Wyrwać chwasta - Stanisław Pecyna - ebook

Wyrwać chwasta ebook

Stanisław Pecyna

0,0

Opis

32-letni Orest Gerber spędził w więzieniu osiem lat za przestępstwo, którego nie popełnił. Mimo wielkiego poczucia krzywdy, po wyjściu na wolność stara się jakoś wrócić do normalnego życia. Wszystko zdaje się układać jak najlepiej. Orest niespodziewanie otrzymuje pokaźny spadek. Dostaje całkiem niezłą pracę. Poznaje dziewczynę, z którą mogłoby połączyć go coś więcej niż tylko przyjaźń. Kiedy jednak na drzwiach mieszkania znajduje kartkę z napisem: NIE CHCEMY MIESZKAĆ POD JEDNYM DACHEM Z MORDERCĄ, coś w nim pęka. Bez reszty opanowuje go pragnienie zemsty na sędzim, który wydał błędny wyrok. Po latach wychodzi na jaw pomyłka laboratorium kryminalistycznego, będąca przyczyną niesłusznego skazania Oresta. Jest już jednak za późno...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Stanisław Pecyna 2011

ISBN 978-83-7564-316-9

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Motto

Urazy nie tyle szkodzą tym, do kogo je żywimy, ile jeno nam, którzy nosimy je w sercu.

Niechciana wolność

Pragnienie życia, pragnienie miłości i pragnienie wolności to trzy najważniejsze instynkty pierwotne, determinujące byt człowieka. Są one tak mocno związane z istotą człowieczeństwa, że nie wyobrażamy sobie, żeby mogło być inaczej. A jednak zdarzają się wyjątki od tego. Uważamy je za przypadki patologiczne, nie zgadzamy się z nimi i piętnujemy je.

Utrata pragnienia życia wiedzie do samobójstw. Utrata pragnienia miłości prowadzi do nienawiści i wyrządzania innym krzywd. Utrata pragnienia wolności doprowadza do bierności i beznadziei.

Orest nie czuł pragnienia wolności. Może nie cały czas, nie całe życie, ale od pięciu lat na pewno tak. Teraz miał trzydzieści dwa lata i wielką pustkę przed sobą. Za sobą zresztą też. Poza tym miał za sobą bramę więzienia. Przekroczył ją przed chwilą. Uprzednio uczynił to osiem lat temu, przy czym wtedy trafił do pudła, zaś dzisiaj wyszedł z kicia.

Oczy aż bolały go od otaczającej bieli. Śniegu było co najmniej pół metra, a poza tym była na nim warstwa świeżo napadana ostatniej nocy, więc w tym białym puchu była i ulica, i chodniki, i drzewa, i krzewy, i trawa.

„Jak to dobrze, że nie zdążyły dojechać służby sprzątające – pomyślał. – Ta biel to taka czystość i spokój. To wręcz niewinność przyrody”.

W zachwycie tym nie trwał jednak długo. Brama więzienna była co prawda za nim, ale przed nim był wszak świat, którego nie pamiętał już od wielu, wielu lat. Nie wiedział, jak wejść w niego. Był poniedziałek 17 stycznia 2011 roku, godzina prawie wpół do dziewiątej. Na ulicy nie było żywej duszy. Nawet psa, w tym z kulawą nogą.

„Przywieźli mnie tu przed ośmiu laty kataryną, eleganckim granatowym volkswagenem transporterem z przyciemnianymi szybami i siatką w oknach oraz z białym paskiem i kogutami na dachu, na czas podróży dali przy tym do towarzystwa dwóch przystojnych panów w granatowych uniformach, a dzisiaj puścili mnie pieszo. Czy to sprawiedliwe?”

Musiał podjąć decyzję, w którą stronę się udać. Zdecydował, że pójdzie na prawo od bramy, bo wydawało mu się, że ten kierunek zaprowadzi go do cywilizacji. Po prostu po spojrzeniu w lewo ujrzał wielką połać pustej, białej przestrzeni – zapewne jakieś pole. Droga w prawo natomiast kończyła się zakrętem. Ruszył zatem, ale marsz jego był w tempie ot takim, jakby od niechcenia. Ponadto półbuty na skórzanej podeszwie nie były najlepszym obuwiem na dzisiejszą aurę.

Pytanie „czy to sprawiedliwe?” towarzyszyło mu przez ostatnie osiem lat bez przerwy. Różnica polegała jedynie na tym, że początkowo próbował odpowiedzieć sobie na nie, a potem już tylko miał je w podświadomości i z góry odrzucał próbę jego rozważania. Owo „potem” było wtedy, gdy jednoznacznie zdecydował, iż nie ma to sensu, a przynajmniej na razie, gdy był jeszcze za murami.

Po dziesięciu minutach od bramy dzieliło go jakieś pięćset metrów, a on czuł, że ten świat, który opuścił dopiero co, ten świat za wysokim murem to już jakaś odległa przeszłość, jakieś ledwie majaki. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że ten świat to ćwierć jego życia i raczej nie ustrzeże się przed upiornymi powrotami jego myśli do niego, do maniury z firanami1 i do kierata2. Teraz jednak było mu wygodniej bez tego świata, który nigdy nie był „jego światem”.

Poza jego polem widzenia była teraz nie tylko brama i nie tylko mur otaczający jego świat, ale wręcz kontury więzienia zniknęły z zasięgu jego wzroku, oczywiście gdy się odwrócił. W międzyczasie na jego drodze był zakręt, a właściwie dwa. Tak po prawdzie, to nie były zakręty, a zaledwie lekkie łuki, pierwszy w prawo, a drugi w lewo. Tak więc on teraz przechodził obok eleganckich domków jednorodzinnych. To był ten „nowy jego świat”. Co prawda nie w pełni jego, bo domki nie były jego, ale na swój sposób jego, bo taki był ten świat – jak ów, który utracił przed ośmiu laty.

Nagle jego droga skończyła się. Musiał znowu zdecydować, czy iść w prawo czy w lewo. Wybrał kierunek w prawo. Po zaledwie pięćdziesięciu metrach znalazł się na skrzyżowaniu i bez wahania zdecydował, żeby skręcić w ulicę w lewo. Wiedział bowiem, że w ten sposób powróci do poprzedniego azymutu. Po kolejnych pięćdziesięciu metrach ta droga skończyła się, zaś on znalazł się przy budynku szkoły. To go uspokoiło. Domyślał się, że ulica, przy której zlokalizowana jest podstawówka, musi mieć jakieś połączenie ze światem. Rozejrzał się i dojrzał przystanek komunikacji miejskiej. Tak oto dotarł do cywilizacji, do „jego cywilizacji”, czyli do miejsca, z którego mógł wyrwać się do „jego nowego świata”, który de facto był „jego starym światem”, tym, który opuścił przed ośmiu laty.

„Byle w kierunku centrum, a potem jakoś to będzie – rozmyślał. – Na Mokotów to szmat drogi, ale mnie nie śpieszy się, więc jakoś dojadę”.

Zbliżając się do przystanku, zauważył, że pod wiatą czeka kilka osób. Ucieszyło go to, gdyż oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że autobus winien być lada moment. Nie mylił się. Nim doszedł, podjechał autobus linii 176, a on musiał podbiec, co nie było łatwe, zważywszy, że skórzane podeszwy nie były najlepsze do biegu po śniegu. Zdążył jednak i wskoczył do autobusu. Poczuł ulgę, gdyż zaczęło już być mu zimno w stopy, a tak oto mógł szybko ogrzać się. Autobus ruszył, a on wpadł w jakieś odrętwienie. Nie zastanawiał się, dokąd prowadzi ta linia. Dla niego ważne było, że oddalał się od miejsca, które nie było mu odtąd miłe. Po chwili myśli jego powróciły do tak niedawnych wydarzeń.

Przed ósmą w kukielu mignęły gały, a zaraz potem drzwi celi otworzyły się jak zwykle z łomotem i stanął w nich klawisz. Wyglądał inaczej niż zazwyczaj – do jego twarzy przyklejony był uśmiech.

– Gerber, wyjść! – jego komenda była jak zwykle krótka.

– Co jest grane? – zapytał Orest.

– Jak to co? Wyjeżdżasz na wolke3 bracie. Coś ty zdurniał? Nie pamiętasz, że to dzisiaj? No, wychodź szybko! Bez ceregieli!

Podał pośpiesznie grabę Dziadkowi, Łokietkowi i Bańce. Nie padły żadne słowa. Tamci też nic nie powiedzieli. Potrząsając jego wite4 kiwnęli tylko po razie pacynami5. Wyszedł zatem z celi bez szemrania. Tuż jednak przed zatrzaśnięciem drzwi przez klawisza, gdy szczelina była dosłownie na szerokość dłoni, w zgrzycie skrzypiących zawiasów dosłyszał dość ciche słowa Dziadka:

– Trzymaj się, Orka!

Przez tę milisekundę i przez tę szparę w drzwiach dojrzał jeszcze twarz Dziadka i szybko potaknął dwa razy, żeby tamten zrozumiał, iż jego słowa dotarły.

Z depozytu wydano mu jego rzeczy osobiste – ubranie i portfel z dokumentami. W oddzielnym woreczku był depozyt złożony przez policję – klucze do jego mieszkania. Podpisem potwierdził odbiór depozytu, przebrał się, oddał mandżura6 i udał się na dyżurkę, gdzie wydano mu zaświadczenie o odbyciu kary oraz przepustkę dla wartownika na bramie i piątaka na początek.

– Do widzenia! – jego słowa do dyżurnego wydały mu się nie na miejscu, ale takie przyszły mu na myśl w pierwszej chwili i skwapliwie z nich skorzystał.

– Czołem! Powodzenia! – odpowiedź dyżurnego podobała mu się.

– Czołem! – powiedział zatem do wartownika na bramie, dając mu do ręki przepustkę i ciesząc się, że dyżurny podpowiedział mu formę pożegnania.

– Do widzenia! – odpowiedział młodziutki wartownik i napotkał wzrok Oresta pełen złości.

Ledwie ujechali kilometr od przystanku początkowego, a już napotkali pługosolarki. Mróz musiał być nie tak wielki, jak mu się wydawało po przemarznięciu nóg, bo tuż po przejechaniu pługów na jezdni robiła się breja z pozostałości śniegu.

Droga biegła teraz wzdłuż torów po prawej i zabudowań przemysłowych po lewej stronie. Nie był to zatem widok do podziwiania i dlatego myśli Oresta ponownie wróciły na teren więzienia.

„Ta dzisiejsza moja wolność tak właściwie to jest niechciana. Dokąd niby mam wracać? Do pustej chawiry7? Do pustego życia? Czy ja będę potrafił odnaleźć się w świecie, który opuściłem przed ośmiu laty?”

Osiem lat to szmat czasu. Początki pobytu Oresta w więzieniu nie były łatwe. Trafił do celi, w której przebywali już Łokietek i Bańka. Kilka dni wcześniej celę tę opuścili dwaj inni więźniowie i tak oto Łokietek i Bańka stali się jej panami. Dali o tym znać Orestowi od razu od pierwszego dnia, czyli 17 marca 2003 roku. Łokietek przywitał go potężnym ciosem łokciem w brodę, zaś Bańka pięścią w samarę8.

Łokietek nie był bynajmniej małego wzrostu, jak swego czasu król Polski. Miał prawie metr osiemdziesiąt. Jego muskulatura była niezła, choć mieściła się w granicach przyzwoitości i normy. Swoją ksywę zawdzięczał temu, że nie atakował nikogo ani pięścią, ani kopniakiem, tylko zawsze ciosem prawym łokciem. Potrafił nim sięgnąć w głowę, podbródek, pierś, brzuch czy genitalia przeciwnika. Tak naprawdę to nosił imię Ryszard.

Bańka natomiast był niski, bo nie miał nawet metra siedemdziesiąt, a do tego wąska pierś oraz szeroka pupa i wydatny brzuch dawały mu wygląd bańki od żarówki. Wszystkiego dopełniała łysa, okrągła głowa i bardzo krótka szyja. Tak po prawdzie to wyglądał jak ruska matrioszka, ale jakoś nikt nie wpadł na taki pomysł ksywy, a proponowanie Bańce zmiany tejże równałoby się zapewne z pajdą9. Prawdziwe jego imię brzmiało Zenon.

Przez dwa tygodnie raz dziennie współlokatorzy z celi ciosem przypominali Orestowi o jego miejscu w szyku, życzyli sobie co lepszych kęsów z platera10 i stale wyznaczali mu dyżur do sprzątania parkietu11 i bardachy12, a szczególnie do machania berłem13. Od jego imienia nadali mu ksywę Orka, że niby taki drapieżny, a jednocześnie starali się za wszelką cenę dowieść, że nie ma w nim owej drapieżności.

Po ośmiu dniach cela dopełniła się o osobę Dziadka. Gdy przyszedł, to przedstawił się jako Zbigniew, lecz rychło otrzymał ksywę Dziadek. Nie był aż tak stary – miał dopiero czterdzieści cztery lata. Dostał odsiadkę za zabójstwo syna, a że siedemnastolatek był jedynakiem, to pozbawił się tym samym możliwości bycia dziadkiem. Bardzo nad tym ubolewał i z tego właśnie ubolewania zrodziła się jego ksywa.

Dziadek w młodości był najpierw bokserem, a potem ciężarowcem. Doszedł do tytułu wicemistrza Polski w kategorii ponad 105 kilogramów. Miał 193 centymetry wzrostu i 118 kilogramów masy. Łokietek i Bańka nawet nie próbowali mu podskoczyć. Nie zaprzestali jednak wyżywać się na Orce. Zauważył to Dziadek i postawił sprawę jednoznacznie:

– Dajcie se siana! Tu nikt nie będzie podskakiwać. Każdy dostaje to, co mu przydzielają, i robi to, co mu każą. Sprzątanie w celi należy do obowiązków każdego, zaś ty, Bańka, masz tak wymyślić grafik dyżurów, żeby nikt nie miał ani jednego dnia więcej niż inni.

– Ależ to niemożliwe – bronił się Bańka. – Wojtek14 ma trzydzieści lub trzydzieści dni, a nas jest czterech. To nie da się podzielić.

– To twój problem, żeby się dało! Jasne?

– Czego ma nie być jasne? Pomyślę.

Okazało się, że wymyślił. Dni od pierwszego do dwudziestego ósmego szły co miesiąc według układu BDŁO, czyli alfabetycznie, zaś wszystkie dni po 28 miały iść po kolei w tym samym układzie, co oznaczało, że poczynając od marca wypadało: 29 – Bańka, 30 – Dziadek, 31 – Łokietek, zaś w kwietniu: 29 – Orka i 30 – Dziadek. Wszyscy się na to zgodzili i tak oto nastał nareszcie porządek w maniurze.

Łokietek i tak dalej trzymał sztamę z Bańką, co najlepiej widać było na gołębniku15, zaś Dziadek lubił rozmawiać z Orką, i to z wzajemnością.

Autobus dojechał na Plac Hallera i skończył bieg. Orest nie znał dobrze tej części miasta i dlatego podziwiał zabudowę praskiej części stolicy. Wychodząc z autobusu, zapytał kierowcę, czy przypadkiem nie wie, jak ma dalej jechać do centrum. Kierowca wskazał mu przystanek i podał numer linii – 174. Tym razem było jeszcze lepiej, bo autobus czekał na przystanku początkowym i tak oto dane mu było uniknąć marznięcia w tym jego nieco zbyt skromnym odzieniu. Zanim autobus ruszył, a było to nie mniej niż po pięciu minutach od wejścia doń Oresta, przedrzemał się jeszcze trochę, wracając w podświadomości do tego miejsca, które zostało teraz kilkanaście kilometrów stąd.

Gdy znalazł się za kratkami, a dostał się tam zupełnie niewinnie, były w nim bunt i złość. Jego niewinność to nie było zwykłe zaprzeczanie wnioskowi proroka16, to nie było też poczucie urojone, lecz był to niezbity fakt. On o tym wiedział doskonale, ale niestety tylko on jeden. Wszelkie dowody świadczyły przeciwko niemu i dlatego wyrok był surowy – dwanaście lat pozbawienia wolności. Jego najmimorda17, a był on nadany mu z urzędu, naprawdę starał się i dlatego Orest nic przeciw niemu nie miał. Papuga chciał zakładać apelację, lecz on nie zgodził się na to. Po prostu odechciało mu się walki – nie miał zamiaru ponownie próbować udowadniać, że nie jest wielbłądem. Jednakże bunt i złość gościły w nim przez kilka lat. Była to złość na sąd, który go skazał, i bunt przeciwko systemowi prawa, który na to pozwalał. Ów bunt wynikał właśnie stąd, że on, Orest, doskonale wiedział, iż był niewinny.

Autobus skręcał na Most Świętokrzyski. Jego wanty pięknie prezentowały się na tle Skarpy Wiślanej i wyłaniających się z oddali zarysów wieżowców stołecznego centrum. Nie było słońca, a powietrze nie było przejrzyste, więc wieżowce te jawiły się jak duchy na horyzoncie. Sylwetka Pałacu Kultury i Nauki urywała się na wysokości jego zegarów – górne części cyferblatów znikały już w chmurach.

Omiatając widnokrąg z prawa do lewa Orest dojrzał w oddali zarys Stadionu Narodowego. Wyglądał jak szary, ażurowy koszyk bez pałąka, postawiony przy kępie nadwiślańskich drzew i krzewów. Gdyby miały liście, można by pomyśleć, iż jest to kosz na poziomki, jagody, jeżyny lub grzyby, postawiony tam przez dziewczynę, której sylwetkę można będzie wypatrzeć gdzieś nieopodal. Teraz drzewa pokryte były białym, śnieżnym puchem, zatem po co miałaby przyjść dziewczyna? Zapewne po owoce jałowca, bo te nie opadają na zimę.

„Będę musiał kiedyś przyjechać odrębnie, żeby obejrzeć to cudo, jakim ponoć jest nasz stadion. Właściwie i dzisiaj mam czas na to, ale niestety ubranie nie takie. Moja kurtka lekka, wiosenna, bez podpinki. Tak samo i sweterek w serek. Żadnego szalika, żadnych rękawiczek. Nie. Dzisiaj nie ma niestety warunków do zwiedzania miasta. Zresztą, po co się śpieszyć? Będę miał na to bardzo dużo czasu”.

Autobus wspinał się Tamką. Obok fontanny ze „złotą kaczką” przy Pałacu Ostrogskich zobaczył nowoczesny budynek, który miał na dole klasyczną fasadę, zaś u góry nowoczesną bryłę.

„Kilka razy przejeżdżałem tędy i zawsze wkurzałem się na ruderę stojącą obok Pałacu. Było to ponad osiem lat temu. Teraz jest to odbudowane. To dobrze. Nawet podoba mi się to rozwiązanie. Dobrze, że przed rokiem była rocznica urodzin Chopina”.

Dalsze widoki były mu już dobrze znane. Zauważył, że wszystko to za oknem autobusu podobało mu się. Podobały mu się i budowle, i ludzie, których było tu już mnóstwo. Zaczął się więc dziwić sobie, dlaczego z taką rezygnacją osiem lat temu przestał walczyć o wyrok uniewinniający i o wolność dla siebie. Teraz przez kilkanaście minut ta dzisiejsza wolność wydała mu się chciana, lecz zaraz uświadomił sobie, iż nie ma do kogo wracać, i ponownie stała się ona konieczną, niechcianą, zastaną.

Przy stacji metra Świętokrzyska przesiadł się w tramwaj jadący Marszałkowską w kierunku Mokotowa. Bardzo mu się ta jazda podobała, bowiem w czasach, gdy był na wolności, Warszawa jeszcze nie dysponowała takiego typu nowoczesnymi tramwajami. Podawana ciepłym głosem spikera informacja o przystankach działała kojąco na jego psychikę. Pomyślał, że w najbliższym czasie wiele jeszcze rzeczy może go zaskoczyć. Spojrzał na zegar na Pałacu Kultury – była dziesiąta. Tymczasem w tramwaju dwie panie zawzięcie dyskutowały, a właściwie jedna przez drugą epatowała radością w związku z niedawną decyzją Papieża Benedykta XVI o wyznaczeniu terminu beatyfikacji jego poprzednika Jana Pawła II na dzień 1 maja 2011 roku.

– Gdyby tegoroczna Wielkanoc nie była tak późno, to beatyfikacja odbyłaby się kilkanaście dni wcześniej – tłumaczyła ta tęższa, w nieco wytartym futrze. – Papież zmarł w wigilię Niedzieli Miłosierdzia Bożego, która jest zawsze tydzień po Wielkanocy, i w tym roku będzie wynoszony na ołtarze właśnie w Niedzielę Miłosierdzia Bożego.

– A ja bym wolała, żeby beatyfikacja była w rocznicy śmierci – oświadczyła druga, szczuplejsza, ubrana w jasną kurtkę.

– Zaraz zobaczę w telefonie… – pierwsza wyjęła elegancki aparat bezdotykowy. – Drugi kwietnia będzie w sobotę, więc by pasowało. Ale, co tam! W maju będzie już ciepło. Widziała pani? Ceny hoteli w Rzymie nagle podskoczyły dwa, trzy razy.

– Znowu zbijają biznes na naszym papieżu – wzburzyła się szczuplejsza. – Ludzie nie mają umiaru, niestety.

Na Placu Konstytucji postanowił zrobić sobie przerwę w podróży. Wysiadłszy z tramwaju, obszedł plac dookoła. Ścisk był tak duży, że musiał uważać, aby kogoś nie potrącić, lub żeby jego ktoś nie potrącił. Na wystawach były jeszcze świąteczne dekoracje. Postałby zapewne przed każdą z nich dłużej, lecz te buty na skórkowej zelówce… Podjechał autobus linii 505, akurat w stronę jego domu, więc wskoczył do niego.

Dopiero teraz zajrzał do zawartości swego portfela. Był dowód osobisty, ważny do września 2012 roku, karta miejska MZK, karta bankowa ważna do sierpnia 2003 roku, kilka kartek z odręcznymi notatkami i numerami telefonów oraz banknoty: jeden pięćdziesię-ciozłotowy, jeden dwudziestozłotowy i dwa dziesięciozłotowe. Była też jedna kartka niezmiernie dla Oresta ważna – to kartka od jego papugi, mecenasa Mączki, na której zapisał mu numery lokalizacyjne dla kwatery, na której pochowana została jego matka.

„Nazwisko miał miałkie i posturę drobną, ale serce wielkie. Poczciwina ten mój haukacz18. Bardzo chciał mi pomóc, tylko że ja nie bardzo chciałem z nim współpracować. Byłem zbyt załamany. Potem to już była musztarda po obiedzie”.

W przegródce portmonetki były drobniaki, wszystkiego mniej niż siedem złotych. Ot, wszystko. Stwierdził, że prawdopodobnie jest w porządku, że nic mu nie zginęło.

Podczas jazdy autobusem zdążył zauważyć mimochodem, że nie ma już Supersamu przy Placu Unii Lubelskiej i że powstaje w tym miejscu nowy budynek.

„Będę musiał teraz szczegółowo przyglądać się każdemu fragmentowi miasta, bo wiele się zmieniło przez czas mojego kiblowania. Ja też się zmieniłem. Gdy byłem w mamrze, to zrozumiałem, że wolność, to akceptacja ograniczeń. Mnie nie było łatwo o tę akceptację, lecz gdy wypracowałem ją w sobie, łatwiej było mi znieść te prawie trzy tysiące dni. No i miałem szczęście, bo miałem podporę – przyjaciela i obrońcę” – z rozrzewnieniem pomyślał o Dziadku.

Wysiadł przy Parku Dreszera. Wejść na jego teren to byłaby ostatnia rzecz, jakiej życzyłby sobie teraz. Wszak tutaj została zamordowana jego matka i w dodatku w tym czasie on był także w tym parku, nieświadom tego, co działo się z jego rodzicielką. Poszedł zatem wzdłuż ogrodzenia i skręcił w lewo w Ursynowską, przechodząc ponadto na jej drugą stronę.

W końcu niewiele po jedenastej stanął przed swoim domem przy Bałuckiego. Wyjął pęk kluczy z etui, odszukał ten od drzwi wejściowych i próbował je otworzyć. Niestety nie dało się. Widocznie klucz już nie pasował – musiano w międzyczasie zmienić zamek. Postanowił zatem wejść kodem domofonowym. Sytuacja powtórzyła się – drzwi nie ustąpiły. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie pomylił szyfru, ale utwierdził się w przekonaniu, że nie mogło być mowy o pomyłce, bo z szyfru tego korzystał przez kilka co najmniej lat i sekwencja ułożyła się nie tylko w głowie, ale także w postaci nawyku manualnego. W takiej sytuacji zdecydował zadzwonić domofonem do mieszkania swego najlepszego kolegi, syna sąsiadów z piętra niżej. Można było usłyszeć cztery dzwonki i zaraz potem głos kobiecy:

– Słucham!

– Czy to pani Zdybel?

– Tak.

– To ja, Orest. Pani Jolanto, nie mogę otworzyć drzwi wejściowych, ani kluczem, ani szyfrem.

– Ja nie jestem Jolanta. Mam na imię Agnieszka. Kim pan jest?

– Właśnie… Głos jakby inny… Nie Jolanta i nie Małgosia? Agnieszka? Nie znam Agnieszki.

– Kim pan jest?

– Mówiłem, Orest. Orest Gerber. Mieszkam piętro wyżej. Właściwie mieszkałem… i dalej chcę mieszkać… A pani kim jest?

– Już skojarzyłam. Panie Oreście! Paweł o panu mówił. Niech pan wejdzie i zajdzie do nas! – osoba z drugiej strony słuchawki domofonu uruchomiła przycisk, a w drzwiach zadźwięczał brzęczyk i zamek poluzował zasuwę.

Szybko złapał za uchwyt i pociągnął skrzydło, żeby przypadkiem zamek z powrotem nie zablokował drzwi. Ruszył po schodach, otrzepując po drodze półbuty z resztek śniegu. Po chwili był już pod drzwiami Zdybelów. Drzwi te były lekko uchylone, a zza nich spozierały ciekawskie oczy młodej blondynki.

– Gerber. Orest Gerber – przedstawił się raz jeszcze.

Drzwi uchyliły się szeroko i ukazała się w nich szczupła, dość wysoka i kształtna postać kobieca z małym dzieckiem na ręku, a właściwie to na piersiach. Przy jej nodze przyczepiony był trzy-, czteroletni chłopiec z blond jak mamusia włosami, który objął jej nogę dwoma swymi małymi rączkami i przyglądał się gościowi na klatce schodowej, przekrzywiając przy tym filuternie głowę.

– Agnieszka Zdybel, żona Pawła – przedstawiła się. – Proszę do środka.

Sytuacja, w której znalazł się przypadkowo, odpowiadała Orestowi. Nie bardzo chciało mu się iść prosto do swego mieszkania. Tak po prawdzie, to bardzo bał się tego. Przystanek u Zdybelów mógł być dobrym przygotowaniem do konfrontacji z czterema ścianami jego mieszkania.

– Dzień dobry! Dziękuję za zaproszenie. Paweł pewnie w pracy?

– powoli przekroczył próg mieszkania i zdjął kurtkę.

– Dzień dobry! Tak, do szesnastej. Wraca przed piątą. Proszę siąść. Zrobię herbatę.

Mały chłopiec cały czas trzymał się blisko mamy. Już nie za nogę, tylko za beżową spódnicę. Strój gospodyni uzupełniony był kwiecistą bluzką w odcieniach pastelowych i niebieskim fartuchem kuchennym w białe kropki. Orest usiadł w fotelu stojącym przy ławie, które to meble nie zmieniły się od „tamtego” czasu. Tylko obrus był nowoczesny – koronkowy z kolorowymi wstawkami materiału. Młoda mama położyła maleńkie dziecko do łóżeczka i poszła do kuchni nastawić wodę. Malec oczywiście podreptał za nią. Po chwili oboje wrócili do pokoju, do gościa.

– Jak masz na imię? – Orest zwrócił się do chłopca.

– Woooojtuuuuś – wypowiedział się z drobnym zażenowaniem.

– Jestem nierozsądny. Dzwoniłem do was, a przecież wszyscy są zapewne w pracy. I pan Karol, i pani Jolanta, i Małgosia. Miałem szczęście, że zastałem panią, pani Agnieszko. Chyba dobrze zapamiętałem…?

– Dobrze. Jestem Agnieszka. To zasługa Jadzi, że mnie pan zastał. Jestem na wychowawczym. Ona ma dopiero pięć miesięcy. A teść i teściowa już tu nie mieszkają. Przenieśli się do Małgosi. Ona ma pałace i skusiła rodziców. Oczywiście żartuję… Małgosia ma willę pod Konstancinem. Wszyscy pracują u szwagra, u Roberta. Mój Paweł też. To faktycznie rodzinna firma – rodzina stanowi prawie połowę załogi. To ładnie z jego strony, bo dzisiaj o robotę niełatwo.

– To kiedy Paweł się chajtnął? Nic nie wiedziałem.

– Pobraliśmy się w dwa tysiące piątym. Ja też pracowałam u Roberta. Z Pawłem poznaliśmy się na weselu Małgosi. Oto jaki świat jest mały!

– To faktycznie niesamowita historia. Trzeba naprawdę bardzo się szanować, żeby się sobie nie znudzić, bo to ciągle razem, i zawodowo i prywatnie.

– Ma pan rację, ale tak faktycznie jest. Paweł mówił, że nie umiałby sobie znaleźć żony gdzie indziej, ale ja mam na ten temat inne zdanie. Ja w każdym bądź razie jestem zadowolona. Ale co u pana?

– U mnie gorzej. Dzisiaj wyszedłem na wolność. Nie wiem, od czego zacząć.

– Najlepiej od początku. Przy czym nie chodzi mi o opowiadanie, tylko o życie. Nie oczekuję od pana, żeby pan się spowiadał. Czułabym się z tym nawet nieswojo, przynajmniej dzisiaj i teraz. Chyba mnie pan rozumie?

– Rozumiem i dziękuję.

– Idę zalać herbatę, bo mi się woda ugotuje na twardo albo całkiem wyparuje.

– Proszę bardzo. Dziękuję za herbatę. Dziękuję w ogóle za tę propozycję. I że pani mnie wpuściła. Paweł to mój najlepszy kolega. Znamy się od takiego… – dłonią pokazał poziom nieco powyżej kolana.

– Wiem. W końcu Paweł to mój mąż. Już lecę – końcówka wypowiedziana została już z progu kuchni.

Orest rozpostarł się szeroko na fotelu. Nareszcie odeszły go nerwy, które towarzyszyły mu od rana, a których niedogodności starał się nie zauważać. Spojrzał w sufit i na chwilę zamknął oczy.

„Żyrandol też nowy. Fajnie, że Paweł się ożenił, i to z taką osóbką. Szczęściarz. Ja takiego szczęścia nie miałem. Z moją Joasią mieliśmy już domówioną datę ślubu i wszystko szlag trafił… Jak uciec od tych wspomnień? Kłują. Strasznie kłują. W samo serce…”

– Proszę sobie posłodzić! – kobiecy głos wyrwał go z odrętwienia. Otworzył oczy i wrócił wzrokiem do poziomu. – Zaraz przyniosę herbatniki, bo ciasta niestety nie mam.

Agnieszka stawiała przed nim szklankę z herbatą i podsuwała cukiernicę. Jej twarz była zaledwie pół metra od jego oczu. Zauważył, że cerę miała gładką i dobrze opaloną, mimo środka zimy. Pachniała konwaliami, a on bardzo lubił ten zapach. Kiedyś kupował Joasi perfumy z tym zapachem, bo lubił potem raczyć się jej aromatem – aromatem Joasi nasączonej konwaliami.

– Nie chciałbym sprawiać za dużo kłopotu.

– Żadnego kłopotu. To dla mnie odmiana – postawiła talerzyk z ciasteczkami i siadła na drugim fotelu. – Wolę porozmawiać z panem, niż plotkować z innymi paniami na spacerze z dziećmi. Moje plotkowanie polega co prawda na słuchaniu ich, ale niestety jest to również potrzebne dla mego zdrowia psychicznego. Widzę, że uśmiechnął się pan. Ma pan w zupełności rację. To takie trochę zakłamane, że ja tylko słucham ich użalania się – Orest pokręcił głową na znak zaprzeczenia. – Nie musi pan zgadzać się ze mną. Faktycznie, ja też trochę użalam się przy nich nad sobą, ale pilnuję się, żeby nie oczekiwać z ich strony pocieszenia… Czy można panu w czymś pomóc? Bo widzi pan, ja tutaj cały czas tylko o sobie, a pan przecież prosto z drogi. Z takiej długiej drogi…

Jadzia dała znać, że prawdopodobnie wolałaby, żeby mama wzięła ją na ręce.

– Tak, z bardzo długiej. Podróż trwała osiem lat, a ja nie wiem, do czego wracam. Dziękuję za troskę, ale muszę się dopiero rozejrzeć.

Agnieszka podeszła do łóżeczka. Wojtuś potruchtał za nią. Zajrzała, czy córeczka ma sucho lub czy przypadkiem nie narobiła innych aromatów, po czym wzięła ją na ręce i wróciła na fotel, podkładając pod główkę dziecka poduszkę w kształcie dużego rogala.

– Przepraszam pana, ale chyba to ja za dużo się panu narzucam. Pan chciałby zapewne najpierw spotkać się Pawłem i obgadać z nim co nieco. Niech pan skosztuje tych herbatników, ta posyp-ka cukrowa nieco je osładza. Paweł będzie na siedemnastą. Czy nie pogniewa się pan, jeśli zaproponuję wspólny, skromny obiad. Z wczoraj zostało mięso, ale je już zmieliłam i zrobiłam farsz do pierogów. Lubi pan pierogi?

– Bardzo lubię. A nie pogniewa się pani, jeśli odpowiem: „z przyjemnością”. Przedtem gotowała mi mama, a ostatnio to było jedzenie z dużego kotła. Muszę teraz nauczyć się samemu szykować jedzenie. Chociaż prawdę mówiąc, to trochę umiem. W każdym bądź razie dzisiaj, mówiąc szczerze, nie chce mi się niczego szykować. Muszę zapewne uruchomić dopiero lodówkę i zrobić zakupy. Ale co ja będę panią zanudzać! Zawitam kwadrans po siedemnastej, bo zapewne zechcecie sobie chwilę choćby pogadać ze sobą. Herbatka była wyśmienita. Już się ulatniam. Przepraszam i dziękuję.

– Nie ma sprawy. Do spotkania!

Znalazł się z powrotem na klatce schodowej. Podróż o jedno piętro wyżej trwała strasznie długo, zapewne trzy-cztery minuty. Satelita przeleciałby w tym czasie znad jednego kontynentu nad drugi. W końcu znalazł się przed swoimi drzwiami. Klucze pasowały. Otworzył drzwi wejściowe i dwie kolejne minuty stał dalej na klatce. Potem wszedł do przedpokoju i zamknął drzwi wejściowe. Został teraz sam na sam ze swoim światem. Stanął przed lustrem i długo przyglądał się mężczyźnie na jego srebrnej tafli. Ani razu powieka nie drgnęła mu. Nie poruszył się żaden mięsień na jego twarzy. Kąciki ust były ugięte w dół, jak u starszego, smutnego pana.

Udawszy się pośpiesznie do swego pokoju, niedbale rzucił kurtkę w kąt posłania. Omiótł pokój bezwiednym wzrokiem. Palcem potarł grzbiet monitora od komputera. Została na nim gruba warstwa kurzu. Wytarł palec o spodnie na pośladku.

Wszedł do dużego pokoju, do pokoju mamy. Powoli podszedł do okna i otworzył je dość szeroko. Wpadł strumień świeżego, zimowego powietrza. Stojąc pod oknem, skierował wzrok na łóżko mamy, ustawione pod przeciwległą ścianą. Było rozścielone do spania, tak jak w tamtą sobotę 17 sierpnia 2002 roku. Nikt go od tamtego wieczoru nie poruszał.

Podszedł do wersalki. Uklęknął przed nią. Dłońmi zakrył oczy, które napłynęły łzami. Opuścił głowę w pościel, jakby szukał zapachu mamy. Był tylko zapach kurzu…

Przyjacielski wieczór

Paweł wrócił do domu pięć minut przed siedemnastą. Jego żona już w południe zadzwoniła do niego z wiadomością, że Orest wyszedł z więzienia. Powiedziała mu o swoim z nim pierwszym spotkaniu, oraz że jej zdaniem to swojski chłopak. Dodała, że zaprosiła Oresta na obiad.

Paweł nie mógł doczekać się końca pracy. Nie mógł jednak urwać się wcześniej, bo miał jeszcze ważny kurs poza Warszawę, a dokładnie do Grójca. Przed tym wyjazdem zdążył jeszcze wpaść do swej mamy w księgowości, żeby podzielić się z nią nowiną o powrocie Oresta, a także do taty do działu technicznego, w tym samym celu. Rodzice bardzo się ucieszyli i dziękowali mu za dobrą nowinę.

Teraz, gdy Paweł wrócił do domu, Agnieszka dodała jeszcze, że Orest przyjdzie o siedemnastej piętnaście. Odświeżył się zatem i pomógł żonie nieznacznie w zastawieniu stołu, poprzez przyniesienie talerzy i sztućców, a potem kilka minut poświęcił swoim drogim bobasom. Wziął Jadzię na ręce i usiadł z nią w fotelu, a Wojtuś sam wgramolił mu się na kolana i próbował golić go plastykowym nożem, który miał w zestawie „małego kowboja”. Do wpół do szóstej nikt się jednak nie pojawił.

Poszedł zatem Paweł piętro wyżej. Jak zwykle zapukał do Ger-berów i jednocześnie otworzył drzwi wejściowe. To był taki rytuał, stosowany od kiedy pamięta wzajemne odwiedziny. A były one zawsze. Tak też zachował się dzisiaj. W przedpokoju było ciemno. W całym mieszkaniu było ciemno. Zapalił światło w przedpokoju. Otworzył drzwi do pokoju Oresta. Było ciemno. Zapalił światło – pokój był pusty. Zgasił światło u Oresta i przeszedł do pokoju gościnnego. Ciemno. Zapalił światło. Orest klęczał przed wersalką, głowę miał wtuloną w kołdrę, a właściwie to ułożoną na lewym policzku. Spał, a przynajmniej na to wyglądało.

– Orek! – głos Pawła był jeszcze stosunkowo cichy. – Orek!!! – tym razem lekko krzyknął.

– W porządku Dziadek, słyszę cię, cały czas cię słucham – zamamrotał wezwany, ale nie poruszył się.

– Orest!!! Kurna, to ja Paweł!!!

Oczy Oresta otworzyły się. Szybko podniósł głowę, spojrzał na Pawła i kilkakrotnie poruszył głową w taki sposób, jak pies otrząsa się z wody.

– Ach, Paweł!?! Bracie, jak ja się cieszę! – spojrzał na pościel, w której odgniotło się wgłębienie po jego głowie. – Już wróciłeś z pracy?

– Cześć Orek! Miałeś być piętnaście po! I co? Próbujesz odespać całe lata, i to na klęcząco? Wstawaj i chodź, bo obiad stygnie!

Orest podniósł się, przetarł oczy, przesunął dłońmi najpierw po piersiach i brzuchu, a potem po udach, jakby ogarniał się z kurzu. Podszedł do Pawła i obaj padli sobie w ramiona. Potem odsunęli się od siebie na długość rąk, popatrzyli sobie w oczy i powtórzyli braterski uścisk.

– Nieźle sobie wyglądasz, Pawle. Przytyłeś. Wiem, rozumiem, tak już przystoi ojcu dwójki dzieci.

– Ja, to ja, ale ty!?! Przytyłeś. Byłeś chudy jak patyk. No i niech mi powiedzą, że więzienny wikt jest ubożuchny! Kurna, zbieraj się szybciej!

Orest chwycił klucze i obaj skierowali się do wyjścia. Widocznie nie chcieli tracić żadnej chwili, żeby móc rozmawiać ze sobą, bo Orest jeszcze w przedpokoju powiedział:

– Nie narzekałem. Nauczyłem się jeść wszystko. A ponadto dość często trafiała mi się służba w kuchni, bo podobno wykazywałem umiejętności kulinarne. To dzięki podglądaniu kiedyś mamy przy garach wiedziałem, jak coś obierać, jak kroić i jak sprzątać. No a przy okazji wrzucało się co nieco na ruszt…

Wyszli na klatkę i Orest przekręcił klucz w zamku. Rozejrzał się dookoła i wskazał na drzwi mieszkania sąsiadującego z jego.

– Nie rozmawiajmy tutaj! – wyraźnie ściszył głos. – Rogalowa ma uszy jak radary i język, co to lata jak łopata. Ciiiii…

– Daj spokój – zareagował Paweł. – Rogalowa od paru lat nie stoi już przy drzwiach. Leży. Od kiedy umarł Rogala, w dwa tysiące ósmym. Przychodzi do niej kobieta z opieki społecznej.

– Co ty powiesz? Chociaż, faktycznie, oni oboje już mieli swoje lata.

– No tak. Grubo po osiemdziesiątce. – Znaleźli się już piętro niżej. – Wierz mi, że bez wiadomości Rogalowej wszystkim żyje się spokojniej, o wiele spokojniej – weszli do mieszkania Zdybelów.

Paweł poprowadził Oresta prosto do stołu. Agnieszka już za nim stała, a skoro tylko podszedł jej mąż z kolegą, bez słowa udała się do kuchni. Na stole stała tylko surówka z kiszonej kapusty, marchwi i cebuli. Na razie czuć było jej zapach zmieszany z zapachem jakiś ziół, które gospodyni widocznie dołożyła do tego zestawu. Paweł wskazał miejsce Orestowi, a sam wziął na kolana Wojtusia, który od momentu wejścia taty wyraźnie na to tylko czekał. Orest oglądał od spodu stół, który okazał się być ową znaną mu od dawna ławą.

– Co tak patrzysz? Tak, to ława, tylko trochę ją przerobiłem, żeby po podniesieniu do poziomu stołu, nic nie przeszkadzało w siedzeniu. Krzesła są składane, ale jak wiesz, to mieszkanie nie jest za duże, chociaż ma jeden pokój więcej niż twoje.

– Majster klepka! Zawsze byłeś w tym dobry. Teraz przydaje się zapewne?

Agnieszka przyniosła ogromną szklaną michę pełną dymiących parą pierogów okraszonych skwarkami z cebulą. To wypełniło przestrzeń przy stole nowym kuszącym aromatem. Postawiła ją na środku stołu, uśmiechnęła się najpierw do Oresta, a potem do męża i ponownie udała się do kuchni, żeby natychmiast wracać z przezroczystym dzbanem pełnym białego barszczu.

– Proszę bardzo. Niech się pan częstuje! – wskazała gestem okrężnym na wszystko, co było na stole. – Czy barszczu naleje pan sobie sam, czy mam nalać?

– Gdyby pani była tak miła… – Orest był teraz nieco zmieszany, o wiele bardziej niż w południe, gdy zawitał tu prosto z drogi.

– Dosyć tego panowania! – wtrącił się Paweł. – To mój serdeczny kolega, więc nie wypada, żeby do mojej żony mówił per pani – spojrzał na Agnieszkę. – Co moje to i twoje – tym razem słowa skierowane były do Oresta. – O, pardon, mam na myśli tylko mówienie po imieniu, bo żony dotknąć nie dam. Jestem cholernie zazdrosny. Gdyby co, to ubiję jak psa…

– Proszę cię, wyrażaj się kulturalnie! – Agnieszka próbowała wprowadzić panów na salony, polewając barszczu do kubków wszystkim biesiadnikom.

– Oczywiście, masz rację kochanie. Kurna, Orek, częstuj się, bo wystygnie! I tak czekało ponad pół godziny, przez twoje śpiostwo!

– Dziękuję pięknie. Skorzystam z przyjemnością, bo aromat doprawdy niebiański. Podałaś, Agnieszko, niesamowite pyszności – Orest nałożył sobie trzy pierogi i dodał do tego nieco kapusty.

– Przestań! Teraz znowu przesadzacie w drugą stronę. To nie Wersal. Zachowujmy się kulturalnie, ale swojsko, dobrze?!?

Po pierwszym nałożeniu oraz skonsumowaniu i tak jeszcze w misce pozostało więcej niż połowa pierogów.

– Kupiłam w sobotę półtora kilograma pręgi wołowej i ugotowałam ją. Wczoraj mieli być na obiedzie rodzice Pawła i moi – zaczęła opowieść Agnieszka. – Szykowałam mięso gotowane, bo obie nasze mamy już zważają na swe żołądki i wątroby. Ja zresztą też. Rodzice Pawła zadzwonili, że nie przyjadą, bo do nich wpadli Radwanowie, czyli rodzice Roberta. Do nich, to znaczy do Małgosi, ale i tak rodzice poczuwali się do obowiązku towarzyszenia im. Z kolei moi rodzice odwołali przyjazd, bo napadało śniegu i nie chcieli ryzykować jazdy swoim wysłużonym citroenem saxo. W Warszawie to śniegu spadło z dziesięć centymetrów, ale tam u nas w Radzyniu to ponoć prawie pół metra. Szykowaliśmy ten obiad z okazji piątej rocznicy naszego ślubu, ale nie wyszło. Rodzice Pawła zapomnieli o rocznicy, a my nie chcieliśmy im tego przypominać, zaś moi pamiętali, ale doprawdy nie mogli dotrzeć. Tak więc mięsa zostało co niemiara i dlatego wyszło tyle pierogów. Częstujcie się więc bez obawy, że zabraknie! – swoją tyradę zakończyła uśmiechem, ale zniknął on, gdy spojrzała na Pawła.

– Przepraszam cię, Agnieszko, ale nie wypominaj moim rodzi-com, że zapomnieli o naszej rocznicy! – głos Pawła był stanowczy, chociaż na siłę grzeczny. – Może rzeczywiście powinniśmy uprzedzić obie strony o okazji proszonego spotkania. Tak, myślę, że tak byłoby lepiej.

– Ależ, Pawle, ja nie wypominam. Ja tylko zapraszam do częstowania się pierogami, bo co ja potem z nimi zrobię. Daj buziaczka!

Paweł odstawił na chwilę Wojtusia, podszedł do Agnieszki i ucałował ją czule po uprzednim wypowiedzeniu serdecznego „przepraszam”. Za nim potruchtał synek, który wdrapał się zaraz na kolana mamusi. Orest czuł się lekko skrępowany, więc zaczął dokładać sobie pierogów i kapusty, a gdy Paweł wrócił na miejsce, powiedział:

– Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu! Niech wam dzieci rosną jak na drożdżach. Chętnie natomiast skorzystam z dokładki. Takich pierogów nie jadłem już co najmniej osiem lat. Mama robiła niezłe, ale te są jednak chyba jeszcze lepsze. Mają coś w sobie, a właściwie to chyba farsz ma coś takiego, co nadaje mu boski smak.

– Nic wielkiego. Po prostu, żeby mi się farsz nie rozsypywał, dodałam jeszcze przy mieleniu trochę boczku wędzonego. Reszta normalnie. Może dolać barszczu?

– Bardzo proszę. Też bardzo smaczny. W ogóle cały zestaw prezentuje się wspaniale – doskonale skomponowane!

– Dziękuję za komplement. Ja jestem domorosłą kucharką. Trochę podpatrywałam u mamy. Na razie nikt się nie zatruł, a Paweł jeszcze nie skrzyczał mnie za gotowanie.

– Agnisiu! Jakże bym śmiał!

– Jak widzisz, chętnie by to zrobił, tylko odwagi mu brak.

– Przepraszam, nie to miałem na myśli. Po prostu jestem zadowolony z twojej kuchni. Nie będę dalej filozofował, bo jeszcze coś popsuję mimo swojej woli. Ja też sobie dokładam pierogów, bo są smaczne. – Dołożył sobie aż pięć. – Orest, dołożyć tobie?

– Zgoda. Ale tylko dwa. To już i tak za dużo. Nie mogę się jednak powstrzymać.

– Wypijemy zaraz piwko i da się przetrawić – Paweł roześmiał się od ucha do ucha.

– Nie wiem, czy warto. Skoro tyle lat nie piłem, to może nie warto. Przez moje picie wtedy, w sobotę 17 sierpnia, trafiłem do pierdla. Przepraszam, do więzienia. Po prostu nie miałem alibi na wieczór. Wyskoczyłem wtedy z domu i chciałem od razu spotkać się z tobą. Ciebie jednak nie było, bo dopiero co wyjechałeś na tydzień wakacji, i ja piłem w parku z nieznajomymi. Nie mogłem ich potem odszukać.

– Kurna, chyba nie powiesz, że siedziałeś dlatego, że ja pojechałem na urlop na Mazury? – głos Pawła był naprawdę zatrwożony.

– Przepraszam cię, Paweł. Nie to chciałem powiedzieć. Nie przez ciebie, jak mówiłem, ale przez picie, jak mówiłem… Z nieznajomymi… Ale przez picie, więc nie będę pić, jeśli pozwolisz. Przepraszam.

– No dobra. Już nie przepraszaj! My za mało wiemy. My naprawdę prawie nic nie wiemy. Ja prawie nic nie wiem. A chciałbym się coś niecoś dowiedzieć. Bo przecież twoja mama…

Nastała głucha cisza. Paweł powoli przełknął końcówkę pieroga i spojrzał na Agnieszkę. Ta pokręciła głową z niedowierzaniem i wyrzutem. Orest odłożył sztućce, odsunął się głęboko na krzesło i zasłonił sobie twarz dłońmi. Trwali tak w milczeniu. Tylko Wojtuś zdziwił się, że nagle zrobiło się ciszej i zszedłszy z kolan mamusi, przeniósł się do tatusia. Ten wziął go na kolana i powoli głaskał go po główce. Agnieszka nie widziała co zrobić ze sobą, więc podeszła do śpiącej w łóżeczku Jadzi i poprawiła jej kocyk. Mimo że zrobiła to bardzo delikatnie, córeczka obudziła się i najpierw uśmiechała się do mamy, a gdy ta nie wzięła jej na ręce, zaczęła kwilić. Nie chcąc dopuścić, żeby kwilenie to przerodziło się w płacz, mama wzięła dziecko na ręce i wróciła z nim do stołu. Usiadła i zaczęła całować maleństwo w czoło. Zazdrosny Wojtuś znów zmienił lokum – porzucił kolana taty i przeniósł się do mamy. Stanął przy jej nogach i czekał na czułostki. Agnieszka teraz na przemian głaskała Wojtka i całowała Jadzię lub całowała Wojtka i głaskała Jadzię. Ciszę tę przerwał Orest:

– No to muszę zacząć. Najlepiej od początku. Byłem ja i mama.

O tacie nic nie wiem. Mama nigdy nie chciała mi nic o nim powiedzieć. Ja nigdy nie nalegałem. No, prawie nigdy. Jak poszedłem do szkoły, to chciałem mieć tatę jak inni, więc wtedy dopytywałem się. Mama wtedy mówiła mi, że jeszcze nie czas, że kiedyś mi powie. I tak czekałem, aż do dwudziestu czterech lat, aż doczekałem się momentu, kiedy czekanie było już bezzasadne, bo zabrakło mamy… – z kieszeni spodni wyjął starą, pomiętoloną chusteczkę lnianą i zaczął nią wycierać najpierw oczy, a potem nos.

– Nie musisz się śpieszyć! Nie musisz dzisiaj! – Paweł chciał jakoś pomóc koledze. – Możesz kiedyś indziej…

Agnieszka podeszła do kredensu i wróciła stamtąd z paczką chusteczek higienicznych, które położyła przed Orestem. Ten schował swoją sfatygowaną, a z opakowania wyjął higieniczną. Ukłonem głowy podziękował Agnieszce.

– Przepraszam. Jak zacząłem to muszę skończyć. Wiesz co, podaj jednak to piwo! Może będzie mi łatwiej.

Paweł wstał, zebrał talerzyki i sztućce i wyniósł je do kuchni. Za chwilę wrócił z dwoma butelkami piwa. Postawił je na stole i poszedł do kredensu po szklanki. Nalał sobie i Orestowi.

– Chodziłem z Joasią jakieś trzy lata. Bałem się, jak mama ją zaakceptuje. Myślałem, że będzie zazdrosna o nią, że będzie zaborcza wobec mnie… Nie dziwiłbym się, bo poza mną nie miała nikogo na świecie. Prawie. Miała tylko kuzynkę w USA. Nie widziała się z nią już grubo ponad dziesięć lat… Miała więc prawo być zazdrosna. Znane są przypadki takiej zaborczej miłości matek. W końcu przedstawiłem Joasię mamie. Wyobraźcie sobie, że przypadły sobie do gustu. Gruchały ze sobą jak dwa gołąbki. Okazało się, że to ja stałem się zazdrosny. O jedną i o drugą. Przełamałem to jednak w sobie. Już myślałem, że wszystko jest na dobrej drodze. Joasia oczekiwała jednoznacznej deklaracji. Nic nie mówiła, ale czułem, że ona oczekiwała tego. W maju, w dwa tysiące drugim, kiedy właśnie mijały trzy lata naszej znajomości, bo poznaliśmy się w maju, bo to miesiąc miłości… Aha, w maju ja się oświadczyłem i zgadaliśmy się, że ślub będzie na Boże Narodzenie…

Agnieszka przyłożyła palec do ust, jakby przepraszając, i wyszła z Jadzią do kuchni po picie dla niej. Orest na chwilę przestał. Paweł wziął pilota i włączył Wojtkowi jakąś kreskówkę. Malec rozsiadł się przed telewizorem, podkładając sobie pod głowę poduszkę, którą przyniósł z drugiego pokoju. Widać było, że czynności te wykonywał rutynowo. Agnieszka tymczasem wróciła z córeczką i pojąc ją herbatką, skinieniem głowy dała Orestowi znać, że jest gotowa do słuchania.

– Przygotowania do ślubu szły swoim spokojnym torem. Mieliśmy kupione obrączki, zamówioną mszę i wynajęty lokal na małe przyjęcie. Ja co prawda rodziny nie mam, ale kilku przyjaciół i rodzina Joanny to miało być ponad dwadzieścia osób. W ową sobotę 17 sierpnia spotkaliśmy się, aby pójść do kina. Nawet nie pamiętam na co. W każdym bądź razie w centrum, w kinie w centrum mieliśmy być… Ku mojemu zaskoczeniu Joasia oświadczyła mi, że zmieniła plany, że ślubu nie będzie. Ja próbowałem dowiedzieć się dlaczego. Najpierw nie chciała mi powiedzieć, tylko prosiła o przyjęcie przeprosin, że już więcej nie się spotkamy. W końcu uległa i powiedziała, że dwa miesiące wcześniej poznała kogoś, i że jest to coś niespotykanego. Kiedy ja zapytałem ją, jak to jest, że dwa miesiące spotykała się z kimś i mi o tym nie powiedziała, to ona odpowiedziała, że chciała przekonać się, że nie jest to chwilowe zauroczenie. Oznaczało to, że ona mnie po prostu zdradzała, bo ja byłem jej narzeczonym, bo ja się oświadczyłem w maju… Tak mnie to zatkało, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła, nawet nie widziałem jej opuszczającej mnie. Kiedy się ocknąłem, to nie wiem, czy bardziej byłem zły czy smutny. Na pewno byłem załamany. Jak załamany, to wiadomo… Wypiłem jedno piwo, potem drugie. – W tym momencie Orest wypił kilka łyków nalanego mu przez Pawła piwa. – Wróciłem do domu i była pewnie piąta, może wpół do szóstej po południu. Mama zdziwiła się, co ja tak szybko wróciłem. Zamknąłem się w swoim pokoju i nie chciałem jej powiedzieć. Mama zrobiła herbatę i przyniosła mi. „Co się stało?” – spytała mnie. „Joasia mnie rzuciła” – odpowiedziałem…

Tu Orest przerwał. Wypił jeszcze dwa łyki piwa. Spoglądał na Pawła i Agnieszkę, jakby szukając pocieszenia, bowiem opowiadanie wyzwalało w nim na nowo owe nieprzyjemne emocje, które wielokroć mu się przypominały w ostatnich latach.

Wojtek dał mamie znać, że chce mu się pić, więc Agnieszka podała mu jego plastykowy kubeczek z dzióbkiem z jego ulubionym napojem pomarańczowym. Dziecko pokazało jednak na szklankę tatusinego piwa.

– Ty nie możesz tego pić! To jest bardzo niesmaczne.

– Tak, Wojtuś! Mama ma rację – wsparł ją Orest. – To jest niesmaczne i niezdrowe.

Malec pokręcił głową na znak, że ma inne zdanie. Chwyciwszy w końcu swój kubek, poszedł z nim pod telewizor z bajką na ekranie. Oczy Agnieszki i Pawła skierowały się na Oresta.

– W efekcie pokłóciłem się z mamą, bo ona wymyśliła sobie, że to na pewno moja wina. „To przez ten twój egocentryzm” – mówiła. Wtedy ja wypaliłem jej, że przez tę jej zaborczą miłość ja ociągałem się z przedstawieniem Joasi i że bylibyśmy już po ślubie. W każdym bądź razie dyskutowaliśmy głośno, co potwierdziły potem zeznania Rogalowej odczytane na rozprawie. Coś koło szóstej – wpół do siódmej wyszedłem z domu. No, wyleciałem… Rogalowa zeznała, że trzasnąłem drzwiami. Ciebie, Paweł, nie było, więc poszedłem do Parku Dreszera. Na naszą ławkę, wiesz którą, tam w kącie pod kasztanem. Po drodze kupiłem dwa piwa. Byłbym pewnie wypił i wrócił, ale przyplątało się takich dwóch meneli i zadeklarowali mi swoje towarzystwo. We wszystkim mi przytakiwali i szybko wyrazili gotowość skoczenia po wódeczkę, tylko że akurat nie byli przy forsie. Ja akurat byłem dziany, więc taki goniec, co to skoczy i przyniesie, był mi na rękę. Nie mógł przepaść z banknotem, bo miałem jego kumpla jako zastaw. Wrócił więc i mieliśmy zapas rozweselacza na jakiś czas. Na krótki czas. Potem za gońca robił ten drugi, a potem były jeszcze dwie zmiany, a potem zrobiło się ciemno na dworze i w moich oczach, a potem obudziłem się nad ranem i wróciłem do domu prosto do swego pokoju i na swoje łóżko, a potem rano była policja i ja nie miałem alibi na noc. A mama już nie żyła. Zginęła w parku, podobno przed północą, ugodzona nożem. A potem się okazało, że na tym nożu nie było odcisków palców, ale były fragmenty naskórka z moim DNA…

Orest zamilkł. Nastała cisza. Tylko z telewizora leciały jakieś głosy bohaterów dziecięcej kreskówki. Powoli zaczął wycierać chusteczką najpierw oczy, a potem nos. Paweł dolał mu piwa, a on bezwiednie wypił do dna szklanki.

– Rogalowa mówiła, że po wpół do jedenastej w nocy twoja mama wyszła z mieszkania – Paweł mówił to cicho i ze smutkiem.

– Dlaczego ona szła cię szukać, przecież nigdy wcześniej nie robiła tego, chociaż czasami nie wracałeś na noc? Skąd – kurna – wpadła na pomysł, żeby szukać cię akurat w Parku Dreszera?

– Nie wiem. Kiedyś nie było komórek, więc nie zawsze miała wiadomość, gdzie się podziewałem. Myślałem, że się do tego przyzwyczaiła. Ale widocznie myliłem się. A twoja mama, gdzie by cię szukała? Chyba też w parku, co nie?

– Może masz i rację. Ale ty nie nosiłeś noża, prawda?

– Pewnie, że nie! Nigdy. Tak samo jak ty.

– To w takim razie nie był twój nóż. Nie było na nim odcisków, a to znaczy, że ktoś je musiał specjalnie powycierać. Ty byłeś pijany, więc nie mogłeś…

– Ja też tak myślę, ale policji, prokuratora i sędziów to nie przekonało.

– Jeśli był twój naskórek, twoje DNA, to ktoś musiał tym nożem ocierać o ciebie. Twoją mamę znaleziono w alejce bocznej, tuż przy alejce głównej, a stamtąd do ławki pod kasztanem jeszcze jest kawałek drogi.

– To co z tego?

– To kto wiedział, że ty tam jesteś? Ci dwaj menele, jak ich nazwałeś… To może oni zabili twoją matkę, czy nie wydaje ci się?

– Właśnie, że wydaje mi się, że to nie mogli być oni. To byli pijacy, a nie zbiry.

– A ty byłeś mordercą?

– No co ty!?!

– No właśnie. A jednak ciebie skazali.

– Dzisiaj przyszedł do nas Orest jako skazany morderca – zaczęła bardzo poważnie Agnieszka, zwracając się do Pawła – a jednak ja nie bałam się, bo miałam inne przeświadczenie. Dlatego ja rozumiem go, że ma inne przeczucie.

– To sobie posiedziałeś za nie swoje, a co na to twój obrońca? Nie potrafił cię wyciągnąć z tego?

– Papuga to facet w porządku. Chciał. Tylko ja już nie chciałem. Odechciało mi się. Nie miałem przecież nikogo na świecie. Miałem tylko mamę.

– A my? O nas nie pomyślałeś?

– Nie gniewaj się! Mówię o rodzinie. Was nie chciałem w ogóle w to mieszać. Nawet nie wiedziałem, że się ożeniłeś.

– Bo nie chciałeś wiedzieć. Przysłałeś tylko list, żebym postarał się odbierać pocztę, bo inaczej skrzynka się zapcha, i prosiłeś, żeby cię nie odwiedzać i nie pisać do ciebie.

– Bo tak chciałem. Miałem chyba do tego prawo! – ostatnie zdanie wypowiedział już w stanie wzburzenia.

– Nie unoś się! Nawet jak sobie pokrzyczysz, to ja nie przestanę być twoim kolegą. Zaraz ci przyniosę korespondencję.

Paweł poszedł do drugiego pokoju i po chwili powrócił ze skrzynką plastykową pełną listów i druków. Postawił to na podłodze obok Oresta.

– Oto, Orek, listy do ciebie! Faktycznie skrzynka by się zapchała. Dorobiłem kluczyk i odbierałem. Potem wymienili skrzynki na unijne i dozorca dał mi kluczyk do twego numeru. Jest przyczepiony do skrzynki. Ten pan Marek to porządny gość. Pomógł mi też usunąć taśmy policyjne z drzwi twego mieszkania.

– No właśnie. Nie zauważyłem żadnych taśm. A przecież musieli oplombować mieszkanie. Czy nikt się o to nie przyczepił?

– Nakleić to oni umieją. Tylko co z tego? Miał to być sygnał dla potencjalnych złodziei? Ja zerwałem nocą, a pan Marek elegancko umył drzwi wcześnie rano. Codziennie sprawdzał, czy nie ma śladów włamania i gdy tylko się spotykaliśmy, zdawał mi raporty. Ja sam też sprawdzałem co dwa, trzy dni. O kolegów się dba.

– Dziękuję ci. Będę miał co przeglądać, bo tych pism jest dużo. Dzisiaj nawet nie wyszedłem po bułkę. Nie bardzo wiem, od czego zacząć porządkowanie swoich spraw.

– To ja ci zaraz zrobię kanapki na śniadanie – zadeklarowała Agnieszka.

– Nie ma potrzeby. To była obfita obiadokolacja. A wyjść rano z domu to może być bardzo pożyteczna sprawa.

– Masz chociaż pieniądze?

– Mam trochę w portfelu i portmonetce. Miałem też nieco na koncie – Orest raz jeszcze zerknął na kosz z korespondencją. – Kosz to wam oddam potem, bo nie zabiorę się z tym pod pachą.

– Nie dziw się, ale jeden rodzaj korespondencji otwierałem – Paweł zaczął się tłumaczyć. – Z energetyki. Rachunki opłacałem na bieżąco, chociaż były to w zasadzie opłaty za gotowość, bo zużycie to było tylko pewnie z lodówki. Policja raczej nie wpadła na pomysł, żeby ją wyłączyć. A ja nie miałem dostępu. Jeśli tam coś było, to czeka cię niezłe sprzątanie, bo musiało się ześmierdnąć. Gaz, telefon, opłaty dla administracji, woda i kanaliza, centralne ogrzewanie – to wszystko to będą poważne kwoty. Musisz domówić się ze spółdzielnią, żeby ci to rozłożyli. Centralnego nie mogli odciąć, ale prąd by odcięli. Dlatego płaciłem.

– Dziękuję ci. Postaram się jak najszybciej oddać ci. Dziękuję też, że mi uświadomiłeś, ile mnie jeszcze spraw czeka do uporządkowania. Osiem lat to szmat czasu. Oby nie zjadły mnie odsetki!

– Co ty już tak się wypowiadasz, jakbyś zbierał się do wyjścia. Hola, hola. Nie widzieliśmy się, kurna, tyle czasu, więc mamy jeszcze dużo do opowiadania sobie. Piwa nie mam w zapasie. Mogę ewentualnie wyskoczyć. Ale mam wódeczkę. Przecież tak po małym, powoli, nieśpiesznie, to nie będzie żaden kłopot.

– Macie małe dzieci. Trzeba je wykąpać, położyć spać.

– Co ty się martwisz o moje dzieci! A ile to razy ja jestem w trasie, a Agnisia musi sobie radzić sama. I radzi sobie. Doskonale sobie radzi. Spotykam kolegę, którego nie widziałem osiem lat, więc chyba żoneczka to zrozumie. Czy dobrze myślę? – zwrócił się do Agnieszki.

– Dobrze, ale częściowo. Pogadajcie sobie jeszcze trochę, ale nie dłużej niż do dwudziestej drugiej, bo ty jutro idziesz do pracy. I nie pijcie za dużo, bo ty pracujesz za kierownicą. Nie chciałabym, żebyś poszedł za kratki za jazdę po alkoholu. Jasne?

– Masz w zupełności rację, kochanie. Masz rację i będzie tak, jak powiedziałaś.

– Nie pogniewajcie się zatem, że was opuszczę – zakończyła tę dyskusję Agnieszka. – Ja zajmę się dziećmi, a wy sobie gadajcie. Tylko nie za głośno. Przyniosę wam kilka kanapek i zrobię herbatę.

Koledzy kątem oka zobaczyli, że w telewizji rozpoczęły się „Wiadomości”, więc skinęli głowami i odwrócili się w stronę odbiornika. Ciągle królował tam temat katastrofy smoleńskiej i raportu MAK sprzed pięciu dni.

– Ruska generałowa wycyckała naszą komisję rządową – skomentował na bieżąco Paweł – a rosyjski premier wystawił na wiatr naszego.

– Nie chcę się tym ekscytować – odparł mu Orest obojętnie.

Oglądali więc dalej bezwiednie i rozmawiali. Były w tym chwile przerwy na zmiany tematu. Agnieszka podała im herbaty i kanapki.

– Dobranoc, Orest! – powiedziała przed pójściem do drugiego pokoju.

– Dobranoc, Agnieszko! – odpowiedział jej. – Jesteś równa babka. Paweł to ma szczęście!

Odpowiedziała mu uśmiechem i z Jadzią na ręku oraz Wojtusiem za rączkę zniknęła za drzwiami drugiego pokoju. Paweł wyjął butelkę wódki i dwa kieliszki. Polał i podniósłszy swój do góry, dał Orestowi sygnał do wypicia.

Rozmawiali krócej, niż oczekiwała tego Agnieszka. Powspominali sobie lata dziecięce, szkolne i młodzieńcze, ale gdy po wypiciu pół butelki Orestowi zaczęło szumieć w głowie, dał znać Pawłowi, że będzie już wychodził. Ten zrozumiał, że osiem lat to szmat czasu i brak treningu pozbawia pijącego kondycji. Odprowadził zatem kolegę i sąsiada do drzwi swego mieszkania. Podał mu kosz z korespondencją.

– Dobrze, kurna, że jesteś! – żegnał go wylewnie. – Zawsze możesz na mnie liczyć!

– Wiem i dziękuję za to! Cześć!