Wysokie Progi - Tadeusz Dołęga-Mostowicz - ebook + audiobook

Wysokie Progi ebook i audiobook

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dalsza część historii Magdaleny Nieczajówny z książki „Złota Maska”. Podczas podróży statkiem do Londynu Magda – aktorka robiąca zawrotną karierę w stolicy – poznaje znanego członka warszawskiej socjety, hrabiego Ksawerego Runickiego. Dziewczyna zaprzyjaźnia się z młodym arystokratą. Nie wie, że Ksawery jest lekkoduchem, a jego majątek ziemski w okolicy Grójca – „ Wysokie Progi ” – zostanie wkrótce zlicytowany. Po powrocie z podróży mężczyzna prosi Magdę o rękę. Dziewczyna zgadza się za niego wyjść. Rezygnuje z dalszej kariery aktorskiej, zamieszkuje w „Wysokich Progach” i zaczyna wyprowadzać rodowe włości męża z długów. Czy środowisko ziemiańskie, do którego wkracza Magda, zaakceptuje jej zmysł praktyczny i talent organizacyjny, dzięki którym ratuje majątek Runickich przed licytacją? Czy słynący z licznych podbojów erotycznych mąż potrafi być Magdzie wierny? Pełna perypetii historia trudnej miłości przedstawiona na tle realiów międzywojnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 51 min

Lektor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Oceny
4,4 (14 ocen)
8
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Wysokie progi
Warszawa 2013

Rozdział I

Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną konwencjonalnym ubolewaniem.

Runicki wstał. Jakże chętnie rzuciłby mu teraz wprost w oczy, że niczego innego nie spodziewał się w ogóle ani po Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, które zamiast służyć interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie może współżyć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty z odsetkami w kwocie trzydziestu dwóch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co marzyć.

– Bardzo żałuję – mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego – ale i tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.

Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i wyszedł. W ogromnym hallu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki, lub mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na wypytywania i wyrazy współczucia. Przecież każdy mógł zajrzeć do zwisających na łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idiotyczną dokładnością terminy wszystkich licytacji, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych członków. Że zaś zaglądał każdy przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w „Tekazecie” robił to zawsze.

Nie chcąc witać się z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portierowi, który podał mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.

Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Zza nagich gałęzi drzew sterczała kopuła ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż było stąd do hotelu kilka tylko minut drogi, zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.

W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portier raportował, że neseser przywieziono z dworca przed godziną; że numer na pierwszym piętrze jest przygotowany, w ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed tygodniem telefonował antykwariusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał renesansowy ekran do kominka, że...

– Dobrze, dobrze... – przerwał Runicki. – Proszę mnie teraz połączyć z Wysokimi Progami. Będę u fryzjera.

– Słucham pana dziedzica.

Skinął głową i poszedł do fryzjera. Pan Ryszard, który zawsze osobiście obsługiwał Runickiego, golił właśnie kogoś minorum gentium, z kim widocznie w zakładzie nie liczono się zbytnio, gdyż pan Ryszard kazał się zastąpić któremuś z pomocników, a sam już był na usługi „szanpana dziedzica”. Wiedział spryciarz, że pachnie to grubym napiwkiem.

Po niemal dwutygodniowej niebytności w Warszawie włosy Runickiego wymagały wielu zabiegów. W domu, w Wysokich Progach, golił się sam, w Grójcu zaś fryzjerom nie dowierzał.

Mycie głowy, strzyżenie, golenie, podcięcie wąsików, by na całej długości górnej wargi wyciągnęły się równiuteńką linią, lecz ani o jeden milimetr nie wysunęły się poza kąciki ust, co psułoby cały styl uśmiechu. Poza tym nikt nie umiał podczernić wąsów i brwi z taką dyskrecją, jak Ryszard, ani tak zręcznie ostrzyc, by podkreślić tę niewielką ilość siwizny na skroniach. Zresztą nie tylko dlatego lubił go Runicki. Pan Ryszard w każdym zwrocie, w każdym ruchu czy ukłonie miał ten doskonały ton czci, podziwu i famulusowskiej poufałości, których przede wszystkim należało wymagać od służby. A że bynajmniej nie dla wszystkich był taki, zasługiwało to na tym większe napiwki.

Włosy zostały uczesane z niezmiennym, chociaż na wsi z trudem dającym się utrzymać na poziomie doskonałości rozdziałkiem, sięgającym niemal do karku, wypomadowanym najlepszą brylantyną i przyprasowanym rurkami. Podczas masażu twarzy panna Nelly szybko i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy:

– Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?

– Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.

Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na kontuarze kasy dla pana Ryszarda i, żegnany „uszanowaniami” całego personelu, poszedł do portierni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Po pierwsze, przy służbie mówił po francusku (chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co wstydzić. Mówił jak rodowity Paryżanin. Po wtóre umiał w ten sposób pokierować rozmową, by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorientować w temacie.

Tym razem wyjątkowo trudno było wytłumaczyć matce tak spreparowanymi zdaniami, że nie ma żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:

– To znaczy, że pójdziemy z torbami!

I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszlać się, by portier tego horrendum nie usłyszał. Potem zaczęła biadolić i rozczulać się nad synem.

– Jak ty, biedaku, musisz się tym denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się, rozerwij się, moje ty życie.

Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć zeń potrzebne pieniądze, lecz pani Runicka co kilka zdań powtarzała:

– A po cóż ja mam do tego gbura jeździć?...

– Zatelefonuję jeszcze raz wieczorem – wściekły, chociaż wciąż uśmiechnięty, zakończył Ksawery.

Położył słuchawkę i spojrzawszy na zegarek, wydał dyspozycję portierowi. Kazał przynieść do swego numeru te rzeczy, które stale trzymał w Warszawie, to jest miejskie futro, frak, smoking, żakiet, wizytowe ubranie, odpowiednią bieliznę, obuwie, słowem wszystkie części garderoby, potrzebne w mieście podczas ciągłych przyjazdów i nieraz kilkudniowych pobytów.

Apartamencik na pierwszym piętrze składał się z salonu, alkowy i łazienki. Runicki przede wszystkim rozebrał się i wziął kąpiel. W Wysokich Progach już od dwóch dni wodociąg był zepsuty i do kąpieli trzeba było grzać wodę w pralni.

Właściwie mówiąc, niepotrzebnie kazał przygotować swoje rzeczy. Po wiadomości otrzymanej w Towarzystwie Kredytowym stracił ochotę do wszystkiego. Zamierzał złożyć kilka wizyt w Warszawie i zaprosić kogoś ze znajomych na obiad do Bristolu, ale teraz wolał być sam.

Wyciągnął się w szlafroku na kanapie i zaczął rozmyślać.

Sytuacja była bez wyjścia. Na dwóch tysiącach morgów Wysokich Progów wisiało więcej długów niż sam majątek przy dzisiejszych skandalicznie niskich cenach ziemi był wart. Dotychczas, a ściślej mówiąc, do ubiegłej jesieni, spychało się najpilniejsze rzeczy drobnymi pożyczkami, jakie jeszcze skądkolwiek, od znajomych, krewnych, od Żydów z Grójca, dały się wyciągnąć.

Wszyscy oni w razie licytacji oczywiście grosza nie dostaną. Po Towarzystwie i należnościach podatkowych, na hipotece figuruje prawie milion Banku Gospodarstwa Krajowego. Wszyscy drobni wierzyciele, a tych będzie pewno na drugi milion, odejdą z kwitkiem.

Nie tylko własna ruina, ale i kompromitacja. Wprawdzie wylatują z majątków nie jedni Runiccy, ale zerwanie niektórych osób jest wprost nieznośnie upokarzające. Zwłaszcza tych znajomych, od których on sam, Ksawery Runicki, brał gotówkę i ręczył słowem za zwrot.

– Właściwie należałoby sobie palnąć w łeb – pomyślał, a po chwili powiedział głośno: – palnąć w łeb.

Zirytowała go ta myśl. Przecież to nie sztuka uciec od życia. Sztuką... sztuką jest... Sztuką, tak, nielada sztuką byłoby znalezienie w przeciągu czterdziestu kilku dni panny z takim posagiem, by można było – spłacić połowę długów. Chodzi przecież o gotówkę. Kto dziś ma taką gotówkę!?

Zaczął w pamięci wyliczać znane i zasłyszane nazwiska. Nie może przecież ożenić się tak, jak wuj Tomasz, z Żydówką.

Chociaż i Żydzi teraz nie mają pieniędzy. Jeżeli by jednak znalazła się taka?... Kazio Laszkowski bywa w takich domach, zna ich wszystkich. Przecież muszą jeszcze być bogaci ludzie.

Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczywiście może kiedyś ożenić się dobrze, ale na ratowanie Wysokich Progów będzie już wówczas za późno.

– Sprzedadzą. Na pewno rozparcelują...

Zresztą i o partię będzie trudniej. Pan Ksawery Runicki z Wysokich Progów, to zawsze więcej niż po prostu Ksawery Runicki... Zupełnie inne kwalifikacje. Rzucił okiem na paczkę pieniędzy, którą położył na stole. Osiem tysięcy kilkaset złotych. Resztki. W domu zostało zaledwie dwieście. Osiem tysięcy to nic. Wpłacenie ich do Towarzystwa byłoby zwykłym głupstwem. Zastanowił się: ładnym i prawdziwie pańskim gestem byłoby urządzenie ogromnego pijaństwa, na cały Bristol, na całą Warszawę. Sprosić wszystkich znajomych, pokazać im, jak się robi przyjęcia, potem co do grosza uregulować rachunek i zastrzelić się przy stole. To byłaby klasa! Jakiś grecki patrycjusz przecież przy uczcie przeciął sobie żyły.

Runicki wzruszył ramionami:

– Tylko nie grajmy przed sobą komedii.

Przeliczył pieniądze i zabrał się do ubierania. Dochodziła czwarta. Przede wszystkim należało zjeść obiad.

O małżeństwie zresztą niepodobna było myśleć teraz, chociażby przez wzgląd na Mirę: Wdał się w ten romans najniepotrzebniej w świecie. Właściwie mówiąc, nigdy nie podobała mu się zbytnio, a po dwóch latach stała się wręcz ciężarem, kulą u nogi. Gdyby była bogata, gdyby wreszcie diabli wzięli tego jej stryja, wszystko by ułożyło się prosto i jasno. Niestety nie zanosiło się na to wcale. Przeciwnie. Stryj Miry zamyślał sam o małżeństwie, a dla bratanicy nie zrobi nic, zwłaszcza po tym jej niedorzecznym rozwodzie z Pawłem.

Runicki przy każdej sposobności podkreślał w okolicy i wobec wszystkich znajomych, że Mira rozwiodła się bynajmniej nie dla niego. Po prostu niezgodność charakterów. Dla zaakcentowania tej sytuacji wyrażał się nawet o Pawle, którego w gruncie nie cierpiał, z najwyższym uznaniem. Ile razy spotkali się, umyślnie i demonstracyjnie prowadził z nim długie rozmowy. Pomimo to nie należało się łudzić. W powiecie nikt w to nie wierzył, i nie wierzył przede wszystkim Paweł.

Nie dalej, jak przed tygodniem Mira powiedziała głośno na imieninach u Mańkiewiczów:

– Nie po to rozwiodłam się, by znowu wyjść za mąż. Nie ma na świecie takiego mężczyzny, któremu mogłabym zaufać, a zresztą najbardziej mi odpowiada samotność.

Formalnie zatem wszystko było w porządku. Widywali się po dawnemu z tą różnicą, że teraz nie trzeba było kryć się przed Pawłem. Formalnie nikt nic nie mógł zarzucić. Jednak, żeniąc się z kimś innym, Runicki naraziłby się na całkiem niedwuznaczny osąd swego postępowania, i to osąd powszechny.

Przeklinał teraz w duchu ten swój najgłupszy krok w życiu, kiedy przez chęć zaimponowania sąsiadom zaczął zabiegać o względy Miry. Okrzyczano ją jako najładniejszą. Poza tym była jedyną kobietą wykształconą naprawdę, jedyną w okolicy, posiadającą tytuł doktora filozofii. Ambicje Ksawerego podniecał i fakt, że Paweł był naprawdę pięknym mężczyzną. A że Wysokie Progi sąsiadowały o miedzę z Borychówką, zabiegi o względy młodej mężatki poszły, psiakrew, łatwiej, niż tego by pragnął.

Pozory były nadal po jego stronie, ale czuł, rozumiał, wiedział, że pozory tu nie wystarczyłyby.

Przez chwilę zaczął obliczać wartość Borychówki. Nie była zadłużona zbyt wysoko. W ciągu trzyletniego gospodarowania na majątku posażnym Paweł, naprawdę dzielny rolnik, zdołał zrobić niejedno. W najlepszym wszakże wypadku wyciągnęłoby się przy sprzedaży Borychówki śmieszną kwotę stu pięćdziesięciu do dwustu tysięcy.

– Absurd – wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.

Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie. Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tym, że Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecież nie przestaną się kochać, przecież ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by właściwie to ocenić. Kwestia prostej logiki! A jednak – był pewien, że Mira nie potrafi pogodzić się nawet z oczywistą słusznością.

– Więc niech się nie godzi! – wybuchnął.

Cóż mu może zrobić? Nic, absolutnie nic!... Ale nie o to mu chodziło. Żadnych formalnych zobowiązań wobec Miry nie miał. Nigdy nie przyrzekał jej małżeństwa, od rozwodu starał się ją odwieść. Jest w zupełnym porządku... Do niczego przyczepić się nie może, nie ma prawa i zresztą na pewno się nie przyczepi. Jeżeli też bał się podobnej rozmowy, to dlatego, że wiedział, jak nań wówczas spojrzy. Owo „jak” już w samej wyobraźni było dotkliwsze od policzka.

– Niech to wszyscy diabli! – zaklął. – Nie mogę myśleć o tych wszystkich rzeczach, nie mogę!...

Z wściekłością zaczął się ubierać i dopiero przy głębszym zastanowieniu się nad wyborem odpowiedniego krawata poczuł jakąś ulgę. Pomimo to postanowił samotnie zjeść obiad i wypić przy nim dużo alkoholu. Na dole w restauracji umyślnie usiadł w kącie, chociaż dostrzegł przy dwóch stolikach znajomych: Płaszowskich z Pomiechowa i Taraszkiewicza zajmującego w Warszawie jakieś intratne stanowisko w liniach okrętowych, czy w czymś takim. Ukłonił się z daleka i usiadł sam. Dyrektor sali i dwaj kelnerzy podbiegli natychmiast. Od innych stolików wszystkie oczy zwróciły się ku Runickiemu. Wiedział, że ci i owi informują się u służby o nim. Każdy kelner z szacunkiem wyjaśniał tonem podkreślającym pozycję nowego gościa:

– To pan Runicki z Wysokich Progów.

Ksawery, ile razy dobiegała jego uszu nazwa rodzinnego majątku, cieszył się już samym brzmieniem tej nazwy. Pocieszki liczyły aż cztery tysiące morgów, Michałówka jeszcze więcej, ale nie zamieniłby się na nie przez wzgląd na ten wielkopański akcent, jaki tkwił w Wysokich Progach.

I teraz wystawiono na licytację! Była w tym oburzająca niewspółmierność i Runickiego dręczyła myśl, że wszyscy spoglądający ku niemu, a już na pewno Płaszowscy i Taraszkiewicz, wiedzą o tym. Dlatego zamiast koniaku kazał podać czystą wódkę, którą zresztą wolał zawsze, a także siedział z miną kamienną: by nie zachęcić nikogo z nich do rozmowy.

Jednak po pewnym czasie Taraszkiewicz, który jadł obiad z kilkoma panami i paniami, wstał i skierował się ku Runickiemu. Lubili się wzajemnie, kolegowali kiedyś w gimnazjum. Ojciec Taraszkiewicza miał kiedyś duże dobra pod Kozienicami. Od szeregu lat spotykali się wyłącznie na terenie Warszawy i nieraz bawili się razem, oczywiście, na koszt Runickiego. Sytuacja finansowa Tolka Taraszkiewicza była niezła, pozwalała mu utrzymać się na powierzchni życia towarzyskiego i życia w ogóle, jednakże umiał za każdym razem akurat o tyle zwlekać z sięgnięciem do kieszeni, by Ksawery zdążył naprzód sięgnąć do swojej. Sięgał zaś z prawdziwą przyjemnością. Bynajmniej nie przez rozrzutność, tylko po prostu dlatego, że kosztem tych kilkuset złotych zapewniał sobie ów mały, ale wyraźny dystansik między nimi, między tymi wszystkimi, za których płacił a sobą. On wyznaczał knajpę, na niego czekano, do niego zwracała się służba o dyspozycje i z rachunkami. Chociażby towarzystwo miało być największe, stolik zawsze rezerwowano na jego nazwisko. Nawet jeżeli siadał przy cudzym – od razu stawał się gospodarzem. Nie pieniądze odgrywały w tym wyłączną rolę, lecz i sposób bycia, ale na taki właśnie sposób bycia pozwala możność wydawania pieniędzy.

Zaraz po pierwszych „jaksięmaszach” okazało się, że Taraszkiewicz wie już o licytacji.

– Zresztą, komu dziś to nie grozi – machnął ręką – u ciebie, stary, jeszcze chyba najlepiej. Familia czcigodna ruszy kabzą i już. Prawda?

– Jakoś się to zrobi – skrzywił się Runicki.

– Zapewne. Mówiono mi, żeś był dziś w Tekazecie. Na długo przyjechałeś?

– Jeszcze nie wiem. Psują mi humor te idiotyczne sprawy.

– A jakże tam stary?... Wciąż siedzi w rewolucji francuskiej?... Szczęśliwy człowiek... Maman zdrowa?

– Dziękuję ci.

– Nie jesteś rzeczywiście w najlepszym humorze. Napijmy się. Pozwolisz?... Jestem wprawdzie po obiedzie, ale... kieliszek czystej nigdy nie zawadzi.

Kelner uprzedził go i napełnił kieliszki.

– Sam przyjechałeś? – znacząco zapytał Taraszkiewicz.

– Przecież zawsze sam przyjeżdżam – z przymusem uśmiechnął się Runicki.

– No tak. Twoje zdrowie... Cóż porabia pani Mira?

– Nie wiem. Dawno jej nie widziałem – skłamał Runicki. – Zresztą, tak mi już obrzydły stosunki na wsi...

– Hm... Więc posiedź w Warszawie...

– I Warszawa znudziła mi się ostatecznie. Ten klimat, ten obrzydliwy klimat!

Taraszkiewicz strzelił palcami:

– Wiesz! Mam dla ciebie pomysł!

– No?

– Nie musisz teraz wracać do Wysokich Progów?

– No... niekoniecznie...

– Machnij się zatem na naszą wycieczkę morską. Będziesz miał wszystko: inny klimat, zmianę wrażeń, miesiąc beztroskiego życia. Jak Boga kocham. Szczerze cię namawiam. Sam pojechałbym z przyjemnością, gdybym mógł. Prawie trzy tygodnie na morzu, tydzień w Paryżu, poza tym Londyn, Sewilla, Paryżanki, Hiszpanki... Jak Boga kocham warto!

Runicki zainteresował się i Taraszkiewicz obszernie musiał poinformować go o szczegółach. Wycieczka pojutrze odjeżdża z Gdyni wielkim okrętem „Sarmatia”. Morzem do Londynu, trzy dni pobytu, zwiedzanie albo w grupach, w ogólnym koszcie, albo na własną rękę. Później do Marsylii, stamtąd koleją na tydzień do Paryża, przejazdy i hotele opłacone, wycieczki, zwiedzanie, utrzymanie – wszystko. Ale ma się rozumieć można zupełnie odseparować się od całej bandy rodaków. W powrotnej drodze Hiszpania, Sewilla, Kordoba, ewentualnie Grenada, walki byków. I znowu wypoczynek na morzu aż do Gdyni.

– W tym wszystkim trzy przewagi nad indywidualną podróżą. Po pierwsze znacznie taniej, po drugie, żadnych kłopotów, ani tu na miejscu z paszportem i wizami, ani w drodze, bo wszystko jest świetnie zorganizowane, a poza tym przymus oderwania się od wszelkich trosk i boskie morze. Miesiąc błogiego farniente...

Runicki zapalił się do tego pomysłu. Perspektywa oderwania się od rozpaczliwej rzeczywistości, od beznadziejnych i bezpłodnych biadań nad sytuacją materialną, od dręczącego stosunku z Mirą Czerską – pociągała go silnie. Ostatecznie matka z rządcą dadzą sobie radę w bieżących sprawach, co zaś dotyczy kwestii utrzymania się przy Wysokich Progachna to nikt nie poradzi. Poza tym Runicki nigdy nie podróżował okrętem i to zachęcało go bodaj jeszcze bardziej, niż możność poznania Hiszpanii i Anglii.

Rozmowa skończyła się tym, że Taraszkiewicz pożegnał się ze swoim towarzystwem i obaj z Runickim pojechali do biura linii okrętowej. Tutaj, po obejrzeniu fotografii okrętu i kabin, po wyłowieniu z listy pasażerów kilkunastu bardzo dobrych nazwisk i po oświadczeniu Taraszkiewicza, że może staremu przyjacielowi służyć znaczną zniżką ceny – rzecz została załatwiona.

Runicki ani się opatrzył, gdy znalazł się przy kasie i zapłacił za bilet. Zawartość portfela poważnie zeszczuplała, za to kieszeń wypełniła się prospektami, mapami, rozkładami jazdy itp. Wszystkie formalności tego jeszcze dnia miał załatwić Taraszkiewicz.

Dopiero znalazłszy się na ulicy Runicki zastanowił się nad tym, że właściwie popełnił głupstwo. I to znowu przez tę swoją manierę przeprowadzania spraw od ręki, bez głębszego namysłu, bez rozważenia wszystkich stron projektu.

Wyjazd na cały miesiąc, ba, na miesiąc i kilka dni w takim okresie był co najmniej świadectwem lekkomyślności. Zapewne niektórzy mogą to ocenić jako gest dobrej klasy. Ale większość zrobi z tego nowy zarzut. Powiedzą jeszcze, że pojechał puścić resztki... A cóż u licha ma zrobić z tymi resztkami?!

Zły na siebie poszedł na pocztę. Wolał stąd mówić z Wysokimi Progami. W hotelu zawsze zachodziła obawa, że panienka z centrali może rozmowę usłyszeć, a teraz należało z matką i z rządcą Pieczyngą pogadać wyczerpująco i otwarcie.

Pani Runicka zapłakana i piorunująca na wierzycieli przyjęła szczegółową relację syna z pełnią wiary, że przecież wuj Tomasz, do którego zaraz jutro pójdzie, nie pozwoli im zginąć. Natomiast ucieszyła się z zamiaru Ksawerego.

– Jedź synku, oczywiście, jedź!... Doskonale ci to zrobi – odpowiadała na jego tłumaczenia.

Obiecała też najbliższym pociągiem wysłać walizkę z letnią garderobą i z wszelkimi niezbędnymi do dłuższej podróży rzeczami.

Pan Pieczynga natomiast przeraził się i zaczął odwodzić Ksawerego od zamiaru. Argumentów mu nie brakowało – zatargi z nieopłaconymi ludźmi, szereg terminów na licytację bydła, uprzęży, koni, a nawet mebli.

– Ja tu chyba się powieszę, proszę pana!

– Cóż ja panu pomogę? – bronił się Ksawery.

– Nie będziemy mieli co, czym, ani kim siać! – ryczał w telefonie Pieczynga.

– O, Boże! Więc niech pan nie sieje, niech pan nic nie robi. A co do licytacji ruchomości, to najlepiej przepędzić krowy do Borychówki. Meble i maszyny może pan też gdzieś po sąsiadach polokować. No, panie Stefanie, już jakoś pan to zrobi. Ja doprawdy do tego wszystkiego nie mam już nerwów, ni zdrowia. No, do widzenia. A niech pan przypomni mojej matce, by zapakowano ze trzy pary tenisowych spodni. Napiszę z podróży. Tylko dajcie mi wytchnąć.

Odłożył słuchawkę, rzeczywiście wyczerpany tą rozmową do reszty.

Pieczynga miał prawdziwy talent w psuciu humoru Runickiemu. Gdyby nie to, że rzeczywiście był doskonałym rolnikiem i że w rodzinie Runickich pracował już od lat przeszło trzydziestu, a na Wysokich Progach od dziesięciu, Ksawery rozstałby się z nim od dawna. Właściwie mówiąc w całym domu jedyną osobą, z którą należałoby się naprawdę liczyć, był właśnie ten rządca, czy raczej administrator.

Ojciec, istotny winowajca fatalnej sytuacji całej rodziny, nie liczył się wcale. Zresztą nie chciał mieć żadnego wpływu ani na dom, ani na syna. Zagrzebany w starych szpargałach, obłożony stertami książek, interesował się tylko tą swoją anegdotyczną w okolicy rewolucją francuską.

Matka, najlepsza w świecie kobieta, którą trzeba było znać tak, jak znał ją Ksawery, by wybaczyć jej wszystkie ekstrawagancje i ten sposób bycia, nie umiała jednak rzeczowo i systematycznie zajmować się sprawami majątku, ani prowadzeniem gospodarstwa kobiecego, chociaż przy nim się upierała.

W tych warunkach największe wysiłki Pieczyngi rozpełzały się wniwecz. Wszyscy w domu czuli w nim jakby nieuprawnionego a wiecznie niezadowolonego kontrolera. Zdawał się mścić na Runickich za to, że sam nic nie posiadał. Wszystko, cokolwiek miało służyć wygodzie, co stanowiło o lepszym poziomie egzystencji, o zaspokojeniu zamiłowań Runickich, lub o reprezentacji Wysokich Progów – uważał za zbytki, za luksus, za rozrzutność. O każdy grosz trzeba było z nim walczyć, pilnować, by zainkasowanymi za sprzedaż zboża pieniędzmi nie pokrywał jakichś zobowiązań, które mogły czekać, by nie odwoływał wydanych zamówień i nie targował się tam, gdzie nie wypadało.

Taki stan rzeczy zastał Ksawery już przed sześciu laty, kiedy zrezygnowawszy z przeciągających się i w gruncie zbędnych studiów w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w Poznaniu, za namową stryja Marka osiadł na wsi i przejął z rąk matki zarząd Wysokich Progów.

W początkowym zapale przyznawał nawet rację panu Pieczyndze i współpracowali zgodnie. Był to okres gwałtownej poprawy w koniunkturze rolniczej. Ceny zboża zwyżkowały, kredyty były niemal nieograniczone. Kto żyw napraszał się i lokował kapitał w majątkach ziemskich. I tu między rządcą a Ksawerym zaczęła się różnica poglądów. Podczas studiów poznańskich Ksawery zapoznał się z bliska z wielkopolskim ziemiaństwem i z tamtejszymi sposobami prowadzenia gospodarki. Były to sposoby nowoczesne polegające na wielkich wkładach i wielkim zysku. Melioracje, sztuczne nawozy, najwyższe gatunki zbóż, kosztowna uprawa, maszyny, traktory, naukowa hodowla bydła, nierogacizny, drobiu, ryb. Skuteczność tej metody widział na własne przecież oczy. Właściciele obszarów o połowę, ba, trzykrotnie mniejszych od Wysokich Progów mieszkali w pałacach, utrzymanych na bardzo wysokim poziomie, otoczonych wspaniałymi parkami. W majątkach posiadano wodociągi, kanalizację, elektryczność, centralne ogrzewanie, trzymano samochody.

Dlatego po rozejrzeniu się w rodzinnych Wysokich Progach Ksawery orzekł, że wszystko należy zmienić. Zaczął od gruntownego wyremontowania pałacu z nadbudowaniem drugiego piętra, od elektryfikacji, wodociągów, centralnego ogrzewania, przebudowy stajni cugowej, obór i chlewów. Jednocześnie sprowadził najnowsze maszyny rolnicze, przeplanował ogród i parki według projektów sprowadzonego z Anglii specjalisty, wyszlamował i wybetonował oba stawy dawne i wykopał trzy nowe, gdzie rozpoczął racjonalną hodowlę ryb i raków.

Olbrzymie te inwestycje pochłaniały równie olbrzymie kwoty. Pieniędzy jednak nie brakowało. Ceny wciąż szły w górę, wartość ziemi rosła.

Pan Pieczynga, rolnik starej daty, walczył z każdą innowacją. Ostrzegał przed przesadnymi, jego zdaniem, inwestycjami, krakał, że zbyt intensywna gospodarka w razie zmiany koniunktury musi przynieść nieproporcjonalnie ciężkie deficyty.

Najlepszym dowodem, że nie miał racji, były trzy następne lata. Dochodowość Wysokich Progów wprawdzie jeszcze nie mogła wzrosnąć nadmiernie, ale sama ich wartość właśnie dzięki poczynionym wkładom podniosła się bardzo. Widomym wyrazem tego była wzrastająca łatwość w uzyskaniu pożyczek na dalsze numery hipoteki, lub po prostu na weksle.

Pan Pieczynga musiał siedzieć cicho. Nie przyznawał, przez upór, że woli gospodarować w Wysokich Progach w nowych warunkach, lecz wdrożył się w nie i wszystko szło o tyle sprawnie, że sam Ksawery mógł więcej czasu poświęcić życiu osobistemu i towarzyskiemu.

W owym czasie grał sporo i szczęśliwie na wyścigach, a to zachęciło go do zafundowania sobie własnej stajni wyścigowej. Wprawdzie zbytnio na koniach się nie znał, lecz jakoś szło, stajnia zaś dawała w stolicy swego typu pozycję właścicielowi.

Zresztą i w okolicy wielki rozmach gospodarki Ksawerego zapewnił mu stanowisko poważne. Został wiceprezesem powiatowego związku ziemian, sąsiedzi nieraz zasięgali jego opinii w różnych sprawach. Wprawdzie po cichu i za plecami pokpiwano też podobno z wielkopańskich innowacji w Wysokich Progach, ale na to nie zwracał uwagi.

W każdym razie stopa życiowa domu podniesiona została znacznie. Zamiast starej Klemensowej w kuchni zainstalował się kucharz, doskonały kucharz, dawniejszy zastępca szefa kuchni w Bristolu, dwaj lokaje, stangreci, szoferzy, wszyscy w liberiach.

W duchu Ksawery przyznawał rację panu Pieczyndze, że może istotnie zbyt wiele szło na wyjazdy do Warszawy, na urządzanie polowań i przyjęć w Wysokich Progach. Ale wymagały tego stosunki, trudno zaś było odmawiać sobie najzwyklejszych przyjemności, które po prostu były potrzebą.

I gdyby nie kryzys... Gdyby nie kryzys... Tego nikt nie umiał przecież przewidzieć. Taki stryj Marek, czy inni jemu podobni, którzy jeszcze mocno trzymają się ziemi, a teraz chwalą się swoją ostrożnością i oszczędnością, nie dlatego prowadzili i do śmierci prowadzić będą gospodarkę ekstensywną, że umieją przewidywać, tylko z powodu braku inicjatywy, braku aspiracji, z powodu lenistwa, no, i prymitywnych potrzeb.

Łatwo im teraz krytykować. Ale, jakby wyglądali, gdyby nie popsuła się koniunktura?.

– Teraz będą psy wieszać na mnie – gryzł się Ksawery. – Niech ich wszyscy diabli!

Ponieważ po prostu bał się jakiejkolwiek rozmowy na temat licytacji Wysokich Progów i głupich pytań na temat, co zamierza zrobić, od kilku tygodni unikał już sąsiadów i znajomych, naturalnie o tyle tylko, o ile to było możliwe.

I obecnie ta niechęć do spotkania kogokolwiek była powodem zrezygnowania z odwiedzania znajomych. Umyślnie na kolację wstąpił do niedużej restauracji, tuż przy bocznej ulicy, w przekonaniu, że nie zastanie tu nikogo.

Toteż cofnąłby się od drzwi, gdyby już nie było za późno: w sali, w samym środku, ucztowało towarzystwo, coś z siedem osób, sami znajomi.

Wejście Runickiego powitali głośnymi wiwatami.

– Wery! Patrzcie, Wery!

– Witaj, złotko! – krzyczał pan Trelicki.

– Cóż za dobre bogi przyniosły cię do nas?

– Przyjechałeś?

– Niech pan tu siada!

– Służba! Nakrycie!

– Gdzieś się podziewał, kuzynku? – zataczał się pan Runicki, jakiś podobno daleki krewny Ksawerego.

Zresztą wszyscy byli mocno pod gazem. Okazało się, że były to imieniny Franka Lupowskiego, który w dodatku miał oblać swój awans, gdyż został adiutantem dowódcy brygady.

Na szczęście humory już były w tym stadium, kiedy zamiłowanie plotkarskie i wścibianie nosa w cudze sprawy nikogo nie dręczy.

Po dłuższym pobycie w restauracji uchwalono przenieść się „do innego Żyda”. Całe towarzystwo ulokowało się w dwóch samochodach i pojechało do Wilanowa, stamtąd do nocnego dancingu, potem do drugiego.

Gdy Ksawery nad ranem znalazł się w hotelu i przeliczył pozostałą gotówkę, okazało się, że wydał coś ponad tysiąc złotych.

Próbował robić sobie z tej racji wyrzuty, lecz senność przemogła. Spał do czwartej po południu i obudził się z nieznośnym bólem głowy.

– Czy nadeszły moje rzeczy? – zapytał służącego, który przyniósł mu tacę z wodą sodową i cytrynami.

– Tak jest, proszę pana dziedzica.

– Więc przynieście tu i będziecie pakować resztę. O której jest pociąg do Gdyni?

– O dziesiątej piętnaście.

– No, dobrze.

Dwa proszki od bólu głowy i coś dziesięć cytryn wraz z morzem czarnej kawy zrobiły swoje.

Zdołał skupić tyle uwagi, by wydawać z łóżka dyspozycje pakującemu walizy służącemu. Nie wychodząc z numeru zjadł kolację, wysłał na dworzec chłopca hotelowego celem zdobycia wolnego miejsca w sleepingu (o czym zapomniał pomyśleć wcześniej), uregulował należność i przed samym odjazdem pociągu był na dworcu.

Na szczęście w ostatniej chwili znalazł się wolny przedział sypialny.

Runicki natychmiast położył się i spał znowu, jak zabity, aż do rana.

Rozdział II

Był to dość duży dwukominowy okręt pasażerski, utrzymujący stałą komunikację między Gdynią a Nowym Jorkiem i Halifaxem po drugiej stronie Atlantyku. Jak wszystkie statki, które ujrzały światło dzienne w stoczniach holenderskich, duńskich czy angielskich, wraz z początkiem bieżącego stulecia, nie mógł się poszczycić ani zbyt wysmukłą linią, ani szczególniejszymi wygodami. Wyglądał jednak korpulentnie i bezpiecznie, a odnawiany i przerabiany niemal co roku wywierał wrażenie schludności, a nawet miejscami młodzieńczej świeżości.

– Okręty są jak kobiety – mówił drugi oficer, porucznik Hurny – po trzydziestce, nieprawdaż, wymagają makijażu, ale cieszą się jeszcze powodzeniem tam, gdzie nieprawdaż, nie mają młodszej konkurencji. Za to nie robią niespodzianek i wiadomo już czego trzymać się w postępowaniu z nimi.

Jak na swój dojrzały wiek S/s „Sarmatia” poruszała się dość żwawo, robiąc przeciętnie trzynaście węzłów, co w tłumaczeniu na język lądowców równa się dwudziestu kilometrom na godzinę. O ile szybkość ta mogła nie zadawalać pasażerów spieszących w ważnych sprawach do Ameryki, lub z powrotem, o tyle wycieczkowej publiczności wystarczała zupełnie.

Ciężka i wysilona praca maszyn na dole okrętu, im było wyżej w jego pokładach i w hierarchii cen biletów, tym mniej dawała się odczuć. Hałas cichł już całkowicie na spacerowym, do kabin zaś pierwszej klasy nie docierało nawet drżenie najniższych, zanurzonych na dobre sześć metrów w wodzie części kadłubu.

Tonaż „Sarmatii” wynosił piętnaście tysięcy przy pełnym obciążeniu, którego nie pamiętała już jednak od dobrych lat dwudziestu, to jest od czasu, gdy pod swą pierwotną nazwą „Dagmary” kursowała między Bałtykiem a portami Dalekiego Wschodu z ładunkiem drobnicy w jedną, a z ryżem i herbatą w drugą stronę. Wtedy i wnętrze jej nie było jeszcze zabudowane w obecny sposób, nie było tam małych, biało lakierowanych kabin, wyłożonych czerwonymi chodnikami, lecz tylko ogromne magazyny, gdzie piętrzyły się worki i skrzynie, skrzynie i worki. Kajuty istniały tylko na głównym pokładzie, no i dla rzadko trafiających się bogatych podróżnych na pokładzie mostowym. „Dagmara” była bowiem statkiem towarowym.

Odkąd zmieniła imię i zaczęła pływać pod polską banderą, przewoziła przeważnie emigrantów do Ameryki i reemigrantów do kraju. W okresie jednak najmniejszego ruchu wychodźczego służyła jako okręt wycieczkowy i wypoczynkowy, a w związku z tym przyozdabiała się nowymi lakierami, nowym urządzeniem kabin i dywanami w salonach, a przede wszystkim odświętnym nastrojem trzepoczących girland, chorągiewek i sznurami wielobarwnych żarówek, rozbawionym tłumem pasażerów, hałasem śmiechów i dźwiękiem dwóch orkiestr: jednej marynarskiej, drugiej cywilnej.

Surowość i rygor, panujące na „Sarmatii” podczas normalnych rejsów, ustępowały miejsca serdecznej temperaturze gościnności. Zwierzchnicy załogi byli niejako gospodarzami. Kapitan, oficerowie, inżynier, lekarz okrętowy, intendent uważali za swój obowiązek, za obowiązek czasami naprawdę miły, zajmować się gośćmi, bawić panie, grać w bridge’a z panami, lub pokazywać nieznane im osobliwości, jak radiostację, przyrządy nawigacyjne, maszyny.

Wszystkiego tego dowiedział się Ksawery Runicki już w dwie godziny po zainstalowaniu się na „Sarmatii” od bardzo uprzejmego porucznika Hurnego, gdy stojąc na mostkowym pokładzie, obserwowali niknący i zacierający się na horyzoncie kontur Półwyspu Helskiego.

Szczęśliwie zaczynała się podróż. Barometr stał wysoko, od północnego zachodu wiał wiatr tak lekki, że nie był w stanie nawet zmarszczyć gładkiej, niczym wypolerowana tafla metalu, powierzchni morza. Niebo ogromne i błękitne, zamykało widnokrąg przezroczystym kloszem, bez najmniejszej skazy.

Słońce od podwietrznej przygrzewało mocno w krystalicznie czystym powietrzu, chociaż termometr w cieniu wykazywał zaledwie sześć stopni ciepła.

Runicki w futrze i w sportowej czapce, z lornetą morską przewieszoną przez ramię, stał obok porucznika Hurnego i słuchał objaśnień o kolorach różnych mórz i oceanów. Obok raz po raz przesuwali się pojedyńczo lub grupkami współpasażerowie. Zdążyli już rozlokować się po kabinach i teraz łazili po całym okręcie, by przyjrzeć się wszystkiemu od burty po burtę, od dzioba, gdzie ostry przód okrętu wrzynał się w nieruchomą gładź wody, aż po rufę, gdzie piana spod śrub kotłowała się w jednostajnym szumie, układając się aż do opuszczonego widnokręgu, w prostą jak strzała, szeroką taśmę wzburzonej, stratowanej przez cielsko okrętu, drogi.

Takie same oględziny przeprowadził już i Ksawery. Pomimo nowości jaką dlań była morska podróż, czuł się nieco rozczarowany. Dość szybko zorientował się w tym labiryncie, jakim wydał mu się okręt na początku, w zdawałoby się niezliczonych przejściach, schodkach, korytarzach i wejściach. Wszystko razem wyglądało to jak hotel, złudzenie to utrwaliło się jeszcze mocniej, gdy zajrzał do baru, gdzie z braku lepszego zajęcia wypił parę kieliszków porto.

Wróciwszy nieco zziębnięty do kabiny, zabrał się do rozpakowania rzeczy. W przepisach, które zdążył już przestudiować, wskazywano, iż kufry i większe walizy należy oddać do przechowania. Wobec tego rozlokował w szafie ubrania, obuwie, bieliznę i różne drobiazgi. Wezwany dzwonkiem steward zajął się walizami i oświadczył, że lunch będzie za pół godziny.

Wobec tego Ksawery przystąpił do studiowania listy pasażerów. Nieduża welinowa książeczka zawierała spis wszystkich podróżnych według alfabetu. Przy każdym nazwisku był podany zawód oraz numer zajmowanej kabiny. Przede wszystkim z zadowoleniem odnalazł siebie: Ksawery Runicki, ziemianin, kabina nr 5.

Łatwo się zorientował, że im mniejszym numerem były oznaczone kabiny, tym kosztowały drożej. Było tylko dwadzieścia kabin jednoosobowych pierwszej klasy, coś czterdzieści dwuosobowych w drugiej i wiele tanich na niższych pokładach.

Przejrzał zatem nazwiska z pierwszej i drugiej klasy w nadziei, a raczej w obawie, że w tej masie podróżnych może znaleźć się przecież i ktoś znajomy. Na szczęście nie znalazł nikogo. Natomiast podkreślił sobie kilka nazwisk znanych: hr. Jerzy Dokszycki, ziemianin, prof. Wacław Gniewosz hr. Maria Znaniecka, ziemianka, dr Juliusz Wurm, przemysło wiec i rzecz całkiem niespodziewana – owa ruda aktorka, którą pamiętał ze „Złotej Maski”.

– Kabina szósta – zauważył – to musi być obok.

Rozległ się gong.

Runicki wziął papierosy, poprawił przed lustrem włosy i krawat; przypudrował koniec nosa, który wydał mu się nieco zaczerwieniony i zszedł na dół.

Sala jadalna, wspólna niestety dla pierwszej i drugiej klasy, mieściła się na pokładzie głównym. Gdyby nie niski sufit i niezbyt gęste podtrzymujące ten sufit kolumienki, przypominałaby zwykłą salę restauracyjną w przyzwoitym hotelu. Cała była zastawiona niedużymi okrągłymi stołami, nakrytymi każdy na sześć osób. W rogu grała na podium orkiestra w marynarskich mundurach.

Uprzejmy kierownik sali wskazał Ksaweremu jego miejsce, objaśniając, że stara się zawsze tak dobrać towarzystwo, by każdy stół w swoim kółku czuł się najlepiej. Oczywiście, później można dobrać się inaczej, innymi grupami.

– Może pan jednak już teraz ma jakieś życzenia...

– O, bynajmniej. Proszę mi tylko powiedzieć, kto siedzi przy tym stole?

– Ależ służę. Szanowny pan, to raz, – zajrzał do notesu – hrabia Dokszycki, to dwa, generał Przybyś, to trzy, hrabina Znaniecka, to cztery, małżonka generała, to pięć i lekarz okrętowy dr Pasznicki, to sześć.

– Wybornie – skinął głową Ksawery.

– Może za mało pań – usłużnie uśmiechnął się kierownik sali – ale... Jest tu jedna piękna osóbka, znana artystka warszawska, pani Nieczajówna... Mógłbym zamienić kogoś na nią... Tylko nie wiem.

– O nie, nie – żywo przerwał Ksawery – dziękuję panu!

– Ja też tak sądziłem właśnie.

Ksawery wahał się chwilę, czy usiąść pierwszy, gdy nadszedł podprowadzony przez kierownika starszy pan. Był to Dokszycki. Przedstawili się sobie i zajęli miejsca obok. Dokszycki, niski, szpakowaty blondyn o czerwonej twarzy i w wyłupiastych binoklach na długim orlim nosie robił wrażenie człowieka wiecznie niezadowolonego. Ksawery znał go ze słyszenia, jako namiętnego gracza i człowieka skorego do awantur. Wiedział też, że Dokszycki posiada na Wołyniu nieduży, lecz dochodowy majątek, że ożeniony jest z panną Brejską z Kutnowskiego i że jego pierwszą żoną była jakaś Włoszka, czy Hiszpanka, która popełniła samobójstwo. Ze swej strony Dokszycki słyszał wiele o Ksawerym, o Wysokich Progach i o całym Grójeckiem, zaś matkę Ksawerego, z domu hrabiankę Holimowską, spotykał jako dorastającą panienkę u swoich kuzynów Dowmuntów na Kowieńszczyźnie, jeszcze za dawnych czasów.

Rozmowa tedy zawiązała się łatwo dokoła koligacji i znajomości.

Nadszedł dr Pasznicki, młody jeszcze, sympatyczny brunet i generałostwo Przybysiowie. On lat około sześćdziesięciu, pucołowaty i obsypany brodawkami, rozsianymi ze zdumiewającą gęstością na ziemistej twarzy, ona, ogromna kobieta, ważąca na oko ze sto kilo, rozrośnięta w biodrach i biuście pomimo na pewno przekroczonej czterdziestki. Oboje zachowywali się z wielką godnością i zaczęli od narzekania na niewygody w kabinie, na zbyt wąskie łóżka, na ciasnotę i na zbyt intensywne ogrzewanie. Generał wspominał, że kiedyś, za dobrych czasów, kiedy był jeszcze oberlejtnantem w siedemdziesiątym szóstym regimencie cesarsko-królewskiej armii, jeździł po Dunaju statkiem znacznie lepszym.

Doktor wszczął z generałem polemikę, a Ksawery z niepokojem spoglądał na wolne dotychczas miejsce. Jeżeli i ta Znaniecka okaże się starą babą, przebywanie przy stole nie będzie należało do przyjemności.

Tymczasem zapełniały się inne stoły. Ksawery, zerkając raz po raz, zauważył kilka niebrzydkich kobiet i comme il faut ubranych mężczyzn.

Przeważnie jednak publiczność była raczej szara, nie umiejąca się ani ubrać, ani trzymać swobodnie. To ostatnie tłumaczyło się zresztą swego rodzaju zażenowaniem, wynikłym ze znalezienia się wśród tłumu ludzi nieznanych, z którymi trzeba będzie spędzić z górą miesiąc czasu, jakby w jednym domu.

Już prawie wszystkie miejsca były zajęte. Stoły obficie zastawione zimnymi przekąskami zaabsorbowały uwagę podróżnych. Generał, pochrząkując, zabrał się energicznie do węgorza, nieufnie zerkając ku homarom i langustom, aż wreszcie nie wytrzymał:

– Dobre są te raczki? – zwrócił się do Dokszyckiego.

– Homary – poprawiła generałowa.

– Krewetki?... – niezłe – od niechcenia wyjaśnił Dokszycki i przysunął genarałowi półmisek.

– To zimne? – zawahał się generał. – Mnie szkodzą te zimne, panie dobrodziejaszku, delikatesy. Zaraz, panie dobrodziejaszku, dostaję tego, no, wzdęcia.

Runicki, obserwując sąsiednie stoły, zauważył, że i tam półmiski z krewetkami i langustami nie cieszą się zaufaniem pasażerów.

– Hołota – pomyślał.

Sam, chociaż wolałby inne rzeczy, jadł tylko to. Nie bardzo mu smakowały, ale należało się popisać. Zbliżył się starszy steward z kartą win. Dokszycki kazał sobie podać jakąś starkę, Ksawery koniak, doktor kieliszek czystej, generał, zapytawszy o cenę reńskiego, zrezygnował.

Szybko sprzątnięto nakrycia po przekąskach i nagle przez dwoje drzwi sali, jak na komendę, szybkim krokiem weszli stewardzi, niosąc długie, wąskie półmiski z sandaczem. W ciągu dwóch minut cała sala była obsłużona.

Pani Znaniecka zjawiła się dopiero przy drugim daniu. W kostiumie z grubego tweedu z jasnymi, gładko rozczesanymi na środku głowy włosami, pomimo niewątpliwej trzydziestki, wyglądała bardzo świeżo i apetycznie. Nie była ładna, lecz miała w sobie moc rasy. Przypominała angielską sportslady z tych, jakie się widuje w zagranicznych ilustracjach, w sprawozdaniach z życia high lifu.

– Wspaniała – ucieszył się Runicki, dyskretnie podnosząc rękę do nosa, by stwierdzić, że po uścisku dłoni pozostał zapach dyskretnych sportowych perfum.

O ile to było przyzwoite prawie nie odrywał od niej oczu. Siedzieli naprzeciw siebie. Włosy miała jasnoblond, a oczy niebieskie. Jadła szybko i dużo, ale robiła to z wdziękiem. Wraz z jej przyjściem przy stole od razu ożywiła się atmosfera. Rozmowa stała się ogólna.

Przy pomocy szeregu precyzyjnych pytań Runicki do końca lunchu zdołał dowiedzieć się, że pani Znaniecka mieszka w grodzieńszczyźnie, że jest od sześciu lat mężatką, ma córeczkę, że wybrała się „Sarmatią”, gdyż w obecnych ciężkich czasach na indywidualną podróż nie może sobie pozwolić, a koniecznie chce poznać Hiszpanię, że jej mąż jeszcze jako kawaler był sekretarzem poselstwa w Madrycie, że poza tym lekarze zalecili jej morską podróż, której trochę się obawia, gdyż nie wie, czy podlega chorobie morskiej, czy nie.

– I ja, panie dobrodziejaszku, też tego się boję – zawołał generał – ale podobno wszędzie panuje pogoda. Zresztą mamy tu przecież pana doktora.

Rozmowa zeszła na środki przeciw morskiej chorobie i centralną osobą stał się lekarz okrętowy. Ksawery nie bez niezadowolenia stwierdził, że pani Znaniecka zbyt często się zwraca i patrzy na doktora Pasznickiego z innym wyrazem oczu, niż spoglądając na Dokszyckiego lub na generała.

– A pan – zwróciła się do Runickiego – ulega pan morskiej chorobie?

– Broń Boże – żywo zaprzeczył Ksawery – podróżowałem już okrętami sporo. Nawet duże sztormy nie wywołują u mnie żadnych niedyspozycji.

Mówił tak w nadziei, że komunikaty meteorologiczne, zapowiadając pogodę, nie zawiodą. W gruncie rzeczy ogarniała go porządna trema na myśl o Chybotaniu się okrętu, który sunął teraz po Bałtyku, niczym po najrówniejszej szosie.

Korzystając z tego, że zdążył już jako tako zapoznać się z „Sarmatią”, zaraz po śniadaniu zaofiarował się, jako guide, pani Znanieckiej, która wprost z lądu weszła do kabiny i niczego jeszcze nie widziała.

– Mąż przywiózł mnie autem – tłumaczyła, gdy wyszli na pokład – i przez całą noc nie spałam. Ależ tu zimno!

– Trzeba koniecznie wziąć futro – powiedział Ksawery.

– Mam kabinę drugą, którędy to się przechodzi? – zapytała.

– Jesteśmy sąsiadami – wyjaśnił – mój numer jest piąty. Pani pozwoli tędy.

Odprowadził ją na górę. Sam prędko narzucił futro i stanął w oczekiwaniu przy schodach.

Wtedy właśnie zobaczył ową Nieczajównę. Widział ją dawniej kilka razy w „Złotej Masce” i rok temu w Bristolu, kiedy dla zaimponowania temu idiocie Berhalmowi, posłał jej kwiaty, spięte szpilką od krawata.

Teraz wydała mu się zdumiewająco młoda. W jej krótkim, uważnym spojrzeniu dostrzegł jakiś wyraz, którego nie umiał nazwać, wyraz, którego nie znał, a który nagle go zaniepokoił.

Nieoczekiwanie dla samego siebie przechylił głowę i ukłonił się. Odpowiedziała mu nieznacznym skinieniem i przeszła obok. Już w następnej chwili zastanowił się nad bezsensownością swego ukłonu. Głupi odruch. Jeżeli chodziło o zachowanie dobrych form, ostatecznie nie popełniłem nietaktu. Bądź co bądź są współpasażerami w długiej podróży, ale co sobie taka aktorka może pomyśleć!... Nie był zadowolony z siebie. Nie lubił takich drobnych uchybień. Tego rodzaju ukłon nie zobowiązywał go do niczego, lecz tej Nieczajównie mógł nasunąć przypuszczenie, że uważa się za uprawnionego do ukłonu z powodu kwiatów. Właściwie posłał je wtedy jedynie dla „zadania szyku”. Byli całą paczką na premierze. Kasia Rżewska zachwycała się urodą Nieczajówny i dopatrując się wszędzie czegoś erotycznego, i tu stwierdziła, że aktorka przy piosence „Mniej abstrakcji, więcej akcji” specjalnie ustawiła się przed Ksawerym i śpiewała do niego. Kasia zaczęła go nawet podejrzewać o bliższe stosunki z Nieczajówną, czemu wówczas w doskonale wystudiowanym oburzeniu, oburzeniu zbyt gorącym, zaprzeczył. Posłanie kwiatów miało być niejako odszkodowaniem za krzywdzące podejrzenie, a szpilka została wpięta na intencję podrażnienia Pusia Berhalma. Puś oczywiście zaraz nazajutrz rozgadał to wszystko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych! W rezultacie przez dłuższy czas utrzymywała się wśród znajomych opinia, że Ksawerego łączą z Nieczajówną bliższe stosunki, to zaś nie przynosiło mu ujmy. Romans z młodą, ładną i znaną, a w związku z tym oczywiście kosztowną aktorką był swego rodzaju dobrą notą, dla której warto było znieść kilka przykrych scen od Miry.

Jednak tu, na okręcie, sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Tu wypadało ściśle trzymać się własnej sfery; co więcej umyślił jak najbliższe zaprzyjaźnienie się z hrabiną Znaniecką nie wyłącznie ze względów towarzyskich. Podobała mu się naprawdę i spodziewał się, że wywarł na niej równie dodatnie wrażenie.

Nie wyobrażał też sobie, by młoda mężatka, wybierając się w tego rodzaju podróż, robiła to bez nadziei natrafienia na romantyczną przygodę. Był też pewien, że, jeśli ktoś, to właśnie on byłby najodpowiedniejszym w takiej przygodzie partnerem.

Dlatego aż do wieczora niemal nie rozstawał się z panią Znaniecką. Oprowadzał ją po okręcie, załatwiał wynajęcie leżaków i ustawienie ich w najodpowiedniejszym, a przy tym odosobnionym miejscu na mostowym pokładzie, przynosił pledy z jej kabiny, przy czym stwierdził, że ma bardzo ładne przybory podróżne, jadł z nią razem podwieczorek, a na obiad zeszli jednocześnie.

Po krótkim posiedzeniu w barze przy coctailach, kiedy pani Znaniecka udawała się na spoczynek, mógł już na dobranoc powiedzieć jej „pani Marychno”.

Na okręcie, ludzie, zmuszeni do nieustannego przebywania w jednym i tym samym towarzystwie, znajomią się i zbliżają bardzo szybko.

Dopiero około północy, kiedy opustoszały pokłady, zawrócił do swojej kabiny. Mała klitka, na dwa metry szeroka i na trzy długa, z wąskim łóżkiem metalowym, przymocowanym do ściany, z szafą, zamykaną umywalką i z wąską kanapką, pokrytą czerwonym pluszem, przypominałaby przedział sleepingu, gdyby nie okrągłe, nieduże okno okrętowe, gdyby nie pas ratunkowy, wystający z kraty pod sufitem i gdyby nie bariera przy łóżku, broniąca przed spadnięciem w razie silnego chybotania okrętu.

Teraz jednak było cicho i spokojnie, ciepło, przytulnie i bezpiecznie.

Dzień na okręcie zaczynał się wcześnie. Już wpół do siódmej na korytarzach rozlegał się gong. Śniadanie podawano tylko do dziewiątej. Owoce, wędliny, jaja, dżemy i sery, kawę lub herbatę z doskonałym świeżutkim pieczywem. O jedenastej roznoszono bulion w filiżankach, o pierwszej podawano lunch, o piątej podwieczorek, a o siódmej obiad.

W hallu co kilka godzin wyznaczano na mapie położenie okrętu, wywieszano różne zawiadomienia i informacje. Tu też umieszczony był barometr, dzięki czemu przez hall ustawicznie przepływała fala podróżnych.

Po pierwszym dniu rozgorączkowania i myszkowania publiczność zdążyła się uspokoić. Pokłady pokryły się gęsto leżakami, na których owinięci w futra i pledy podróżni odpoczywali od jednego posiłku do drugiego.

W barach popijano cocktaile, w salonach uformowało się kilkanaście stolików do bridge’a.

Ponieważ pani Znaniecka chciała nacieszyć się widokiem morza i świeżym ostrym zapachem powietrza, prawie nie schodzili z pokładu, chociaż wiatr wzmógł się. Nieustanna rozmowa o wspólnych znajomych, o ich małżeństwach, rozwodach, flirtach i skandalach, szybko wyczerpała ten temat. Pani Maria interesowała się jeszcze muzyką i literaturą, ale w tych dziedzinach Ksawery był zupełnie laikiem i mógł jedynie spełnić rolę uprzejmego słuchacza, dość sprytnego, by w odpowiednim miejscu wstawić swoje „oczywiście”, a w innym zręcznie strawestować zdanie zasłyszane właśnie przed chwilą. To jednak nie wystarczało do podtrzymania rozmowy, tym bardziej, że pani Znaniecka nigdy nie była pewna słuszności swoich poglądów i wręcz domagała się opinii towarzysza.

Dygresja w stronę medycyny też nic nie poprawiła sytuacji, Ksawery stykał się jedynie z kwestiami weterynaryjnymi, sam zaś będąc, dzięki Bogu, zdrowym, nie interesował się medycyną. Że nie znał się na muzyce, z tego nie można mu było robić zarzutów. Po prostu wolno człowiekowi być niemuzykalnym. Natomiast wątłość swojej orientacji w literaturze musiał tłumaczyć i usprawiedliwiać. Gospodarstwo, nawał interesów, obowiązki towarzyskie. Wszystko to pochłania więcej czasu niż go zawiera doba. Urwanie paru godzin dla książki jest wręcz niemożliwością.

Dlatego „tych ostatnich rzeczy” nie czytał. W rzeczywistości nie lubił książek. Nudziły go. Skupienie uwagi na losach osób fikcyjnych męczyło nerwy. Kiedyś przeczytał Trylogię Sienkiewicza, później zdobywał się już tylko na powieści kryminalne. Ale tego, ma się rozumieć, nie mógł powiedzieć pani Znanieckiej.

Przed wieczorem z tej racji, by nie popaść znowu w podobnie nużące tematy, jak i w realnym zamiarze prędszego dojścia do celu, zmienił ton i rozpoczął zaloty.

W tym względzie miał już wyrobioną metodę, którą uważał za najbardziej celową. Było to połączenie brutalnej i pewnej siebie męskości z wytworną formą ataku. Na pierwszy ogień poszło zapewnienie, iż mąż pani Marychny popełnił szaleństwo, pozwalając żonie na tę podróż. On, Ksawery gdyby miał żonę (oczywiście taką żonę), nie puściłby jej na krok od siebie.

Nie, bynajmniej nie przez brak zaufania. Przez poczucie wartości takiego skarbu, dla którego zdobycia każdy rabuś gotów jest przecież na największe ryzyko.

Pani Znaniecka ze śmiechem powiedziała, że czasy piratów minęły.

Był to doskonały moment do zaciśnięcia szczęk, zatopienia wzroku w ciemności, ściągnięcia brwi i wydobycia z siebie jednego tylko, lecz nabrzmiałego treścią słowa:

– Szkoda!...

Runicki wiedział, że przypomina teraz, że musi przypominać właśnie pirata i że pani Marychna przygląda mu się z uznaniem.

Nie należało jednak przeciągać struny i odezwał się:

– Jest w pani coś dziwnego, czego nie umiem nazwać...

– Czy chodzi panu o wnętrzności? – zaśmiała się, robiąc aluzję do jego nieświadomości w dziedzinie anatomii – mogę to panu ułatwić: wątroba, śledziona, nerki, serce...

Uśmiechnął się z przymusem:

– Serce zajęte. W wieczystej dzierżawie.

– Nie zgadł pan: oddane na własność.

– Każdą własność można odebrać. Zwłaszcza dziś. Licytacja, i oto własność dostaje się w ręce najwięcej dającego...

Zniżył głos i patrząc jej wprost w oczy zakończył:

– Nie wiem, czy to, co posiadam, warte jest setnej części tego serca. Ale byłby to królewski nabytek. Nawet taka malutka cząsteczka.

Potrząsnęła głową:

– Po pierwsze, jest pan za mało wymagający, a po drugie, cóż za odskok od romantyki do powszechności, od pirata do komornika. Mógłby pan zdobyć się chociażby na zajazd Soplicowa.

– Na co?

– Na zajazd.

– Co pani przez to chce powiedzieć? – speszył się.

Na szczęście zbliżył się do nich kapitan z propozycją zagrania w bridge’a.

– Zaziębicie się państwo na pokładzie – powiedział, gdy pani Znaniecka oświadczyła, że nie umie grać, a nawet kart nie rozróżnia – no, tak, pozwolą się państwo zaprosić do mnie na kieliszeczek. To nigdy na morzu nie szkodzi.

Zgodzili się chętnie. Bądź co bądź, kapitan był tu pierwszą osobą i wizyta w jego kajucie pochlebiała Runickiemu. Jeżeli zaś chodziło o niewątpliwy fakt, że zaproszenie zawdzięczał tylko pani Znanieckiej, która podobała się kapitanowi, nie miał żadnych obaw.

Kapitan Turczyna liczył już około pięćdziesiątki, robił wrażenie wiecznie nie umytego, na kilka kroków czuło się odeń alkohol, a poza tym był chudy, jak kościotrup i niemal karykaturalny w swoich małpich ruchach.

Mówił straszliwym akcentem polsko-petersburskim i komicznym językiem, w którym mieszały się słowa rosyjskie z angielskimi, a francuskie kończyły się ozdobą polskich końcówek.

Śmiał się przy tym cienko i zgrzytliwie niczym zarzynany kogut, lecz z tym wszystkim był dzielnym marynarzem, starym wygą, który słynął z tego, iż w ciągu całej swojej kariery nie tylko nie zatopił, lecz nie uszkodził żadnego okrętu. Znał jak własną kieszeń wszystkie porty świata, brał udział w kilku bitwach morskich jako komendant pancernika, jego podwładni zapewniali, że swymi wspomnieniami mógłby wypełnić setki sensacyjnych powieści. On sam jednak bez amatorstwa i bardzo rzadko mówił o sobie, i o swoich przeżyciach, i o morzu. Z pasażerami rozmawiał dość chętnie, lecz tamtych kwestii unikał.

Wkrótce nadszedł doktor Pasznicki, majtek podał kawę i alkohol. Ksawery, który wdał się w rozmowę z kapitanem, niechętnie spoglądał na lekarza, flirtującego z panią Znaniecką. Byli tak sobą zajęci, że pani Marysia nie dostrzegła nawet najczulszych spojrzeń Runickiego.

W pół godziny później odprowadzając ją do kabiny, był ostentacyjnie zimny.

– Tak, proszę pani – odpowiadał krótko – nie proszę pani...

– Co panu jest? – zdziwiła się.

– Och, nic! Neurastenia.

– Pan i neurastenia?... Ależ pan tryska zdrowiem!

Zniecierpliwił się:

– Bardzo panią przepraszam, że ośmielam się być zdrowym.

– Nie robię z tego panu zarzutu.

– Jednak pozwolę sobie zauważyć – wycedził – że stan nerwów nie ma nic wspólnego ze zdrowiem.

– Szkoda – zaśmiała się.

– Dobranoc pani – ukłonił się sztywno.

– I panu życzę przyjemnego snu.

– O nie. Ja jeszcze wracam do baru. Zdaje się, że będę dziś pił przez całą noc.

Przyjrzała się mu z ironicznym błyskiem w oczach:

– Zdaje się, że chce mnie pan obciążyć odpowiedzialnością za ten... swój kaprys.

– Wybryk chciała pani powiedzieć?

– Więc dobrze, wybryk.

– Skądże mam obciążać panią?...

– Zdaje się, że uzurpuje pan sobie prawo wyłączności co do mego towarzystwa.

– Chcę je zdobyć – odpowiedział, robiąc ponurą minę.

– Niech się pan nie trudzi...

– Gdyż?... – podjął.

– Gdyż się nie opłaci.

– Zobaczymy.

– Pan zobaczy. Ja widzę to już teraz.

Czuł się obrażony i z trudem ukrywał złość. Chciał jednak powiedzieć jej coś przykrego, by chociaż w ten sposób zemścić się:

– Ha, trudno – rozłożył ręce – głową muru nie przebiję.

– Właśnie – podchwyciła – od początku miałam takie wrażenie, że pan należy do typu ludzi czyhających na zdobycze... łatwe.

– Tak?... Nie powiem, żeby i pani zdobywanie względów doktora szło zbyt trudno.

Pani Znaniecka zmierzyła go roziskrzonym wzrokiem i skinęła głową:

– Dobranoc panu.

– Dobranoc pani – powiedział, gdy już znikła za drzwiami kabiny.

Rozmowa ta wytrąciła go z równowagi i rzeczywiście zamierzał uspokoić się przy pomocy alkoholu. Niestety była już godzina późna i bary pozamykano.

Zły na siebie położył się spać i zasnął przy obmyślaniu zemsty.

Nazajutrz przystąpił do realizacji tej zemsty. Wstał wcześniej, zjadł śniadanie i wśród rozlokowujących się na pokładzie zaczął wypatrywać kogoś, kto by mógł być karą dla pani Znanieckiej.

Ta lustracja jednak nie dawała na razie rezultatu. Żadna z obserwowanych kobiet nie wyglądała ani dość szykownie, ani dość ładnie, by wystarczyła na wywołanie uczucia zazdrości u tamtej.

A należało się spieszyć. Pani Znaniecka zaraz po śniadaniu wyjdzie na pokład i musi już od razu zobaczyć go z inną kobietą.

I w tym właśnie momencie Ksawery dostrzegł Nieczajównę. Stała sama przy burcie, wpatrując się w morze. W tanim brązowym futerku i w berecie, w nieco nieodpowiednich pantofelkach na zbyt wysokim obcasie, nie wyglądała dostatecznie elegancko, ale przecież możliwie. Za to jej miedziane włosy w słońcu połyskiwały wręcz wspaniale, no, a uroda nie pozostawiała nic do życzenia.

Przeszedł dwa razy obok, namyślając się, czy zacząć. Ostatecznie byłoby wcale rozsądne zapewnienie sobie na czas podróży przyjemnej towarzyszki, która by w przelotnym romansiku nie widziała nic zdrożnego. Do wczorajszego wieczora był przeświadczony, że najodpowiedniejszym do tego obiektem byłaby pani Znaniecka. I dziś zupełnie stracił nadzieję. W każdym razie perspektywa długich zabiegów bez gwarancji.

Co innego z tą. Taka aktorka z natury rzeczy musi być łatwa. Poza tym nie będzie wymagała szczególniejszych względów. Nie uroi też sobie żadnych praw. Co najwyżej za jej ustępliwość trzeba będzie zapłacić jakimś pierścionkiem, czy naszyjnikiem. W Paryżu takie rzeczy (nawet w dobrym guście) nie kosztują drogo. Zresztą warta jest porządnej ceny. Jest wspaniale zbudowana, ma fenomenalnie kolorową cerę i usta prawie perwersyjne. Przy rudych włosach, przy całej tej wyzywającej urodzie wyglądała jednak zdumiewająco świeżo, niemal dziewczęco.

Im dłużej przyglądał się, tym mocniej utwierdzał się w postanowieniu. Uprzytomnienie faktu sąsiedztwa kabin, a zatem wyjątkowej wygody, zrobiło resztę.

Korzystając z tego, że Nieczajówna odwróciła głowę, szerokim gestem zdjął czapkę i powiedział z uśmiechem:

– Dzień dobry pani! Nie za duży tu wiatr?

– Nie – potrząsnęła głową – lubię to.

Ściągnął rękawiczkę z prawej ręki:

– Pani pozwoli, że się formalnie przedstawię. Ksawery Runicki. Właściwie, to jest kiedyś, przed dwoma zdaje się laty, miałem zaszczyt wprawdzie nie osobiście... Ale pani na pewno już tego nie pamięta.

– Źle pan ocenia moją pamięć – zaśmiała się i podała mu rękę, wymawiając swoje nazwisko.

– To prawdziwy zaszczyt, więcej, niż zaszczyt, to wielka przyjemność dla mnie, szarego rolnika, że pani przy tylu hołdach raczyła zapamiętać i mój.

– Byłam wtedy naprawdę speszona. Nawet nie wiedziałam, jak podziękować.

– A tu poznała mnie pani?

– Oczywiście!

Powiedziała to z takim akcentem, że aż się zarumieniła. Runicki dostrzegł to i od razu poczuł wielką pewność siebie. Jednocześnie doszedł do przekonania, że Nieczajówna o wiele efektowniej wygląda z bliska, niż na scenie i że jest bardzo miła.

– Jakaż szkoda – westchnął – że nie jadamy przy wspólnym stole. Pani ma miłe towarzystwo?

– Owszem.

– Ja nie. Nudzę się i obawiam się, że z nudów zacznę jeść tyle, że utyję. Rozmowy przy moim stole nie należą do zajmujących.

– Ja myślałam inaczej – zaśmiała się.

– Dlaczego?

– Robi pan wrażenie bardzo zajętego.

– Ja? – oburzył się – kim?

– No, nie tymi dwoma starszymi panami, ani tym oficerem marynarki...

– To lekarz okrętowy.

– Więc i nie lekarzem, ale tą piękną blondynką.

– Aż piękną? Czy to nie nadmiar uprzejmości z pani strony?

– Rzeczywiście, pan myśli zapewne o jej uszach?... Tak, ma za duże i nieładne. Nogi też są cokolwiek za szczupłe, ale poza tym jest śliczna.

Runicki przypomniał sobie nogi i uszy pani Znanieckiej. Aż sam zdziwił się sobie, że dotychczas tego nie zauważył. Naprawdę to ją szpeciło.

– Ale pani ma wyrobioną spostrzegawczość – zauważył z uznaniem. – Strach mnie ogarnia na myśl, ile też defektów znajdzie pani we mnie?

– Sądzę, że niedużo.

– Więc, jednak są! O Boże!

– Chyba panu aż tak bardzo nie zależy na tym?

– Na czym?

– Na urodzie, no i na moim zdaniu...

– Dla pani chciałbym być piękny – przymrużył oczy. Zmierzyła go wzrokiem i uśmiechnęła się:

– Jest pan niebrzydki.

– Dziękuję – ukłonił się szarmancko.

– Tylko dlaczego pan się tak czesze? Co do mnie obawiałabym się dotknąć pańskich włosów, by nie uszkodzić tej idealnej fryzury.

– Proszę. Niech pani je zburzy!

– O nie, straciłby pan przez to co najmniej pół godziny na uczesanie.

– Mówi to pani takim tonem, jakby dbanie o siebie uważała pani u mężczyzn za coś niepotrzebnego.

– Ale pan chyba uważa to za najpotrzebniejsze?

Zmieszał się troszkę:

– Umie pani mówić impertynencje.

– Ależ bynajmniej, nie chciałam panu powiedzieć nic przykrego.

– Czy rzeczywiście wyglądam na... gogusia?

Oburzyła się szczerze:

– Skądże! Jest pan chyba odrobinę próżny i to wszystko.

– A pani jest najbardziej czarującą osobą, jaką widziałem.

– Nie wierzę.

– Słowo daję. I niech pani się nie dziwi, że płacę chlebem za kamień, tak celnie wymierzony do mego ogródka.

Runickiemu tak doskonale rozmawiało się z Nieczajówną, że zapomniał nawet o pierwotnym celu, o podrażnieniu pani Znanieckiej i dopiero gdy zobaczył ją objuczoną pledami i widocznie zdążającą do leżaków, ucieszył się sukcesem planu: musiała widzieć ich roześmianych i zajętych sobą.

Wczesnym rankiem, kiedy wszystkie pokłady są zalewane wodą, szorowane i sprzątane, leżaki bywają zestawione w wielkie sterty. Ksawery też, zerkając ukosem, widział wybornie, jak pani Znaniecka męczy się wyszukiwaniem swego. Udawał jednak w dalszym ciągu, że jest całkowicie zajęty swą towarzyszką.

– Dobrze jej tak – myślał – niech poczuje, jak to wygodnie beze mnie.

Po pewnym czasie zaproponował Nieczajównie spacer na dziób okrętu. Przechodząc obok pani Znanieckiej ukłonił się z przesadną grzecznością. Odpowiedziała mu nienaturalnym półuśmiechem, ku jego najwyższemu ukontentowaniu.

– Ma za swoje!

Całe przedpołudnie spędził z Nieczajówną, oprowadzając ją po okręcie i tłumacząc różne urządzenia.

– Pan jednak zna się na tym! – dziwiła się.

– O tak, trochę. Dość dużo podróżowałem okrętami. I to nie takimi starymi skorupami, jak nasza „Sarmatia”, ale wielkimi nowoczesnymi olbrzymami.

– A ja sądzę – mówiła Nieczajówna – że najciekawsza byłaby podróż najmniejszym stateczkiem. Na przykład żaglowcem. Wyobrażam sobie, jak podczas burzy skacze taka łupinka na falach. Niczym piłka. To dopiero emocja.

– Zapewne – przytaknął – ale brak wygód...

– No, i morska choroba. Podobno im mniejszy okręt, tym o nią łatwiej. Czy to bardzo przykre?

Runicki zaśmiał się:

– Ja myślę.

– A pan często chorował?

– O, nie. Ja nie ulegam morskiej chorobie.

– A ja, niech pan sobie wyobrazi, ogromnie się jej boję. Swoją drogą chciałabym zobaczyć burzę na morzu, czy choćby takie wielkie fale, ale mam stracha.

– Na wszelki wypadek polecam się w charakterze pielęgniarza – zażartował.

Rozstali się dopiero przed lunchem. Przy swoim stole Ksawery zastał już całe towarzystwo, oprócz doktora, który musiał zająć się jakimś chłopcem i jego zwichniętą nogą.

– Jakże pani spędziła ranek? – zwrócił się do pani Znanieckiej z uprzejmą złośliwością.

– Dziękuję, bardzo miło i w bardzo inteligentnym towarzystwie – odpowiedziała – bawił mnie pan Flaubert.

– Czy też lekarz? – Ksawery zrobił ironiczną minę.

– Nie, drogi panie, pisarz z XIX wieku – odcięła się.

By zamaskować otrzymany sztych, Ksawery powiedział całkiem dobrodusznie:

– O tak, to bardzo dobry autor. Tak... Flaubert... Owszem, czytałem...

– Czy jego „Notre Dame de Paris”, czy „Lettres de mon moulin” – zapytała niewinnie.

Ksawery zaczerwienił się, nie tracąc jednak kontenansu skinął głową:

– Zdaje się jedno i drugie.

Generał Przybyś podniósł widelec:

– Znałem jednego Flobera. Miał trafikę na Grauegasse we Wiedniu. Tęgi taki z baczkami, panie dobrodziejaszku. Jak dziś pamiętam. Ale to chyba nie ten, choć też francuski znał. Zresztą kto go wie, ci, panie dobrodziejaszku, autorzy, to często pod tymi, pod pseudonimami...

– Ale skądże! – zmitygowała go małżonka, widząc, że Dokszycki ma rozbawioną minę. – Skądże! Przecież pani hrabina wyraźnie powiedziała, że z dziewiętnastego wieku. W starożytności.

Ksawery zwrócił się do pani Znanieckiej:

– Czy pani i po lunchu zamierza poświęcić się lekturze?

– Jeszcze nie wiem. Mam do napisania parę listów.

– Do męża?...

– Czy to pana aż tak interesuje? – zapytała prawie niegrzecznie.

– Bardzo – nie dał się zbić z tropu – chcę chociaż ucieszyć się odblaskiem cudzego szczęścia.

– Wymagania zbyt rozległe.

– Cóż pocznę. Na własne odebrano mi nadzieję.

– Widocznie postąpiono słusznie – odpowiedziała zimno.

Pomimo to po śniadaniu uparł się, by jej towarzyszyć. W saloniku, gdzie pisano listy, wszystkie stoły były zajęte, w czytelni również. Zresztą zbliżała się pierwsza w podróży atrakcja i warto było pójść na pokład. Okręt zbliżał się do Holtenau, do wschodniej bramy Kanału Kilońskiego. Po obu stronach horyzont zaczął zarysowywać się szarymi liniami, które wkrótce zamieniły się w zielono-żółte brzegi. Morze zwęziło się w niewielką zatokę, skąd wyciągało się długą stukilometrową szyją kanału, by połączyć się w ujściu Elby z wodami Morza Północnego.

I Bałtyk tutaj roił się od statków, widocznie oczekujących na swoją kolej wejścia do kanału. „Sarmatia”, jako największa, wyminęła inne i stanęła przy śluzie. Z pokładu pasażerowie przez lornetki przyglądali się zakotwiczonym okrętom, brzegom i budynkom Holtenau. Tymczasem dźwigi okrętowe nie próżnowały. Raz po raz pochylając się nad bulwarem mola, unosiły olbrzymie paki i skrzynie, beczki i pudła, by zrobić pół obrotu i zostawić to wszystko w nienasyconym brzuchu „Sarmatii”. Okręt prowiantował się świeżymi zapasami. Wykarmienie i napojenie sześciuset pasażerów i stu z górą osób załogi równało się dziennemu zużyciu około czterech tysięcy kilogramów mięsa, ryb, jarzyn, owoców, wina, piwa i najrozmaitszych innych dodatków.

Pasażerowie z braku innego zajęcia nawiązywali rozmowy z niemieckimi urzędnikami i żandarmami, przechadzającymi się po idealnie wycienionym kamiennym nadbrzeżu z minami powagi i dostojeństwa.

Liczni przekupnie na długich drągach podawali na pokład papierosy, czekolady, pocztówki i inne drobiazgi w małych kapturkowatych torebkach, otrzymując w zamian garście bilonu.

Wreszcie śluzę otwarto i wraz z masami bałtyckiej wody „Sarmatia” wpłynęła do kanału. Na prawie osiem godzin wielki okręt został wciśnięty między dwa brzegi, tak bliskie, że zdawało się, dobrym skokiem wprost z pokładu można było bliższego z nich dosięgnąć.

Po obu stronach rozciągały się płaskie, lekko sfalowane wzgórzami łąki, a wśród nich tu i ówdzie czerwieniły się zabudowania folwarków.

– Gdyby nie ogromne mosty poprzerzucane nad kanałem – mówił Runicki – mogłoby się nam zdawać, że jesteśmy na Pilicy, czy na Bugu.

Pani Znaniecka przytaknęła:

– Rzeczywiście, już nasz Niemen, a nawet Wisła jest szersza. I krajobrazy tam ładniejsze, góry porosłe lasem, osypiska. Więcej malowniczości, więcej przyrody. Tu jest wszystko już zanadto uporządkowane i wylizane.

– Kultura, wysoka kultura – z podziwem powiedział Ksawery.

– Nie, proszę pana, tylko cywilizacja.

– Mówiłem o kulturze rolnej – zniecierpliwił się tymi ciągłymi poprawkami – zresztą i kultura jest wyższa w Niemczech niż u nas, a zwłaszcza niż tam, na kresach. Im dalej na zachód, tym większa kultura.

– Mogę to łatwo osądzić po panu – odpowiedziała dwuznacznie.

– Niby dlaczego po mnie?

– Przez uprzejmość.

– Nie oczekiwałem jej od pani.

– Zatem był pan rozsądny w swoich oczekiwaniach.

Zacisnął usta i umilkł. Zawsze tak było. Każdy temat kończył się między nimi zgrzytem.

Już teraz nie podobała mu się wcale i jeżeli upierał się przy dotrzymywaniu jej towarzystwa, to jedynie dlatego, że irytowała go myśl zostawienia pani Znanieckiej czasu do zastanowienia się nad jego osobą. Co gorsza, mogła jeszcze wykpić go w rozmowie z takim choćby doktorem. Wprost pojąć nie umiał, jak kobieta z takiej sfery może znajdować przyjemność w obcowaniu z ludźmi, istniejącymi właściwie po to, by dbać o zdrowie, interesy, czy wygodę tych, którzy za to płacą. Lekarzy, adwokatów, inżynierów i temu podobnych, uważał w gruncie rzeczy za służbę, oczywiście wyższej rangi od szoferów czy karbowych, ale przecież służbę. Fakt ich wykształcenia nie imponował mu wcale. Przecież nie po co innego się kształcili, jak tylko po to, by dobrze służyć. Do tego musieli nabrać przyzwoitych manier, by nie razić swoim zachowaniem się tych, którzy im płacą. Bynajmniej nie uważał za wskazane podkreślenia wobec nich tej różnicy. W czasach tak demokratycznych i tak tego by nikt należycie nie ocenił. Ale stąd daleko jeszcze było do wdawania się z nimi na równej stopie.

Poza ziemiaństwem, oficerami z lepszych pułków, potentatami finansowymi, no, i oczywiście poza przedstawicielami władzy, Runicki nie wyobrażał sobie „swego towarzystwa”.

Tym bardziej gniewał go Dokszycki, grający od rana do nocy w bridge’a z jakimiś trzema panami, o gminnych nazwiskach, a zwłaszcza wściekły był na Znaniecką za doktora i za tę wyraźną przewagę jej sympatii na tamtą stronę.

Przed obiadem już znowu byli pokłóceni i Ksawery milczał uparcie. Jak zwykle w chwilach rozdrażnienia, odżywała w nim pamięć wszystkich przykrości, jakich doznał w życiu. Jednocześnie i przyszłość zaczynała się rysować przed nim najczarniejszymi barwami.

Wysokie Progi nie w pierwszym, to w drugim terminie zostaną zlicytowane i przyjdzie pójść do rodziny na łaskawy chleb, albo zdychać z głodu. Wprawdzie mógłby objąć administrację u któregoś z krewnych, ale oni wszyscy nie mają doń zaufania. Natomiast posada rządcy u obcych – to już lepsza kulka w łeb.

Ksawery wychylał jeden kieliszek po drugim. Właściwie cała ta podróż jest szaleństwem. Wyszastać resztę pieniędzy i wrócić nie wiadomo po co i nie wiadomo do czego.

Jak na złość pani Znaniecka umawiała się głośno z doktorem na wspólne zwiedzanie Londynu. Nawet nie raczyła zwrócić uwagi na to, iż Ksawery po prostu zalewa się koniakiem.