Wtedy nikt by się mnie nie czepiał, nie obrażał na mnie, jak ta pani, co wyszła przed chwilą. Mogłabym robić, co mi się podoba. Dziadek twierdzi, że „artystom się wiele wybacza, a dobrym artystom, to nawet więcej niż wszystko”. To ja chcę być doskonałą i sławną artystką. Tak, zdecydowanie!

 

Rozdział 2 Wynalazek

 

Dlaczego ja wiecznie choruję? Jak nie zatrucie, to zaziębienie albo angina. Zwłaszcza zimą ciągle coś mi dolega, a to spędza sen z powiek babci. Biadoli potem: „jak nie urok, to sraczka”. Martwi się tylko chyba za bardzo, zważywszy, że faszeruje mnie jakimiś naparami, papkami i innymi ziołowymi świństwami. Kiedy dorosnę, nigdy więcej do ust nie wezmę takich wynalazków. Najgorsza jest lewatywa, na zatrucia od śliwek i gruszek. Fajdam po niej dalej, niż widzę. Zazwyczaj w przedpokoju, bo nie zdążam do klopa. Perełka patrzy na mnie i widzę w jej psich ślepkach zdumienie: „to ona może w mieszkaniu, a ja nie?”. Zdecydowanie bardziej wolę rycynę, bo po niej częściej wołam niedźwiedzia niż strzelam w porcelanę. Perła mi asystuje i sprawdza, czy aby równo leci. Jak nierówno lub nie tak, jak powinno, to pędzi do babci i robi raban na całą chałupę. Babcia przybiega z następną łychą rycyny, a wtedy to już kilka sekund i po wszystkim. Ufff… Ile to się trzeba napocić, żeby się pozbyć zatrucia. A zatruwam się najczęściej, gdy jem bardzo zdrowe rzeczy. Po co je wcinać i potem cierpieć? Czy nie lepiej skupić się na słodyczach? Po nich nigdy nic mi nie jest. Babcia straszy, że zęby się po nich psują. Dobre sobie! I tak za rok czy dwa wypadną i wyrosną nowe, już nie mleczne. Ciekawe, jeśli nie mleczne, to może śmietankowe? O tak! Jak ptasie mleczko albo lody u pani Guźnej. Albo bezy z bitą śmietaną? Albo śmietana z cukrem i truskawkami? Jak będę dorosła, to będę jeść na śniadanie czekoladę, na obiad lody, na deser naleśniki z bitą śmietaną, na podwieczorek ptasie mleczko, a na kolację bezy i biszkopty, i napoleonki, i ptysie, i kubeczki z bitą śmietaną, i rurki, i…. ! To straszne być małym. Nikt człowieka nie rozumie. No, może Pan Ciach. On mi daje cuksy. To nasza tajemnica. Obiecałam, że nikomu nie powiem. Nawet babcia nie wie. Ale Pan Ciach to już staruszek i pewnie niedługo spocznie w glebie. Ma jakieś 50 lat. Kto mi wtedy będzie dawał cukierki? Muszę o tym zacząć myśleć teraz, bo jak on umrze już jutro lub pojutrze?

Z planów znalezienia następcy Ciacha, czyli nowego cuksodawcy wyrywa mnie babcia:

– Siadaj Niunia, zmienię ci sól.

– Znowu?

– Tak. Musisz wyzdrowieć, jak chcesz w sobotę pojechać na kulig. Inaczej z sanek nici.

– Ojej, ale to parzy! – ciągnę niezadowolona.

– Nic ci nie będzie, jak trochę pocierpisz – dodaje babcia.

Ładne mi trochę. Chyba z tablic kamiennych lub innych wykopalisk nabywa tę felczerską wiedzę: szklankę soli wrzuca na patelnię i grzeje. Potem sypie ją do szmaty, zawija, to wszystko wsadza w ręcznik i taki gorący wałek owija mi wokół szyi. I to ma być trochę? Czy ja muszę pokutować za grzechy już teraz? Wolę po śmierci, bo teraz to boli. Po tej drugiej stronie chyba nic się już nie czuje? Pewności nie ma. Babcia mówi, że w Polsce to nigdy nic nie wiadomo.

– Zaraz dostaniesz mleko z masłem i czosnkiem – z pokutnej zadumy wyrywa mnie babciny głos.

– Nieeee…

– Nie marudź! W nocy wypijesz drugą porcję, a rano będziesz zdrowa.

Jak będę duża, to nikt mnie nie zmusi do picia mleka z masłem i czosnkiem. Brrr! Tak właściwie to nie pamiętam, czy piję mleko w nocy, odkąd babcia dysponuje machiną pielęgniarską własnej konstrukcji. To gruba decha, prawie jak stolnica, tyle, że wyższa i szersza. Na niej są nabite cztery paski: najszerszy – do mocowania talii, węższy – przypinania szyi i dwa najmniejsze – do przymocowania ramion. Ciekawe skąd babcia ma ten kawał drewna? Z cmentarza? Może z trumny jakiegoś nieboszczyka?? Ostatnio stale tam chodzi na spacer! Eeee, chyba jednak nie. Babcia powtarza, że jak się coś komuś z cmentarza zabierze, dusza chce odebrać własność niemal natychmiast, czyli najbliższej nocy. Ojej!!

Na noc stawia tę tablicę za tapczanem, od strony głowy. Podciąga mnie i przypina paskami. Najpierw pas i ramiona, później szyję. Siedzę unieruchomiona i nadal śpię. Buzia sama się otwiera, więc babcia wlewa do niej obrzydliwą mleczną miksturę. Tak mnie leczy z anginy. Całkiem szybko i skutecznie, jak twierdzi pani Miglewska. To babci koleżanka. Ona ma 96 lat i wygląda jak żywa. Gdy mnie widzi, zawsze chce uściskać: wyciąga ręce, chwyta w wychudzone kleszcze i całuje w policzki.

– Jaka słodka ta pani wnusia. Taka Niunia kochana!

Okropne! Prawie za każdym razem oślini mnie i muszę się wycierać. Gdy mnie już wyściska i „wyniunia”, siada w bujanym fotelu. Chwilę postękuje i po paru minutach śpi. Ufff… Ale jak na złość, ona potrafi się obudzić, a wtedy pyta:

– Anetka? Anusia? A gdzie ty? A jesteś… Niechże cię przytulę. Choć do mnie Niunieczka!

Znowu? Nie! Ratunku!! Niema rozpacz tak mnie dławi, że nie potrafię nic powiedzieć. Za to babcia mówi, oczywiście po wyjściu pani Miglewskiej, że starość Bogu nie wyszła i że na tę przypadłość nie ma lekarstwa. Skoro leczy mnie z anginy, dlaczego nie może pomóc swojej koleżance? Przecież ona wszystko umie, wszystko wie najlepiej, na wszystkim się zna. Mam genialną babcię z umysłem wynalazcy! Zanim ja będę stara, to chyba zdąży coś wynaleźć na tę przerażającą przypadłość? Bo ja nie chcę być taka kostropata, jak pani Miglewska. I nie chcę stękać!! I nie chcę być pomarszczona i brzydka!!!

– Babciu, ale ja nie chcę być stara!

– Dziecko, co ty wygadujesz? Masz dopiero 8 lat. Śpij już. Dobranoc!

– A jak się obudzę jutro rano stara? I będę wyglądać jak pani Miglewska?

– Niunia, jutro będziesz miała nadal 8 lat.

– Na pewno?

– Ależ tak. A jak się kiedyś zestarzejesz, to będziesz podobna do mnie.

– Aha…

„Babcia chyba jest całkiem ładna, tylko niska i gruba. I ma krzywe nogi, ale przyzwoitą resztę” – jak mówi dziadek. To całkiem nie najgorzej. Dobrze, jutro będę zdrowa, a w sobotę pójdę na kulig. Potem mogę się zestarzeć, ale to dopiero po sankach.

– Dobranoc babciu!

– Śpij z Bozią i z aniołkami.

– Ty też…

 

Rozdział 3 Proste zadanie

 

Tata jest brygadzistą w stoczni. Czasem bywa nim także w domu, bo jak mawia mama: „tata znowu rządzi”. Na szczęście nie codziennie, więc można z nim wytrzymać. Cała rodzina jest dumna z taty powodu, zwłaszcza, gdy piszą o jego wyczynach w Gryfii. To gazeta stoczniowców, nie żadna Trybuna Ludu, ale porządna Gryfia. Dziadek mawia, że „poczciwe chłopy ją redagują”, a on się zna na ludziach. Ma przecież osiemdziesiąt lat! Czasem czyta na głos gazetę, by wszyscy wokół słyszeli, że rzecz się ma o jego synu. Robi to na tyle głośno, aby babcia też dobrze usłyszała. Ona ostatnio ma kłopoty ze słuchem, więc chyba trzeba będzie jej niedługo lejki do uszu zacząć wkładać i do nich głośno wołać. I tym razem dziadek coś znajduje:

Andrzej Auguścik, brygadzista Szczecińskiej Stoczni Remontowej wraz zeswoją grupą wypracowuje sto osiemdziesiąt procent normy!

A parę minut później z następnego numeru gazety: Andrzej Auguścik, brygadzista, przodownik pracy w Szczecińskiej Stoczni Remontowej, wraz zeswoją grupą ustanawia nowy rekord Gryfii – dwieście procent normy! Niech żyje duch socjalistyczny wśród pracowników naszej stoczni!

Duch Socjalistyczny… Jeszcze go nie znam. Babcia często opowiada o Duchu Świętym, o duszach zza światów, za to nic o Duchu Socjalistycznym. Może to i dobrze, bo od duchów bardziej wolę nimfy wodne i rusałki. One podobno ukazują się częściej niż duchy i są sto razy ładniejsze. Dlatego tak bardzo chciałabym zostać jedną z nich, tańczyć w brzasku słonka w lesie, przy źródełku. Śpiewać w chórze z ptactwem, rozmawiać z sarenkami, głaskać jelonki, pląsać po łące z zajączkami… Och, tak! Będę musiała dziś spytać taty, czy mogę w przyszłości zostać rusałką albo nimfą wodną. Może się zgodzi? Tata jest mądry, prawie tak mądry, jak babcia. Jednak dziadek powtarza, że „babcia i tata mają pewną upierdliwą przypadłość – nie umieją zamknąć buzi, gdy trzeba i potrafią tym rozwścieczyć do białości nawet świętego”. To chyba prawda, bo właśnie słyszę głosy mamy i taty, dobiegające z kuchni:

– Ty nic nie rozumiesz. Sipińska jest wspaniała i świetnie śpiewa! – kwituje tata.

– Świetnie? Przecież tobie słoń na ucho nadepnął! Co ja mówię – całe stado słoni! Jesteś głuchy jak pień, skoro nie słyszysz, że ona wyje jak bura suka! Zero subtelności, zero delikatności. Jesteś zaślepiony!

– Cooo? Ona pięknie śpiewa. Pięknie, słyszysz?! Ty się w ogóle nie znasz!

– Ja się nie znam? O, nie! Co to, to nie! Ja po prostu mam wyrobiony zmysł muzyczny, bardziej od ciebie i wyrafinowany gust.

– Czy można sobie wyrobić smak muzyczny, słuchając w kółko Marka i jego „nie dokazuj miła, nie dokazuj…”? Albo tej drugiej od „Zielono mi…”?

– Tak, bo oni umieją się wznieść na wyżyny poezji!

– Wyżyny poezji? Te jęki? Te popiskiwania nazywasz wyżyną poezji? Dobre sobie!

– Popiskiwania???

– A żebyś wiedziała! Poezja, wielka mi poezja! Nie znam się na poezji, nie lubię poezji!

– Jak to? Przed ślubem mówiłeś, że lubisz!

– Może i lubiłem, ale już nie lubię, więc nie będę z tobą kwilił do księżyca i wyśpiewywał peanów na cześć tych dwóch wyjców poetyckich. Idę na koncert!

Na te słowa mama staje zamurowana z szeroko otwartą buzią. Po chwili odzyskuje głos:

– Koncert? Jaki koncert?

– Koncert Urszuli, a niby kogo? – i tata zaczyna fałszować: „To był świat w zupełnie starym stylu…”

– A skąd ty masz pieniądze?

– Dostałem bilety w Stoczni, o!

– Jakie bilety?

– Noooo, zaproszenia dostałem. Dotowane przez stocznię. Idziemy całą paczką. I wszystkie chłopaki biorą swoje żony.

– No to wiedz, że ja, mój drogi, nigdzie z Tobą nie pójdę, o!

– Nie?

– Nie!

– No to wezmę Anetkę.

– No to sobie ją weź!! – tu mama trzaska drzwiami i wychodzi z obrażoną miną. Mama często się obraża, ale szybko „od‑obraża”. Zupełnie nie rozumiem, o co się kłócą? Jakie wyjce? Jaka Urszula? Ja tam lubię, jak w kościele śpiewa siostra Zofia przy organach. Gdy słyszę, że „Ava ma ryja”, to nawet ten ryj nie przeszkadza, ponieważ anielskie tony dźwięczą mi w pamięci jeszcze długo po mszy. Chciałabym tak ładnie śpiewać. I żeby potem ludzie mówili, że mam anielski głos. Dobrze, skoro mam iść z tatą na koncert, to chyba muszę się ubrać. W majtadałach przecież nie pójdę. Może założę niebieską sukienkę, tę z falbankami? To ostatnie dzieło babci. Wprawdzie dzieciaki śmieją się ze mnie: „Antenka – diabołeczek, co ma tysiąc falbaneczek!”, ale co mi tam. Babci się podobam i to jest najważniejsze. Podkreśla, że w tym odcieniu wyglądam jak mała księżniczka. Mała… No tak, jestem mała i chuda, lecz kiedyś chyba urosnę?

Jesteśmy w dużej sali z czerwonymi siedzeniami. Wszyscy odświętnie ubrani, pachnący, uśmiechają się do siebie, wymieniają ukłony. Co innego widzieć się w pracy, a co innego w sali koncertowej. Nie codziennie ślusarz, spawacz czy mechanik mogą na żywo słuchać „taaakiej gwiaaazdy”, jak mówi tata. Za chwilę się rozlegnie dzwonek i zacznie koncert. Moje rozmyślanie zostaje nieoczekiwanie zakłócone przez jakiegoś półłysego pana. I nie dość, że ma włosy tylko gdzie niegdzie, to jeszcze odstające uszy wielkości małej patelenki na jedno jajko sadzone. To prezent taty, wykonany w stoczni, specjalnie dla mamy, z okazji dnia kobiet. I ten półłysol ma aż dwie takie patelenki po obu stronach czaszki, częściowo przykryte przez resztkę włosów. Wygląda jak Plastuś, tyle, że znacznie brzydszy. Zwraca się do mojego taty:

– Czy ta śliczna dziewczynka to pana córka?

– Tak, moja.

– To doskonale!

– Też się cieszę, ale o co chodzi?

– Otóż, proszę pana, sprawa jest następująca: czy pana córeczka może na koniec koncertu podać kwiaty naszej artystce? Przed bisami, ma się rozumieć.

– Ona sama? A są jeszcze inne dzieci? Może razem by poszły?

– Niestety, nie dostrzegam innych maluchów, a zaraz mamy koncert. Wygląda na to, że pana córeczka jest jedynym dzieckiem na tej sali. Więc jak będzie?

– Z mojej strony nie ma problemu, ale proszę jeszcze spytać córki.

– Doskonale! Dziękuję Panu!

Plastuś pochyla się w moją stronę z wyszczerzonymi zębami:

– Jak masz na imię?

– Aneta.

– Jak ślicznie! A wiesz, że solistka z Abby nosi takie samo imię? – i tu łysol głaszcze mnie po głowie, ciągnąc dalej: – Anetko, a ile masz lat?

– Osiem i pół.

– Oooo, to duża z ciebie dziewczynka!

Całkiem miły jest ten Plastuś, choć urody mu Bozia nie dała, jak mawia babcia. Za to ma oczy, bo przynajmniej widzi, że jestem duża!

– Anetko, twój tatuś się zgodził, abyś wykonała pewne zadanie.

– Zadanie?

– Tak. To proste zadanie, ale bardzo ważne. Z całą pewnością poradzisz sobie znakomicie. Taka z ciebie rezolutna dziewczynka, jak widzę.

Rezolutna i duża. O tak! Tylko co to znaczy, rezolutna? Hmmm… Spytam później tatusia. Chyba polubię tego Plastusia. Babcia stale powtarza, że jeśli ktoś jest sympatyczny, to trzeba się uśmiechnąć i dygnąć nóżką w podziękowaniu. Dygnąć nie mam jak, bo siedzę, a i uśmiechnąć się nie bardzo mogę, bo od trzech dni nie mam zęba z przodu. Babcia twierdzi, że to mleczak i teraz mi odrośnie ząb z korzeniami. Ale jak te korzenie się zasadzą nie w tym miejscu, tylko np. w moim nosie? Bo skąd one wiedzą, że to akurat to jest to, a nie inne miejsce? Pomyślę o tym jeszcze, ale nie teraz, ponieważ właśnie Plastuś czegoś ode mnie chce:

– Anetko, czy wręczysz kwiaty naszej wspaniałej artystce? Tylko tyle i aż tyle.

– Kwiaty? Ale ja nie mam kwiatów…

– My mamy. W odpowiednim momencie damy ci do rączek wiązankę, a ty dasz ją pani Urszuli. To co, Anetka, zgadzasz się?

Przytakuję, kiwając głową. Zadowolony z odpowiedzi Plastuś podchodzi do pani w bordowym fartuchu stojącej w drzwiach i coś do niej mówi. Oboje patrzą na mnie uważnie i się uśmiechają. Zaraz, zaraz… Proste zadanie? Tylko, skąd niby mam wiedzieć, kiedy jest ten „odpowiedni moment”? A jak go przegapię? I dlaczego Plastuś twierdzi, że sobie poradzę? Powoli zaczynam żałować mojej zgody. No a co będzie, jak mi się pomylą osoby? Albo mnie gwiazda nie zauważy? Przecież jestem taka mała! I chuda!! Chwileczkę, mam na sobie sukienkę z dużą ilością falbanek, to może jednak pani Urszula dojrzy mnie na tej ogromnej scenie? A jak upadnę? Bo przecież ja się często przewracam. Mama mówi, że chodzę, jak łamaga i nie nadąża z kupowaniem mi rajstop, a poza tym ciągle mam plastry na kolanach. Dobrze, że pod nowymi białymi rajstopkami ich nie widać. Co robić?? Dziesiątki myśli grasuje po mojej łepetynie jak stado królików, a ja nawet nie wiem, czy mi się podoba śpiew sympatii mojego taty. Muszę się chwilę na spokojnie zastanowić, tylko jak, skoro tu nie ma spokoju! Na scenie jest przerażający harmider. Teraz już rozumiem, co mama ma na myśli, mówiąc, że „ona wyje, jak pies bury”. Na pewno głośno, a jak dla mnie – o wiele za głośno. I nie ona sama, bo obok jeszcze ryczy cały zespół. Oni wszyscy drą się jak poparzeni. Skaczą, to znowu się kiwają, wykonują rozpaczliwe ruchy, jak ja, gdy mi się przydarza poślizgnąć na wrotkach. Dziadek na taki widok zwykle mawia: „a tych to ktoś do prądu podłączył”. Nie, chyba nie polubię takiej muzyki… O, a temu z lewej strony, który czasem wtóruje artystce, głos się trzęsie jak u kozy naszej sąsiadki. Już wolę tego drugiego, z długimi kudłami za bębnami, bo on cały czas rży. Chyba się cieszy z czegoś, tylko z czego? Wtem pani w bordowym fartuchu łapie mnie za rękę i mówi:

– Już czas! Trzymaj kwiaty i ładnie podaj tej pani na scenie, która się teraz kłania, dobrze?

– ???

To już? Trzymam w garści wielką wiązankę. Całkiem sporo waży. Na scenę nie jest daleko, tylko bardzo wysoko. Ojej! I jak ja mam się tam dostać? Podest sięga sporo ponad moją głowę, a nawet jeszcze więcej. Nie pofrunę na tę scenę! I co teraz?? W tej chwili dłonie Plastusia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, sprawiają, że w kilka sekund znajduję się na deskach sceny. Stoję w blasku reflektorów i nie wiem, co dalej. Światło jest tak mocne, że nie widzę, w którą stronę mam iść. Wśród braw dobiega mnie głos Plastusia:

– Idź do pani Uli!

Do pani Uli? Nie widzę! Mrużę oczy, ale do oczu napływają mi łzy. Oślepiająca jasność nie pomaga w odnalezieniu artystki. Gdzie ona się podziewa? I oto wyłania się czyjaś postać. Ona czy nie? Może zrobię dwa kroki do przodu, to mi się uda pozbyć tej ciężkiej wiąchy? Wyciągam rękę z goździkami, a kobieta z rozczochranymi włosami zbliża się do mnie. Widzę ją tuż przede mną. Powoli odzyskuję wzrok. To ona! Tak, to sama pani Urszula pochyla się ku mnie. Ale cóż to? Oczy pomalowane, jakby sobie wtarła sadzę z kartofli pieczonych na ognisku. I te grube, czarne rzęsy! W dodatku każda rzęsa sterczy, jak osobny kołek!! Sztuczne, na pewno są sztuczne. Co za paskuda! Za co tata tak ją uwielbia? Odruchowo cofam rękę z kwiatkami, zaś pani Ula wyciąga swoją coraz dalej ku mnie. Im bardziej chowam swoją dłoń, tym bliżej mnie jest jej ręka. W końcu przyciskam kwiaty do siebie, a do moich uszu dociera śmiech z sali widowiskowej. Ktoś z dołu woła:

– Mała, podaj kwiaty! No podaj!

Kwiaty, prawda! Rzucam spojrzenie na bukiet i widzę wielką czerwoną plamę z kwiatów w otoczeniu szparagusu i szeleszczącej folii. To goździki. Nie znoszę goździków! Tylko dlaczego wszyscy i prawie wszędzie wręczają sobie właśnie goździki? Najwyższy czas uciec stąd, to najlepszy pomysł, który mi przychodzi do głowy. Cofam się powolutku, dwa kroczki, może jeszcze jeden, o tak, i jeszcze jeden… Raptem słyszę brzdęk czegoś metalowego i czuję, że dalej już się nie mogę ruszyć. To talerz od perkusji wbija się w moje plecy. Ten sam, który wraz z innymi instrumentami dudni podczas koncertu. Taki łoskot i trupa może porwać na równe nogi. Zza pleców słyszę czyjś ochrypły głos:

– Idź do przodu! Nie bój się!

Śmiech na sali wymieszany z oklaskami wcale nie doda­je mi odwagi. Na dokładkę ta piosenkarka jest wstrętna! Nie mogę na nią patrzeć! Sekundkę… Babcia stale powtarza, że muszę być dzielna, bo nie wszystko w życiu będzie takie piękne, jakbym chciała. Teraz na pewno nie jest. Przełykam ślinę – trudno, niech się dzieje, co chce. I właśnie w tej chwili pani Urszula dociera do mnie, chcąc odebrać kwiaty. Co za potwora! Niech zabiera sobie te kwiatki!!! Wytrzeszczam oczy, a ona całuje mnie w policzek. Czuję intensywny zapach jej potu, wymieszanego z perfumami. Jeszcze jeden cmok kończy moją męczarnię. Słyszę, jak mówi do mikrofonu:

– Słodka malutka! Dziękuję kochani! Dziękuję wam z całego serca!

Znów Plastuś porywa mnie na ręce i oddaje tacie. Wreszcie jestem bezpieczna. Misja wypełniona. Ufff… To straszne, co można przeżyć na scenie. Ale chyba nie jest tak źle, skoro Plastuś, ściska dłoń mojego taty:

– Dziękuję panu! Dzieciaki są czasem takie zabawne i nieprzewidywalne, cha, cha, cha, cha!

Nachyla się też do mnie:

– Dzięki mała! I nie bój się. Scena jest dla odważnych ludzi. No, ale poradziłaś sobie i tak, cha, cha, cha, cha!

O tak, ale tylko ja wiem, ile kosztuje chwila na scenie. Zadanie wcale nie jest takie proste, jak mówią inni. Może teraz powinnam się zastanowić, czy na pewno chcę zostać artystką? Oczywiście nie piosenkarką, bo od takiego śpiewania można ogłuchnąć, a przy okazji jeszcze oślepnąć! Nie, nie, to nie dla mnie. Chyba jednak wolę być nimfą wodną lub rusałką…

 

Rozdział 4 Amputacja

 

Babcia jest najmądrzejszą osobą na świecie. Ona wszystko wie, wszystko umie, wszystko rozumie. W dodatku jest świetną aktorką, jak mawia dziadek. No i cudownie baja, a moja wyobraźnia robi swoje. Gdy szydełkujemy lub wyszywamy, przenosimy się do zupełnie innego świata:

– Babciu, a kiedy się urodziłaś?

– Dawno temu, w 1907 roku, ale w metryce mam wpisany rok urodzenia 1906.

– Dlaczego?

– To dość skomplikowana sprawa. Moi rodzice bardzo chcieli mieć córkę. Niestety, dwie umarły im w niemowlęctwie, zostali tylko synowie, Stachu i Heniek. Stachu miał osiem, a Heniek sześć lat, gdy przyszłam na świat. Z tej radości mój tatuś upił się z księdzem i w księgach metrykalnych wpisano: Janina Gabriela Świerczyńska, córka Antoniego i Heleny z domu Morys, urodzona dnia 2 kwietnia, roku pańskiego 1906. I takim to sposobem, oficjalnie mam rok więcej. Tata zauważył pomyłkę, lecz ksiądz go przekonał, żeby się takimi drobiazgami nie martwić. Rok w tą, rok w tamtą… Poza tym to było w Powiecie Niemeńskim, pod zaborem rosyjskim, czyli oficjalnie na terenie Carskiej Rosji. Kto się wtedy przejmował papierami?

– Pod zaborem rosyjskim… To straszne!

– Tak. Byliśmy tam do roku 1919, czyli prawie do końca krwawej rewolucji. Wtedy każdy, kto mógł – uciekał, póki żyw, zostawiając dobytek i wszystko. Swój zabijał swego, brat brata. Okrutne to były czasy, nie tylko dla Polaków, lecz i dla Rosjan.

– A dlaczego dla Rosjan?

– Rewolucja Październikowa to najkrwawsza rewolucja w dziejach Rosji. Komuniści dorwawszy się do władzy, wyrzynali w pień inteligencję, magnaterię rosyjską, artystów niepopierających przewrotu, naukowców obstających za caratem, urzędników carskich, a nawet rodzinę Romanowów. Kto był „bielaruczka”, czyli szlachecka biała dłoń, nie robotnik i nie prosty chłop – mógł stracić głowę, a w najlepszym wypadku ręce lub nogi. Dla bolszewików nie było żadnej świętości.

– Ojej!

– Tak, tak. Za pomoc uchodźcy czy sprzymierzeńcowi cara Mikołaja II, rozstrzeliwano całe rodziny. Pamiętam, jak dziś…

Babcia zdejmuje okulary i spogląda w okno. Milczy i mruży oczy, jakby coś widziała w tej właśnie chwili. Zaczyna ściszonym głosem:

– Mieszkamy w drewnianym domku. Jest późny zimowy wieczór. Pokój mój, Stacha i Heńka mieści się w części południowej, od strony sadu.

– Tak? – czuję, że szykuje się niesamowita opowieść.

– Jak to dzieciaki, śmiejemy się, skaczemy po łóżkach i ani nam w głowach sen. Nagle słyszymy głośne ujadanie wyżlicy Normy. Tata wypuszcza psa i sam wychodzi. Wraca po kilku minutach i coś szepce do mamy, a ta się żegna. Domyślamy się, że coś się święci, więc nasłuchujemy przy uchylonych drzwiach. Zerkamy przez szparę. Widzimy, jak tata wnosi kogoś na barana do kuchni i każe mamie zasłonić okna kocami.

– Kocami? Dlaczego?

– Szpicel kryje się wszędzie. Nie wiadomo, kto to jest, ten człowiek w kuchni.

– I co dalej?

– Tata szybko wychodzi, a po paru minutach wraca z dobrym znajomym, felczerem Stanisławem.

– Kto to jest felczer?

– To jest człowiek, który zna się na medycynie, umie prawie tyle samo, co lekarz, ale nie posiada dyplomu Akademii Medycznej, więc nie jest lekarzem.

– Aha.

– Wymykamy się z pokoju, bo aż nas pali, by wyniuchać, co się dzieje. Cichutko, aby nikt nie przyuważył i nie oddelegował nazad do łóżek. Widzimy, że człowiek, który leży na stole, ma przestrzeloną nogę poniżej kolana. Fetor rozchodzi się na wszystkie pomieszczenia. Docierają do nas dwa niezrozumiałe słówka: gangrena i amputacja.

– Co to?

– Gangrena to zakażenie, które może doprowadzić do śmierci w dzisiejszych czasach. W tamtych latach, gangrena była kwestią właściwie policzonych godzin… Beznadziejna sprawa.

– Gangrena. – powtarzam trudny wyraz.

– Amputacja to obcięcie, czyli w tym przypadku odcięcie nogi. Felczer postanawia amputować nieznanemu przybyszowi nogę, aby dać mu szansę na uratowanie życia.

– Amputacja. – to drugie słówko, które koduję w swej pamięci.

– Eteru brak, więc kneblują człowieka i przywiązują sznurami do stołu, by się nie rzucał, podczas cięcia.

– Co to jest eter?

– Środek usypiający, stosowany od połowy XIX wieku podczas zabiegów. Ma za zadanie uśpić pacjenta, by nie czuł bólu operacyjnego.

– Eter. – to jeszcze jedno wyrażenie do zapamiętania.

– Tym razem nie ma eteru, a w obawie, że ranny zacznie krzyczeć, zatykają mu usta gałganem, by nie ściągnął wrzaskiem na nasz dom kłopotów.

– I co dalej?

– Felczer uwija się szybko, jak może. Odcina nogę człowiekowi aż do pachwiny, potem ją ćwiartuje i wrzuca do pieca, aby zatrzeć ślady. Nakazuje zmieniać okłady, co kilka godzin. Tata dziękuje Stanisławowi. Jeszcze uzgadniają wspólną wersję zdarzenia.

– Jaką wersję?

– Że niby Stanisław pomaga rodzinie z powodów żołądkowo‑jelitowych. Tak trzeba ująć temat, na wypadek, gdy ktoś doniesie o nocnej wizycie felczera w naszym domu.

– Rozumiem. – odpowiadam, choć coraz trudniej mieści mi się w głowie ta historia.

– Po jakimś czasie człowiek bez nogi budzi się i majaczy po rosyjsku.

– Majaczy? Co to znaczy?

– To znaczy, że mówi niezrozumiałe dla otoczenia zdania, słowa i zachowuje się jak w malignie.

– Co to maligna?

– To gorączka i właśnie wtedy człowiek majaczy.

– Aha… – udaję mądrą, ale nic nie rozumiem, bo to dla mnie zbyt dużo trudnych słów, jak na jeden raz.

– Człowiek bez nogi bredzi, mama zwilża mu usta i zmienia opatrunki. Tata usiłuje coś z nim ustalić, ale próby nawiązania kontaktu wydają się beznadziejne.

– Próby nawiązania kontaktu wydają się beznadziejne. – powtarzam niczym rasowa papuga.

– Mówi coś po rosyjsku, woła jakąś Nataszę, to zapada w krótki sen, to znów się budzi i bredzi. I tak przez całą noc, prawie cały dzień i pod wieczór dnia następnego, już jest po wszystkim. – tu babcia się żegna: – Świeć Panie nad jego duszą!

Cisza. Siedzę nieruchomo, usiłując wszystko