Wyspa zombie - Øystein Stene - ebook

Wyspa zombie ebook

Øystein Stene

3,8

Opis

Od żywych liczniejsi staną się zmarli…

Thriller, który skrywa mroczną tajemnicę.

Labofnia. Wyspa ukryta przed resztą świata gdzieś pośrodku Atlantyku. Nie figuruje na żadnej mapie, nie istnieje w żadnych wspomnieniach. Służby wywiadowcze Ameryki i Europy robią wszystko, by nikt nie dowiedział się o tym miejscu.

Mieszkańcy Labofni odznaczają się niecodziennymi cechami. Ich ciała znacznie różnią się od ciał ludzi: niższą temperaturą, słabszym pulsem, zesztywnieniem, spowolnioną przemianą materii, brakiem oddechu…

Pewnego dnia na wyspę trafia rozbitek Johannes van der Linden. Nie jest do końca pewien, skąd wyruszył i dokąd trafił. Otrzymuje schronienie i zostaje otoczony opieką. Labofnia staje się jednocześnie jego przekleństwem i wybawieniem. Musi dostosować się do nowych zasad i struktur dziwnej wspólnoty. Wkrótce przekona się, że nad światem nieumarłych ktoś lub coś sprawuje bezwzględną kontrolę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (21 ocen)
7
6
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Øystein Stene Wyspa zombie ISBN: 978-83-7785-771-7 TYTUŁ ORYGINAŁU: Zombie Nation Copyright © Gyldendal Norsk Forlag AS 2014 Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Mariusz Kula REDAKTOR PROWADZĄCY: Izabela Troinska REDAKCJA: Łukasz Radecki, Izabela TroinskaZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Wyspa zombie

Nie potrzeba dwóch rąk, żeby pisać.

Przykleiłem kartkę taśmą klejącą do stołu, z góry i z dołu, żeby nie przesuwał jej czubek długopisu ani przegub dłoni. W ten sposób zamierzam spisać tę historię, na pliku kartek do drukarki. Czekając, aż druga ręka odrośnie, odrodzi się, przybierze taki sam kształt jak ta, którą piszę.

Chcę opisać kraj, z którego pochodzę. Naród, który wydobył się z mgły historii — chociaż powinienem chyba raczej powiedzieć z mgły oceanu, i umieścił się na mapach świata. Ale tylko tych najbardziej tajnych, trzymanych pod kluczem i pilnie strzeżonych, wnoszonych na tajne spotkania, w których uczestniczyli mężczyźni zajmujący bliżej nieokreślone stanowiska w anonimowych urzędach.

Mężczyźni byli operatywni i dynamiczni w działaniu, i w końcu zrobili to, co należało zrobić. Następnie wrócili do swoich domów, do żon, dzieci oraz kochanek, i zapewnili ich, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Że nie ma czego się obawiać.

Że śmierć wciąż jest daleko poza zasięgiem ich wzroku.

Mężczyźni zestarzeli się. Wielu z nich odeszło. To, co wiedzą, zabiorą ze sobą do grobu. Ten, kto chciałby znaleźć dowody na istnienie mojego kraju, prawdopodobnie szuka na próżno. Chyba że przekopie się przez setki dokumentów znajdujących się w tajnych archiwach Ministerstwa Spraw Zagranicznych i będzie miał niebywałe szczęście trafić na stary rozkaz wydany przez amerykańską lub europejską jednostkę Marynarki Wojennej.

Niedługo nie będzie nikogo, kto mógłby opowiedzieć tę historię. Oprócz mnie. Ja jestem tutaj. Będę tutaj po tym, jak zostanie usunięty każdy, nawet najmniejszy, ślad. Nawet po tym, jak wszystkie tajne mapy zostaną spalone lub rozpadną się ze starości.

I opowiem tę historię, zapiszę wszystkie te białe kartki, jedną po drugiej.

Pamiętam wszystko, każdy najmniejszy detal, szczegóły, o których chciałem jak najszybciej zapomnieć. Które chciałem, żeby zniknęły. Wyschły, wsiąkły w ziemię, wyparowały — jak kałuże, których wielkości ani położenia nie pamięta się po zaledwie kilku słonecznych dniach.

Ale nic nie zniknęło, noszę to wciąż ze sobą, dokądkolwiek idę — jakby to było wpisane w mój ruch, tekst, który muszę czytać, gdziekolwiek spojrzę. Wszystkie dokumenty, do których miałem kiedyś dostęp, a które pozwoliły mi wyjątkowo dobrze poznać historię kraju, pamiętam słowo w słowo. Nawet papier, na którym je sporządzono — jego grubość, fakturę, rodzaj czcionki w maszynie do pisania, która wypluwała litery, kolor okładek na dokumenty — nadal mam je przed oczami.

W ciągu tych dwudziestu lat, które minęły, nigdy nie planowałem, że kiedyś spiszę tę historię. Aż do tej pory. Siedzę w ukryciu, w magazynie pełnym pocztówek. Pocztówek, które prawdopodobnie raczej nigdy nie zostaną wysłane. Europejczycy już tutaj nie przyjeżdżają, a gdyby jednak się zjawili, istnieje małe prawdopodobieństwo, że kupią widokówki.

Era widokówek już się skończyła.

Nie chodzi mi o to, żeby wpisać się w tę historię, tylko żeby się z niej wypisać, właśnie to usiłuję teraz robić: szukam luk, ustępów, pasaży, miejsca, w którym historia nie może mnie dosięgnąć ani ja jej. Tak, abym mógł istnieć jako coś innego, nie musiał dzielić losu narodu, dziury, którą po sobie zostawił. Próbuję istnieć, że tak to ujmę, na ludzkich zasadach. Staram się zrobić miejsce na nowe.

Nowe życie.

Pozwólmy zmarłym pogrzebać siebie nawzajem w spokoju i pozwólmy żywym odnaleźć sposób na życie z tymi, którzy wzbraniają się przed tym, by umierać wiele razy.

Po raz ostatni pozwolę, aby kraj wyłonił się ze wspomnień, urzeczywistnił się. Opiszę to miejsce, jakby nadal istniało, całkowicie nietknięte, ze wszystkimi tamami, domami, ulicami, mieszkaniami, biurami — i co najważniejsze: z mieszkańcami kraju. Po raz ostatni pozwolę im istnieć, tutaj, w moich zapiskach. Ostatni raz, zanim wyrośnie mi dłoń.

Nie wszystko, co rośnie, jest życiem.

Potem niepamięć historii może znów ogarnąć kraj; na dnie tego oceanu, który z nieznanych przyczyn nadał mu formę. Ten, kto usłyszy nazwę, ten, kto zrozumie sens opowiadania, ten kto wie, co skrywają wody oceanu, może być ostatnią osobą, która o nim wspomni. Bo podam wam jego nazwę i teraz już tylko od was będzie zależeć, czy reszta pozostanie milczeniem: Labofnia.

Gdybyście chcieli dostać się do wspomnienia jakiegoś miasta, do samej pamięci, musicie odnaleźć archiwum. To tutaj zbiera się każdą, nawet najbłahszą decyzję dotyczącą poprawy jakości życia w mieście, to tutaj przechowuje się dokumentację wszystkich dokonanych zmian, tych małych i tych dużych, odnotowuje się nazwy budynków wznoszonych i tych wyburzanych — dokumentuje się przeprowadzone badania i rejestracje, analizy, sprawozdania i plany, które opracowano, a których nigdy nie wdrożono. Wszystko to nadal istnieje. To, czym miasto było, jest i może się stać. Minione lata, zmarnowany potencjał, wszystkie porażki i zwycięstwa. Historię większości miast można zrekonstruować dzięki ich archiwom. Podobnie ma się rzecz z Labofnią.Ale nawet stosunkowo młode miasto przechowuje tony dokumentów, którymi można byłoby wyłożyć setki kilometrów kwadratowych powierzchni. Potrzeba mnóstwo czasu i cierpliwości, żeby nauczyć się nawigować piętro po piętrze, pokój po pokoju, między regałami i rzędami, teczkami i dokumentami. Tylko niebywały łut szczęścia może sprawić, że w miejskim archiwum znajdziemy interesującą nas odpowiednią informację. Chyba że wiemy gdzie i jak szukać. Ale jeśli trafimy na właściwe dokumenty archiwum miejskiego Labofni, możliwe, że uda nam się dostrzec nić biegnącą przez miasto i historię kraju. Co prawda ścieg jest luźny, częściowo kryty, częściowo fastrygowany, ale jeśli ma się dość cierpliwości, żeby prześledzić go od początku do końca, wówczas wszystko ułoży się w logiczną całość.Najstarszy dokument archiwum miejskiego Labofni pochodzi prawdopodobnie sprzed tysiąca lat. Jest to okładka z krowiej skóry, w którą oprawiony był psałterz; kilka pierwszych liter wciąż można odczytać. Cięcie i garbowanie wskazują na okres między rokiem pięćsetnym a osiemsetnym. Skóra uległa częściowemu rozkładowi, lecz wewnętrzna strona pozostała nietknięta, a niewielkie fragmenty dratwy użytej do szycia okładki są nadal widoczne. Gdzie i kiedy dokonano znaleziska, dokładnie nie wiadomo, ale jest ono przechowywane w trzeciej teczce na materiały archiwalne Wydziału Planowania Przestrzennego i Budownictwa po pierwszym roku działania wydziału utworzonego w 1957 roku. Najprawdopodobniej na dokument ten natrafiono na terenie jednego z ówczesnych placów budowy.Są podstawy, by przypuszczać, że okładka przybyła na Labofnię razem z misjonarzem około roku 520. Od wczesnego średniowiecza krążyły podania o świętym Brendanie, irlandzkim mnichu, który miał wyruszyć w niebezpieczny rejs, by odnaleźć raj. Raj, który zgodnie z irlandzkimi wierzeniami miał się znajdować po drugiej stronie Atlantyku.Legenda o pełnej przygód wyprawie świętego Brendana została dość wcześnie spisana i wydana po łacinie, a później po flamandzku i angielsku. Opowiada ona o tym, jak święty Brendan Żeglarz wraz z czternastoma innymi zakonnikami wyrusza w oceaniczną podróż na drewnianej łodzi. W końcu mnisi przybijają do maleńkiej wysepki, którą opisują jako szkier. Na wysepce spotykają nagiego mężczyznę, który trzyma się kurczowo skały ze strachu przed falami. Brendan jest zdania, że tym mężczyzną jest Judasz, apostoł, który zdradził Jezusa. Bo któż inny mógłby zostać umieszczony na tej wysepce, w tym miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi? Nagi, przestraszony mężczyzna nie trafia ani do piekła, ani z powrotem do ludzi. Zostaje skazany na to, by cierpieć w samotności — przez całą wieczność.Najbardziej znana wersja legendy o świętym Brendanie jest przekładem Edwina G.R. Watersa z 1928 roku, „Anglonormańska wyprawa morska św. Brendana”. Opis szkieru z nagim Judaszem znajduje się w rozdziale dwudziestym szóstym, w którym napisano, że „nielitościwe fale morskie rozbijały się nad nim, jego życie było śmiercią bez końca”.W przedsłowiu do wydania Watersa przedstawiono przekonującą dokumentację, z której wynika, że Brendan rzeczywiście był irlandzkim mnichem urodzonym w roku 485 i zmarłym w 578. Pochodził prawdopodobnie z królewskiego rodu, ale porzucił życie w przepychu, by zostać zakonnikiem i misjonarzem. Historyczne źródła podają, że święty Brendan założył opactwo w Walii i Bretanii, oraz że w swojej długiej wyprawie misyjnej około roku 520 dopłynął do Orkadów i Hebrydów. Niektórzy twierdzą, że dotarł jeszcze dalej, aż do Grenlandii i Kanady, w poszukiwaniu nowych celów misyjnych.Wiele wskazuje na to, że święty Brendan przypłynął na Labofnię, być może po dłuższym błądzeniu na otwartym morzu wywołanym sztormami i problemami z nawigacją. Być może on i jego towarzysze podróży byli pierwszymi ludźmi na Labofni. I być może spotkali tam nagiego Labofnijczyka. Leżącego, stojącego, krążącego po wyspie — z błędnym wzrokiem, w pomieszaniu zmysłów, bez celu. Może święty Brendan sądził, że psalmy pomogą pustelnikowi znosić cierpienie.

Obudzić się nagle na Labofni to jak obudzić się nagle gdziekolwiek indziej. Różnica polega na tym, co dzieje się tuż po przebudzeniu — w tej krótkiej chwili, gdy, że tak powiem, świadomość ulega rekonstrukcji.

Zwykle człowiek rejestruje znane dźwięki i głosy, rozpoznaje miękkość pościeli, otwiera oczy i natychmiast widzi rzeczy, które były tam poprzedniego wieczoru. Spodnie, sweter, skarpety. Łóżko, stolik nocny, szafę, półki, podłogę, dywan.

Punkty zaczepienia odpowiadające na elementarne pytania: kto, co, gdzie i jak.

Niedawna przeszłość odbudowuje się w sposób prosty i niewymagający wysiłku, równie natychmiastowo, co samo przebudzenie. Uzasadnienie tego, dlaczego człowiek jest tam, gdzie jest, i kim człowiek jest tam, gdzie jest. W rzadkich przypadkach, gdy człowiek nie jest w stanie odpowiedzieć sobie na te pytania, można wytłumaczyć ten stan rzeczy: człowiek domyśla się, że uległ wypadkowi, jest nietrzeźwy lub w szoku. W pewnym momencie jakiś szczegół otoczenia okaże się wskazówką. Naprowadzi nas na trop. Na trop czegoś.

Ten, kto po raz pierwszy budzi się na Labofni, nie ma żadnych punktów zaczepienia.

Ja sam obudziłem się w ratuszu Labofni, a dokładniej w magazynie ratusza. Leżąc między jakimiś pudełkami, częściowo na podłodze, w nienaturalnej pozycji. Z prawą dłonią ściśniętą dwoma brązowo-czarnymi, lekko chropowatymi kartonami. Z głową na twardej metalowej półce. Z pośladkami na lodowatej, betonowej wylewce. I natychmiast spróbowałem odszukać w głowie jakieś wytłumaczenie. Wcześniejszą historię.

Musiałem tak leżeć przez krótką chwilę. W tym czasie dokonałem pierwszych zmysłowych spostrzeżeń jako Labofnijczyk. Widziałem różne przedmioty, lecz nie robiły one na mnie większego wrażenia, słyszałem dźwięki, lecz nie tak wyraźnie, jak można było się tego spodziewać. I nie czułem żadnego zapachu ani smaku. Jeśli cokolwiek czułem, to przede wszystkim zimną skórę. Własną zimną skórę.

Nie miałem żadnych dokładnych wspomnień, żadnej pamięci wstecznej.

Gdy w końcu spróbowałem się poruszyć, całe ciało wydawało się ospałe, senne i ciężkie, zbyt ciężkie, by można było wykonać jakikolwiek ruch. Udało mi się jednak unieść głowę wystarczająco wysoko, by stwierdzić, że jestem nagi i że moje ciało składa się z dwóch stóp, dwóch nóg, dwóch rąk, dwóch ramion, głowy, tułowia i męskiego organu płciowego. Odnotowałem również fakt, że mam nienaturalnie blade stopy, dłonie i organ płciowy — moja skóra była niemal biała z widocznymi tu i ówdzie niebieskimi, fioletowymi i zielonkawymi plamami.

Przyszło mi do głowy, że powinienem się przerazić, w końcu to na mojej skórze pojawiły się te przebarwienia. Ale jednocześnie mój stosunek do członków własnego ciała był zbyt niejasny, by ten fakt mógł mnie zaniepokoić. A skoro to ciało nic dla mnie nie znaczyło, to czy mógł to być dla mnie powód do zmartwień?

Nogi wykonały polecenie, gdy usiłowałem przyciągnąć je do siebie, ale tyko częściowo. Przypominały dwie ciężkie, zimne i wysuszone bryły mięsa. Odwróciłem się na brzuch i próbowałem unieść się na rękach, wykorzystując siłę mięśni, a raczej tego, co po nich zostało. W końcu kołysałem się na czworakach, z dłońmi i kolanami na podłodze.

Koordynacja ruchowa okazała się trudna, jednoczesne przesunięcie prawej stopy i lewej dłoni wymagało wysiłku. Spojrzałem w górę, przed siebie: białe drzwi i klamka. Położyłem obie dłonie na ścianie i odsunąłem się lekko do tyłu, pilnując, żeby stopy przylegały płasko do podłoża, pozwoliłem nogom mnie podnieść. Aż w końcu stałem wyprostowany, balansując ciałem, zdziwiony, że jednak jest to możliwe.

Stałem w jakimś ciele, nie chwiejąc się zbytnio, ale dla pewności przytrzymywałem się jedną ręką ściany.

Nie wiem, czego się spodziewałem, lecz ciało pozwoliło mi, żebym nim poruszał. Co prawda moje ruchy były całkowicie pozbawione miękkości i precyzji, jakby stawy były zrośnięte na stałe ze szkieletem, mięśnie twarde, a ścięgna zesztywniałe. Ale mimo to ciało pozwoliło się poruszyć.

Stałem zwrócony plecami do drzwi i rozglądałem się dookoła. Ściany były kremowożółte, półki metalowe, pociągnięte białym lakierem. Pomieszczenie miało około pięciu metrów długości i dwa metry szerokości. Na półkach leżały materiały biurowe: ołówki, długopisy, dozowniki taśmy samoprzylepnej, zszywacze, papier do drukowania, spinacze oraz pudełka z formularzami.

W pokoju nie było nic, co mogłoby stanowić dla mnie jakąś ważną wskazówkę. Nic, co mówiłoby, kim jestem, czym jestem. Podniosłem rękę i spojrzałem na nią. Była wciąż blada i niebieskoszara, upstrzona plamami, a wszystkie stawy były nadal sztywne. Próbowałem zacisnąć pięść, ale udało mi się tylko zgiąć palec wskazujący oraz środkowy i schować je pod kciuk.

Tak, rozpoznawałem i uznawałem tę dłoń za dłoń; pomijając koloryt i suchą, szorstką skórę, była to dłoń jak każda inna. Ale nie była to dłoń, do której miałbym jakiś osobisty stosunek, z którą łączyłaby mnie jakaś wspólna przeszłość.

Odwróciłem się w stronę drzwi, położyłem rękę na klamce i nacisnąłem ją ostrożnie. Ruch, który zainicjowałem, potraktowałem tak, jakby dalszy ciąg miał nastąpić automatycznie. Jakby zapoczątkowanym geście nie leżał żaden potencjał do zmiany.

Wykonując ruch i obserwując samego siebie podczas jego wykonywania, pomyślałem nagle, że mam nadzieję, że drzwi okażą się zamknięte. Gdyby były zamknięte, rzeczywistość pozostawałaby zagadką, którą być może uda mi się rozwiązać. Zamknięte drzwi byłyby bardziej obiecujące niż otwarte. Zamknięte drzwi byłyby sygnałem, że ktoś lub coś trzyma mnie w zamknięciu. Ktoś, kto nie chce, żebym wydostał się na zewnątrz. Że jestem wart tego, by trzymano mnie pod kluczem. Że poza tym pokojem jest coś, czego miałem nie widzieć, o czym miałem nie wiedzieć. Przebywanie w zamkniętym pomieszczeniu nadawało sens sytuacji, w której się znalazłem, zamknięte drzwi miały swoją przyczynę, skutek, kontekst.

Ale klamka opadła, ruch zmienił kierunek. Przyciągnąłem klamkę do siebie, drzwi podążyły za nią i usłyszałem wyraźny szum instalacji wentylacyjnej.

Otwarte drzwi nie mówią nic na temat tego, kim jesteś.

Wyjrzałem na zewnątrz. Długi korytarz. W tym samym anonimowym kremowożółtym kolorze co ściany w magazynie. W głębi korytarza znajdowało się wiele par drzwi. Białych, identycznych drzwi. Korytarz, drzwi, kolory — nic z tego nie wywoływało żadnych konkretnych skojarzeń. Anonimowe, zwyczajne, praktyczne, nic dodać, nic ująć.

Wszedłem z powrotem do magazynu. Zdjąłem z półki pudełko z formularzami i postawiłem je na podłodze. Poprawka: „zdjąłem pudełko” brzmi jak celowe działanie. Przy moich mocno ograniczonych zdolnościach do wykonywania precyzyjnych ruchów manualnych właściwiej byłoby powiedzieć, że zrzuciłem je i wygrzebałem papiery. Ruchy stały się absurdalną parodią tego, co zamierzałem zrobić; nie dość, że były niezgrabne i śmieszne, to jeszcze wyjątkowo mało skuteczne i powolne.

W końcu jednak udało mi się opróżnić pudełko. Próbowałem zgarnąć druki w jeden róg, żeby nie leżały porozrzucane po całym pokoju. Nie wiedziałem przecież, czy później ktoś nie będzie miał do mnie o to pretensji. Otworzyłem karton, naciągnąłem go na siebie. Znalazłem szarą, szeroką taśmę pakową i czyniłem jedną żałosną próbę za drugą, żeby okleić się nią tak, by pudełko nie spadało. Na początku taśma lądowała tylko na skórze lub na samym kartonie, zwijała się, skręcała, ale z czasem udało mi się umocować pudełko dookoła siebie, utworzyło ono coś na wzór kamizelki ratunkowej. Karton zasłaniał całe krocze i sięgał aż do kolan.

Wtedy znowu wyszedłem na korytarz i zamknąłem za sobą drzwi do magazynu. Człapałem przed siebie, nie zginając kolan, i wyciągałem przed siebie ręce, od czasu do czasu przytrzymując się ścian.

Doszedłem do końca korytarza i do kolejnych drzwi. Otworzyłem je równie ostrożnie i niepewnie jak poprzednim razem. Przez szparę ujrzałem coś w rodzaju holu, foyer. W środku foyer — lada z recepcjonistką ubraną w granatowy kostium, z dużymi kolczykami w uszach.

Stałem w lekko uchylonych drzwiach i zastanawiałem się przez krótką chwilę, czy zatrudniają tutaj ochroniarzy. Czy powinienem zostać na korytarzu lub w magazynie i poczekać, aż zapadnie wieczór i budynek zostanie zamknięty? Próbować wymknąć się bezszelestnie na zewnątrz? Szukać innego wyjścia? Czy przejść obok recepcji jak gdyby nigdy nic, mimo że mam na sobie tylko kartonową przepaskę?

Gdzieś w tym miejscu zaczęło do mnie powoli docierać, że moja sytuacja jest trudna do nazwania, zrozumienia, opanowania. Bo bez względu na to, jak mało ruchliwy teraz byłem, jak niezdarne i mało precyzyjne były moje ruchy, i abstrahując od tego, że nie byłem w stanie nawet w przybliżeniu określić swojego aktualnego położenia, stałem tutaj i umiałem rozpoznać ladę jako ladę recepcyjną, kobietę za ladą jako recepcjonistkę, kolor jej kostiumu jako granatowy. Mało tego: potrafiłem stwierdzić, że jej kolczyki były duże. A to oznaczało, że miałem jakieś pojęcie o tych rzeczach nabyte w przeszłości. I chociaż nie wiedziałem, kim jestem ani gdzie jestem, umiałem mimo wszystko określić, co znajduje się przede mną. Miałem jakieś pojęcie, wizję, wiedzę o świecie. Próbowałem nawet dokonać w myślach pewnych kalkulacji, czy postąpię rozsądnie, zdradzając swoją obecność, czy powinienem raczej pozostać w ukryciu.

Stałem więc tak, ubrany w karton, przed drzwiami prowadzącymi do foyer z recepcjonistką. Ucieczka przed czymś, co nie stanowiło żadnego zagrożenia, wydawała się absurdalna. Chociaż nie rozumiałem wiele, to akurat było dla mnie oczywiste. W końcu otworzyłem drzwi i podreptałem, możliwie najciszej i najzwinniej, w stronę recepcji. Nie mogłem jednak zbytnio zginać kolan, a poza tym bałem się, że upadnę i dlatego szedłem z rękoma wyciągniętymi na boki, żeby nie stracić równowagi.

Kobieta za ladą poniosła głowę. Uderzyło mnie to, że poruszała się trochę zbyt wolno i jakby z wysiłkiem. Jej kolczyki błyszczały i szeleściły. Spojrzała na mnie. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie wyglądała na zaskoczoną.

Zamierzałem ją zapytać, czy mogłaby zadzwonić po taksówkę, ale odezwała się pierwsza.

— Witamy w Labofni — powiedziała.

Stałem przed nią w całkowitym bezruchu, z rękoma zwisającymi wzdłuż ciała.

— Usiądź na jednej z ławek. Zaraz dostaniesz koc i filiżankę herbaty.

Wskazała na kilka metalowych ławek po przeciwnej stronie recepcji. Wyglądało na to, że spodziewali się mnie, że od zawsze tu na mnie czekali.

Kolejny eksponat znajdujący się w archiwum miejskim Labofni nie jest nawet w przybliżeniu tak stary, jak okładka z krowiej skóry. Przedmiot ten leży w niezarejestrowanej teczce na dokumenty pochodzące z Wydziału Budownictwa. Również ten przedmiot mógł zostać znaleziony podczas prac geodezyjnych lub budowlanych, potem zapodział się wśród papierów wydziału, żeby ostatecznie wylądować w archiwum miejskim.I tym razem jest to książka, a raczej to, co z niej zostało. Większość kartek zbutwiała i rozpadła się, ale tu i ówdzie da się jeszcze odczytać współrzędne geograficzne statku. Na tej podstawie można domniemywać, że mamy do czynienia z dziennikiem okrętowym, być może prowadzonym przez kapitana lub pierwszego oficera. Prawie cała pierwsza strona uległa zniszczeniu, ale na stronie z kolofonem można odczytać tytuł „Busse Emmanuel”, co w języku angielskim epoki Renesansu oznaczało „Statek żaglowy Emmanuel”. Fakt ten zwiększa prawdopodobieństwo, że istotnie chodzi o dziennik okrętowy.Z wyjątkiem krótkiego okresu w czasach wikińskich, żegluga po północno-zachodnim Atlantyku praktycznie nie istniała — aż do epoki Renesansu, gdy odkrywcy i kartografowie znów zaczęli przemierzać ocean. W 1578 roku brytyjski admirał sir Martin Frobisher wyruszył w swoją trzecią wyprawę w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego. W drodze powrotnej jego statek, Busse Emmanuel, miał w czasie burzy zboczyć z kursu. Po kilku dniach Frobisher dopłynął do nieznanej wówczas wyspy. Rzekomo tylko dwóch członków załogi, w tym pierwszy oficer, miało zejść na ląd. Jeszcze w tym samym roku po powrocie do Wielkiej Brytanii admirał Frobisher powiadomił o swoim odkryciu. Wyspa została nazwana Buss Island, na cześć statku, i natychmiast umieszczona na ówczesnych mapach morskich.Na początku siedemnastego wieku, kilka lat po śmierci Frobishera, zaczęły krążyć niestworzone historie na temat jego pobytu na wyspie. Pierwszy oficer miał opowiadać, że wyspa była zamieszkana przez jakieś kompletnie zagubione dusze, być może przez rozbitków, którzy przeżyli katastrofę morską. A ponieważ nie było wiadomo, kim są owi ludzie, członkowie załogi nie mogli dojść między sobą do porozumienia, czy zabrać ich ze sobą, czy też nie. Niektórzy byli zdania, że zachowanie mieszkańców wyspy może stanowić zagrożenie podczas morskiej przeprawy. Prawo morskie nakazywało podejmować każdego napotkanego rozbitka, więc Frobisher i jego załoga uzgodnili, że zatają fakt spotkania z tubylcami. Jednak admirał Frobisher był zbyt żądny sławy, by pozwolić, aby odkrycie nowej wyspy pozostało tajemnicą.William Baffin, współczesny mu brytyjski nawigator, wspominał przy różnych okazjach o spotkaniu Frobishera i jego załogi z mieszkańcami wyspy. Pogłoski o tym, że wyspa jest zamieszkana przez ludzkie istoty, zaczęły zataczać coraz szersze kręgi. Przez istoty, które same nie wiedzą, kim są, i które wydają się kimś innym, niż na to wyglądają. Niektóre z tych opowieści stały się kanwą ówczesnych utworów literackich. Sztuka Williama Szekspira „Wieczór Trzech Króli” z 1602 roku wydaje się inspirowana krążącymi plotkami. Akcja sztuki rozgrywa się po katastrofie statku, nikt z bohaterów nie jest tym, za kogo się podaje, panuje totalny chaos i co najdziwniejsze: miłość jest w niej utożsamiana z „cierpieniem, jakoby martwym życiem”.Jakby się jednak sprawy nie miały, dziennik okrętowy pochodzi najprawdopodobniej ze statku o takiej samej nazwie, co okręt Frobishera, który w 1578 roku zboczył z kursu i przybił do nieznanej wyspy. Niewykluczone, że pierwszy oficer zgubił dziennik w zamieszaniu, możliwe również, że z nieznanych przyczyn pozostawił go na wyspie.Wielokrotnie podejmowano próby odnalezienia wyspy. Starał się tego dokonać między innymi szkocki admirał John Ross, który w 1818 roku wyruszył na ekspedycję polarną na statku Isabella. Również jego wyprawa zakończyła się niepowodzeniem. Ostatecznie w tym samym roku wyspa znika z map morskich Atlantyku: Buss Island zostaje uznana za nieistniejącą wyspę. Minie kolejny wiek, zanim to przypuszczenie zostanie podane w wątpliwość.

Labofnia jest statkiem płynącym stałym kursem przez swoją własną niepewność, zakotwiczonym na dnie oceanu z taką samą liczbą pytań, co fal. I właśnie ja tam stałem, przy recepcji ratusza. W porównaniu z wieloma innymi przyjazdami ten należał do najmniej dramatycznych. Można chyba nawet zaryzykować stwierdzenie, że miałem szczęście, bo zostałem szybko poddany odpowiedniej procedurze i niewielu Labofnijczyków miało okazję widzieć mnie nago. Takie elementy do pewnego stopnia wpływają na to, co nowo przybyła osoba sądzi o miejscu, w którym się znalazła.

Odwróciłem się i spojrzałem na ławkę, na której miałem usiąść. Zrobiłem kilka ciężkich, niezgrabnych kroków. Bałem się, że upadnę. Gdy dotarłem na miejsce, pochyliłem się nisko, próbując złapać się ławki, zanim opuszczę na nią resztę ciała — jakbym musiał trzymać się kurczowo czegoś z obawy, że podłoga może w każdej chwili zacząć się poruszać, kołysać, zostać porwana przez fale. Opadłem na ławkę, przybierając pozycję ni to siedzącą, ni to leżącą.

Siedziałem ze wzrokiem wbitym w podłogę, nie wiedząc, co mnie dalej czeka. Kobieta przyniosła najpierw duży wełniany koc, którym mnie okryła. Potem zniknęła na krótką chwilę i wróciła z filiżanką herbaty. Umieściła ją w moich dłoniach, wiedziałem jednak, że podniesienie naczynia i zbliżenie go do ust wymaga znacznie większych zdolności manualnych niż moje. Obejmowałem więc filiżankę dłońmi, odnotowując ze zdziwieniem fakt, że nie była tak gorąca, jak być powinna, zważywszy na parę unoszącą się nad herbatą.

— Dowiesz się więcej, ale teraz musisz spróbować uzbroić się w cierpliwość.

Sposób, w jaki to powiedziała — tak zwyczajny, do tego koc i filiżanka herbaty — nic nie wskazywało na to, żeby w całej tej sytuacji było coś niezwykłego.

Stanęła za ladą recepcji i sięgnęła po telefon.

— Godzina przybycia: czternasta trzydzieści, hol ratusza — powiedziała.

Stała ze słuchawką w dłoni, kiwając głową. Kilka razy przytaknęła. Gdy zakończyła rozmowę, uśmiechnęła się do mnie, po czym zaczęła przeglądać jakieś papiery. Od czasu do czasu zjawiali się jacyś mężczyźni w garniturach lub kobiety w kostiumach. Nie zwracali na mnie większej uwagi, wpisywali się tylko do protokołu, który podawała im recepcjonistka, i wchodzili do windy tuż za ladą.

Siedziałem i przysłuchiwałem się krótkim rozmowom, jakie recepcjonistka prowadziła przez telefon, wymianom zdań między nią a ludźmi, którzy wchodzili i wychodzili, znikali w windzie lub opuszczali budynek. Strzępom rozmów i krótkim wyrażeniom typu „dzień dobry”, „co słychać”, „mam przesyłkę na ten adres”.

Zrozumiałem, że był to język niepodobny do żadnego innego. Umiałem niemal natychmiast wymyślić wiele słów, potrafiłem sformułować szereg zdań. W tym wyjątkowym języku, który byłem w stanie zrozumieć. To, że język był jedyny w swoim rodzaju, zrozumiałem dość szybko, ponieważ nie był to ani angielski, ani niemiecki, w których potrafiłem wymyślić poprawne zdania, ani francuski czy szwedzki, o których również miałem całkiem niezłe pojęcie.

Odkryłem to, co każdy, kto budzi się w Labofni, prędzej czy później odkrywa: labofnijski to język, którym człowiek potrafi się porozumiewać, gdy tylko postawi stopę na wyspie. Słyszałem słowa, rozumiałem je, chociaż nie miałem pojęcia, jak ani kiedy się ich nauczyłem. W Labofni świadomość i język tworzą się jednocześnie. Labofnijski — ze swoimi wieloma spółgłoskami i zaledwie kilkoma, za to długimi samogłoskami przypominał nieco połączenie esperanto z fińskim, z paroma dźwiękami zapożyczonymi z holenderskiego i czeskiego — staje się zrozumiały dla każdego, kto nagle i pozornie bez powodu tam wyląduje.

Większość pamięta również inne języki. Angielski, niemiecki, francuski, flamandzki, hiszpański, włoski. W pojedynczych przypadkach portugalski, grecki, polski, węgierski, czeski, skandynawski, bałtycki lub inny, rzadziej używany język europejski.

Nie miałem jednak żadnych wątpliwości, że labofnijski był moim właściwym językiem. Język ojczysty staje się w tym kontekście pojęciem nieprecyzyjnym, żeby nie powiedzieć wprowadzającym w błąd — język ojczysty odwołuje się do tożsamości, wychowania i socjalizacji, do kultury, do rodziców. Znajomość labofnijskiego nie wymaga wiedzy o labofnijskiej kulturze. Tym samym język labofnijski jest oderwany od labofnijskiej kultury.

Studiowanie języka w celu zrozumienia kultury jest w przypadku Labofni zupełnie pozbawione sensu. Labofnijski nie jest językiem, na którego temat ludzie mają wyrobione zdanie. W każdym razie nie Labofnijczycy. Poza tym jest to przede wszystkim język praktyczny, na przykład zaimek nie odmienia się w nim przez przypadki. Zresztą w labofnijskim istnieją tylko dwa przypadki, „vu” i „vaa”, które można przetłumaczyć jako „ten” i „ten drugi”. „Ten” zastępuje zaimki zarówno w liczbie pojedynczej, jak i mnogiej, takie jak „ja” i „nas”, dokładnie tak samo, jak „ten drugi” zastępuje „ty”, „im” i tak dalej. Aby uzyskać bardziej precyzyjny opis wzajemnych stosunków między zaimkami, stosuje się kombinacje przyimków i przymiotników.

Ale szczegóły labofnijskiej gramatyki nie były tym, co szczególnie zaprzątało wówczas moją uwagę. Do foyer weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich stanął przede mną. Był dość gruby i brodaty. Wyglądał dobrotliwe, kiedy tak uśmiechał się do mnie z lekką melancholią.

— Jestem Max — przedstawił się.

Nawet otulony grubym kocem trząsłem się z zimna. Max przyglądał mi się przez krótką chwilę, po czym pochylił się i ukucnął przede mną. Patrzył na mnie i mówił dalej, artykułując wyraźnie poszczególne wyrazy.

— Zabierzemy cię do labofnijskiego terminala przyjazdów.

Nie byłem pewny, czy powinienem spytać: „co?”, „gdzie?” lub „dlaczego?”. Może należało zadać wszystkie trzy pytania, ale uznałem, że „dlaczego?” było najwłaściwsze. Próbowałem zbliżyć dolną wargę do zębów, żeby wymówić pierwszą głoskę, ale nie udało mi się unieść jej wystarczająco wysoko. Pomyślałem, że mimo wszystko powinienem spróbować — mimo sztywności warg i języka i braku precyzji. Nie wiedziałem dokładnie, jak zabrzmi to słowo, jak zabrzmi mój głos, kiedy zacznę mówić po labofnijsku.

— Fff…

Świszcząca głoska „f” przeszła w bardziej suche i niezrozumiałe gulgotanie wydobywające się z dolnej części gardła. To było wszystko.

Max przechylił się i spojrzał mi w oczy.

— Nie oczekuj, że od razu będziesz umiał mówić.

Zawahałem się. Nie byłem pewny, co Max chce przez to powiedzieć: że mam milczeć, czy spróbować jeszcze raz. On czekał, ja czekałem, aż w końcu on odpowiedział na pytanie, którego nie zadałem.

— Więcej informacji udzielą ci w terminalu.

Próbowałem odchrząknąć, ale nie udało mi się wydobyć żadnego dźwięku. Tymczasem Max skinął głową, jakbym zadał kolejne pytanie.

— Pracuję tam. Wprowadzam nowo przybyłych.

Jego kolega otworzył torbę, widziałem, jak po coś sięga, ale Max powstrzymał go ruchem dłoni i powiedział:

— To chyba nie będzie konieczne.

Wystarczająco głośno, żebym ja też mógł to usłyszeć. Kolega zamknął torbę.

— Jesteś posłusznym przybyszem, prawda? — dodał i skinął na mnie głową.

Spojrzałem na Maxa, potem na jego kolegę i znowu na Maxa. Wykonałem nieskoordynowany ruch głową, który miał przypominać przytaknięcie.

— To dobrze. Jeśli pójdziesz z nami, odpowiemy na twoje pytania możliwie wyczerpująco.

Max usiadł na ławce obok mnie. Wyjął filiżankę z moich dłoni i postawił ją na podłodze. Następnie chwycił mnie za ramiona i uniósł w górę, powoli, lecz zdecydowanie. Ostrożnie poprowadził mnie do wyjścia, ruszyłem nieporadnie za nim przez potężne drzwi obrotowe. Gdy wyszliśmy z budynku, owionął nas chłodny wiatr, który towarzyszył nam przez całą drogę. Na stopniach schodów zalegał mokry śnieg i topniejący lód. Max trzymał mnie mocno, żebyśmy nie pośliznęli się i nie spadli. Z sobie tylko znanych powodów pozwolili mi iść boso, ale nawet ten chłód nie wydawał się zbyt dotkliwy. Czułem zimno podobne do tego, które biło od wszystkiego innego, włączając w to moje ciało.

Przy końcu schodów, tuż przy krawężniku stał zaparkowany samochód. Wyglądał jak karetka, z tą różnicą, że był cały zielony.

Kolega otworzył tylne drzwi, Max pomógł mi wejść do środka. Wewnątrz znajdowały się nosze. Max nalegał, żebym się na nich położył. On sam usiadł obok noszy. Kolega zamknął drzwi, usiadł w fotelu kierowcy i uruchomił silnik.

Tutaj, leżąc na plecach z Maksem siedzącym obok mnie, poczyniłem pierwsze spostrzeżenia na temat Labofni. Fragmentaryczne, rzecz jasna, ponieważ mogłem ją obserwować wyłącznie przez boczne okno i to pod dość nieszczęśliwym kątem. Ale jakieś zdanie mogłem sobie mimo wszystko wyrobić.

Co mógłbym powiedzieć, tak na gorąco?

Pierwsze wrażenie trudno jest ocenić lub wyjaśnić, nie biorąc pod uwagę wcześniejszych oczekiwań, ale ponieważ Labofnijczyk przybywa na Labofnię, nie oczekując absolutnie niczego, pierwsze wrażenie stanowi zupełnie inną jakość.

Ulice Labofni można opisać w ten sam sposób, jak doświadczenie własnego ciała lub języka labofnijskiego: człowiek akceptuje język i go rozumie, ale go nie rozpoznaje, nie identyfikuje się z nim.

Na zabudowę Labofni miała wpływ jej historia: architektura ma charakter przypadkowy, chaotyczny i tymczasowy. Kamienice i biura z betonu, cegły i szkła, magazyny z blachy i aluminium. Część miasta skupiona wokół ratusza i budynków o kluczowym znaczeniu dla Labofni wyróżnia się kilkoma większymi, dobrze zaprojektowanymi budowlami, natomiast najnowsze dzielnice mogą, przy odrobinie dobrej woli, przypominać nowo wybudowane dzielnice mieszkaniowe w jakimkolwiek mniejszym europejskim mieście. Domy są stosunkowo wysokie, również kamienice, jakby chciano maksymalnie wykorzystać wolną przestrzeń; jakby ktoś nagle doszedł do wniosku, że kiedyś w Labofni może zabraknąć miejsca pod budowę.

Kiedy człowiek przybywa na Labofnię, z dużym prawdopodobieństwem może się spodziewać tej czy innej formy opadu atmosferycznego. Tak było i tym razem. Nie był to intensywny, rzęsisty deszcz, lecz mżawka granicząca z mgłą. W powietrzu unosiły się maleńkie krople deszczu. Można byłoby odnieść wrażenie, że krople nie poruszają się, że zawisły w powietrzu na zawsze, gdyby nie wiatr. Wiatr, który sprawia, że deszcz nie spada z góry, lecz zacina z boku lub w najlepszym przypadku po przekątnej. Dlatego rzadko widuje się w Labofni kogoś z parasolem — po prostu nie chroni on zbytnio przed deszczem.

Labofnia jest zatem miejscem, w którym wszystko prędzej czy później staje się wilgotne, w którym woda wdziera się przez wszystkie szpary, wszystkie słabe punkty, wszystkie rodzaje materiału. W którym nic nie pozostaje suche. Nie licząc wysuszonych, sztywnych ciał Labofnijczyków, których wszystkie oceany świata nie są w stanie zmiękczyć.

*

Podróż zakończyła się w czymś w rodzaju garażu, przed podwójnymi szklanymi drzwiami. Max otworzył tylne drzwi auta.

— Chcesz, żebym zaniósł cię na noszach, czy wolisz iść? — spytał.

To pytanie wymagało bardziej wyczerpującej odpowiedzi niż eksperymentalne potrząsanie głową. Max domyślił się tego i zrobił znak, że jest gotów przeformułować pytanie. Złapałem nosze rękami i powoli zsunąłem się z nich z niewielką pomocą Maxa.

— Doskonale. Chodź tędy — powiedział.

Tym razem szedłem sam, niepodtrzymywany przez nikogo. Co pewien czas Max poprawiał jednak koc, tak żeby nie spadł mi z ramion. Po kilku krokach zrozumiałem, że z pewnością wyglądałbym mniej żałośnie, gdybym pozwolił sobie pomóc. Unosiłem sztywno nogę, ledwo zginając ją w kolanie, by po chwili znowu postawić stopę ciężko na ziemi. Przez cały czas musiałem wyciągać ręce przed siebie, niemal wyprostowane w łokciach, żeby nie stracić równowagi.

Max nie wyglądał na zaskoczonego, nie śmiał się, nawet się nie uśmiechał; zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Próbowałem opuścić ramiona, pozwolić im zwisać swobodnie wzdłuż boków, ale po chwili straciłem równowagę i musiałem się prawie zatrzymać.

Szklane drzwi otworzyły się automatycznie i weszliśmy do czegoś w rodzaju poczekalni, która przypominała halę odlotów na małym lotnisku. Ławki, małe stoliki, automat z czekoladą, automat do napojów. W pomieszczeniu znajdowało się sześć innych osób, trzy pary. Siedzieli dwójkami, każda w swojej części hali. Jedna osoba z pary był okryta kocem, tak jak ja, druga była ubrana na zielono, tak jak Max.

Max pobrał numerek z niewielkiego automatu przy drzwiach wejściowych.

— Siadamy tutaj — powiedział.

Poprowadził mnie do ławki przy automacie do napojów. Opuściłem się na nią nieporadnie. Naprzeciwko mnie siedziała kobieta, która wpatrywała się tępo w jakiś punkt nad nami. Wyglądała jak pomnik. Obok niej siedział mężczyzna ubrany na zielono. Znowu spróbowałem wypowiedzieć słowo, po cichu i z zamkniętymi ustami, skoro nie mogłem przewidzieć, jakie dźwięki wydobędą się z mojego gardła.

— Smm…

Max przechylił się w moją stronę i powiedział ściszonym głosem:

— Język. Postaraj się zdecydować, jak ma być położony. To pomaga.

Spróbowałem jeszcze raz, wymówiłem dźwięk „s”, zanim odważyłem się zaryzykować z pozostałymi głoskami.

— Tttt–aak ssss–am–mo?

Źle rozłożyłem akcenty, więc dodatkowo wskazałem ostrożnie na kobietę siedzącą przede mną, a następnie na siebie. Wyglądało to jak niekontrolowany ruch ręką, ale mimo to Max zrozumiał, o co pytam.

— Można tak powiedzieć, ale każdy reaguje nieco inaczej.

Max rozejrzał się beztrosko dookoła.

— Spokojnie tu dzisiaj. A bywa bardzo różnie. Liczba nowo przybyłych zmienia się z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Z zera do wypełnionej po brzegi poczekalni. Tak to już jest.

Max ułożył usta tak, jakby chciał zagwizdać i przepchnął powietrze między wargami, ale na zewnątrz nie wydobył się żaden dźwięk, tylko ostre powietrze bez melodii.

Na ekranie wiszącym nad drzwiami wyświetliła się liczba. Dwadzieścia trzy. Spojrzałem na numerek, który Max trzymał w dłoni. Dwadzieścia sześć. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy; w tym czasie zjawili się nowi, a ci, którzy byli w poczekalni, gdy przyszliśmy, zniknęli za drzwiami. Max wygwizdywał powietrze.

Gdybym wtedy wiedział wszystko to, czego później się dowiedziałem, możliwe, że wolałbym siedzieć w tamtej poczekalni przez całą wieczność. W nieświadomości. Z Maxem obok mnie. Chyba wolałbym, żeby tamtej chwili nie zastąpiła żadna inna; żeby tamta chwila mogła trwać osobno, bez końca. Duży, dający poczucie bezpieczeństwa, gwiżdżący Max, który radził sobie z tą całą sytuacją.

Ta poczekalnia — oczekiwanie na wiedzę, która robi kolosalną różnicę, a jednak nie zmienia niczego — może w pewnym sensie funkcjonować jak obraz Labofni. Ukazywać, w jakim stanie znajduje się kraj. Poczekalnia, która rozciąga się do wieczności.

Ten, kto chce zrozumieć Labofnijczyków, nie może ominąć tego miejsca. Ten, kto chce poznać to fundamentalne uczucie, którego doświadcza naród labofnijski, może wykorzystać ten obraz jako punkt wyjścia. Wyobraźcie sobie taką poczekalnię. Z przymocowanymi do podłogi rzędami krzeseł i małymi stolikami na końcu każdego rzędu. Anonimową, tymczasową. I kiedy już ją sobie wyobraziliście, skoncentrujcie się na uczuciu. Na tym, że wolałbym tam zostać. Wolałbym przesiedzieć tam całą wieczność, niż poznać dalszy ciąg.

To rozumowanie jest, rzecz jasna, zupełnie pozbawione sensu, ale daje ono Labofnijczykowi jakieś wyobrażenie czegoś pierwotnego. A ponieważ Labofni brakuje pierwotnych pojęć, próba odnalezienia punktu leżącego możliwie najbliżej nabiera większego sensu. Punktu, w którym każdy może wyobrazić sobie, że istnieje początek i koniec. Nawet Labofnijczyk.

Gdy nieodwołalnie nadeszła moja kolej, Max poprowadził mnie do drzwi pod ekranem, potem w dół i przez kolejną parę drzwi, które były na wpół otwarte. Do końca ciasnego korytarza, przed drzwi z oknem z mrożonego szkła. Max zapukał w szybę cztery razy, zanim je otworzył.

W gabinecie siedział łysy, elegancki mężczyzna ubrany w koszulę i krawat, lecz o nieco smutnym wyrazie twarzy. Gdy weszliśmy do środka, wsuwał do ust ostatni kawałek herbatnika. Wstał zza biurka i rezolutnie wyciągnął do mnie rękę.

— Walter — przedstawił się.

Podniosłem rękę w jego stronę, tamten uchwycił ją i nią potrząsnął. Jego dłoń była w dotyku tak samo zimna, jak moja. Skinął na Maxa, a Max skinął na mnie.

— Powodzenia.

Wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Tymczasem Walter stał przez kilka sekund i mierzył mnie wzrokiem. Jego skóra wyglądała na wysuszoną i bladą, tak jak skóra recepcjonistki, Maxa i moja. Nie różniliśmy się niczym szczególnym — poza tym, że Walter wydawał się bardziej przystosowany albo cywilizowany, gdy tak stał w garniturze i przyglądał mi się uważnie. Zrobiło się tak cicho, że słyszałem wycie wiatru w systemie wentylacyjnym.

— Jestem twoim ekspedytorem — odezwał się w końcu Walter.

Wskazał krzesło przed biurkiem. Opadłem na nie, usiłując poprawić koc. Wciąż miałem na sobie karton przyklejony taśmą do podbrzusza. Starałem się owinąć pledem na tyle szczelnie, aby nie było widać tektury. W gabinecie było ciepło, ale ja nadal marzłem.

Walter okrążył biurko i zajął swoje miejsce. Oparł łokcie o blat i złączył dłonie, stykając ze sobą koniuszki palców.

— Witamy u nas — powiedział.

Zaprezentował uśmiech, nieco wymuszony, lecz na pozór uprzejmy i zachęcający. Następnie przesunął język w stronę górnych zębów, jakby chciał zlizać ostatnie okruszki herbatnika. Przełknął te, które przylepiły się do języka i znowu się uśmiechnął.

— Gggdd — zagulgotałem.

Walter spojrzał na mnie. Ani jeden mięsień nie drgnął w jego twarzy. Spróbowałem ponownie.

— Ggddzz — wykrztusiłem tym razem.

Walter siedział i czekał.

— Ggdzie? — udało mi się w końcu zapytać.

— To? To jest Demokratyczna Republika Labofni na Oceanie Atlantyckim, dnia 22 lutego 1989 roku — odparł.

— Pprzrzedd? — zagulgotałem.

— Nie, nic nie wskazuje na to, żeby był pan tutaj wcześniej. Żeby gdziekolwiek był pan wcześniej. Trudno powiedzieć dokładnie, skąd wzięła się u pana ta myśl. Prawdopodobnie ma to związek z faktem, że zna pan język, nie rozumiejąc dlaczego. Albo z tym, że wie pan już to i owo. Chociaż niekoniecznie czyni to sprawę bardziej zrozumiałą.

Walter odchylił się na krześle, jakby oczekiwał, że zadam mu więcej pytań naprowadzających. Do mnie dotarło jednak, że każde nowe pytanie będzie wymagało ode mnie znacznie więcej, niż wykrztuszenie jednej lub dwóch sylab. Po chwili Walter mówił dalej:

— Człowiek przybywa z ogólną wiedzą, czasem powierzchowną, innym razem bardzo szczegółową. Niektórzy pamiętają stolice wszystkich europejskich państw, inni znają proces produkcji mleka, a jeszcze inni potrafią dokładnie przytoczyć zapisy przykładowego budżetu państwa. Do momentu przybycia na wyspę człowiek może dysponować aktualną wiedzą na dowolny temat.

Walter zrobił przerwę, prawdopodobnie po to, by sprawdzić, czy za nim nadążam. Nie wiedziałem do końca, czego się po mnie spodziewa, więc patrzyłem na niego w milczeniu.

— Ale nowo przybyli nie mają żadnych wyraźnych wspomnień o charakterze osobistym. Nic, co definiuje ich jako osobę, żadnych charakterystycznych cech, emocjonalnych upodobań, szczegółowych właściwości fizycznych. Budzą się pozbawieni tego wszystkiego, co zwykle kojarzymy z osobowością.

Walter bacznie mi się przyglądał. Wyglądało to tak, jakby próbował domyślić się, jakie pytania zadałbym mu teraz, gdybym tylko bardziej się wysilił.

— I budzą się bez jakiejkolwiek wiedzy na temat Labofni. Poza znajomością języka.

Najstarszy opis spotkania Labofnijczyków z Europejczykami będący relacją naocznego świadka, pochodzi z 1914 roku. Pod raportem złożonym Admiralicji Brytyjskiej podpisał się niejaki Franklin Wilroy. Dokument sporządzono w sierpniu, rzekomo w miesiąc po powrocie Wilroya do kraju i jego pierwszej — i z pewnością ostatniej — wizycie na wyspie. Ów raport jest najstarszym idealnie zachowanym dokumentem znajdującym się w archiwum miejskim Labofni.Z jego treści wynika, że Wilroy był kapitanem krążownika, który miał patrolować obszar między Wyspami Owczymi, Grenlandią i Kanadą, daleko poza granicami swojej zwykłej aktywności. Krążownik został storpedowany przez niemiecki okręt podwodny U-151. Kapitan Wilroy stał w kajucie i nadawał sygnał SOS, dopóki okręt nie zatonął.Kapitan Wilroy unosił się na powierzchni wody z przemoczonym aparatem telegraficznym w dłoni. Ściskał go kurczowo, ponieważ urządzenie do nadawania i odbierania w kodzie Morse’a było ostatnią rzeczą, która umożliwiała mu kontakt z cywilizacją. Kapitan zauważył, że zaczyna słabnąć i że bez pomocy przegra walkę z żywiołem. Jednak gdy zapadał zmrok, dostrzegł coś na horyzoncie. Coś kołyszącego się na wodzie. Widział to coś bardzo niewyraźnie i tylko w chwilach, w których fale unosiły go dostatecznie wysoko. Próbował płynąć w kierunku tajemniczego obiektu. W nadziei, że ma przed sobą dryfujące drewno lub inny niezatapialny fragment statku; cokolwiek, co pozwoli mu unosić się na powierzchni oceanu przez kilka kolejnych godzin.Kapitan Wilroy płynął tak szybko, jak potrafił, ciągnąc za sobą aparat telegraficzny. Od czasu do czasu robił precyzyjnie odmierzone przerwy na zaczerpnięcie oddechu, w czasie których sprawdzał swoje położenie, upewniał się, że wciąż widzi dryfujący przedmiot, że nie zboczył z kursu w walce z ostatnimi promieniami słonecznymi, które marszczyły taflę wody. I w końcu, gdy słońce zniknęło, dopłynął na miejsce. Tajemniczy obiekt znajdował się o falę przed nim, kołysząc się ciężko i majestatycznie. Mina pływająca. Musiała oderwać się od zaminowanego wybrzeża Królestwa Wielkiej Brytanii i przydryfować aż tutaj, na środek Oceanu Atlantyckiego.Kapitan Wilroy mógł jak najszybciej odpłynąć w przeciwnym kierunku, ale tego nie uczynił. Był wycieńczony, nie miał już nic do stracenia. Objął ostrożnie jedną ze spłonek zapalających, zamknął oczy i odetchnął głęboko. W ten sposób przeleżał dwie doby. Z jedną dłonią zaciśniętą wokół telegrafu, a drugą wokół spłonki. Aż w końcu ujrzał stały ląd.Gdy postawił swoje pierwsze kroki na wyspie, dostrzegł kilka postaci majaczących w oddali, w odległości pół kilometra. W kapitana wstąpiło nowe życie. Przemknęło mu przez myśl, że być może szczęśliwym zrządzeniem losu znalazł się u wybrzeży Kanady. Nagle dotarło do niego, że obserwowane przez niego postacie są nagie. Pięć osób, które chwiały się na nogach, jakby szły po omacku. Z wyciągniętymi przed siebie ramionami, stawiające sztywne, ciężkie kroki. O bladej, niemal niebieskiej cerze.Pierwsze spotkanie kapitana Wilroya z tymi istotami było dla niego kompletnym zaskoczeniem. „Na morzu wiele razy czułem lęk, ale ten widok wzbudził we mnie strach zupełnie innego rodzaju, strach, którego wciąż nie jestem w stanie wyrazić słowami”, pisał w raporcie. Wtedy jeszcze tajemnicze postacie nie odkryły jego obecności. Tłocząc się dookoła, sprawiały wrażenie, jakby ich ruch był bezcelowy, chaotyczny, całkowicie pozbawiony sensu.Kapitan Wilroy padł na ziemię i podczołgał się do grupy głazów w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki. Przeleżał tak cały dzień, obserwując tamtą piątkę — trzech mężczyzn i dwie kobiety. W piśmie do Admiralicji Brytyjskiej opisuje strach, który ogarnął go na ich widok i który z czasem wcale nie malał. „Było w nich coś głęboko niepokojącego, w tym, że posiadali ludzkie ciała, nie wykazując przy tym żadnych rozpoznawalnych cech człowieka”. Nic nie wskazywało również na to, żeby pozostawali w intencjonalnym kontakcie ze sobą nawzajem lub żeby wykonywali jakiekolwiek świadome działania. Sprawiali wrażenie zaślepionych. Szaleństwem? Chorobą?Kapitan leżał ukryty między głazami, pijąc wodę z kałuży. Aparat telegraficzny zdążył wyschnąć i kapitan zaczął regularnie i desperacko nadawać sygnał SOS, podając położenie okrętu w chwili zatonięcia. W przerwach między wzywaniem ratunku nadal obserwował tajemnicze istoty.Jedna z nich przez przypadek minęła jego kryjówkę i Wilroy opisuje, jak bardzo bał się, że zostanie zauważony. Czuł paraliżujący strach. Nie potrafił wyjaśnić dokładnie, dlaczego, ale ogarnęła go niepewność dotycząca tego, co by się stało, gdyby odkryli jego obecność. Skóra istoty, która go minęła, nie przypominała skóry żywego człowieka, a ruchy przywodziły mu na myśl marionetkę.W końcu po dwóch dniach dostrzegł statek zbliżający się do wyspy. Jak się okazało, przypłynął, aby odszukać rozbity krążownik i odebrał sygnał SOS nadawany przez Wilroya. Gdy spuszczona na wodę jola znalazła się dostatecznie blisko wyspy, kapitan wybiegł z kryjówki i rzucił się w morze. Byłby się utopił, gdyby załoga w porę nie wciągnęła go na pokład.Marynarze twierdzili, że widzieli na wyspie więcej osób, ale Wilroy, trzęsąc się z głodu, wycieńczenia i strachu, nalegał, aby jak najszybciej obrali kurs na Szkocję. Zanim to się jednak stało, nawigator, po raz pierwszy w historii, wprowadził prawidłowe współrzędne geograficzne Labofni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki