Wszystkie sekrety lady Darent - Nicola Cornick - ebook

Wszystkie sekrety lady Darent ebook

Nicola Cornick

4,2

Opis

Tess Darent, kobieta o reputacji uwodzicielki, pochowała niedawno czwartego męża. Nie ma pieniędzy, jej posiadłość podupada, w dodatku jest szantażowana. Jedynym wyjściem z sytuacji jest kolejny ślub. Tess prosi o pomoc wicehrabiego Rothbury, przyjaciela rodziny, ale nie wyjawia mu całej prawdy. Rothbury przyjmuje propozycję małżeńską. Nie wie jednak, że to dopiero początek kłopotów pięknej Tess...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (40 ocen)
19
12
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nicola Cornick

Wszystkie sekrety lady Darent

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Covent Garden: „Zręczne podstępy mamią pewnego hulakę”.

Wyjątek z Harrisa spisu dam z Covent Garden

Londyn, październik 1816 roku

Tego wieczoru szczęście opuściło Tess Darent.

Już wcześniej zdawała sobie sprawę z tego, że jest niczym tropiona zwierzyna. Dziś towarzyszyło jej wrażenie, że ten człowiek podąża za nią krok w krok. Instynkt podpowiadał jej, że wpadnie w jego sidła.

– Szybciej! – ponagliła panią Tong, właścicielkę domu uciech Świątynia Wenus, która drżącymi rękami podała jej suknię.

Tess omal nie wyrwała jej z dłoni wyraźnie przestraszonej pani Tong, po czym błyskawicznie włożyła pożyczoną suknię przez głowę. Dotyk pachnącego lawendą jedwabiu podziałał na jej zmysły. Nie spodziewała się, że w garderobie pani Tong może znaleźć się gustowny strój. Całe szczęście, pomyślała, bo nie chciała zostać zaaresztowana w jednej z przesadnie wydekoltowanych tandetnych sukni noszonych przez podopieczne pani Tong. Zależało jej na utrzymaniu pewnego poziomu, mimo że ukrywała się przed wymiarem sprawiedliwości.

Warstwa pudru i szminki nie ukryła bladości twarzy coraz bardziej zdenerwowanej rajfurki. Dobiegające z korytarza odgłosy stopniowo się nasilały. Ktoś wydawał rozkazy, słychać było tupot ciężkich butów, a także odgłos roztrzaskiwania się na marmurowej posadzce posągów, które podkreślały charakter przybytku pani Tong.

– Dragoni – powiedziała cicho rajfurka. – Przeszukują dom. Jeśli znajdą panią tutaj…

– Nie znajdą – ucięła Tess.

Obróciła się i uniosła gęste złocistorude włosy, żeby pani Tong mogła zasznurować suknię. Na próżno starała się zachować zimną krew, świadoma, że prześladowca depcze jej po piętach. Poza tym udzielił się jej strach burdelmamy, która drżącymi palcami próbowała jak najszybciej wykonać swoje zadanie.

– A nawet jeśli odkryją moją obecność, to co z tego – dodała, siląc się na lekceważący ton, aby ukryć chwytający za gardło strach. – Cieszę się tak złą reputacją, że nikogo nie zdziwi moja obecność w domu uciech.

– A papiery? – spytała drżącym głosem pani Tong.

– Ukryte. – Tess poklepała torebkę z materiału w kolorze lawendy, pasującą do barwy sukni. – Proszę się nie obawiać, nikt nie będzie pani podejrzewał, skoro uchodzi pani za chciwą burdelmamę.

– Co za wdzięczność! Czasami zadaję sobie pytanie, dlaczego pani pomagam.

– To proste. Spłaca pani dług wdzięczności, który u mnie pani zaciągnęła – podkreśliła Tess. Dzięki swoim wysiłkom kilka miesięcy wcześniej doprowadziła do zwolnienia z więzienia syna pani Tong, aresztowanego podczas manifestacji.

– Wcale nie podobają mi się radykałowie[1] – powiedziała zrzędliwie pani Tong i mocno ściągnęła sznurówki sukni, jakby dawała upust złości.

Tess aż zatchnęło.

– Suknia jest za duża – powiedziała, gdy złapała oddech

– Dlatego trzeba ją mocno ściągnąć – wyjaśniła pani Tong i jeszcze raz zdecydowanym ruchem pociągnęła za sznurówki.

Po chwili rzuciła Tess dopasowany kolorystycznie szal wykończony pawimi piórami, po czym przyłożyła palec do ust, podeszła na palcach do drzwi i nieznacznie je uchyliła.

Tess uniosła brwi. Pani Tong pokręciła głową, cicho zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku.

– Rozleźli się po wszystkich kątach, tak że od razu by panią zobaczyli – orzekła i dodała: – Musi się pani ukryć.

– To na nic. Prędzej czy później przeszukają cały dom – zauważyła Tess.

Strach ogarnął ją ze zdwojoną siłą. Dobrze wiedziała, że gdyby wpadła w ich łapy, mając przy sobie rysunki, doszłoby do katastrofy. Nie dość, że znalazłaby się w więzieniu, to wszystko, na rzecz czego pracowała, byłoby stracone.

– Potrzebuję trochę czasu – powiedziała. – Pani Tong, żołnierze są w domu uciech. Trzeba to wykorzystać i odwrócić ich uwagę.

Z kieszeni żakietu od kostiumu jeździeckiego, w którym przyszła do Świątyni Wenus, wyciągnęła nieduży srebrny pistolet, wcisnęła go do torebki i mocno ściągnęła troczki. Wsunęła stopy w śliczne lawendowe pantofelki i skrzywiła się, bo okazały się za małe. Cisnęły ją i była przekonana, że zanim dotrze do domu, powstaną bąble.

– Uwagi kapitana nie da się odwrócić – stwierdziła pani Tong. – Kobiety go nie interesują.

– Niech mu pani podeśle jednego z chłopców.

– Chłopcy też go nie pociągają. Podobno to skutek rany odniesionej na wojnie. Niestety, w jego ołówku nie ma grafitu, a między nami mówiąc, to cenny ołówek.

– Biedak. Naprawdę poświęcił się dla ojczyzny. Zazwyczaj gdy zawodzi zew zmysłów, przemawiają pieniądze. Niech pani złoży mu propozycję, której nie będzie umiał odrzucić – doradziła Tess, która chciała za wszelką cenę umknąć z rysunkami.

Odgłosy towarzyszące przeprowadzającym rewizję żołnierzom rozlegały się coraz bliżej. Trzaskanie drzwiami dowodziło, że przeszukują pokój za pokojem, wykazując przy tym mniej delikatności niż słoń w składzie porcelany. Słychać było krzyki przestraszonych podopiecznych pani Tong i podniesione, zirytowane męskie głosy. Mnóstwo grzechów i grzeszków wyjdzie na jaw dziś wieczorem, pomyślała Tess. Najazd dragonów na przybytek pani Tong nie pozostanie bez echa. W porannych wydaniach gazet szukających sensacji znajdą się relacje opisujące to wydarzenie ze wszystkimi smakowitymi szczegółami.

– Czas na szybki odwrót – uznała i podeszła do okna. – Ile metrów dzieli mnie od ulicy?

– Nie da rady pani zejść – odparła pani Tong, zdumiona, że Tess przyszedł do głowy tak ryzykowny pomysł.

– Czemu nie? Przecież jest balkon, prawda? Nie mogę pozwolić, żeby mnie obszukali i znaleźli rysunki.

Niewiele myśląc, chwyciła prześcieradło z łóżka i zaczęła z niego skręcać zaimprowizowaną linę.

– To moja najlepsza pościel! – zaprotestowała pani Tong.

– Niech pani zapisze na mój rachunek – odparła Tess. – Zapomniałam o czymś?

Pani Tong przecząco pokręciła głową, a w jej oczach pojawił się błysk uznania.

– Pani jest odważna, nie ma dwóch zdań – pochwaliła. – Może wsparłaby mnie pani w prowadzeniu Świątyni Wenus?

Tess pomyślała, że jedynie katastrofalna sytuacja życiowa mogłaby ją zmusić do szukania zarobku w zawiadywaniu burdelem.

– Proszę zapomnieć o tym pomyśle, pani Tong. Nie interesują mnie męsko-damskie powiązania, a intymne tym bardziej , nawet za darmo – oznajmiła i dodała: – Dziękuję za pomoc.

Odciągnęła zasłony i otworzyła drzwi prowadzące na ozdobny kamienny balkon z rzeźbioną balustradą. Obwiązała prześcieradłem jeden ze słupków i mocno pociągnęła. Materiał wytrzymał, ale nie sposób było powiedzieć, czy nie pęknie pod ciężarem jej ciała. Nie miała jednak wyboru, musiała zaryzykować. Trzymając w jednej dłoni pantofelki i torebkę z cenną zawartością, przesadziła balustradę i po zaimprowizowanej linie zaczęła się zsuwać na ulicę. Szeroka spódnica nabrała powietrza i przybrała kształt dzwonu.

Do chodnika brakowało ponad metr, gdy lina się skończyła. Tess zawisła na jej końcu, kołysząc się na jesiennym wietrze. Widziała przechyloną przez balustradę panią Tong, która wciąż biadała nad zniszczoną pościelą. Tess zastanawiała się, czy wspiąć się z powrotem, czy zaryzykować skok, gdy nagle znalazła się niżej, słysząc, jak skręcone prześcieradło zaczyna się rozdzierać. Koronki sukni wrzynały jej się boleśnie w plecy. Zdezorientowana i przestraszona, niespodziewanie poczuła, że ktoś wyjął jej z ręki torebkę i pantofelki, a chwilę później ujął ją wpół i postawił na ziemi.

– To był wspaniały widok – rozległ się męski głos. – Mógłbym długo się pani przypatrywać, ale uznałem, że doceni pani pomoc.

Dałam się złapać, pomyślała spanikowana Tess. Zaraz jednak nakazała sobie w duchu: zachowaj spokój, do niczego się nie przyznawaj. Usiłowała wyrównać oddech, ale świadomość, że ten mężczyzna najwyraźniej na nią czekał, a ona nie mogła mu uciec, niemal ją sparaliżowała. Nie miała pojęcia, kto to jest.

Lampy gazowe na placu były wygaszone, okiennice domu uciech znowu zostały zamknięte i tylko przez szpary sączyło się złotawe światło, które jednak nie wystarczyło, by ustąpił jesienny mrok. Tess nie zaliczała się do niskich kobiet, przeciwnie, ale nie dorównywała wzrostem mężczyźnie, który musiał mieć dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Wciąż mocno trzymał ją obiema rękami, teraz już nie w talii, lecz za biodra, co wywołało niekontrolowaną reakcję – po ciele Tess przebiegł dreszcz, bynajmniej nie ze strachu. Tymczasem mężczyzna przesunął ją tak, że znaleźli się w wątłym świetle sączącym się przez okiennice jednego z okien. Dopiero tam puścił Tess, odsunął się i elegancko skłonił.

Właśnie w tym momencie puściły zdradliwe sznurówki, które musiały się rozluźnić w trakcie opuszczania się po prześcieradle. Suknia zsunęła się z ramion Tess, zatrzymała na wysokości bioder, po czym opadła, tworząc krąg u jej stóp. Zawstydzona i zarazem zła, Tess została w gorsecie i pantalonach. Mężczyzna zaniósł się śmiechem.

– Doskonała suknia – pochwalił z ironią, gdy zapanował nad śmiechem.

– Trochę zbyt wcześnie na takie uwagi – odparła wyniośle Tess.

Już wiedziała, kim jest mężczyzna. Gdy ochłonęła po nieoczekiwanym spotkaniu i jego skutkach, rozpoznała charakterystyczny głos, niski i melodyjny. Również sposób mówienia różnił się od szczekliwego brytyjskiego akcentu, który słyszała na co dzień. Tylko jeden człowiek spośród socjety leniwie przeciągał samogłoski, legitymował się amerykańskim pochodzeniem i był niebezpiecznym uwodzicielem – wicehrabia Rothbury.

Zrozumiała, że wysłano go, aby ją pojmał.

Był przyjacielem lorda Aleksa Granta, męża jej siostry Joanny, a także dobrym znajomym księcia Garricka Farne’a, jej drugiego szwagra, męża Merryn. Był zaledwie Owenem Purchase’em, kapitanem żaglowca, gdy niespodziewanie wszedł w posiadanie arystokratycznego tytułu, co natychmiast podniosło jego notowania w towarzystwie. Stał się pożądanym gościem przyjęć, balów i wieczorków. Wyglądało jednak na to, ze uznanie ludzi niewiele go obchodzi, podobnie jak wcześniej okazywane mu przez nich lekceważenie.

Kilka razy składał wizyty Aleksowi i Joannie w ich rezydencji przy Bedford Square. Gdy akurat Tess była w domu siostry, pilnowała się, by nie wejść mu w drogę. Przystojnych mężczyzn spotykała właściwie codziennie, ale żaden z nich nie poruszył w niej czułej struny. Zdarzało się, że budziło się w Tess lekkie zainteresowanie kimś bystrym i dowcipnym, ale było przejściowe i bardzo szybko znikało. Doszła do wniosku, że naturalny pociąg, jaki mogłaby odczuwać kobieta do mężczyzny, został skutecznie stłamszony przez złe doświadczenia drugiego małżeństwa. Nie sądziła, by kiedykolwiek była w stanie zmienić to nastawienie do mężczyzn, a zresztą nie oczekiwała tego i nie chciała.

Reakcja na bliskość Rothbury’ego zadawała kłam temu przeświadczeniu, i to bardzo nie spodobało się Tess. Nie chodziło tylko o to, jak wicehrabia wygląda, choć był wysoki, szeroki w ramionach i silny. Na pewno można było nazwać go przystojnym. Co więcej, był zdecydowanie męski, co nieoczekiwanie dla siebie Tess odczuła o wiele za mocno, niżby sobie życzyła.

Wolała mężczyzn, którzy przedpołudnia spędzają w towarzystwie cyrulika lub krawca zamiast ćwiczyć się w jeździe konnej czy szermierce. W towarzystwie starannie uczesanych, wypomadowanych i równie jak ona biegłych w kwestiach mody dandysów nie miała poczucia zagrożenia. Natomiast Rothbury walczył ramię w ramię z Brytyjczykami pod Trafalgarem[2], a potem z Amerykanami przeciwko Brytyjczykom w bitwie pod North Point. Był marynarzem, odkrywcą i podróżnikiem. Natomiast Tess wolała ludzi, którzy nigdy nie wytknęli nosa poza granice własnego majątku.

Znaczenie miał również sposób bycia, gładkość wymowy i piękny głos, które skrywały prawdziwą naturę wicehrabiego, jego przenikliwość, bystrość oraz spostrzegawczość. Doświadczona przez życie Tess nie pozwoliła się oszukać i ani na chwilę nie traciła czujności.

Wciąż bacznie się jej przyglądał. Najwidoczniej i on ją poznał, bo ponownie skłonił się z wielką elegancją.

– Dobry wieczór, lady Darent – powiedział. – To doprawdy bardzo osobliwy sposób opuszczania przybytku pani Tong.

– Lordzie Rothbury – przywitała się chłodno Tess. – Dziękuję za uznanie, nie zwykłam podążać drogą tłumów.

Kątem oka zauważyła, że wciąż tkwiąca na balkonie właścicielka Świątyni Wenus gwałtownie gestykuluje. Tess domyśliła się, że pani Tong próbuje jej przekazać, że właśnie wicehrabia odpowiada za przeszukanie jej przybytku i jest tym, który został fatalnie poszkodowany w walce. Przed przyjaciółmi Rothbury z pewnością to ukrywał, pomyślała Tess. Cóż, nic dziwnego, że ten okaz dzielnego mężczyzny wolał nie wspominać o słabościach, a tym bardziej dopuścić do tego, by stały się powszechnie znane. Nie były to informacje, które wtrąca się do niezobowiązującej rozmowy towarzyskiej.

Pilnowała się, by pod wpływem tych rozważań nawet przypadkowo nie rzucić okiem na jego spodnie. Zwłaszcza że miała o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż dociekanie, czy Rothbury jest w stanie zapewnić rodowi ciągłość. Na przykład to, że stała przed nim w bieliźnie, a on wciąż trzymał jej pantofelki i co gorsza, torebkę, w której ukryła kompromitujące ją rysunki.

– Mogłaby pani włożyć suknię – odezwał się Rothbury. – Naturalnie, przymusu nie ma – dodał z ironicznym uśmiechem – ale oboje poczulibyśmy się mniej niezręcznie.

Z wolna zmierzył wzrokiem Tess, zaczynając od bosych stóp. Z upodobaniem otaksował jej kobiecą figurę, przyjrzał się złocistorudym gęstym włosom, uwodzicielsko opadającym na ramiona, i wreszcie zatrzymał przenikliwe spojrzenie zielonych oczu na twarzy Tess, po czym zajrzał głęboko w jej niebieskie oczy.

Nie zważając na rozchodzące się po całym ciele dreszczyki, schyliła się po lawendową suknię i spróbowała ją na siebie wciągnąć. Lekka wydekoltowana suknia nie chroniła przed zimnem, a cienki szal gdzieś się zapodział, była więc wdzięczna Rothbury’emu, gdy okrył ją elegancką, miękką peleryną podbitą futrem, która skutecznie broniła przed jesiennym chłodem. Wciąż jednak miała bose stopy. Nie zdążyła włożyć pończoch, więc zgrabiały jej nogi.

– Czy mogę dostać pantofle? – spytała. – Na pana chyba nie będą pasować, nie ten rozmiar.

Zerknęła na jego nogi, ukryte prawie do kolan w lśniących butach z cholewami, które odbijały wątłe rozproszone światło. Zorientowała się, że właśnie zastanawia się nad sprośną informacją, krążącą w plotkarskim świecie, według której wielkość stopy mężczyzny miała związek z jego męskością. Lady Farr miała romans ze swoim dżokejem, człowiekiem niezwykle niskim. Powiadano też, że Napoleon Bonaparte, choć niepokaźny wzrostem, jest wybitnym kochankiem. Co się ze mną dzieje? – zdziwiła się w duchu. Dlaczego nagle zaczęłam myśleć o sprawach damsko-męskich, którymi nie zwykłam się interesować? W dodatku w najbardziej nieodpowiednim momencie, kiedy całą uwagę powinnam skupić na możliwościach ucieczki?

Ku zaskoczeniu Tess, wicehrabia przykląkł i podał jej pantofelek ze znaczącym uśmieszkiem. Błysnęły białe zęby kontrastujące z ogorzałą twarzą, która z pewnością poznała słońce w innym klimacie niż londyński. Wsunął jej pantofelek na stopę, zatrzymując na chwilę ciepłą dłoń na łuku podbicia, a przez jej ciało po raz kolejny przebiegł przyjemny dreszcz.

– Dziękuję – powiedziała, wciskając stopy w ciasne pantofelki, które ją nieznośnie piły. – Zupełnie jakbym spotkała księcia z bajki.

– Nie przypominam sobie, żeby Kopciuszek odwiedzał burdel – odparł Rothbury, sprowadzając Tess na ziemię. – Co pani tam robiła, lady Darent?

Zachował uprzejmy ton, w którym jednak pobrzmiewała groźna nuta. Instynkt samozachowawczy Tess natychmiast przesłał jej kolejne ostrzeżenie. Rothbury występował jako człowiek władzy, któremu polecono, by ją wytropił. Stąpała po cienkiej linie, jeden fałszywy krok i spadnie. Miała tylko tę niewielką przewagę, że Rothbury nie znał tożsamości poszukiwanej osoby.

Wciąż trzymał jej torebkę. Za jego plecami Tess ujrzała oddział dragonów, otaczający nielicznych demonstrantów w łachmanach. Tego wieczoru doszło do protestów i ulica była zasłana gruzem i odłamkami drewna. Latarnie gazowe zostały potłuczone, ktoś przewrócił powóz. Jedna z okiennic w Świątyni Wenus żałośnie zwisała na jednym zawiasie. Wiatr miotał podartymi gazetami. Teraz jednak pozostało niewielu protestujących. Gdy nadjechali żołnierze, tłum się rozproszył równie szybko, jak zebrał. Pozostała tylko wątła woń spalenizny, wciąż wyczuwalna w chłodnym londyńskim powietrzu.

Tess wzruszyła ramionami i wytrzymała uważne spojrzenie wicehrabiego.

– A po co chodzi się do burdelu, lordzie Rothbury? – spytała pogodnie. – Jeśli ma pan wyobraźnię, to może teraz z niej skorzystać. – Kpiąco uniosła brew. – Zakładam, że wypytuje mnie pan, ponieważ wykonuje ważne zadanie i nie chodzi o impertynenckie wścibstwo.

– Jestem tutaj na polecenie ministra spraw wewnętrznych, lorda Sidmoutha – odparł wicehrabia, przestępując z nogi na nogę. – Dzisiaj w gospodzie Feathers odbywało się nielegalne spotkanie o charakterze politycznym. Czy pani coś wie na ten temat?

Tess poczuła, że serce bije jej tak, jakby chciało wyrwać się z piersi.

– Czy wyglądam jak kobieta, która śledzi tego typu wydarzenia? – spytała. – Polityka kompletnie mnie nie interesuje.

W twarzy wicehrabiego ponownie błysnęły białe zęby, odsłonięte w krzywym uśmiechu.

– Naturalnie – odrzekł. – Wobec tego na pewno nie zaciekawi pani informacja, że szukam kilkorga niebezpiecznych przestępców, w tym autora radykalnych karykatur, ukrywającego się pod pseudonimem Jupiter.

Tess nie miała nic wspólnego ze światem przestępców. Była filantropką, która wspomagała ludzi z niższych sfer, ale w pewnym momencie doszła do wniosku, że to za mało. Uznała, że konieczne są reformy społeczne, które uczynią życie biedoty lepszym, a przynajmniej znośnym i wyposażą ich w określone prawa. Naturalnie, minister spraw wewnętrznych nie podzielał jej poglądów. W jego opinii wszelkiej maści reformatorzy byli zagrożeniem dla ustanowionego porządku publicznego i z tego powodu należało ich unieszkodliwić. W tej sytuacji nie wolno jej było zdradzić się z tym, że cokolwiek wie o dążeniach i działalności reformatorów, a tym bardziej że jest z nimi związana. Udawaj, graj, nakazała sobie w duchu. Robiłaś to wcześniej.

– Ściga pan przestępców w domu uciech? – spytała znużonym tonem, udając zdumienie. – To dość osobliwy sposób na łączenie przyjemnego z pożytecznym. Jak się panu powiodło? Znalazł pan kogoś?

– Jeszcze nie – odrzekł Rothbury.

Ton jego głosu skłaniał do daleko posuniętej ostrożności. Nieznacznie zerknęła na torebkę zawierającą kompromitujące rysunki. Miałaby się z pyszna, gdyby wicehrabia ją otworzył.

– Wspomniał pan o lordzie Sidmoucie – zagadnęła. – Nie przypominam go sobie. Czy mogłam spotkać go na balu albo podczas przyjęcia?

– Wątpię – stwierdził Rothbury. – Lord Sidmouth niespecjalnie udziela się towarzysko.

– No cóż, jego sprawa.

Tess wzruszyła ramionami, jakby rozmowa zaczęła ją nudzić. Zerknęła ku otwartym teraz drzwiom Świątyni Wenus, z których światło wylewało się na bruk Covent Garden Square.

– Miło tak stać z panem i gawędzić – odezwała się znowu – ale jestem bardzo zmęczona, a nawet wykończona wieczornymi zajęciami. Z pewnością musi pan skupić się na wykonaniu zadania. – Stłumiła ziewnięcie, żeby uwiarygodnić własne słowa. – Proszę wybaczyć, ale odszukam powóz i pojadę do domu. Proszę więc oddać mi torebkę.

Rothbury zważył w dłoni torebkę, a Tess wstrzymała oddech. Wiedziała, że za wszelką cenę należy zachować spokój i zapanować nad emocjonalnymi odruchami. Gdyby spróbowała wyrwać mu swoją własność, Rothbury zajrzałby do środka, w wyniku czego ona błyskawicznie trafiłaby do Tower jako niebezpieczny więzień polityczny.

– Co pani tam trzyma?

– Zawartość torebki damy jest wyłącznie jej sprawą – odparła, siląc się na obojętny ton, choć w ustach jej zaschło. – Z pewnością jako dżentelmen zechce pan uszanować moją prywatność – dodała z naciskiem.

– Na pani miejscu nie byłbym tego taki pewien. Jak na balową torebkę, jest wyjątkowo ciężka – zauważył wicehrabia. – Pewnie w środku ukryła pani pistolet. Musi pani pozwalać sobie na niebezpieczne igraszki z kochankami.

– Strzelam tylko do tych, którzy mnie nie zaspokajają – palnęła Tess, osładzając odpowiedź słodkim uśmiechem.

Rothbury odwzajemnił jej uśmiech, a zielone oczy niespodziewanie rozbłysły, jakby zapłonęło w nich słońce. Ten ciepły uśmiech niebezpiecznie zaburzył równowagę Tess. Wicehrabia ostrożnie położył torebkę na jej wyciągniętej dłoni. Z nagłym poczuciem ulgi Tess zacisnęła palce na jedwabiu i omal nie ugięły się pod nią kolana. Nagle uświadomiła sobie, że przez cienki materiał nie czuje złożonych kartek. Zacisnęła palce nieco mocniej, rozpaczliwie starając się odkryć znajomy kształt.

Rysunków nie było.

ROZDZIAŁ DRUGI

Miała najpiękniejsze stopy, jakie kiedykolwiek widział.

Może nie był to pierwszy szczegół, który zauważali mężczyźni patrzący na Teresę Darent, ale Owena Purchase’a, wicehrabiego Rothbury, nie pociągały oczywistości. Gdy pomagał jej wsiąść do dorożki, zdążył jeszcze zobaczyć, jak Tess strzepuje z nóg lawendowe pantofelki i chowa stopy pod falbaniastą spódnicą. Niewątpliwie były za małe, co zauważył wcześniej, gdy podawał jeden z nich, by go włożyła. Również suknia z pewnością nie należała do lady Darent. Owen nie był znawcą damskich strojów, natomiast nabrał wprawy w umiejętnym zdejmowaniu ich z kobiet. Wiedział, że dama o uroczych i pełnych krągłościach, w dodatku ciesząca się skandaliczną reputację, tak jak to było w przypadku Tess Darent, nie włożyłaby wyraźnie za dużej sukni. Strój był zatem pożyczony. Ta konstatacja kazała się zastanowić, co miała na sobie lady Darent, kiedy przybyła do Świątyni Wenus, i dlaczego musiała się przebrać.

Zainteresowała Owena, i to bardzo. Nie tylko dlatego, że miała twarz anioła i reputację grzesznicy. Ludzie twierdzili, że Tess jest płytka jak kałuża, przekupna, niemoralna i ekstrawagancka. Była znawczynią mody, która wydawanie pieniędzy przekształciła w dziedzinę sztuki. Budziła jednocześnie fascynację i oburzenie towarzystwa kolejnymi małżeństwami i niestandardowym postępowaniem. Przypisywano jej ptasi móżdżek. Nie było żadnego powodu, dla którego taka kobieta mogłaby wydać się Owenowi pociągająca, jednak intuicja uporczywie podpowiadała mu, że nie jest ona tym, za kogo uchodzi.

– Dziękuję, lordzie Rothbury. – Tess uśmiechnęła się do niego z głębin ciemnej dorożki.

Lawendowa suknia eterycznie opalizowała w nikłym świetle. Wraz z lśniącymi włosami, spadającymi na ramiona, wywoływała wrażenie, któremu trudno było się oprzeć. Owen zareagował impulsywnie i gwałtownie. Miał ochotę zedrzeć z Tess suknię, aby odsłonić jej cudowne ciało z niesamowitymi krągłościami. Tyle że nie na tym powinien skupić uwagę. Ta świadomość przypomniała mu niedawną rozmowę z ministrem spraw wewnętrznych.

„Ścigamy niebezpiecznych przestępców, Rothbury” – ostrzegł lord Sidmouth, proponując mu funkcję przedstawiciela ministerstwa do specjalnych poruczeń. „Oni mają za nic prawo i porządek”. Postukał ołówkiem w całkiem udatną karykaturę leżącą na biurku. „Zdrada stanu” – ciągnął. „Bunty. Sianie niepokoju. Podburzanie ludzi. Dopilnuję, żeby wszyscy zawiśli”. Ściągnął brwi. „Jest pan teraz parem królestwa, Rothbury, nawet jeśli musieliśmy przepchnąć przez parlament specjalną ustawę, żeby tak się stało”. Zabębnił palcami po karykaturze. „Potrzebuję pańskiej pomocy przeciwko zdrajcom”.

„Rozumiem, milordzie” – powiedział Owen, choć nie umknęła jego uwagi ironia sytuacji. Nie tak dawno również jego lord Sidmouth bez wahania nazwałby zdrajcą i przestępcą. Jako Amerykanin, był wrogiem państwa brytyjskiego w czasie, gdy toczyła się wojna amerykańsko-brytyjska. Po odziedziczeniu brytyjskiego tytułu stał się jednym z filarów tutejszego establishmentu. Miał więc zobowiązanie wobec rodziny, musiał dbać o jej dobre imię. Kiedyś je zhańbił i nie mógł ani nie chciał pozwolić, by to się powtórzyło. Przyjęcie obowiązku ochrony państwa brytyjskiego było dla niego szansą na pełną rehabilitację.

Tess Darent poruszyła się we wnętrzu dorożki i znów przyciągnęła uwagę Owena. Wciąż czuł jej perfumy, wyraźny zapach z ostrą nutą, a jednocześnie słodki. Doskonale pasował do urodziwej prowokatorki, był jeszcze jednym składnikiem jej urokliwej, trzpiotowatej powierzchowności. Owen próbował dociec, co Tess pod nią ukrywa. Prezentowała niewinną minkę, która oszukałaby dziewięciu na dziesięciu mężczyzn i kazała im wierzyć, że mają przed sobą damę o ograniczonych horyzontach, gotową lekko przejść przez życie. Pech Tess Darent polegał na tym, że on był tym dziesiątym. Nie uwierzył w ani jedno jej słowo ani nie wziął za dobrą monetę wizerunku, który publicznie prezentowała Tess.

Nie miał jednak podstaw, żeby ją zaaresztować. Odwiedzanie burdeli nie było nielegalne, noszenie broni też nie, a na radykalną konspiratorkę lady Darent nadawała się tak samo jak on na królową Sabę. Sam taki pomysł wydawał mu się niedorzeczny.

– Dobrej nocy. – Przytrzymał drzwi dorożki. – Życzę pani bezpiecznego powrotu do domu, milady.

– A ja panu powodzenia w łapaniu złoczyńców – odparła, spoglądając na niego oczami niewiniątka. – Jak pan ich nazywa? Madrygałowie?

– Radykałowie – odparł grzecznie Owen.

– Wszystko jedno.

Poparła te słowa drobnym gestem. Przybrała obojętny, lekko znudzony wyraz twarzy. Nawet ziewnęła. Owen po raz kolejny zadał sobie w duchu pytanie, czy tym razem zachowuje się naturalnie. Jeśli nie, to musiał przyznać, że ma talent aktorski.

– Proszę przekazać serdeczne pozdrowienia lordowi… Sidmouthowi, dobrze zapamiętałam, prawda? – Na chwilę zamilkła, po czym spytała: – On jest bogaty? Żonaty?

– Obecnie nie – odrzekł Owen.

Tess uśmiechnęła się.

– Niebogaty czy nieżonaty?

– Bogaty, ale aktualnie nieżonaty.

Tess uśmiechnęła się szerzej.

– Chciałabym więc go poznać.

– Szuka pani następnego męża do kolekcji? – spytał ironicznie.

– Małżeństwo jest moim naturalnym stanem. Czy Sidmouth jest stary?

Owen parsknął śmiechem.

– Prawdopodobnie nie tak, by można było przewidywać jego rychłe odejście z tego świata.

– Szkoda. To zawsze wydawało mi się dużą zaletą u męża. – Z kpiącą miną zmierzyła Owena od stóp do głów fiołkowoniebieskimi oczami, po czym przesłała mu porozumiewawcze spojrzenie. – A pan, lordzie Rothbury? – spytała. – Czy szuka pan bogatej żony, która pasowałaby do arystokratycznego tytułu? Słyszałam, że w kufrze ma pan same mole.

– Plotkarze nie próżnują – zauważył Owen.

– Taka ich rola – stwierdziła Tess. – Tak samo każda matrona z córką na wydaniu ma święty obowiązek jak najlepiej zaprezentować panu swoją pociechę.

– Chwilowo nie szukam żony – uciął.

Zdziwił się, że przenikliwe spojrzenie Tess Darent niemal go obezwładniło. Tajemnicą poliszynela było, że odziedziczył tytuł bez majątku. Nie dalej jak tego ranka odbył kłopotliwą rozmowę z cioteczną babką, jedną z licznych krewnych w starszym wieku, którą odziedziczył wraz z tytułem. Lady Martindale była nieprzyzwoicie bogata, ekscentryczna i nieznośnie zadufana w sobie. Zapowiedziała, że dostanie od niej dostatecznie dużo pieniędzy, by doprowadzić do porządku rodzinne majątki, i zostanie jej dziedzicem, ale dopiero wtedy, gdy się ożeni. Owen wiedział, że zareagował na jej autorytatywne wypowiedzi jak uparte dziecko, nie chciał jednak składać małżeńskiej przysięgi wyłącznie dlatego, że życzy sobie tego lady Martindale. Drugie wyjście z zapaści finansowej, czyli szukanie bogatej dziedziczki, uznał za odrażające. Poza wszystkim jeszcze nie spotkał kobiety do wzięcia, która prędzej czy później by go nie nudziła. Lady Darent okazała się wyjątkiem. Może nie zasługiwała w pełni na miano kobiety do wzięcia, ale przynajmniej była na tyle interesująca, że przy niej się nie nudził.

Tess wciąż go obserwowała. Oczy miała identyczne w odcieniu jak jej siostra Joanna – fiołkowoniebieskie. Natomiast włosy były zdecydowanie złocistorude, a nie złocistobrązowe, jak u Joanny, i bardzo do niej pasowały. Przed laty Owen odczuwał pociąg do Joanny, która jednak okazała się dostatecznie niewdzięczna, by wybrać jego najlepszego przyjaciela Aleksa. Rozum podpowiadał mu, że siostry, które cechowało rodzinne podobieństwo, w gruncie rzeczy bardzo się różnią. Pożądanie jest jednak głuche na głos rozsądku. Do dziś pamiętał, że silnie zareagował, gdy po raz pierwszy zobaczył Tess. Wówczas sądził, że dlatego, iż wyglądem przypominała mu Joannę, do której żywił niezaspokojony afekt i niespełnione uczucie. Naturalnie, Tess nie była swoją siostrą, i o tym nie wolno mu zapominać. Jednej mieć nie mógł, a co do drugiej to na razie zainteresowała go i pobudziła jego zmysły, bo wręcz emanowała kobiecością.

Puścił drzwi i dał woźnicy znak, aby ruszył. Przez chwilę stał i patrzył, jak dorożka wtapia się w mrok. Ogarnęło go poczucie, że przegapił coś ważnego, ale nie potrafił sobie uzmysłowić, co by to mogło być. Postanowił ponownie skupić się na wykonaniu powierzonej mu misji i po białych kamiennych schodach wrócił do holu Świątyni Wenus. Ostatni dragoni właśnie ją opuszczali, a ich dowódca, ponuro wyglądający mężczyzna w randze kapitana, niechętnie pozdrowił Owena, który wiedział, że wojskowi woleli nie mieć nic wspólnego z ludźmi Sidmoutha.

– Nie przejmuj się kapitanem Smartem – szepnął mu na ucho przyjaciel, Garrick Farne. – Nic dziwnego, że jest w złym humorze po przetrząsaniu burdelu. Pod Salamanką szrapnel dotkliwie go uszkodził w newralgicznym miejscu.

– Biedak – odparł współczującym tonem Owen. – Znaleźliście coś przydatnego? – zainteresował się.

– Obawiam się, że niezbyt wiele. Jeśli nawet któryś z przywódców klubu Jupiter tędy uciekał, to nie pozostał po nim ślad.

– Przewidywałem, że dotarcie do nich i schwytanie musi potrwać.

Owen był przyzwyczajony do długotrwałych wysiłków. Ta misja zasadniczo różniła się od tego, czym wcześniej się zajmował, jednak również wymagała cierpliwości, pomysłowości i zimnej krwi. Wprawdzie tym razem nie odkrywał nieznanych terenów, nie żeglował po morzach i nie walczył za wolność ojczyzny, ale potajemnie działał w imieniu rządu, co było kolejnym wyzwaniem. Był przekonany, że bez konieczności sprawdzenia się w działaniu, zmagania z przyrodą lub wrogiem czy przeciwnościami losu umarłby za życia. Odziedziczył tytuł i tym samym wszedł w arystokratyczne środowisko, ale nie umiał wyobrazić sobie, że poprzestanie na bywaniu w klubach i salonach czy zaszyje się we własnym majątku ziemskim, gdzie będzie polował i przyjmował sąsiadów. Chciał być kowalem własnego losu, samodzielnie podejmować decyzje. Na aktywnej postawie życiowej z pewnością zaważyło amerykańskie dziedzictwo.

– Rozumiem, że ani śladu Toma – odezwał się Owen.

Garrick przecząco pokręcił głową.

– W takim razie nadal będę go szukał.

Tego wieczoru Owenowi towarzyszył Garrick Farne, ponieważ wśród socjety rozeszły się pogłoski, że do Londynu wrócił jego brat przyrodni, Tom Bradshaw, syn księcia z nieprawego łoża. Rok temu poślubił on zamożną dziedziczkę, ale szybko rzucił ją i zrujnował, przejąwszy jej majątek. Nie był to jedyny grzech, jaki miał na sumieniu. Ten groźny przestępca wcześniej próbował zniszczyć Garricka i zabić jego żonę Merryn. Nic dziwnego, że na wzmiankę o bytności Toma w stolicy lord Sidmouth omal nie dostał ataku apopleksji. Nakazał, by arystokraci, których los pokarał łajdackimi krewnymi, wytropili ich i postawili przed sądem. Garrick przyznał Sidmouthowi rację, chociaż akurat w tej sprawie Owen podejrzewał go o znacznie mniej skomplikowane motywy. Bradshaw usiłował zabić kobietę, którą kochał Garrick, zatem był on gotów poruszyć niebo i ziemię, by schwytać niebezpiecznego i nieobliczalnego Toma.

– Natrafiłeś na coś ciekawego w Świątyni Wenus? – spytał Owen.

– To nie jest miejsce dla mężczyzny, który czuje się szczęśliwy w małżeństwie – odparł Garrick. – Często musiałem odwracać spojrzenie, by nie wprawiać gości tego przybytku w zakłopotanie, ale mimo mojego słabego wzroku coś znalazłem. – Mówiąc to, pokazał przyjacielowi koszulę, kurtkę jeździecką i parę spodni. – Nikt z obecnych w domu uciech nie przyznał się do tego stroju i trudno się dziwić, skoro w kieszeni było to…

Garrick położył mu na dłoni groźnie wyglądający nóż z zakrzywionym ostrzem. Broń miała rzeźbioną rękojeść z kości słoniowej i motyw ostu wyryty na ostrzu.

– Bardzo ładna sztuka – zauważył Owen i ujął rękojeść noża, który był lekki, ale piekielnie ostry i doskonale wyważony. – Moglibyśmy czegoś się dowiedzieć, gdybyśmy poszli tym tropem.

Garrick skinął głową.

– Mam coś lepszego. – Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął z niej plik pogniecionych kartek, które rozłożył i podał Owenowi. – Przypadkiem znalazłem je w jednym z pokojów na górze, starannie ukryte pod stertą bielizny w szufladzie. Ta stara rajfurka przysięgła, że nie ma z tym nic wspólnego, i sugerowała, iż musiał to zostawić ktoś z gości.

Owen popatrzył na rysunki. Wyszły spod wprawnej dłoni artysty, który za pomocą zaledwie kilku kresek stworzył żywe wyobrażenia. Dość okrutna, ale bardzo udatna karykatura lorda Sidmoutha przedstawiała go jako balon na rozgrzane powietrze. Na innym rysunku oddział dragonów na koniach tratował mężczyzn, kobiety i dzieci. Proporzec nad ich głowami głosił „Wolność ma swoją cenę”. Było w tej scenie coś takiego, że Owen poczuł ściskanie w gardle. W rogu każdej kartki znajdował się podpis autora, czarne litery z pętelkami, tworzące słowo „Jupiter”.

– Jupiter jednak się tutaj ukrywał – powiedział, cedząc słowa.

– Na to wygląda. – Garrick skinął głową. – Te rysunki to bardzo skuteczna propaganda – przyznał. – Nic dziwnego, że Sidmouth ich nienawidzi.

– Są niebezpieczne, bo wzniecają panujące niezadowolenie – dodał Owen

Schował rysunki do kieszeni i przeniósł wzrok na leżącą na podłodze stertę ubrań. Trącił ją czubkiem buta i przez moment czuł w powietrzu charakterystyczny zapach, świeży i ożywczy. Natychmiast go rozpoznał. Przykucnął, podniósł koszulę i wziął w palce płótno, by zbadać jego jakość.

Już wiedział, co miała na sobie Tess, wchodząc do Świątyni Wenus. Czyżby przybyła incognito, nie chcąc, aby w towarzystwie rozeszła się wieść, że lady Darent zabawia się w domu uciech? A może strój był częścią zmysłowej gry? Może chciała, by kochanek zdejmował z niej warstwa po warstwie męski strój, zanim zaczął się z nią kochać?

Owen przypomniał sobie, jakie odniósł wrażenie, gdy ujął Tess, zdejmując ją z liny. Przez delikatny jedwab lawendowej sukni poczuł wcięcie w talii, łukiem przechodzące w szerokie biodra. Od skóry przykrytej cienką materią biło ciepło. „Jeśli ma pan wyobraźnię, to może teraz z niej skorzystać ” – powiedziała kpiąco Tess. Właśnie teraz wyobraźnia podsunęła mu obraz tych urzekających kształtów, uwięzionych w prostych liniach kurtki jeździeckiej i spodni oraz cienką bawełnę koszuli ocierającą się o kobiece piersi. Przysunął koszulę do twarzy, wciągnął nozdrzami jej zapach i znów targnęła nim żądza.

– Dopiero co spotkałem twoją szwagierkę – zwrócił się do Garricka.

– Co sprowadziło tu Joannę Grant? – spytał zaskoczony Garrick, pozornie bowiem ta informacja nie miała związku z ich wcześniejszą rozmową.

– Mówiłem o lady Darent. Z pokoju na piętrze spuszczała się po linie z prześcieradła.

Garrick nagle się uśmiechnął.

– Ach, rozumiem. To bardzo pasuje do Tess, która nie stroni od skandali. Niewykluczone, że ściągnęła ją tu chęć wzięcia udziału w orgietce.

Owen się skrzywił. Dopiero co udało mu się odsunąć od siebie myśl o Tess mającej na sobie jedynie bawełnianą koszulę, a oto pod wpływem słów przyjaciela wyobraził sobie Tess, na różne wyszukane sposoby zabawiającą się w miłosne gry. Spojrzał w odległe miejsce, żeby zająć czymś umysł. Niestety, natrafił wzrokiem na malunek przedstawiający nagą nimfę i grupę hojnie wyposażonych dżentelmenów, biorących udział w orgii. Najwyraźniej przebywanie w domu uciech nie sprzyjało oderwaniu się od określonych myśli. Owen uniósł rękę, żeby rozluźnić fular, i wtedy spostrzegł, że przygląda mu się Garrick, wcale się z tym nie kryjąc.

– Jesteś zainteresowany?

Owen nerwowo przeczesał dłonią włosy.

– Kim? Lady Darent? Skądże. Wyszedłbym na głupca, gdyby tak było.

Garrick uśmiechnął się nieznacznie.

– To nie była pełna odpowiedź na moje pytanie – stwierdził i dodał: – Tutejsze dziewczęta potrafią zrobić głupka z każdego mężczyzny.

– Zdaję sobie z tego sprawę – odparł Owen. – Profesjonalnie zajmują się wodzeniem mężczyzn na pokuszenie. – Omiótł ostatnim spojrzeniem hol. – Muszę stąd wyjść.

– Mógłbyś też zostać. – Garrick wymownie uniósł brwi.

Owen wskazał antresolę, gdzie pani Tong stała oparta o kutą balustradę i przyglądała im się, nie kryjąc wrogości.

– Zdaje mi się, że nadużyliśmy gościnności – zauważył. – To spojrzenie bazyliszka ostudzi najbardziej chętnego mężczyznę.

– Idźmy do White’a – zaproponował Garrick. – Napijemy się brandy, co?

– Znakomicie.

Owen pochylił się i podniósł z podłogi strój jeździecki. Zapach Tess wyraźnie osłabł. Przypomniał sobie, co powiedział Garrick o nożu – był w kieszeni kurtki. Tess miała więc przy sobie nóż i pistolet. Po co nosiła ze sobą broń i czy w razie potrzeby potrafiłaby jej użyć? Czy czegoś się obawiała? Garrick stwierdził, że rysunki ukryto w pokoju na piętrze, a Tess spuściła się po linie z prześcieradła właśnie z piętra…

Owen instynktownie poczuł, że musiał przegapić coś oczywistego, co miał pod nosem. Przemknęła mu przez głowę pewna myśl, zuchwała i niewiarygodna. Wyglądało na to, że został po mistrzowsku wyprowadzony w pole. Uwierzył w to, na co patrzył i co usłyszał: występna urodziwa wdówka chyłkiem opuściła dom uciech przez okno, aby uniknąć skandalu. Uprzytomnił sobie, że Tess Darent twierdziła, iż nie interesuje jej polityka, nie wie, kim jest lord Sidmouth czy radykałowie. Zapewniała, że spieszy się do domu, aby odespać rozpustne wybryki. Tak naprawdę chciała jednak jak najszybciej umknąć.

Wypuścił ubrania z dłoni i pozwolił, by opadły na podłogę, a potem wyjął z kieszeni rysunki i jeszcze raz je obejrzał. Według niego nic nie upoważniało do stwierdzenia, że zręczny i niebezpieczny Jupiter jest mężczyzną. To Sidmouth dokonał takiego założenia; uważał również, że klub Jupiter składa się wyłącznie z mężczyzn. Tymczasem za tym pseudonimem równie dobrze mogła się kryć kobieta, zwłaszcza taka, która nosi pistolet w torebce i niewykluczone, że uczestniczy w wiecach radykałów przebrana za mężczyznę. Kobieta, która udaje niestałą jak motyl trzpiotkę i cieszy się nie najlepszą reputacją w towarzystwie.

Wydawało się to niemożliwe, a jednak… Owen głęboko odetchnął. Gdyby spróbował wystąpić z sugestią, że Jupiter to złej sławy owdowiała markiza Darent, lord Sidmouth dopilnowałby, by śmiech wygnał Owena z Londynu. W tej sprawie można było wnioskować w najlepszym razie na podstawie poszlak. Mimo to Owen nabrał przekonania, że przeczucie go nie myli. Wcześniej zastanawiał się, co ukrywa Teresa Darent. Teraz nawet nie przypuszczał, już wiedział. Tyle że musiał udowodnić śmiałą tezę.

Lady Emma Bradshaw właśnie wróciła ze spotkania klubu Jupiter. Stała przed drzwiami niewielkiego domu, nasłuchując cichnącego turkotu powozu brata, gdy nagle z mroku wyłonił się mężczyzna, mocnym szarpnięciem otworzył drzwi wejściowe i bezceremonialnie wepchnął ją do środka. Zacisnął ramię na jej talii, a drugą ręką zakrył usta. Napaść była tak zaskakująca i jednocześnie przerażająca, że Emma nawet nie zdążyła krzyknąć. Po chwili zebrała jednak siły i zaczęła się bronić. Kopała, gryzła, ale szybko zaprzestała walki, bo poznała napastnika, jego zapach i dotyk. Kolana się pod nią ugięły, bezwładnie zawisła w jego uścisku i wtedy ją puścił.

– Tom – szepnęła Emma.

Tom Bradshaw, jej mąż, tutaj! Sześć miesięcy po tym, jak rzucił ją i zostawił na pastwę losu bez pensa przy duszy i w dodatku bez słowa pożegnania. Z jego ust zniknął szelmowski uśmieszek, który dobrze zapamiętała, bo nie posługiwał się nim uroczy nicpoń, tylko zły, bezwzględny egoista. Tom wydawał się starszy, pobladłą twarz żłobiły głębokie bruzdy, widać było po nim przeżyte cierpienie. Nie próbował jej ponownie dotknąć ani znów się do niej zbliżyć. Stanął o krok za progiem.

Emma nie spodziewała się, że kiedyś zobaczy skrępowanego i niepewnego siebie męża. Zaczęła się zastanawiać, co mu powiedzieć. Wcześniej, na wypadek, gdyby miała nieszczęście spotkać dawnego Toma, łajdaka i oszusta, przygotowała sobie odpowiednią przemowę i nawet ją przećwiczyła. Teraz, widząc odmienionego męża, spytała jedynie:

– Co się stało? Gdzie byłeś?

Natychmiast poczuła do siebie pretensję, bo te słowa zabrzmiały tak banalnie, jakby Toma nie było zaledwie kilka godzin i wrócił do domu z miejscowej gospody. Dostrzegła, że blado się uśmiechnął, dając znać, że wie, iż żadne z nich nie umie znaleźć odpowiednich słów. Na ten widok Emma pozbyła się wątpliwości, pozwalając, by zawładnęły nią nienawiść i wściekłość. Założyła ręce za plecy, żeby nie rzucić się z pięściami na męża.

– Na statku – odparł Tom.

Nie zbliżając się do Emmy, wszedł w głąb korytarza. Rozległ się głośny stuk kroków na kamiennych płytach. Emma zastanawiała się, czy mąż nie zbudził służącej, której mogłoby przyjść do głowy, że pani podejmuje kochanka, korzystając z późnej pory. Chwyciła Toma za ramię i wciągnęła go do kuchni, po czym zamknęła za nimi drzwi.

– Na statku?

Wiedziała, że powtarza po nim jak papuga, ale wciąż ledwie nad sobą panowała i uznała, że w tym stanie nie powie nic sensownego.

– Komuś bardzo się nie spodobałem. – Tom wzruszył ramionami. – Ten ktoś zapłacił zbirom, żeby mnie ogłuszyli i wrzucili do ładowni statku płynącego do Indii. Nikt o nic mnie nie pytał.

Emma milczała. Nie uwierzyła Tomowi, którego poznała od najgorszej strony, również jako nałogowego kłamcę. Zatem w ten sposób chciał wytłumaczyć porzucenie żony bez słowa wyjaśnienia, ucieczkę z jej pieniędzmi i brak jakichkolwiek wiadomości. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli chciał do niej wrócić, to nie mógł się przyznać, że opuścił ją z własnej woli.

– Dziwi mnie, że zajęło to tak dużo czasu – zauważyła z przekąsem. – W Anglii można by znaleźć przynajmniej sto osób, które zapłaciłyby, żeby się ciebie pozbyć lub na tobie zemścić.

Odwróciła się do niego plecami i wbiła wzrok w niedużą akwarelę, przedstawiającą scenę z życia wiejskiego. Ciepłe, pastelowe kolory rozmywały się w blasku świec. Ten obrazek namalowała dla niej w prezencie Tess Darent, gdy Emma przeprowadzała się do Hampstead Wells, żeby kolory złagodziły surowość bielonej ściany. Odkąd opuścił ją Tom, Tess stała się jej najwierniejszą przyjaciółką.

– Po co wróciłeś? – spytała. – Tacy ludzie jak ty zbijają wielkie majątki w Indiach. – Mimo zdenerwowania starała się mówić wyważonym tonem. – Słyszałam, że ludzie twojego pokroju mają tam dużą szansę.

– Wróciłem do ciebie – odparł Tom.

Emma nie patrzyła na męża, ale czuła na sobie jego spojrzenie.

– Uwięziony na tym piekielnym statku, rozmyślałem tylko o tobie. Wyobraziłem sobie, że ponownie się spotykamy, i tylko to trzymało mnie przy życiu.

W tym momencie Emma wyrżnęła pięścią w kuchenny stół tak energicznie, że wielki nóż podskoczył i przesunął się po blacie.

– Przestań! – wykrzyknęła, po czym dla uspokojenia odetchnęła głęboko i zniżyła głos: – Na to za późno. Nie wydaje mi się, żebym po tym wszystkim była w stanie ponownie ci zaufać. Ogromnie się na tobie zawiodłam.

– Kocham cię – wyznał Tom. – Przysięgam, że to prawda.

– Daj spokój. – Emma pokręciła głową. – Nie chcę tego słuchać.

Tom zbladł jeszcze bardziej i lekko się zachwiał. Emma instynktownie zrobiła krok w jego stronę, wyciągając ręce, ale w porę się powstrzymała i opuściła ramiona. Nie wolno ci mu zaufać, przestrzegła się w duchu. Porzucił ją bez słowa ostrzeżenia. Zostawił samą, aby borykała się z życiem bez pieniędzy, które jej zabrał, bez domu i wsparcia. Nie była bez winy. Biorąc ślub z Tomem, zdawała sobie sprawę z tego, że jego reputacja pozostawia wiele do życzenia. Uległa jednak urokowi uwodzicielskiego nicponia. Jak się okazało, z fatalnym skutkiem. Obecnie niewinna i niedoświadczona młoda panna, która zadurzyła się w Tomie Bradshaw, stała się dla niej niemal kimś obcym, jakby z innego życia.

– Pomógł mi twój brat przyrodni – powiedziała, nie spuszczając wzroku z męża. – Pamiętasz Garricka Farne’a, człowieka, którego chciałeś zrujnować, a jego żonę zabić?

– Przyznaję, że popełniłem różne odrażające czyny – powiedział cicho Tom, pochylając głowę. – Postanowiłem stanowczo, że nigdy więcej nie wejdę w kolizję z prawem. Dowiodę ci, obiecuję i…

– Tom – wpadła mu w słowo Emma – już powiedziałam, że na to zdecydowanie za późno. – Odwróciła się i dokończyła: – Jeśli mnie kochasz, to za chwilę opuścisz ten dom i więcej nie będziesz próbował się ze mną spotkać ani mnie nachodzić. I bez tego moje poczucie życiowego bezpieczeństwa jest nadal kruche. To najlepsze, co możesz dla mnie zrobić.

– Nie, Emmo…

– Idź – odparła.

Gdy znowu się odwróciła, Toma już nie było w kuchni. Usłyszała, jak trzasnęła zapadka zamykających się drzwi. Wolno przeszła do holu i przekręciła klucz. Czując chłód przenikający ją do szpiku kości, skierowała się do saloniku. Na kominku palił się ogień, spróbowała więc ogrzać przy nim drżące dłonie. Na stole stała jej kolacja, półmisek z szynką, chlebem i serem oraz kieliszek wina, ale nie była w stanie nawet tknąć posiłku. W ustach jej zaschło, gardło miała ściśnięte. Nie chcę go, powtarzała sobie, z trudem powstrzymując łzy. Nie potrzebuję go, ponownie mnie zawiedzie, zrani i wpędzi w depresję.

W saloniku panowało miłe ciepło, a mimo to Emma nie zdołała się rozgrzać, wciąż spięta po niespodziewanej wizycie męża. Z westchnieniem wzięła tacę i odniosła ją do kuchni, odłożyła nietknięte jedzenie do spiżarni i poszła na górę, żeby się położyć. Dopiero gdy skuliła się pod kołdrą, mając obok termofor, pozwoliła sobie na płacz. Początkowo, gdy ją nagle i bezwzględnie porzucił, pozostawiając bez środków do życia, starała się wierzyć, że Tom wróci zarówno do niej, jak i na drogę uczciwości i przyzwoitości. Straciła jednak złudzenia. Gdyby teraz wzięła jego słowa za dobrą monetę i mu zaufała, działałaby na swoją szkodę. Popełniłaby najbardziej niedorzeczny czyn w życiu.

Żałowała, że nie ma z nią Tess Darent, która na pewno mądrze by jej doradziła. Emma często myślała, że zrobiłaby wszystko dla przyjaciółki. Wtedy gdy wszyscy się od niej odwrócili, ona okazała jej życzliwość i szczodrość, choć zachowywała pewien dystans, nie dopuszczając do bliskości. W gruncie rzeczy Emma nie poznała dobrze Tess i w związku z tym nie zawsze ją rozumiała, a mimo to darzyła przyjaciółkę ciepłymi uczuciami. Często się zastanawiała, czy ona również ucierpiała z powodu mężczyzn i czy właśnie dlatego pospieszyła jej z pomocą. Bez względu na motywy kierujące Tess, wiedziała, że na zawsze zachowa dla niej wdzięczność.

[1] Radykałowie – pozaparlamentarny ruch reformatorski, popierany zwłaszcza przez średnie i niższe warstwy Londynu, domagający się gruntownej reformy wyborczej i pełnej wolności zgromadzeń oraz prasy, znajdujący popleczników w gronie wigów, zwolenników umiarkowanej liberalizacji (przyp. red.).

[2] Trafalgar – przylądek na Półwyspie Iberyjskim; w pobliżu doszło do bitwy morskiej, w której zwycięstwo odniosła flota brytyjska pod dowództwem admirała H. Nelsona, pokonując zjednoczone siły francuskie i hiszpańskie i tym samym uniemożliwiając Napoleonowi dokonanie inwazji na Wielką Brytanię (przyp. red.).

Tytuł oryginału: Desired

Pierwsze wydanie: Harlequin Books S.A. 2011

Redaktor serii: Dominik Osuch

Opracowanie redakcyjne: Barbara Syczewska-Olszewska

Korekta: Lilianna Mieszczańska

© 2011 by Nicola Cornick

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Powieść Historyczna są zastrzeżone.

Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-0779-9

Powieść Historyczna 40

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com