Wszystkie życia Heleny P. - Danuta Noszczyńska - ebook + audiobook

Wszystkie życia Heleny P. ebook i audiobook

Danuta Noszczyńska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść inspirowana jest losami polskiej aktorki, którą, jak to się mawia „przerosła kariera”. Helena (imię zmienione) zaczęła wstępować przed kamerą jako młoda dziewczyna, był czas, gdy żaden kinowy hit nie mógł się bez niej obejść.

Kiedy wyszła za mąż za kolegę z planu, aktora i reżysera, zaczęła się jej droga w dół. Toksyczne małżeństwo, stres, ciężar popularności sprawiły, że zaczęła uciekać w alkohol. I... uciekła bardzo skutecznie.

Po latach życia wśród kloszardów zaświtała szansa wyrwania się z tego zaklętego kręgu, lecz gdy wszystko zaczęło się układać, zachorowała na raka i po krótkiej, acz nierównej walce zmarła.

Tak wyglądały losy aktorki, tak też wyglądają w mojej powieści, ale tu historia Heleny przeplata się z fikcją, elementami thrillera, a nawet kryminału. Wbrew pozorom książka nie jest ponura, są w niej momenty zabawne, jest też miejsce za zadumę i refleksję. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 27 min

Lektor: danuta noszczynska

Oceny
3,9 (16 ocen)
5
6
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maria_Darlak1

Dobrze spędzony czas

Miło śledzony czas
00

Popularność




www.wydawnictwosol.pl

© 2013 Danuta Noszczyńska © 2013 Wydawnictwo SOL

Redakcja i korekta:

Jan Fręś

Projekt okładki:

Andrzej Brzezicki i Alicja Brzezicka ARIDI

Warszawa 2013

ISBN 978-83-62405-81-7

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

I

Niby nic, a jednak sensacja

To wszyst­ko prze­cho­dzi ludz­kie po­ję­cie. I wszel­kie gra­ni­ce zdro­we­go roz­sąd­ku. Ba! Nie­zdro­we­go rów­nież, a na­wet naj­bar­dziej zwi­chro­wa­ne­go…

Wła­ści­wie nie wiem na­wet, jak za­cząć. Każ­de, na­wet naj­bar­dziej sta­ran­nie uło­żo­ne zda­nie, po krót­kiej chwi­li ist­nie­nia na mo­ni­to­rze mo­je­go lap­to­pa za­czy­na wy­glą­dać co naj­mniej ba­nal­nie. Tak wie­le zdań na­raz ci­śnie mi się na kla­wia­tu­rę, ale żad­ne­go wła­ści­we­go. Ta­kie­go, któ­re­go za­rów­no treść, jak i brzmie­nie mo­gły­by za­pew­nić o wy­jąt­ko­wo­ści za­czy­na­ją­cej się wła­śnie opo­wie­ści. Nie, nie „wy­jąt­ko­wo­ści”. Cho­ler­ka, na­wet to jed­no sło­wo nie jest tu aku­rat­ne. Cho­dzi mi o to, że… A mo­że… „praw­dzi­wo­ści”? Nie, to sło­wo z ko­lei jest zbyt zo­bo­wią­zu­ją­ce. No bo jak mam prze­ko­nać ko­go­kol­wiek, by uwie­rzył w ca­łą tę hi­sto­rię, sko­ro ja sa­ma nie bar­dzo wiem, co o niej my­śleć? No, do­bra, więc spró­bu­ję ina­czej: cho­dzi mi o to, aby czy­tel­nik (tak jak ja), przy­naj­mniej za­ło­żył, że wie­rzy. I że­by w naj­bar­dziej sza­lo­nych mo­men­tach, za­miast od­są­dzać nas od czci i wia­ry (nas, czy­li mnie i He­le­nę) przy­jął, że wła­ści­wie to wszyst­ko mo­gło wy­da­rzyć się na­praw­dę… Bo ni­by cze­mu nie? Bo brzmi głu­pio, śmiesz­nie, nie­wia­ry­god­nie? Mo­że głu­pio. Nie­wia­ry­god­nie? Na pew­no. Ale ab­so­lut­nie nie śmiesz­nie. A w każ­dym ra­zie ab­so­lut­nie nie wte­dy, gdy spró­bu­je­my się po­sta­wić w sy­tu­acji mo­jej bo­ha­ter­ki. Oooo! Wów­czas by­ło­by strasz­nie. Tak strasz­nie, że ucho­waj nas Bo­że!

Po­za tym mam je­den słusz­ny i nie­pod­wa­żal­ny ar­gu­ment, prze­ma­wia­ją­cy za au­ten­tycz­no­ścią opi­sa­nych prze­ze mnie zda­rzeń (któ­rym sa­ma chwi­la­mi po­sił­ko­wa­łam się za­po­zna­jąc się z re­la­cją He­le­ny), a mia­no­wi­cie, że je­śli coś nie jest nie­moż­li­we, to zna­czy, że jest moż­li­we. I te­go się trzy­maj­my.

Pa­mię­tam, jak dwa la­ta te­mu na­tknę­łam się na in­for­ma­cję w ga­ze­cie o do­mnie­ma­nej śmier­ci pew­nej ak­tor­ki. Na­szej, pol­skiej, nie­gdy­siej­szej seks­bom­by, śmia­ło ko­rzy­sta­ją­cej przed ka­me­rą ze swych na­tu­ral­nych atu­tów. Przy­znam, że in­for­ma­cja ta wstrzą­snę­ła mną dość znacz­nie, a to z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, przy­po­mnia­łam so­bie wów­czas o ist­nie­niu owej gwiaz­dy, dzi­wiąc się jed­no­cze­śnie, że mo­głam ją tak do­kład­nie wy­ma­zać z pa­mię­ci. A prze­cież w cza­sach mo­jej mło­do­ści ża­den ki­no­wy hit nie mógł się obejść bez tej do­rod­nej dzie­woi o wiel­kich, błę­kit­nych oczach i twa­rzy smut­ne­go anio­ła.

Po dru­gie, wstrzą­snę­ły mną oko­licz­no­ści jej „do­mnie­ma­nej” śmier­ci, a wła­ści­wie… ofi­cjal­ny brak oko­licz­no­ści. Spra­wa drą­ży­ła mnie wi­dać dość moc­no, sko­ro wkle­pa­łam so­bie w Go­ogle na­zwi­sko gwiazd­ki, chcąc się cze­goś wię­cej o niej do­wie­dzieć. Re­asu­mu­jąc (fil­mo­gra­fię, ar­ty­ku­ły, a tak­że ko­men­ta­rze in­ter­nau­tów pod ar­ty­ku­ła­mi), moż­na wy­snuć wnio­sek, że jej burz­li­wa ka­rie­ra ak­tor­ska, któ­ra za­czę­ła się dla niej w wie­ku lat 15-tu, przy­pa­dła na ko­niec lat 80-tych i pierw­szą po­ło­wę 90-tych. Za­gra­ła po­nad czter­dzie­ści ról w fil­mach ki­no­wych i te­le­wi­zyj­nych, po czym cał­ko­wi­cie zni­kła z ży­cia pu­blicz­ne­go. Po­dob­no ka­rie­ra ją prze­ro­sła. Po­tem prze­ro­sło ją mał­żeń­stwo. Na ko­niec prze­ro­sło ją ży­cie. Je­dy­ną wier­ną i nie­od­stę­pu­ją­cą to­wa­rzysz­ką sta­ła się dla niej „cza­ro­dziej­ka go­rzał­ka” …

Za­raz, jak to by­ło z tą „do­mnie­ma­ną śmier­cią”? Czy też „do­mnie­ma­ny­mi oko­licz­no­ścia­mi”? Zda­je się, że do­ko­na­ła ży­wo­ta w ja­kimś par­ku, a ze­szła na ser­ce, gdyż prze­sy­co­ny al­ko­ho­lem or­ga­nizm od­mó­wił po­słu­szeń­stwa. Nie po­ja­wił się nikt z ro­dzi­ny. Po­grzeb od­był się na koszt mia­sta, a o da­nych per­so­nal­nych zwłok za­świad­czy­li współ­bie­siad­ni­cy. Stąd ta „śmierć do­mnie­ma­na”. Choć wła­ści­wie po­win­no być „do­mnie­ma­ne zwło­ki”, ale to już by­ły opi­nie in­ter­nau­tów, bo nikt z na­ocz­nych świad­ków nie miał wąt­pli­wo­ści co do oso­by de­nat­ki.

To by­ło dwa la­ta te­mu. Wio­sną te­go ro­ku na­to­miast wy­bra­łam się z ko­le­żan­ką z pra­cy do mia­sta Ł. Po­je­cha­łam służ­bo­wo, lecz bar­dzo chęt­nie, bo mia­sto jest pięk­ne i bar­dzo „kli­ma­tycz­ne”. Ko­rzy­sta­jąc z wio­sen­nej po­go­dy, pod­czas każ­dej z chwil wol­nych od za­jęć snu­ły­śmy się cud­ny­mi, za­byt­ko­wy­mi ulicz­ka­mi, na­pa­wa­jąc się uro­kiem ich nie­po­wta­rzal­nej ar­chi­tek­tu­ry. W cza­sie któ­re­goś z tych krót­kich spa­cer­ków do­zna­łam sil­ne­go, emo­cjo­nal­ne­go wstrzą­su: oto ni stąd, ni zo­wąd sta­nę­łam na­prze­ciw wiel­kie­go pla­ka­tu tu­tej­sze­go te­atru, pro­mu­ją­ce­go… „do­mnie­ma­ne zwło­ki” He­le­ny P.! Tak so­bie wów­czas z roz­pę­du po­my­śla­łam, choć w rze­czy­wi­sto­ści by­ło to zdję­cie jak naj­bar­dziej ży­wej i w peł­ni kra­sy ak­tor­ki! W do­dat­ku pod­pi­sa­ne jej imie­niem i na­zwi­skiem. Wszyst­ko się zga­dza­ło. Po­za, oczy­wi­ście, do­mnie­ma­nym sta­nem fi­zycz­nym.

A więc jed­nak – oznaj­mi­łam na głos, wska­zu­jąc na pla­kat. – Słu­chaj no, ja mu­szę do

te­go te­atru! − zwró­ci­łam się do ko­le­żan­ki spon­ta­nicz­nie.

Nie mo­żesz – od­par­ła ko­le­żan­ka z roz­wa­gą.

Cze­mu?

Bo za­raz wra­ca­my.

Fakt. Po krót­kiej prze­rwie mia­ło się od­być pod­su­mo­wa­nie na­szych za­jęć, z wy­szyn­kiem oraz wrę­cze­niem za­słu­żo­ne­go pa­pier­ka, a po­tem w au­to­kar i do do­mu. Nie by­ło cza­su na nic in­ne­go.

Ca­łą trzy­go­dzin­ną po­dróż z mia­sta Ł. do mo­je­go ro­dzin­ne­go spę­dzi­łam na go­rącz­ko­wych pró­bach lo­gicz­ne­go wy­ja­śnie­nia ca­łej tej sy­tu­acji. Dzię­ki te­mu od­zy­wa­łam się do ko­le­żan­ki z rzad­ka i pół­gęb­kiem, co ona so­bie w koń­cu zin­ter­pre­to­wa­ła ja­ko ura­zę z po­wo­du tej hi­sto­rii z te­atrem. Bo mo­ja ko­le­żan­ka za­wsze bra­ła wszyst­ko do sie­bie. No cóż, po­sta­no­wi­łam roz­mó­wić się z nią bar­dziej szcze­gó­ło­wo na­za­jutrz, bo te­raz na­praw­dę nie mia­łam po­my­słu na tę roz­mo­wę. Zwłasz­cza, że pró­bo­wa­łam, ale po­grą­ży­łam się jesz­cze bar­dziej. Pró­ba ta wy­glą­da­ła mniej wię­cej na­stę­pu­ją­co:

– No co ty, nie ob­ra­zi­łam się na cie­bie, tyl­ko…. Wi­dzia­łaś ten pla­kat?

– Ten przy te­atrze?

– No.

– No.

– By­ła na nim jed­na nie­boszcz­ka ta­ka. I to mi te­raz za­przą­ta my­śli i dla­te­go się nie od­zy­wam. No więc zro­zum.

Ko­le­żan­ka wol­no od­wró­ci­ła się w mo­ją stro­nę i spoj­rza­ła mi tak ja­koś bo­le­śnie w oczy.

– Żar­ty so­bie ze mnie ro­bisz, tak?

– Nie, se­rio ci mó­wię.

– To ja nie ro­zu­miem. Ona umar­ła, ta He­le­na… Ja­kaś­tam?

– Wła­śnie. Umar­ła, a te­raz jest so­bie, jak­by ni­g­dy nic, na pla­ka­cie. Ja­ko ży­wa.

– Ale… cze­mu?

– No wła­śnie te­go nie wiem. I o tym roz­my­ślam.

Ko­le­żan­ka od­wró­ci­ła się do okna i ga­piąc się w nie spę­dzi­ła dal­szą po­dróż w mil­cze­niu. Bied­na. Pew­nie wpra­wi­łam ją, nie pierw­szy zresz­tą raz, w cięż­ką kon­ster­na­cję. Mo­ja mi­ła, do­bra, pulch­niut­ka ko­le­żan­ka-blon­dyn­ka, przy czym sło­wu „blon­dyn­ka” na­le­ży się tu­taj ogrom­ny ła­du­nek czu­ło­ści, ckli­wo­ści wręcz. Za­wsze mo­głam na nią li­czyć. Po­nad­to ma ona sze­reg nie­spo­ty­ka­nych, jak na ko­bie­tę, za­let: dys­kre­cję, praw­do­mów­ność, szcze­rość, bez­względ­ną lo­jal­ność i cał­ko­wi­cie praw­dzi­we, do­bre ser­ce. My­ślę, że naj­wyż­szy czas, by na­zwać ją ja­kimś imie­niem, mo­że na­wet jej wła­snym, ale bę­dę mu­sia­ła za­py­tać, czy się zgo­dzi…

Tej no­cy nie mo­głam za­snąć. Cią­gle mia­łam przed ocza­mi to pla­kat z ży­wą He­le­ną P., to znów ar­ty­kuł o jej na­głym zgo­nie. Pew­nie każ­dy in­ny nor­mal­ny oby­wa­tel bę­dą­cy na mo­im miej­scu wzru­szył­by w koń­cu ra­mio­na­mi i za­jął się so­bą. Ale nie ja. Nie dość, że od za­wsze fa­scy­no­wa­ły mnie róż­ne pa­ra­nor­mal­ne hi­sto­rie, to jesz­cze mo­ja wro­dzo­na do­cie­kli­wość i po­dejrz­li­wość do­le­wa­ły oli­wy do ognia. Mia­łam za­tem dwa wyj­ścia: al­bo prze­wra­cać się z bo­ku na bok do bia­łe­go ra­na, al­bo… dać się po­nieść swo­jej na­tu­ral­nej skłon­no­ści do sen­sa­cji i zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych. Po chwi­li zde­cy­do­wa­łam się na to dru­gie i z lap­to­pem pod pa­chą, otu­lo­na wło­cha­tym szla­fro­kiem, ci­chut­ko, by nie obu­dzić mo­je­go Bo­gu du­cha win­ne­go Fa­ce­ta − wy­mknę­łam się na ta­ras.

Roz­gwież­dżo­ne nie­bo i wiel­ki, bla­do­li­cy księ­życ do­da­ły mo­im po­czy­na­niom cał­kiem od­po­wied­niej at­mos­fe­ry. Bra­ko­wa­ło tyl­ko po­hu­ki­wa­nia so­wy i wy­cia wil­ków… Umo­ści­łam się pręd­ko w ra­ta­no­wym fo­te­lu i moc­no pod­eks­cy­to­wa­na wkle­pa­łam w wy­szu­ki­war­kę imię i na­zwi­sko mo­jej ak­tor­ki. Wy­świe­tli­ła się ca­ła ma­sa roz­ma­itych wia­do­mo­ści, głów­nie do­ty­czą­ca jej naj­now­szych ról te­atral­nych. Prze­glą­da­łam je go­rącz­ko­wo, stro­na po stro­nie, je­dy­nie mu­ska­jąc wzro­kiem ty­tu­ły. Wresz­cie na sa­mym koń­cu, po­śród co­raz bar­dziej od­bie­ga­ją­cych od in­te­re­su­ją­ce­go mnie te­ma­tu in­for­ma­cji, zna­la­złam! „Ak­tor­ka uzna­na za zmar­łą wra­ca na sce­nę” − krzy­czał do mnie na­głó­wek ar­ty­ku­łu. „He­le­na P., gwiaz­da lat 90-tych ży­je!” – wo­łał na­stęp­ny.

Zro­bi­ło mi się chłod­no. Otu­li­łam się szczel­niej szla­fro­kiem i za­czę­łam czy­tać, nie­któ­re zda­nia na­wet kil­ka­krot­nie. Wy­glą­da­ło na to, że po­cho­wa­na kil­ka lat te­mu ko­bie­ta w isto­cie nie by­ła He­le­ną P., z ar­ty­ku­łów nie wy­ni­ka­ło jed­nak, kim by­ła. Nie wy­ni­ka­ło rów­nież, gdzie przez ten czas po­dzie­wa­ła się i co po­ra­bia­ła praw­dzi­wa He­le­na, bo je­śli rze­czy­wi­ście za­ję­ta by­ła wy­łącz­nie (jak plot­ko­wa­no wów­czas) sta­cza­niem się na dno w to­wa­rzy­stwie bar­dziej do­świad­czo­nych w tej kwe­stii „przy­ja­ciół”, to ja­kim cu­dem na­gle po­ja­wi­ła się ta­ka świe­ża i cał­ko­wi­cie nie­na­ru­szo­na dzia­ła­niem uży­wek, w bar­dzo sze­ro­kim te­go sło­wa zna­cze­niu?

In­ter­net już nie­ste­ty, na te mo­je py­ta­nia nie od­po­wie­dział. Spoj­rza­łam w nie­bo. Ni z te­go, ni z owe­go po­ja­wi­ło się na nim wiel­kie, czar­ne chmu­rzy­sko, za­snu­wa­jąc po­wo­li tłu­sty py­zior księ­ży­ca i oko­licz­ne gwiaz­dy. Zro­bi­ło się ciem­no i jak­by chłod­niej. Coś gdzieś przej­mu­ją­co za­wy­ło…

Za­bra­łam szyb­ko sprzęt i we­szłam do do­mu. Uzna­łam, że ta­ki ak­cent bę­dzie na dziś bar­dzo do­brym za­koń­cze­niem mo­jej upior­nej ła­mi­głów­ki.

Przy­pusz­czam, że co pręd­si czy­tel­ni­cy chcie­li­by, abym do mi­ni­mum skró­ci­ła ten mo­że i nud­ny wstęp − i wresz­cie prze­szła do rze­czy. W tym miej­scu pra­gnę za­pew­nić, że skró­ci­łam go do mi­ni­mal­ne­go mi­ni­mum, ale bez ma­łe­go wpro­wa­dze­nia w spra­wę na sa­mym po­cząt­ku, mo­że się ona póź­niej oka­zać jesz­cze bar­dziej nie­po­ję­ta.

No więc przez kil­ka ko­lej­nych dni pra­co­wa­łam przy­kład­nie, za­rów­no za­wo­do­wo, jak i w do­mu, aby nie daj Bo­że nie na­ro­bić so­bie ja­kichś za­le­gło­ści z ko­niecz­no­ścią nad­ro­bie­nia ich w week­end. W związ­ku z tym od­wa­la­łam wszyst­ko na za­pas: na za­pas pra­łam i pra­so­wa­łam, go­to­wa­łam i od­ku­rza­łam, pie­li­łam ogró­dek oraz oka­zy­wa­łam Fa­ce­to­wi du­żą ilość czu­ło­ści i uczu­cio­we­go za­an­ga­żo­wa­nia. W pra­cy zro­bi­łam mo­je­mu te­atrzy­ko­wi dwie do­dat­ko­we pró­by, na­dru­ko­wa­łam pla­ka­tów, ulo­tek i re­gu­la­mi­nów na ca­ły kwar­tał, a w roz­pę­dzie spo­rzą­dzi­łam szcze­gó­ło­we spra­woz­da­nie z im­prez, któ­re się jesz­cze nie od­by­ły. Mój chy­try plan za­kła­dał bo­wiem trzy­dnio­wy wy­jazd do mia­sta Ł. Mia­łam już na­wet te­le­fo­nicz­ną re­zer­wa­cję na dwa ko­lej­ne spek­ta­kle z He­le­ną P. w ro­li głów­nej. Okej, ale po co to wszyst­ko? – spy­tał­by ktoś. No wła­śnie… po co? Nie wiem. Coś mnie tam po pro­stu nie­od­par­cie cią­gnę­ło i pcha­ło za­ra­zem. A ta­kiej si­le nikt nie był­by w sta­nie się oprzeć.

W te­atrze w Ł. mia­łam być po raz pierw­szy, więc wy­obra­ża­jąc so­bie sie­bie wcze­śniej na wi­dow­ni, a póź­niej w gar­de­ro­bie He­le­ny P., na po­trze­bę tej­że wi­zji wy­ko­rzy­sta­łam wnę­trze naj­czę­ściej prze­ze mnie od­wie­dza­ne­go te­atru w K. Jesz­cze w cza­sie jaz­dy po­cią­giem po raz ko­lej­ny usi­ło­wa­łam zwi­zu­ali­zo­wać so­bie mój po­byt w Ł., za każ­dym ra­zem za­koń­czo­ny peł­nym suk­ce­sem – czy­li wy­ja­śnie­niem spra­wy do ostat­nie­go szcze­gó­łu. Po­dob­no ta­ka po­zy­tyw­na wi­zu­ali­za­cja jest bar­dzo sku­tecz­na przed pod­ję­ciem ja­kichś waż­nych dla nas dzia­łań; sły­sza­łam, że ta­ką tech­ni­ką po­sił­ko­wał się przed sko­kiem sam mistrz Ma­łysz. Sku­pio­na na wie­lo­krot­nym po­wta­rza­niu w my­ślach ca­łe­go ce­re­mo­nia­łu, o ma­ło nie za­snę­łam. Tak czy owak, wy­sia­dłam w koń­cu szczę­śli­wie na dwor­cu „Ł. Gł.”, po czym za­in­sta­lo­wa­łam się w tym sa­mym ho­te­lu, któ­ry wy­na­ję­ła dla nas fir­ma na owo pa­mięt­ne szko­le­nie. Był naj­bli­żej mo­je­go do­ce­lo­we­go obiek­tu.

Zbli­żał się wie­czór, a ja do­słow­nie nie mo­głam usie­dzieć na tył­ku. Po­go­da by­ła bar­dzo po­dob­na do tej, ja­ka to­wa­rzy­szy­ła mo­je­mu od­kry­ciu pla­ka­tu z He­le­ną, co uzna­łam za do­bry omen. W koń­cu, ko­rzy­sta­jąc z przy­chyl­nej au­ry, wy­szłam z ho­te­lu po­nad go­dzi­nę wcze­śniej, by po­wa­łę­sać się po mie­ście. Uwiel­biam ta­kie miej­sca, z re­gu­lar­ną za­bu­do­wą wie­ko­wych ka­mie­ni­czek, sze­ro­kie, lud­ne uli­ce bez ru­chu ko­ło­we­go, wiel­kie kwa­dra­to­we pod­wor­ce i wresz­cie ma­leń­kie, cia­sne i nie­co mrocz­ne ulicz­ki, w któ­re zwy­czaj­ni tu­ry­ści ra­czej nie ma­ją po­trze­by się za­pusz­czać. Kar­mię ty­mi miej­sca­mi nie tyl­ko wzrok, ale i węch. Za­pach sta­re­go drew­na, stę­chłe­go ka­mie­nia, po­mie­sza­ny z wo­nią roz­ma­itych po­traw… a na­wet in­ny­mi, znacz­nie mniej atrak­cyj­ny­mi wo­nia­mi − każ­do­ra­zo­wo spra­wia, że prze­ży­wam ja­kieś déjà vu. I nie jest to nie­mi­łe uczu­cie, ra­czej coś w ro­dza­ju eks­cy­ta­cji, że za­raz znaj­dę się w miej­scu, któ­re bar­dzo do­brze znam i któ­re bli­skie jest mo­je­mu ser­cu. Moi zna­jo­mi, któ­rzy kie­dy­kol­wiek to­wa­rzy­szy­li mi w po­dob­nej prze­chadz­ce, by­wa­li ra­czej znie­sma­cze­ni, bo dla nich to, czym de­lek­to­wa­łam się na­mięt­nie, to zwy­kły odór. Nie by­ła tym zgor­szo­na je­dy­nie mo­ja przy­ja­ciół­ka – blon­dyn­ka, E. (E. po­zwo­li­ła mi użyć praw­dzi­we­go i peł­ne­go imie­nia, ale ja­koś nie mam ser­ca). Na­wet w cza­sie na­sze­go po­by­tu na szko­le­niu, pro­po­nu­jąc mi spa­cer uży­ła sfor­mu­ło­wa­nia: „chodź­my so­bie po­wdy­chać miej­skie smrod­ki”. Bo E., mi­mo iż nie za­wsze ro­zu­mia­ła mo­je nie­ty­po­we po­trze­by i fa­scy­na­cje, po pro­stu uzna­wa­ła je za na­tu­ral­ny skład­nik mo­jej oso­bo­wo­ści. Nie gor­szy­ła się, nie wy­dzi­wia­ła, a co naj­waż­niej­sze, nie po­tę­pia­ła. Ba, ma­ło te­go, czę­sto bra­ła w nich czyn­ny udział! Praw­dzi­wa przy­ja­ciół­ka.

Dla­cze­go wspo­mi­nam o niej w tym miej­scu? Po­nie­waż ca­łe la­ta te­mu, kie­dy mój Fa­cet nie doj­rzał jesz­cze do szcze­re­go in­for­mo­wa­nia go o mo­ich ide­ach fiks, E. bar­dzo po­ma­ga­ła mi w róż­nych, hm… non­sza­lanc­kich przed­się­wzię­ciach. Kie­dyś, gdy po­sta­no­wi­łam spę­dzić sa­mot­nie noc w do­mu, w któ­rym stra­szy, aby wilk był sy­ty i owca ca­ła, mu­sia­łam miej­sca­mi nie­co mi­nąć się z praw­dą, a E. mia­ła za za­da­nie udzie­lić mi so­lid­ne­go ali­bi. Pech jed­nak chciał, że Fa­cet, mi­mo ab­so­lut­ne­go za­ka­zu kon­tak­to­wa­nia się ze mną (wy­tłu­ma­czo­ne­go mu prze­ze mnie grun­tow­nie i po­zor­nie lo­gicz­ne­go), za­kaz ów zła­mał. A po­nie­waż ja mia­łam te­le­fon wy­łą­czo­ny, Fa­cet, bę­dąc w świę­tym prze­ko­na­niu, że prze­by­wam ra­zem z E., za­dzwo­nił do niej. Mo­ja przy­ja­ciół­ka, ja­ko oso­ba bar­dzo su­mien­na i gor­li­wa, szła w za­par­te, że ow­szem, jak naj­bar­dziej, sie­dzę tuż obok niej, ale (nie wia­do­mo cze­mu) nie mo­gę ode­brać te­le­fo­nu. Za­nie­po­ko­jo­ny fa­cet udał się wprost do miesz­ka­nia E., gdzie ta da­lej szła w za­par­te, że ow­szem, jak naj­bar­dziej prze­by­wam u niej, ale wła­ści­wie… nie wia­do­mo, gdzie kon­kret­nie. Bo prze­cież na tych jej prze­past­nych trzy­dzie­stu pię­ciu me­trach kwa­dra­to­wych moż­na się za­wie­ru­szyć jak nic! I wy­trwa­ła dziel­nie w tym za­par­ciu do sa­miuś­kie­go koń­ca, czy­li do wyj­ścia Fa­ce­ta. Je­śli zaś cho­dzi o mój po­byt w „strasz­nym do­mu”, obec­no­ści du­chów ra­czej nie stwier­dzi­łam. Ra­czej, bo jesz­cze przed pół­no­cą mi się nie­chcą­cy za­snę­ło.

– No i co, uwie­rzył ci? − za­py­ta­łam po­tem, krztu­sząc się ze śmie­chu.

– Chy­ba nie – zmar­twi­ła się E. – A to­bie?

– Mnie tak, ale mu­sia­łam wy­my­ślić coś… bar­dziej sens… eee… coś in­ne­go.

– No co ty? To on mi te­raz już w nic nie uwie­rzy, zo­ba­czysz!

– Gdy­bym po­twier­dzi­ła two­ją wer­sję, nie uwie­rzył­by i mnie. Do koń­ca ży­cia. Tak czy ina­czej, zro­bi­łaś do­brą ro­bo­tę: nie wy­ga­da­łaś, gdzie na­praw­dę je­stem.

E. ode­tchnę­ła z ulgą. Od tej po­ry za­czę­łam sys­te­ma­tycz­nie, acz sub­tel­nie przy­go­to­wy­wać Fa­ce­ta na po­dob­ne hi­sto­rie, dzię­ki cze­mu dziś wy­je­cha­łam do Ł. cał­ko­wi­cie le­gal­nie i z je­go peł­nym za­ufa­nia bło­go­sła­wień­stwem.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła siód­ma. Naj­wyż­szy czas, by zmie­nić kie­ru­nek mar­szu i udać się w stro­nę te­atru. Spek­takl za­czy­nał się o dzie­więt­na­stej pięt­na­ście. Spek­takl… To sło­wo uświa­do­mi­ło mi w ca­łej roz­cią­gło­ści cel mo­jej wy­ciecz­ki. Za­drża­łam z emo­cji i przy­śpie­szy­łam kro­ku.

He­le­na P., w isto­cie by­ła He­le­ną P. Zdro­wą, gład­ką i pro­mien­ną. Krwi­sto­czer­wo­na, po­włó­czy­sta suk­nia do­sko­na­le pod­kre­śla­ła jej nie­zwy­kłą, choć doj­rza­łą uro­dę, szczu­płą ta­lię, dłu­gie no­gi i jędr­ny nie­wiel­ki biust. Czer­wień suk­ni rzu­ca­ła ogni­ste re­flek­sy na buj­ne, psze­nicz­ne wło­sy, kon­tra­sto­wa­ła z bie­lą drob­nej twa­rzy o tym sa­mym co za­wsze wy­glą­dzie nie­win­ne­go dziec­ka. Nie­ste­ty. Bo o ile mo­głam jesz­cze się łu­dzić, że ten „myk” z jej świet­nym wy­glą­dem mo­że być dzie­łem pho­to­sho­pa, te­raz, na ży­wo, złu­dzeń już nie mia­łam. I że­by ktoś mnie źle nie zro­zu­miał: wca­le nie do­skwie­ra­ła mi przy­ziem­na, bab­ska za­zdrość, lecz tra­pi­ła mnie ko­lej­na po­dej­rza­na kwe­stia. Dla­te­go kom­plet­nie nie sku­pia­łam się na spek­ta­klu, tyl­ko wy­łącz­nie na He­le­nie. Na jej wy­glą­dzie, gło­sie, spo­so­bie po­ru­sza­nia się. To bez wąt­pie­nia by­ła ona. Ciut peł­niej­sza, star­sza i jak­by nie­co smut­niej­sza, ale jed­nak ona. A za­tem – za­raz po wyj­ściu z te­atru mo­głam wsiąść w po­ciąg i ru­szać do do­mu. Po­sta­no­wi­łam jed­nak, że sko­ro już tu je­stem, mu­szę za­mie­nić z nią choć kil­ka słów.

Jak tyl­ko umil­kły bra­wa, la­wi­ru­jąc po­mię­dzy wy­cho­dzą­cy­mi ludź­mi prze­mknę­łam z po­wro­tem w stro­nę kas. Tam za­gad­nę­łam sa­mot­nie sto­ją­cą pa­nią w gra­na­to­wej ko­szul­ce, na któ­rej wid­nia­ło lo­go te­atru, czy He­le­nie P. zda­rza się cza­sem przy­jąć ko­goś z wi­dzów w swo­jej gar­de­ro­bie. Oka­za­ło się, że ab­so­lut­nie nie, wręcz prze­ciw­nie: He­le­na P. do te­go stop­nia ce­ni swo­ją pry­wat­ność, że nie spo­ty­ka się w ogó­le z ni­kim, nie roz­ma­wia na­wet z dzien­ni­ka­rza­mi.

Ja­kiś ta­ki dziw­ny upór wy­rósł we mnie w tym mo­men­cie i po­sta­no­wi­łam do­stać się do niej za wszel­ką ce­nę. Nie, nie wal­czy­łam z re­cep­cją ani z ochro­ną – ot, zwy­czaj­nie: za­cza­iłam się przy wyj­ściu dla ak­to­rów. A po­nie­waż cier­pli­wość za­wsze by­wa na­gra­dza­na, po pew­nym cza­sie w drzwiach po­ja­wił się cel mo­jej ope­ra­cji, odzia­ny w czar­ny trencz z po­sta­wio­nym koł­nie­rzem i ciem­ne oku­la­ry.

– Pa­ni He­le­no… – ode­zwa­łam się nie­śmia­ło, bo rze­czy­wi­ście po­czu­łam w jej obec­no­ści spo­re onie­śmie­le­nie.

Ak­tor­ka za­trzy­ma­ła się wy­raź­nie nie­chęt­nie. Nie od­po­wie­dzia­ła, co jesz­cze bar­dziej zbi­ło mnie z pan­ta­ły­ku. Po­ża­ło­wa­łam, że nie wpa­dło mi do gło­wy, że­by ku­pić kwia­ty. Ale cóż, sko­ro nie ku­pi­łam, mu­sia­łam wy­si­lić się bar­dziej.

– Pa­ni He­le­no… By­ła pa­ni świet­na w tej ro­li, chcia­ła­bym po­dzię­ko­wać za do­sko­na­łe przed­sta­wie­nie, i… – cią­gnę­łam głu­pa­wo, aż w koń­cu utknę­łam.

Spoj­rza­ła na mnie spod wiel­kich oku­la­rów, jak­by nie­co zdzi­wio­na.

– Nie ma cze­go. Ta­ka so­bie, ko­mer­cyj­na rzecz – od­par­ła zmę­czo­nym, czy mo­że znu­dzo­nym gło­sem.

– Bo ja… szcze­rze mó­wiąc, chcia­łam po­wie­dzieć, że bar­dzo się cie­szę, że pa­ni ży­je – wy­pa­li­łam. – To zna­czy… że po­gło­ska o pa­ni śmier­ci oka­za­ła się nie­praw­dzi­wa.

W tym mo­men­cie ko­bie­ta po­wo­li zdję­ła oku­la­ry i przyj­rza­ła mi się z uwa­gą.

– Prze­pra­szam, ale nie do­sły­sza­łam na­zwi­ska?

– Nie, to ja prze­pra­szam, że się nie przed­sta­wi­łam – na­pra­wi­łam pręd­ko swo­ją ga­fę, oprócz imie­nia i na­zwi­ska do­da­jąc nie wiem cze­mu, że je­stem pi­sar­ką. Mo­że li­czy­łam na ja­kąś przy­chyl­ność, al­bo ja wiem na co? Krzty­nę za­in­te­re­so­wa­nia?

– Ro­zu­miem – He­le­na uśmiech­nę­ła się pół­gęb­kiem, a mnie zmro­zi­ło.

No prze­cież tam­ta bab­ka z te­atru mó­wi­ła mi, że ona omi­ja sze­ro­kim łu­kiem dzien­ni­ka­rzy! Być mo­że so­bie po­my­śla­ła, że i ja chcę coś o niej na­sma­ro­wać!

– Nie, nie ro­zu­mie pa­ni! Nie dla­te­go tu je­stem, ja po pro­stu… wi­dzia­łam wszyst­kie pa­ni fil­my i wia­do­mość o pa­ni śmier­ci bar­dzo mną wstrzą­snę­ła − kle­pa­łam z szyb­ko­ścią ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go – bar­dzo! A tu rap­tem kil­ka dni te­mu przy­jeż­dżam do Ł. i wi­dzę pla­kat z pa­ni wi­ze­run­kiem. No więc… bar­dzo chcia­łam pa­nią zo­ba­czyć! I to wszyst­ko.

He­le­na wsu­nę­ła rę­ce do kie­sze­ni płasz­cza i uśmiech­nę­ła się nie­co bar­dziej po ludz­ku.

– Aha, czy­li mam do czy­nie­nia ze swo­ją wie­lo­let­nią… ja to się te­raz mó­wi… fan­ką, czy tak?

No i co ja te­raz mia­łam po­wie­dzieć? Ni­g­dy nie by­łam wiel­bi­ciel­ką ta­len­tu tej gwiaz­dy, szcze­rze mó­wiąc, na­wet nie­spe­cjal­nie go u niej do­strze­ga­łam. Oglą­da­łam fil­my z jej udzia­łem, bo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie pol­skich fil­mów wte­dy bez niej po pro­stu nie by­ło. Ob­sa­dza­no ją we wszyst­kich pro­duk­cjach ki­no­wych i wie­lu te­le­wi­zyj­nych. Być mo­że He­le­na P. sa­mą tyl­ko uro­dą przy­cią­ga­ła rze­sze lu­dzi do kin i przed te­le­wi­zo­ry?

– Nie? – zdzi­wi­ła się He­le­na, prze­dłu­ża­ją­cą się ci­szą.

– Nnnie… wiem… By­ła mi pa­ni w ja­kimś sen­sie bar­dzo bli­ska – si­li­łam się na dy­plo­ma­cję. – Pew­nie chcia­łam wy­glą­dać tak jak pa­ni. Tak są­dzę. Ale je­śli cho­dzi o grę, wy­da­je mi się, że dziś jest pa­ni znacz­nie lep­sza.

– Dziś je­stem lep­sza??? – He­le­na ro­ze­śmia­ła się, jak­by roz­ba­wio­na. – Se­rio? Uwa­ża pa­ni, że dziś je­stem lep­sza?

No i masz, ba­łam się, że tym stwier­dze­niem już cał­kiem jej pod­pad­nę, a ją to naj­wy­raź­niej szcze­rze ra­du­je!

– No, tak. Tak uwa­żam.

– Stwier­dzi­ła to pa­ni na pod­sta­wie jed­ne­go spek­ta­klu?

– Tak są­dzę. Ale mam bi­let rów­nież na ju­tro, więc bę­dę mo­gła sko­ry­go­wać swój po­gląd – od­par­łam dość su­cho, bo za­czę­ło mi się wy­da­wać, że bab­ka so­bie ze mnie żar­tu­je.

– Wo­bec te­go – He­le­na cał­kiem nie­ocze­ki­wa­nie po­da­ła mi rę­kę – za­pra­szam na po­ga­węd­kę ju­tro po spek­ta­klu. Do mo­jej gar­de­ro­by.

O ile do­brze pa­mię­tam, nie po­wie­dzia­łam już ani sło­wa. Zo­sta­łam tak po pro­stu, jak sie­ro­ta ja­kaś pod tym te­atrem, a He­le­na od­da­li­ła się spo­koj­nie do tak­sów­ki.

A za­mie­rza­łam zmie­nić plan i jesz­cze dziś wró­cić do do­mu! − wy­dzi­wia­łam pod no­sem. – Zi­den­ty­fi­ko­wa­łam so­bie na wła­sny uży­tek do­mnie­ma­ną de­nat­kę i mia­łam dać te­mu spo­kój. Ale nie! Bo za­wsze, jak już coś za­cznę tro­pić, to kło­dy pod no­gi, ale jak mi się tyl­ko od­wi­dzi, to ahoj, przy­go­do!

••

II

Tropem pewnego niusa

Ho­tel, jak na złość ział pust­ką. Na ko­ry­ta­rzach ży­we­go du­cha, w ka­wiar­ni nie­wiel­ka grup­ka za­gra­nicz­nych, są­dząc z kar­na­cji, go­ści. W ho­lu, za la­dą drze­mał spryt­nie tę­ga­wy re­cep­cjo­ni­sta. Jed­nym sło­wem – nie wy­ty­po­wa­łam ni­ko­go, ko­go mo­gła­bym po­cią­gnąć za ję­zyk. Zre­zy­gno­wa­na uda­łam się do po­ko­ju, choć po dro­dze do ho­te­lu opra­co­wa­łam so­bie w szcze­gó­łach me­to­dę zręcz­ne­go, nie­zau­wa­żal­ne­go dla po­ten­cjal­ne­go roz­mów­cy prze­słu­cha­nia. Ja­każ by­ła mo­ja ra­dość, gdy na­tknę­łam się na ta­ko­we­go, a wła­ści­wie ta­ko­wą, nie gdzie in­dziej, jak u sie­bie wła­śnie! Ko­bie­ta na mój wi­dok wy­pro­sto­wa­ła się jak stru­na i moc­no zmie­sza­ła na twa­rzy.

– Sprzą­ta­łam! – oznaj­mi­ła szyb­ko. – Ni­ko­go nie by­ło, więc chcia­łam tro­chę ogar­nąć.

Ogar­niać zu­peł­nie nie by­ło cze­go, ale mniej­sza z tym. Nie do­cie­ka­łam.

– Oczy­wi­ście, pro­szę się nie krę­po­wać – ze­zwo­li­łam uprzej­mie.

Bab­ka ro­zej­rza­ła się do­oko­ła nie­pew­nie.

– Ale… tu nie ma co ogar­niać.

– No cóż, w isto­cie. Nie zdą­ży­łam się roz­go­ścić, by­łam w te­atrze.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na mnie po­dejrz­li­wie.

– Pa­ni jest tu­tej­sza? – spy­ta­łam, bo od te­go mia­łam prze­cież za­cząć.

– Ale… że… cze­mu?

– Bo tak so­bie po­my­śla­łam, że je­śli pa­ni jest stąd, to mo­że pa­ni ko­goś znać. Mam na my­śli pew­ną ak­tor­kę.

– A, to ow­szem, znam – przy­zna­ła z wy­raź­ną ulgą.

– Ko­go? – tym ra­zem ja po­czu­łam się nie­co zbi­ta z tro­pu.

– No a o ko­go pa­ni się py­ta?

– Cho­dzi mi kon­kret­nie o He­le­nę P.

– Prze­cież mó­wię, że znam. Każ­dy zna.

– No tak, każ­dy, bo to sław­na oso­ba… – wes­tchnę­łam.

– Ale tu, w Ł. każ­dy ją zna. Z wi­dze­nia przy­naj­mniej. Jesz­cze ja­kiś czas te­mu co­dzien­nie mo­gła ją pa­ni spo­tkać ko­ło Te­sco, a jak nie, to w par­ku Jed­ne­go Wiesz­cza al­bo na Zio­ło­wej.

– Ona na­praw­dę… pi­ła?

– Pi­ła? To ma­ło po­wie­dzia­ne. Nie trzeź­wia­ła w ogó­le. By­ły mąż mo­jej sio­stry, opój pierw­sze­go ga­tun­ku, na­le­żał do jej kół­ka. Ale ona od ja­kichś dwóch lat już nie pi­je i ma się cał­kiem do­brze. Ty­le, że ze sta­ry­mi kum­pla­mi wi­du­je się po­dob­no na­dal.

– A ja sły­sza­łam, że umar­ła…

– Ow­szem, by­ła ta­ka plot­ka. Ci jej ko­le­sie zna­leź­li w par­ku zwło­ki ja­kiejś bez­dom­nej, a że He­le­ny wten­czas z ni­mi nie by­ło, ra­zem z nie­boszcz­ką fre­kwen­cja im się zgo­dzi­ła w sam raz. No więc zro­bi­li ra­ban na po­go­to­wiu, na po­li­cji, opła­ka­li i opi­li bar­dzo do­kład­nie zej­ście ko­le­żan­ki, a po pew­nym cza­sie ta zja­wi­ła się, jak­by ni­g­dy nic.

– I co?

– I nic. Wi­dać wia­do­mość o wła­snej śmier­ci tak nią za­trzę­sła, że wy­trzeź­wia­ła na sta­łe.

– Hm… To nie­sa­mo­wi­te. Ale że tak pręd­ko wró­ci­ła do for­my i do za­wo­du?

– Po­dob­no do te­atru chęt­nie ją przy­ję­li, bo li­czy­li na to, że im się pu­bli­ka dźwi­gnie. I się nie prze­li­czy­li. Bo o ile przed­tem cięż­ko im by­ło ze­brać lu­dzi na przed­sta­wie­niu, to po­tem lu­dzie wa­li­li drzwia­mi i okna­mi, że­by ją zo­ba­czyć na wła­sne oczy. Ży­wą i trzeź­wą. I tak zresz­tą chy­ba jest do dziś.

– Ow­szem. Ale ona chy­ba nie lu­bi szu­mu wo­kół swo­jej oso­by?

– A kto by lu­bił ta­ki szum? Pew­nie wie­le by da­ła, że­by lu­dzie za­po­mnie­li to i owo. Ale lu­dzie pa­mię­tli­we są.

– Pa­ni jest po­ko­jo­wą w tym ho­te­lu? – spy­ta­łam, tak­su­jąc wzro­kiem jej zwy­kłą, kwie­ci­stą po­dom­kę.

– Nie − od­par­ła po­nu­ro. – Ja je­stem zwy­czaj­na sprzą­tacz­ka, ale ro­bię za po­ko­jo­wą, bo ona jest cho­ra.

– Dzię­ku­ję pa­ni bar­dzo – wsu­nę­łam jej do kie­sze­ni bank­not o roz­sąd­nym no­mi­na­le.

Sprzą­tacz­ka zaj­rza­ła do kie­sze­ni.

– Ale kie­dy nie ma za co − od­par­ła z nie­ukry­wa­nym za­do­wo­le­niem.

– Pro­szę mi wie­rzyć, że jest!

Sko­ro mia­łam po­skła­dać so­bie ca­łą tę hi­sto­rię do ku­py, mu­sia­łam wie­dzieć, czy po­gło­ski o na­ło­gu al­ko­ho­lo­wym mo­jej bo­ha­ter­ki nie by­ły rów­nie nie­praw­dzi­we jak jej zgon. Bo prze­cież jej kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność w ży­ciu pu­blicz­nym mo­gła być spo­wo­do­wa­na czymś in­nym, na przy­kład po­by­tem za gra­ni­cą. Al­bo de­pre­sją. Al­bo jesz­cze in­nym, cał­kiem przy­zwo­itym czyn­ni­kiem. Ale o tym się ra­czej od sa­mej He­le­ny nie do­wiem…

Ten spek­takl wi­dzia­łam już wie­le ra­zy, w in­nych te­atrach i in­nej ob­sa­dzie. Fakt, nie by­ła to żad­na am­bit­na kla­sy­ka, ale dzi­siaj te­atr, że­by się utrzy­mać, oprócz rze­czy am­bit­nych mu­si dość czę­sto do­sto­so­wy­wać re­per­tu­ar do gu­stów szer­szych mas. Mo­ja pra­ca ma ta­ki cha­rak­ter, że mię­dzy in­ny­mi dzia­ła­nia­mi kul­tu­ral­ny­mi or­ga­ni­zu­ję cza­sem wy­jaz­dy do te­atru dla lo­kal­nej lud­no­ści. I są to wła­śnie spek­ta­kle o po­dob­nym cha­rak­te­rze: ko­niecz­nie śmiesz­ne, ra­czej pi­kant­ne i z ele­men­ta­mi roz­sąd­ne­go ne­gli­żu. Mo­że wczo­raj prze­sa­dzi­łam nie­co pie­jąc pe­any na cześć przed­sta­wie­nia, cho­ciaż He­le­nę P. chwa­li­łam cał­kiem szcze­rze – by­ła naj­lep­szą Ja­nie, ja­ką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. Dla­te­go z wy­jąt­ko­wą przy­jem­no­ścią obej­rza­łam ją dziś po raz ko­lej­ny. I nie śpie­szy­łam się wy­cho­dząc, że­by dać jej czas na prze­bra­nie i po­zby­cie się cha­rak­te­ry­za­cji.

Oka­za­ło się, że He­le­na cze­ka­ła już na mnie sie­dząc w fo­te­lu.

– Wi­tam – po­wie­dzia­ła pierw­sza.

– Do­bry wie­czór – po­ło­ży­łam na ma­leń­kim sto­li­ku pu­deł­ko cze­ko­la­dek.

He­le­na le­d­wo mu­snę­ła je wzro­kiem.

– Na­pi­je się pa­ni cze­goś? − spy­ta­ła. – Sok? Wo­da? A mo­że coś moc­niej­sze­go?

Się­gnę­ła za sie­bie po bu­tel­kę ko­nia­ku.

– Do­bry na wy­ci­sze­nie emo­cji – po­da­ła mi lamp­kę mio­do­we­go pły­nu. – Przy­je­cha­ła pa­ni sa­mo­cho­dem? – uśmiech­nę­ła się na wi­dok mo­jej ewi­dent­nej kon­ster­na­cji.

– Nie, nie – za­prze­czy­łam szyb­ko. – Za­trzy­ma­łam się w ho­te­lu przy są­sied­niej uli­cy.

– Wo­bec te­go w czym pro­blem?

– W ni­czym – upi­łam szyb­ko nie­wiel­ki ły­czek. – Po pro­stu… nie spo­dzie­wa­łam się… ta­kie­go po­czę­stun­ku.

– Niech­że pa­ni sia­da!

He­le­na zi­ry­to­wa­ła się chy­ba mo­ją po­sta­wą, z eks­pre­sji i wy­mo­wy przy­po­mi­na­ją­cą egip­ską mu­mię. A ja na­praw­dę nie mia­łam po­ję­cia, co po­wie­dzieć. Z re­gu­ły nie za­po­mi­nam ję­zy­ka w gę­bie, na­wet w naj­bar­dziej eks­tre­mal­nych sy­tu­acjach, ale ta ko­bie­ta chwi­la­mi przy­pra­wia­ła mnie o kom­plet­ną nie­mo­tę. Wy­obra­ża­łam so­bie, że to ona za­cznie roz­mo­wę, ale naj­wy­raź­niej cze­ka­ła z tym na mnie. – Mo­że fak­tycz­nie, przy­da mi się łyk al­ko­ho­lu – po­my­śla­łam i wy­chy­li­łam ko­niak do dna.

– Na­praw­dę, jest pa­ni świet­na w tej ro­li – za­czę­łam szyb­ko, że­by nie mieć cza­su na za­sta­no­wie­nie, czy to, co mó­wię, brzmi głu­pio czy nie. – Uwa­żam, że ni­g­dy do­tąd nikt nie za­grał Ja­nie tak jak pa­ni. Tak przej­mu­ją­co wia­ry­god­nie.

– Jest pa­ni mi­ło­śnicz­ką te­atru? – He­le­na spoj­rza­ła na mnie z uwa­gą.

– Tak. Te­atru w ogó­le. W każ­dej for­mie, że tak po­wiem…

– I na­praw­dę uwa­ża pa­ni, że je­stem dzi­siaj lep­sza… od… Od sie­bie sprzed lat?

– Ow­szem. Cho­ciaż ni­g­dy przed­tem nie wi­dzia­łam pa­ni na sce­nie. Mo­że po pro­stu ży­wa pu­bli­ka le­piej pa­ni od­po­wia­da niż ka­me­ra?

– Mo­że. Ja nie…. Ja daw­no nie gra­łam w fil­mie. Ale być mo­że ma pa­ni ra­cję. O czym pa­ni pi­sze?

– Te­raz? – prze­lę­kłam się tro­chę. – Te­raz aku­rat ni­cze­go nie pi­szę. Ta­ki czas, że bar­dzo po­chła­nia­ją mnie obo­wiąz­ki za­wo­do­we. A tak w ogó­le pi­szę o ko­bie­tach, dla ko­biet. Ku po­krze­pie­niu serc i dusz, z ta­kim głów­nym prze­sła­niem, że wszyst­ko się mo­że zda­rzyć, je­śli się te­go na­praw­dę bar­dzo pra­gnie.

– Aha… Co zna­czy: obo­wiąz­ki za­wo­do­we? Ro­bi pa­ni coś jesz­cze, po­za pi­sa­niem?

– Ow­szem. Pra­cu­ję w do­mu kul­tu­ry. Głów­nie z mło­dzie­żą i dzieć­mi. Lu­bię dzie­ci.

– Dzie­ci… – He­le­na od­wró­ci­ła się do mnie ty­łem. – Ja… nie mam… dzie­ci.

Prze­stra­szy­łam się, że nie­chcą­cy po­ru­szy­łam ja­kąś jej czu­łą stru­nę.

– Prze­pra­szam…

– Nie, nic się nie sta­ło.

– Jest pa­ni do­brą ak­tor­ką i pięk­ną ko­bie­tą. Mo­im zda­niem wie­le jesz­cze przed pa­nią. I w ży­ciu za­wo­do­wym i… w ogó­le.

Głu­pia! Głu­pia, dur­na ba­bo! – sklę­łam się na­tych­miast w my­śli. – Cóż to za ba­na­ły? Pa­te­tycz­ne, głu­pie i nie­po­trzeb­ne?

– Nie. Nie są­dzę. I dla­te­go mu­si mi wy­star­czyć to, co mam. Ale wła­ści­wie to ja na­dal nie wiem, dla­cze­go chcia­ła się pa­ni ze mną wi­dzieć? – He­le­na od­wró­ci­ła się wol­no w mo­ją stro­nę.

– Jak już wczo­raj wspo­mnia­łam, bar­dzo mną wstrzą­snął ar­ty­kuł o pa­ni śmier­ci. Kil­ka dni te­mu do­wie­dzia­łam się, że z kimś pa­nią po­my­lo­no, więc przy­je­cha­łam, chcąc pa­nią zo­ba­czyć na wła­sne oczy.

– Wspo­mnia­ła pa­ni rów­nież, że nie­spe­cjal­nie pa­ni za mną prze­pa­da­ła.

– Ta­aak… – w tym mo­men­cie po­sta­wi­łam na szcze­rość i na „raz ko­zie śmierć”. – Ale na­praw­dę, ja­koś tak… by­łam z pa­nią zży­ta przez bli­sko de­ka­dę. Póź­niej pa­ni zni­kła na ja­kiś czas, póź­niej pa­ni umar­ła, te­raz oka­za­ło się, że to po­mył­ka… Sa­ma nie wiem. Nie da­wa­ło mi to spo­ko­ju.

– Czy wo­bec te­go do­brze ro­zu­miem, że przy­wio­dła tu pa­nią zwy­kła cie­ka­wość?

– Nie! A w każ­dym ra­zie nie ta­ka, ja­ką ma pa­ni na my­śli. To coś w ro­dza­ju fa­scy­na­cji ta­jem­ni­cą, chęć po­zna­nia nie­ba­nal­nej, a mo­że na­wet mrocz­nej za­gad­ki, to tro­chę jak… po­szu­ki­wa­nie skar­bu. Chy­ba. Ale na pew­no nie ja­ko ma­te­riał na książ­kę.

– A gdy­by mo­ja hi­sto­ria na­praw­dę oka­za­ła się wy­jąt­ko­wo fa­scy­nu­ją­ca? Nie chcia­ła­by jej pa­ni opi­sać?

– Ja­sne, że bym chcia­ła. Ale, jak już wspo­mnia­łam, nie po to tu przy­szłam. I nie za­mie­rzam w ten spo­sób wy­ko­rzy­stać mo­jej wi­zy­ty.

He­le­na ro­ze­śmia­ła się peł­ną pier­sią. Śmia­ła się bar­dzo dłu­go i bar­dzo szcze­rze.

– Świet­nie! Na­praw­dę, pro­szę pa­ni. To do­sko­na­le! Wy­śmie­ni­cie! – po­wie­dzia­ła wresz­cie.

I zno­wu spra­wi­ła, że utknę­łam na amen, ale te­raz zro­zu­mia­łam, na czym po­le­ga­ła ta jej wła­ści­wość: po pro­stu w pew­nych mo­men­tach nie po­tra­fi­łam wy­czuć, czy iro­ni­zu­je, czy mó­wi se­rio. I czy w ogó­le mó­wi se­rio, czy tyl­ko iro­ni­zu­je. W chwi­lach po­dob­nych wąt­pli­wo­ści tra­ci­łam wą­tek, pew­nie dla zy­ska­nia cza­su do na­my­słu.

– A sko­ro tak – tym ra­zem He­le­na pod­trzy­ma­ła roz­mo­wę – w na­gro­dę i do­wód uzna­nia coś pa­ni po­wiem: otóż nie po­my­lo­no mnie z ni­kim. To mnie po­cho­wa­no. To był mój po­grzeb! – do­da­ła gło­śniej, my­śląc, że nie do­tar­ło do mnie, co mó­wi.

I mia­ła ra­cję, bo nie do­tar­ło.

– Czy­li… Jak to? Zmar­twych­wsta­ła pa­ni czy co?

– Nie. Spra­wa by­ła o wie­le mniej ro­man­tycz­na. Po pro­stu: po­grze­ba­no mnie żyw­cem.

Pa­trzy­łam na He­le­nę i pa­trzy­łam… I pa­trzy­łam. Zda­wa­ło mi się, że pa­trzę już tak ca­łą wiecz­ność, a wszyst­ko do­oko­ła za­trzy­ma­ło się w bez­ru­chu, cze­ka­jąc, aż się ock­nę z te­go pa­trze­nia.

– Ja nie żar­tu­ję. Tu na­praw­dę nie ma z cze­go żar­to­wać: by­ło stwier­dze­nie zgo­nu, był po­grzeb, był po­chó­wek.

– O mój Bo­że mi­ło­sier­ny! – wy­do­sta­ło się ja­ko pierw­sze z mo­jej krta­ni.

– Tak, to jest naj­wła­ściw­szy ko­men­tarz.

– Ale… prze­cież pa­ni ży­je!

– Ja nie twier­dzę, że nie ży­ję.

– To zna­czy… jest pa­ni tu­taj! – po­pra­wi­łam się, od­zy­sku­jąc po­wo­li zdol­ność lo­gicz­ne­go my­śle­nia.

– Mia­łam… jak­by to na­zwać? Szczę­ście? Tak. Nie­wąt­pli­wie szczę­ściem jest unik­nię­cie strasz­li­wej śmier­ci, z gło­du i pra­gnie­nia, ko­na­jąc ty­go­dnia­mi w ciem­nym, zim­nym gro­bow­cu.

W tej chwi­li po ca­łym cie­le prze­szedł mi gwał­tow­ny dreszcz. He­le­na nie żar­to­wa­ła. Nie mo­gła być aż tak do­brą ak­tor­ką. W każ­dym ra­zie z pew­no­ścią ina­czej wy­my­śli­ła­by so­bie ode­gra­nie emo­cji: nie sta­ła­by te­raz sta­ła opar­ta o ścia­nę, bia­ła jak kre­da, a po jej twa­rzy nie spły­wał­by gru­by­mi kro­pla­mi pot. Te­go nie da się za­grać bez po­mo­cy cha­rak­te­ry­za­cji.

Po­my­śla­łam, że mo­że po­win­nam już iść… Unio­słam się ci­cho z fo­te­la i zro­bi­łam pa­rę kro­ków w kie­run­ku drzwi.

– Nie jest pa­ni cie­ka­wa, co by­ło da­lej? – He­le­na spoj­rza­ła na mnie spod przy­mknię­tych po­wiek.

– Je­stem, na­wet bar­dzo. Ale po­my­śla­łam, że to pew­nie dla pa­ni… zbyt trud­ne prze­ży­cie, by o nim mó­wić.

– Ni­g­dy do­tąd ni­ko­mu o tym nie opo­wia­da­łam, choć wie­lu bar­dzo by chcia­ło. Ma pa­ni ra­cję: to zbyt trud­ne.

Spoj­rza­łam na nią py­ta­ją­co, bo a nuż te­raz ze­chce wszyst­ko z sie­bie wy­rzu­cić? He­le­na jed­nak zro­bi­ła tyl­ko krok w mo­ją stro­nę i po­da­ła mi rę­kę.

– Pój­dę już – oznaj­mi­łam, gdyż tak od­czy­ta­łam jej gest.

I po­szłam.

••

III

Jej historia w moich rękach

Przez ca­ły po­nie­dzia­łek nie by­łam w sta­nie ze­brać my­śli, ani pry­wat­nych w do­mu, ani służ­bo­wych w pra­cy. Tym­cza­sem nie mo­głam na­wet zdać re­la­cji ze swo­je­go po­by­tu w Ł. dwóm oso­bom, któ­re te­go naj­wy­raź­niej ocze­ki­wa­ły: mo­je­mu Fa­ce­to­wi i mo­jej dro­giej E. To­też i tu, i tam po­pro­si­łam o chwi­lę na od­dech. Chwi­la ta prze­dłu­ża­ła się ewi­dent­nie, a mnie co­raz bar­dziej blo­ko­wa­ło. W su­mie trwa­ła ta chwi­la już trze­ci dzień. Mo­że do­szła­bym do sie­bie szyb­ciej, gdy­by nie fakt, że w ślad za tą upior­ną hi­sto­rią po­ja­wi­ły się upior­ne sny, wszyst­kie o iden­tycz­nym wąt­ku prze­wod­nim: oży­wa­ją­cych nie­bosz­czy­ków. Wi­docz­nie mój umysł nie mógł się upo­rać z tym, co po­wie­dzia­ła mi He­le­na, ni za dnia, ni w no­cy. Nie wiem, jak dłu­go by­ła w tym gro­bie, ale nie je­stem w sta­nie so­bie wy­obra­zić, jak moż­na prze­żyć coś ta­kie­go i w naj­lep­szym ra­zie nie osza­leć. Nor­mal­nie, nie wiem.

Nie po­tra­fi­łam na­wet usys­te­ma­ty­zo­wać swo­ich my­śli i uczuć, nie wie­dzia­łam za­tem, czy aż tak głę­bo­ko prze­ży­wam to wszyst­ko, bo współ­czu­ję He­le­nie, czy sta­wia­jąc się cią­gle na jej miej­scu uża­lam się sa­ma nad so­bą. Bo­że mój! Te­raz wiem, ja­kie my­śli tra­pi­ły E. po spę­dzo­nej prze­ze mnie no­cy w „na­wie­dzo­nym” do­mu czy po opusz­cze­niu się do sta­rej stud­ni w po­szu­ki­wa­niu tu­ne­lu cza­so­we­go. Za­zwy­czaj jej lę­ki i oba­wy śmie­szy­ły mnie lub iry­to­wa­ły, bo mo­ja wro­dzo­na skłon­ność do zja­wisk „nie z tej zie­mi” by­ła po­za gra­ni­cą jej poj­mo­wa­nia. Po­za mo­ją zaś by­ło zde­cy­do­wa­nie po­grze­ba­nie żyw­cem, a zwłasz­cza mo­ment prze­bu­dze­nia, bez świa­do­mo­ści miej­sca, cza­su, przy­czy­ny, a póź­niej wraz z od­zy­ski­wa­niem ja­sno­ści umy­słu to bez­na­dziej­ne prze­ra­że­nie… Tak! Świa­do­mość i wo­la, na tym po­le­ga róż­ni­ca. Bo o ile ja ini­cjo­wa­łam swo­je eska­pa­dy z wła­snej wo­li, ze świa­do­mo­ścią, że w każ­dej chwi­li mo­gę to prze­rwać − o ty­le z He­le­ną by­ło wręcz prze­ciw­nie. Brrr, zgro­za… O tak, ta­ki wstrząs mógł być bar­dzo sku­tecz­ną te­ra­pią an­ty­al­ko­ho­lo­wą! Tyl­ko że prze­cież tak zwa­ni „trzeź­wi al­ko­ho­li­cy” nie ty­ka­ją al­ko­ho­lu w żad­nej po­sta­ci, a ona… no wła­śnie, nie zwró­ci­łam uwa­gi, czy ona wy­pi­ła swo­ją lamp­kę ko­nia­ku, czy nie?

No i wła­śnie. Im da­lej w las, tym mniej grzy­bów. W mia­rę za­da­wa­nia so­bie ko­lej­nych py­tań na­tych­miast mno­ży­ły się na­stęp­ne i tak w kół­ko. Dla­te­go od po­wro­tu z Ł. cho­dzi­łam za­my­ślo­na, chmur­na i nie­wy­klu­czo­ne, że na­wet opry­skli­wa i nie­przy­jem­na. Wresz­cie, po­wo­do­wa­na wy­rzu­ta­mi su­mie­nia, do­rwa­łam na­za­jutrz w pra­cy mo­ją przy­ja­ciół­kę

– Po­słu­chaj E., po­wiem ci. Wszyst­ko ci po­wiem, bo mi cię żal, że mu­sisz mnie zno­sić.

Usia­dły­śmy w ko­ry­ta­rzu pod fi­lo­den­dro­nem i tam z grub­sza na­szki­co­wa­łam jej spra­wę.

– Wiesz, mu­szę wresz­cie prze­stać o tym my­śleć, bo i tak ni­cze­go wię­cej się nie do­wiem – wes­tchnę­łam na ko­niec.

E. sie­dzia­ła na­prze­ciw mnie w mil­cze­niu i jak zwy­kle w po­dob­nych oko­licz­no­ściach przez ja­kiś czas tra­wi­ła usły­sza­ne ode mnie re­we­la­cje.

– I co da­lej? – spy­ta­ła w koń­cu.

– Nic wła­śnie, prze­cież ci mó­wię. Nie mo­gę się już da­lej tym zaj­mo­wać, bo bab­ka so­bie nie ży­czy.

– I nie bę­dziesz? – zdzi­wi­ła się E.

– Nie bę­dę. To zbyt oso­bi­ste, że­bym mia­ła brać to gwał­tem. Na­wet źle się o tym ga­da, a mu­szę się jesz­cze ja­koś ze­brać na roz­mo­wę z mo­im Fa­ce­tem.

– Jesz­cze mu nie mó­wi­łaś?!

– Nie, to­bie mó­wię pierw­szej, bo ty mi nie ślu­bo­wa­łaś, że wy­trzy­masz ze mną do koń­ca ży­cia.

– Je­steś? – wrza­snę­łam, za­trza­sku­jąc jed­no­cze­śnie za so­bą drzwi.

W dro­dze do do­mu uło­ży­łam so­bie po­bież­nie (po­bież­nie, gdyż da­le­ko nie mia­łam), co i ile po­wiem mo­je­mu Fa­ce­to­wi, bo chcia­łam mieć to z gło­wy. Z grub­sza, bo jak znam ży­cie i Fa­ce­ta, jesz­cze przez ja­kiś mie­siąc bę­dzie mę­ko­lił o róż­ne szcze­gó­ły. Ana­li­tycz­ny umysł. I ści­sły…

– Ej­że, co się nie od­zy…. – urwa­łam w pół sło­wa i sta­nę­łam jak muł ja­kiś w pro­gu.

Bo oto, w mo­im wła­snym do­mu… W mo­im wła­snym sa­lo­nie… Z mo­im wła­snym Fa­ce­tem… sie­dzia­ła so­bie na so­fie po­pi­ja­jąc kaw­kę… He­le­na P.!!

– Prze­pra­szam, że tak bez za­po­wie­dzi − unio­sła się z so­fy na mój wi­dok – ale je­dy­ne, czym dys­po­no­wa­łam, to pa­ni ad­res. Te­le­fo­nu nie uda­ło mi się zdo­być.

– A…le… ja…ak… e – prze­rzu­ca­łam zdu­mio­ne spoj­rze­nie z He­le­ny na Fa­ce­ta i od­wrot­nie.

– Oczy­wi­ście, mo­że mnie pa­ni wy­pro­sić. Zro­zu­miem – prze­rwa­ła mi, a ra­czej we­szła mię­dzy mo­no­sy­la­by.

– Zo­sta­wiam was sa­me. Nie masz nic prze­ciw­ko, ko­cha­nie? – spy­tał mój Fa­cet gład­ko oraz peł­ny­mi zda­nia­mi.

– Yy­yłł yy − od­par­łam.

– Mo­ja żo­na za­zwy­czaj po­tra­fi mó­wić po ludz­ku. I nie­wy­klu­czo­ne, że ta zdol­ność za­raz jej wró­ci – wy­ja­śnił Fa­cet go­ścio­wi, po czym wy­szedł.

Wol­no usia­dłam w fo­te­lu na­prze­ciw­ko, z to­reb­ką na ra­mie­niu i sia­ta­mi za­ku­pów w obu rę­kach. Fa­cet wró­cił jesz­cze na mo­ment i nie­mal prze­mo­cą za­brał mi to wszyst­ko.

– Ojej, prze­pra­szam, ale nie spo­dzie­wa­łam się pa­ni – ode­tka­ło mnie wresz­cie. – Ma­ło te­go, pew­nie wszyst­kie­go in­ne­go spo­dzie­wa­ła­bym się bar­dziej…

– Wie­rzę.

– Wo­bec te­go pro­szę mi tak­że uwie­rzyć, że w pi­śmie je­stem bie­glej­sza niż w mo­wie – po­wie­dzia­łam, bo He­le­na do tej po­ry sły­sza­ła z mo­ich ust głów­nie głu­po­ty oraz beł­ko­tli­we dźwię­ki.

– Tak, wiem. Dla­te­go tu zresz­tą je­stem.

– To zna­czy? − na ra­zie ni­jak nie mo­głam od­gad­nąć ce­lu jej wi­zy­ty.

Tym ra­zem He­le­na dość dłu­go zbie­ra­ła się w so­bie, co ja­kiś czas zmie­nia­jąc po­zy­cję. Wresz­cie się­gnę­ła do tor­by i wy­ję­ła z niej gru­by plik zbin­do­wa­nych kar­tek. Wy­glą­da­ło mi to na sce­na­riusz.

– Mam coś dla pa­ni prze­ro­bić? Sce­na­riusz ja­kiś? – spy­ta­łam.

– Nie. To są mo­je pry­wat­ne za­pi­ski. Jak pa­ni wie, dość wie­le ostat­nio prze­szłam. Tak wie­le, że nie obe­szło się bez te­ra­peu­ty. To on po­le­cił mi spi­sa­nie mo­ich prze­żyć, w ra­mach te­ra­pii.

Znów mnie za­tka­ło.

– Po­my­śla­łam so­bie, że mo­że to być nie­zły ma­te­riał na książ­kę. Ta­ki… thril­ler oby­cza­jo­wy. − He­le­na uśmiech­nę­ła się lek­ko.

– Ale prze­cież… Pa­ni do tej po­ry nie chcia­ła z ni­kim o tym roz­ma­wiać! A te­raz chce pa­ni swo­je prze­ży­cia ob­wie­ścić ca­łe­mu świa­tu?

– Wła­śnie – He­le­na znów zmie­ni­ła po­zy­cję. – I chcę, i nie chcę. Ale po pa­ni wi­zy­cie po­my­śla­łam so­bie tak: mo­że gdy­bym prze­czy­ta­ła to wszyst­ko w wer­sji sfa­bu­la­ry­zo­wa­nej, uję­te z pew­ne­go dy­stan­su, gdy­by pa­ni po­tra­fi­ła wy­łu­skać z te­go ele­men­ty za­baw­ne al­bo spra­wić, że ta­ki­mi się sta­ną, mo­że to by mi się po­zwo­li­ło uwol­nić od cię­ża­ru wspo­mnień? A przy­naj­mniej spoj­rzeć na wszyst­ko z in­nej per­spek­ty­wy?

– Ele­men­ty… za­baw­ne? – spoj­rza­łam na nią w osłu­pie­niu.

– Tak jest. My­ślę, że pa­ni po­tra­fi do­strzec ko­mizm w sy­tu­acjach, w któ­rych in­ni go nie do­strze­ga­ją.

– Czar­ny hu­mor?

– Do­kład­nie.

I tu w za­sa­dzie koń­czy się ca­ły wstęp. Oczy­wi­ście, mo­gła­bym jesz­cze pi­sać o swo­ich wa­ha­niach, wąt­pli­wo­ściach i opo­rach. Ale kto do­czy­tał do te­go miej­sca, sam się do­my­śli, jak bar­dzo zma­ga­łam się sa­ma ze so­bą.

Do­dam jesz­cze, że gdy już po­wzię­łam de­cy­zję, do­sta­łam od He­le­ny cał­ko­wi­cie wol­ną rę­kę: mo­gę pi­sać jak ze­chcę, uwy­pu­klać bądź mar­gi­na­li­zo­wać do­wol­ne wąt­ki, wpro­wa­dzać wła­sne opi­sy miejsc i po­sta­ci (rę­ko­pis ich nie za­wie­ra), a tak­że ko­men­to­wać we­dle wła­sne­go uzna­nia. Ale, rzecz ja­sna, po­win­nam po­zmie­niać bo­ha­te­rom imio­na i za­ka­mu­flo­wać na­zwy miej­sco­wo­ści. Ca­łość za­ży­czy­ła so­bie prze­czy­tać do­pie­ro w for­mie wy­da­nej po­wie­ści.

••

IV

Nazywam się Helena

Je­stem… Nie tak. Na­zy­wam się He­le­na. He­le­na P., i nic te­go nie zmie­ni. Czy zda­je­cie so­bie spra­wę z te­go, jak to jest na­ro­dzić się na no­wo? I − jak ten go­ły no­wo­ro­dek, nie­wy­po­sa­żo­ny w nic po­za du­szą i cia­łem − cze­kać na roz­wój wy­da­rzeń? Na ja­kieś imię, na­zwi­sko, na tych, któ­rych twa­rze uj­rzy się ja­ko pierw­sze, by na­zwać ich w przy­szło­ści swo­imi naj­bliż­szy­mi? Na ja­kieś lo­kum: bo­ga­ty dom lub ob­skur­ną klit­kę, zgod­nie z od­gór­nie usta­lo­nym sta­tu­sem ma­te­rial­nym i spo­łecz­nym? Nie. Nie zda­je­cie so­bie spra­wy, bo w chwi­li ta­kiej jak ta by­li­ście ni­cze­go nie­świa­do­my­mi, ośli­zły­mi po­czwar­ka­mi. Wra­sta­li­ście w swo­je oto­cze­nie po­wo­li, czer­piąc peł­ny­mi gar­ścia­mi ze wszyst­kie­go, co zo­sta­ło wam da­ne. Kształ­to­wa­li­ście swo­je „ja”, wspie­ra­ni przez rze­szę lu­dzi: ro­dzi­nę, ró­wie­śni­ków, szko­łę, co­raz szer­sze krę­gi zna­jo­mych i przy­ja­ciół.