Wspomnienia naocznego świadka - Potocka-Wąsowiczowa Anna - ebook + książka

Wspomnienia naocznego świadka ebook

Potocka-Wąsowiczowa Anna

3,2

Opis

Anna z Tyszkiewiczów Potocka-Wąsowiczowa (1779-1867), cioteczna wnuczka Stanisława Augusta, córka hetmana Ludwika Tyszkiewicza, żona Aleksandra Potockiego, była – jako jedynaczka – spadkobierczynią wielkiej fortuny. Dzięki koligacjom rodzinnym i towarzyskim stała się naocznym świadkiem spraw politycznych niemałej wagi.

Jej wspomnienia obejmują okres od Powstania Kościuszkowskiego do pierwszych lat Królestwa Polskiego. Pisane z werwą i talentem, doskonale oddają koloryt tej burzliwej i interesującej epoki.

Pamiętnik ten nie jest suchą kroniką faktów. Subiektywne spojrzenie autorki na ludzi i wydarzenia urozmaicane są dowcipnym, a często złośliwym komentarzem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (21 ocen)
4
4
7
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna z Tyszkiewiczów Potocka-Wąsowiczowa

Wspomnienia naocznego świadka

Copyright © 2011, wydawnictwo MG

Zgodnie z przekładem J.R. z 1898 r.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw

ISBN: 978-83-7779-034-2

Projekt okładki oraz wybór ilustracji: Zuzanna Malinowska

Na okładce wykorzystano miniaturę Wenzela Krausa „Anna Tyszkiewicz 1. Voto Potocka 2. Voto Dunin-Wąsowiczowa” (ok. 1848 r.)

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1794-1808

ROZDZIAŁ PIERWSZY

DLACZEGO PISZĘ

Było to w roku 1812. Przeczytałam właśnie osobliwe pamiętniki margrabiny von Bayreuth, których ogłoszenie, zdaniem Napoleona, równało się dla domu brandenburskiego drugiej bitwie pod Jeną, tak wiele odsłaniają małostek i bezeceństw.[1]

Byłam wówczas bardzo młoda. Przyszła mi chęć spisywania wspomnień, w miarę jak upływać będą lata. W owym czasie nie produkowano jeszcze pamiętników tuzinami, spisywano tylko mniej lub bardziej szczerze swoje własne. Bez nadmiernej próżności sądziłam, że potrafię zebrać materiały bardziej zajmujące niż te, z których poczciwa margrabina zbudowała swoją nieśmiertelność, i wzięłam się do dzieła.

Postać siostry wielkiego człowieka nie budzi niczyjego zainteresowania. Niepokoiło mnie to: bardzo dobrze rozumiałam, że pod nagromadzeniem grubiańskich anegdot czytelnicy szukali Fryderyka II.

Jakkolwiek w żyłach moich płynie krew królewska – żeby posłużyć się „margrabińskim” terminem – nigdym policzka nie dostała, nigdy włosy nie pływały w mojej zupie, nigdy mnie nie więziono. Nie mieszkaliśmy w ubogiej i niechlujnej rezydencji książęcej, ale w jednym z najpiękniejszych zamków kontynentu, co nie jest ani tak oryginalne, ani tak podniecające jak opowiadanie margrabiny. Ale żyjąc w wielkim stuleciu, budowałam swoje nadzieje na zajęciu, jakie budzą owe czasy, kiedy to sława zabłysła iście baśniowym blaskiem.

Spisywać swoje wspomnienia nie mówiąc o sobie wydaje mi się zgoła niemożliwe; czyż pragnąc wzbudzić zaufanie nie trzeba dać się wpierw poznać?

Matka moja była bratanicą ostatniego naszego króla, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Szlachetna postać tego monarchy, obejście jego pełne godności, spojrzenie łagodne i melancholijne, przyprószone siwizną włosy, kształtna, z lekka uperfumowana ręka – wszystko to stoi jeszcze żywo w mojej pamięci.

Czas, do którego odnoszą się te wspomnienia, to doba naszych ostatnich nieszczęść. Matka moja pośpieszyła za królem do Grodna, dokąd pod naciskiem stronnictwa rosyjskiego wyjechał po trzecim rozbiorze. Tam z pokoiku, w którym umieszczono mnie z moją guwernantką, co rano widziałam przeciągający orszak koronowanego więźnia. Gwardziści rosyjscy, o twarzach płaskich i pozbawionych wyrazu, zamienieni władzą knuta w nakręcane mechanizmy, strzegli czujnie wszystkich drzwi wyjściowych. Napawali oni takim przerażeniem dziecinną wyobraźnię, że trzeba było całej powagi matki mojej, ażeby mnie zmusić do przestąpienia progu, a i to jeszcze nie obeszło się nigdy bez oporu i łez.

Posępna cisza spowijała zamek, gdzie rodzina zebrała się, aby pożegnać na zawsze nieszczęsnego króla. Katarzyna, uwieńczywszy mu skronie koroną, okuła go następnie w kajdany. Wywieziony do Petersburga, długą i okrutną agonią odpokutował tam błędy, które popełnił z poduszczenia cesarzowej; Katarzyna umiała ciągnąć z nich korzyści, dając przykład makiawelizmu niespotykanego niemal w dziejach.

W innych okolicznościach byłby Poniatowski monarchą godnym tronu. W dziejach nauki panowanie jego stanowi epokę. Oświecił naród i ukształcił obyczaje wszczepiając zamiłowanie do sztuki i literatury, stłumione rządami elektorów saskich, których zdziczenie wywarło zgubny wpływ na kraj cały…

Gdy August pił, Polska była pijana.[2]

Stanisław, przeciwnie, lubował się jedynie w zajęciach szlachetnych i użytecznych, chwile wolne poświęcał w znacznej części uczonym i artystom. Z wykształceniem gruntownym i wielostronnym łączył pełną uroku inteligencję i smak wyborny. Posługując się swobodnie zarówno językami martwymi, jak i mową krajów, po których podróżował, posiadał w wysokim stopniu dar zjednywania rozmówców i umiejętność znajdowania słów takich, które najbardziej mogły pochlebić dumie narodowej lub osobistej próżności. Serce jego było wielkie i szlachetne; przebaczał bez zastrzeżeń, a swoje dobrodziejstwa posuwał często nieco za daleko. Ale natura, tak hojna wobec człowieka, odmówiła monarsze cech, bez których nie sposób panować: siły charakteru i woli.

Wyjazd królewski i ostatnie pożegnanie rysuje się dziś w mojej pamięci niewyraźnie, niby poprzez koszmar senny. Nie pojmowałam jeszcze jasno, jak głęboko bolesne były to chwile, później dopiero odczułam w pełni gorycz upokorzenia.

Kiedy król odjechał, wróciliśmy do Białegostoku, rezydencji jego ukochanej siostry, zwanej panią Krakowską, wdowy po hrabim Branickim, kasztelanie krakowskim, ostatnim potomku tego znamienitego rodu. Odegrał on znaczną rolę podczas konfederacji barskiej, gdyż majątek i urodzenie wysuwały go na czoło szlachty. W roku 1764 znalazł się na liście pretendentów do tronu, ale kiedy partia jego szwagra okazała się silniejsza, usunął się do swych majętności, gdzie żył po królewsku.[3]

Ja widziałam jeszcze Białystok urządzony z rzadką wspaniałością. Tapicerzy francuscy, sprowadzani wielkim kosztem, zwieźli tam meble, zwierciadła, boazerie godne pałacu wersalskiego. Rozmiary salonów i przedsionków zdobnych w marmurowe kolumny przechodziły wszelkie wyobrażenie. Niezliczone apartamenty urządzone niemniej wyszukanie i wygodnie gościły kolejno wszystkie znakomitości krajowe i co wybitniejszych podróżników. Cesarz Paweł, wówczas jeszcze wielki książę, zatrzymał się tam przez kilka dni wraz z żoną podczas pamiętnej podróży pod nazwiskiem hrabiego du Nord, która przykuła uwagę całej Europy. Rozplanowanie ogrodów i parków, przepych najróżnorodniejszych cieplarni, piękno i mnogość drzew pomarańczowych – wszystko to składało się na siedzibę prawdziwie królewską. Za życia pana Krakowskiego dwie trupy aktorskie, francuska i polska, utrzymywane, równie jak balet, jego kosztem, skracały urozmaiconymi widowiskami długie wieczory zimowe. Teatr, zdobiony przez włoskiego artystę, mógł pomieścić trzysta do czterystu osób. Budynek ten, zupełnie oddzielony od pałacu, znajdował się u wejścia do zwierzyńca. Widziałam go jeszcze w dość dobrym stanie.[4]

Takie to życie prowadzili wówczas w swych dobrach wielcy panowie z opozycji. Za moich czasów była to już przeszłość, której wspomnienia wskrzeszali na moją prośbę stuletni słudzy.

Wdowa po hrabim Branickim, prosta i skromna w swych upodobaniach, aczkolwiek szlachetna i wielka w czynach, wydawała na dobre uczynki sumy równie poważne jak mąż jej na zabawy i przyjemności wszelkiego rodzaju. Utrzymując z godnością pozycję, jaką jej wyznaczyły urodzenie i majątek, z ograniczenia nadmiernego zbytku czerpała środki na pomoc, której nigdy nie odmawiała nędzy i nieszczęściu.

Bardziej niż ktokolwiek pani ta stanowiła żywe zaprzeczenie powszechnego mniemania, iż człowiek nie może być doskonałością. Pobożna bez bigoterii, dobra bez słabości, dumna i łagodna, stanowcza, ale wrażliwa, dobroczynna bez ostentacji, kryjąca się z własną hojnością – nie brakło jej żadnej z zalet, które każą uwielbiać cnotę. Być może, że walory jej umysłu okazałyby się niewystarczające dla innej kobiety, ale listy jej miały wiele uroku, mowa zaś dystynkcji; z wielką godnością czyniła honory domu, a domowników swych otaczała troską. Toteż cieszyła się ogólną miłością i pozostawiła po sobie żal głęboki.

Moje dzieci, gdy będziecie przejeżdżały przez Białystok, pomyślcie o niej i wspomnijcie o mnie. Tam to upłynęły spokojne dni mojej młodości. Tam zostało postanowione moje małżeństwo i tam po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią!… Matka moja rzadko opuszczała ukochaną cioteczkę, i ja zatem wychowywałam się pod jej okiem.

Zimę spędzałyśmy w Warszawie, a na lato wracałyśmy do pięknej posiadłości, którą opisałam; ale począwszy od dnia, kiedy króla wywieziono do Petersburga, siostra jego osiadła na wsi i nie opuszczała już swego zamku. Tak więc zima 1794 roku była ostatnią, jaką spędziłyśmy w mieście.

Doskonale przypominam sobie rewolucję, która położyła kres naszemu politycznemu istnieniu. Prawdę mówiąc, nie rozumiem, czemu nazywa się ją kościuszkowską, skoro to wcale nie Kościuszko powziął jej plan. Powierzono mu jednak za zgodą ogólną dowództwo, a on bronił żarliwie najświętszej sprawy okrywając chwałą swe imię.

18 kwietnia obudził nas huk armat i gęsta strzelanina. Ojca mego nie było, a służba natychmiast chwyciła za broń, nie troszcząc się o to, co się z nami stanie; trzeba było zatem zebrać radę niewieścią, która postanowiła, że najbezpieczniej będzie ukryć się w piwnicach. Spędziłyśmy tam cały ranek, nie mając pojęcia, co się dzieje. Około trzeciej po południu strzelanina w naszej dzielnicy ustała, a król polecił, abyśmy starały się dotrzeć do Zamku, gdzie mieszkał, sądził bowiem, że będziemy tam bezpieczniejsze. Nie znalazłyśmy ani stangretów, ani lokai, a zresztą powozem trudno by było przebyć ulice zawalone trupami; musiałyśmy przejść pieszo całe Krakowskie Przedmieście[5], gdzie przez kilka godzin toczyły się walki. Widok tego pobojowiska zasłanego zwłokami Rosjan przejął mnie grozą! Było to jedyne przykre wrażenie, jakiego doznałam: zabłąkane kule świszczące nad naszymi głowami nie budziły we mnie lęku.

Od dnia tego aż do wzięcia Pragi nie opuszczałyśmy Zamku, gdyż w mieście panowało nieustanne wrzenie. Wszystko, co zaszło między tymi datami, zatarło się zupełnie w mojej pamięci. Jak przez mgłę przypominam sobie, że towarzyszyłam matce do obozu Kościuszki, gdzie piękne panie, w czepeczkach na bakier, ciągnęły taczki napełnione ziemią na budowę wznoszonych w pośpiechu szańców. Patrzyłam na nie z zazdrością, a moje dziecinne serce uderzało już żywiej przy opowieści o naszych zwycięstwach.

Co rano i co wieczór służąca zachęcała mnie do pobożnej modlitwy o błogosławieństwo dla naszych wojsk i pomyślny wynik naszych zmagań. Całym sercem przykładałam się do wypełniania jej poleceń, ale naprawdę nie rozumiałam dobrze, co się dzieje i dlaczego trzeba się aż tak gniewać na przystojnych oficerów rosyjskich, których podziwiałam, gdy w kapeluszach zdobnych wspaniałymi pióropuszami harcowali na pięknych koniach. Rzeź Pragi dostarczyła mi odpowiedzi i w sercu moim wcześnie zrodziły się uczucia, które przelałam na swoje dzieci.

W przeciągu jednej nocy wymordowano dziewięć tysięcy bezbronnych mieszkańców, których jedynym schronieniem, a zarazem grobem były obracane w perzynę domostwa! Z zamku królewskiego, położonego nad Wisłą, której szerokość jedynie dzieliła nas od przedmieścia Praga, słyszeliśmy wyraźnie jęki ofiar i wrzaski katów. Można było nawet rozróżnić krzyk i płacz kobiet i dzieci – wycie i złorzeczenie ojców i mężów, ginących w obronie tego, co najdroższe sercu człowieka. Grozę potęgowały jeszcze głębokie ciemności. W blasku płomieni, ponad którymi snuły się białawe dymy, postaci Kozaków rysowały się jak sylwety mieszkańców piekieł. Podobni szatańskim widmom, przebiegali konno z miejsca na miejsce, ze spisami nastawionymi do ciosu, zagrzewając się przeraźliwym gwizdem do dalszej rzezi, chociaż opici już byli krwią i syci zdobyczy.

Upłynęło tak kilka godzin; z drugiego brzegu dochodził już tylko trzask rozpadających się z wolna krokwi i belek. Płomienie tym szybciej ogarniały cały obszar rozległego przedmieścia, że domy w większości zbudowane były z drzewa. Umilkły krzyki i płacz, szczęk broni i stuk kopyt. Cisza śmierci zawisła nad Krakowskim Przedmieściem… a imię Suworowa ścigało przekleństwo!

ROZDZIAŁ DRUGI

EMIGRANCI (W kilka lat później)

Rewolucja nasza nastąpiła wkrótce po francuskiej, ale, otoczeni przez trzy wrogie potęgi, mieliśmy nieszczęście ulec w walce i najszlachetniejsze wysiłki, ofiary godne najwyższego podziwu doprowadziły jedynie do ostatecznego podziału naszego kraju. Odmiennie potoczyły się losy Francji, której droga opromieniona jest blaskiem chwały. Porównanie zgadza się w jednym tylko punkcie: oba kraje miały swoją emigrację. We Francji – szlachta, rojaliści, duchowieństwo, u nas – patrioci, ofiary, wygnańcy. Francja miała Wandeę, a my legiony! We wszystkim mniej szczęśliwi, zmuszeni byliśmy przelewać krew na drugiej półkuli.

W końcu zeszłego wieku w Polsce pełno było emigrantów francuskich, którzy podawali się w większości za potomków wielkich rodów i tak przyjmowali ofiarowaną skwapliwie gościnność, jakby wyrządzali łaskę. Pani Krakowska gościła całą rodzinę Bassompierre’ów. Najpierw przybył jeden, potem drugi, potem trzeci, a w końcu cała gałąź macierzysta i wieczysta.

Najstarszy z Bassompierre’ów nie zdawał się cieszyć w rodzinie autorytetem, jednakże tytułowano go przy każdej sposobności margrabią. Z pewnością nie był biedak postacią na miarę Moncady.[6] Po nim szedł hrabia, mniej więcej pięćdziesięcioletni, żonaty z młodą, niebrzydką kobietką, którą poślubił w epoce powszechnego przewrotu; w żadnych innych okolicznościach (zdaniem wtajemniczonych) panna de Rigny nie mogłaby pretendować do tak świetnego związku. Hrabia, niski, mizernej postury, o mocno wypudrowanych, sterczących włosach, z niezbędnym, jako godło przekonań, harcapem[7], nie był szczególnie przystojny. Miał długi, spiczasty nos, posępne spojrzenie i zaciśnięte usta. Uchodził za tęgą głowę. Przytaczał poprawnie daty i układał dość zgrabne wierszyki. Ilekroć chodziło o improwizowane widowisko, o urządzenie niespodzianki, o jakąś uroczystość, udawaliśmy się do niego z prośbą o kuplety. Zawsze dawał się prosić, w końcu jednak powierzał nam „swoje dziatki”, upominając, żebyśmy ich „nie okaleczyli”. Zaczynały się wówczas próby – rzecz wcale nie bagatelna. Należało uwydatnić pewne „szczęśliwe wyrażenia”, prześliznąć się po rymie, położyć nacisk w połowie wiersza!… Rzadko kiedy autor zdawał się zadowolony; zanudzał nas na śmierć.

Matka hrabiny zachowała ślady urody i wyglądała na bardzo sprytną. Nie można zaręczyć, czy dawniejszymi ofiarami nie przygotowała przypadkiem świetnego związku córki. Siostrzeniec lat dwudziestu trzech, który mógłby z powodzeniem nosić robotniczą bluzę, i urocza dziewczynka imieniem Amelia dopełniali grona rodzinnego. Z początku przyjęli jedynie skromne mieszkanie i przychodzili dzielić z nami posiłki. Później zauważyli, że pomieszczenie jest zbyt szczupłe i że obiad to nie wszystko… tyle jest innych niezbędnych potrzeb. Zgodzili się tedy przyjąć, w wielkiej tajemnicy, dość znaczną pensję. Po kilku miesiącach wyrazili pragnienie zamieszkania oddzielnie: to tak miło czuć się u siebie!… Otrzymali natychmiast ładny domek, położony o ćwierć mili od zamku.

Nowe mieszkanie wymaga wielu zachodów! Hrabia, pochłonięty polityką, nie mógł czy nie chciał tym się zająć, hrabina była tak młoda! nie wiedziała, jak się do tego zabrać, a zresztą cudzoziemcom zawsze grozi wyprowadzenie w pole! Mamunia podjęła się tedy dać do zrozumienia pani Krakowskiej, w jakie kłopoty wpędził ich wzrost dobrobytu. Natychmiast rozkazy zostały wydane i domek doprowadzony do takiego stanu, aby mógł przyjąć nowych gospodarzy. Niczego tam nie brakło: pokoje umeblowano z wytworną prostotą, zaopatrzono spiżarnię, napełniono gołębnik, ogród został zgrabiony, dróżki posypane piaskiem; pomyślano nawet o wozowni i stajni, aby rodzina Bassompierre’ów miała czym się posłużyć udając się do zamku, wuj był za stary, a Amelia za młoda, ażeby tak długi spacer nie miał ich zmęczyć.

Tyle dobrodziejstw wyświadczonych jednej rodzinie cudzoziemców obudziło zazdrość i jeśli w ogóle kiedykolwiek zazdrość można uznać za usprawiedliwioną, to w tym właśnie przypadku, ze względu na sposób, w jaki przyjmowane były dobrodziejstwa: nieustanne porównania przeszłości z teraźniejszością, niegrzeczne przymówki lub niezbyt taktowne żale. Jeśli ktoś z nowo przybyłych wychwalał wobec naszych emigrantów urządzenie ich domku, w istocie uroczego, odpowiadało mu głębokie westchnienie, wejrzenie pełne rezygnacji, urywane słowa, które miały oznaczać: „Byłoby to dobre dla innych, ale dla nas!” Następnie Bassompierre’owie wspominali zamki, które zmuszeni byli opuścić, pełne uroków i blasków życie, jakie w nich wiedli. Stąd krok tylko do marszałka de Bassompierre[8] i przyjaźni łączącej wielkiego króla z tym wielkim człowiekiem, a skoro raz znaleźli się na tym gruncie, stawali się nie do wytrzymania. Westchnienia przechodziły w łkania, a przymówki w obelgi.

Wydarzeniem bardzo dla Bassompierre’ów niefortunnym była wizyta Ludwika XVIII, który zatrzymał się w Białymstoku w przejeździe do Mitawy, gdzie mu cesarz Paweł wyznaczył rezydencję. Król podróżował pod nazwiskiem hrabiego de Lilie.

Hrabina przybyła kilka dni wcześniej. Należała ona do osób, których wygląd przeczy wszelkiemu pojęciu królewskości. Nie sądzę, żeby można było spotkać postać bardziej gminną i śmieszną. Strój jej nosił te same cechy: czarny słomkowy męski kapelusz na fryzurze ubielonej pudrem, peleryna, podkute grube buty; z rękawów wyłaniały się brzydkie dłonie nie okryte rękawiczkami. Nie wiem dobrze, co mówiła grzmiącym głosem, gdyż zaszywałam się w jakiś kąt, aby wyśmiać się do woli, za co czekała mnie porządna bura.[9]

W dwa dni później nadjechał hrabia. Przygotowano mu pokoje przeznaczone dla monarchów i umieszczono go tam z wszelkimi względami należnymi jego urodzeniu i niedoli. Pani Krakowska wyszła aż do sieni, żeby go powitać. Wyglądał na ujętego tym przyjęciem i sadził się na uprzejmości. Byłam jeszcze za mała, żeby go ocenić, ale wydał mi się bardzo dobry i bardzo okrągły. Świta jego nie była liczna, boć zdetronizowani królowie nie mają dworzan. Ludwikowi XVIII brakło pochlebców, towarzyszył mu za to przyjaciel szczery i oddany, hrabia d’Avaray.[10]

Byliśmy bardzo ciekawi, jakie też przyjęcie zgotuje król znakomitej rodzinie wygnańców. Bassompierre’owie, których już przyjazd królowej przyprawił o żywe emocje, byli coraz bardziej przejęci. Niestety! czekało ich jedno z tych rozczarowań, po których trudno jest przyjść do siebie! Król nie znał ich wcale. Ani margrabiego, ani hrabiego, ani młodej hrabiny, ani starej mamy! Potraktował nawet dość lekko te podpory tronu, których nigdy nie widział i które nic nie uczyniły, aby wesprzeć chwiejące się królestwo.

Pan d’Avaray, zdziwiony tonami, jakie przybierali nasi Bassompierre’owie, uważał za swój obowiązek opowiedzieć nam, co o nich wiedział. Byli to rzeczywiście Bassompierre’owie, ale ubodzy i podupadli. Jedynym ich dziedzictwem była duma ze wspomnień rodzinnych, do których należało zaliczyć nieustannie wspominane zamki. Rewolucja wzbogaciła ich. Nigdy nie posiadali mieszkania tak miłego jak to, które im ofiarowała wspaniałomyślna gościnność.

Wyjaśnienia te nie zmieniły w niczym postępowania pani Krakowskiej: do końca życia nie przestała obsypywać dobrodziejstwami swoich gości. Bądź co bądź, młoda hrabina skorzystała z nauczki: mówiła mniej o Paryżu, którego nigdy nie widziała, powstrzymała się od niezbyt pochlebnych porównań między krajem, który musiała opuścić, a tym, gdzie znalazła tak wielkoduszne przyjęcie. Odtąd nosiła bieliznę nie ośmielając się już uskarżać na zapach polskiego mydła, a ponieważ król rozpływał się nad dobrą kuchnią, na co był bardzo czuły, uznała się za zwolnioną od grymasów przy jedzeniu.

Czy to wskutek przelotnie powziętego projektu, czy też po prostu, aby okazać uprzejmość i wywdzięczyć się tym sposobem za królewskie przyjęcie, jakie zgotowano jego panu, dość, że hrabia d’Avaray przed opuszczeniem Białegostoku zaproponował mojej matce małżeństwo moje z księciem de Berry.[11] Nie wiedząc dobrze, co odpowiedzieć, matka wskazała na mój bardzo młody wiek, obiecując jednak przedstawić propozycję ojcu memu, który nie chciał o niczym słyszeć. Odpowiedział matce, że wędrowny książę robił na nim zawsze mniej czy bardziej wrażenie awanturnika; że nie ma najmniejszego prawdopodobieństwa, aby Burboni kiedykolwiek wrócili do Francji; że zresztą związek, który wydawał się im może dzisiaj pożądany ze względu na korzyści majątkowe, mogliby później uważać za niekorzystny politycznie i nierówny; że nie wierzy, aby małżeństwa tego rodzaju mogły być szczęśliwe, że zresztą, mając jedną tylko córkę, nie chce narażać jej na los tak niepewny i woli polskiego szlachcica od cudzoziemskiego księcia.

Odmowę tę, w formie złagodzonej i odpowiednio przystosowanej, przekazano panu d’Avaray, który bardziej był jeszcze zdumiony jak urażony. Znacznie później dopiero dowiedziałam się o tej osobliwej propozycji i w miarę jak obserwowałam zadziwiający rozwój wypadków, myślałam często o niezwykłym położeniu, w jakim byłabym się znalazła. Bonaparte był już wówczas u szczytu sławy i Europa rozbrzmiewała odgłosem jego tryumfów. Taki blask chwały otaczał czoło zwycięzcy, takie szczęście towarzyszyło wszystkim jego poczynaniom, że w moim umyśle, karmionym dziejami wielkich ludzi starożytności, rysował się jako nowy Aleksander czy Cezar. Ci, pośród których się wychowywałam, ubliżali sławie wielkiego człowieka, ale moje uwielbienie, powściągane często przez obawę narażenia się im, stawało się przez to jeszcze żywsze. Jak mogłabym pogodzić takie uczucia z pozycją, jaką mi ofiarowywano? Jakże tu skakać z radości na wieść o bajecznych zwycięstwach wielkiego człowieka, będąc żoną jednego z Burbonów?

Ponieważ wspomniałam mego ojca, a piszę głównie dla swoich dzieci, poczuwam się do obowiązku zapoznania ich ze szlachetnym charakterem ich dziada. Podczas ostatniego rozbioru należał do nielicznej grupy tych, którzy odmówili złożenia podpisu na dokumencie potwierdzającym dokonywaną nieprawość: Rosja podyktowała go nikczemnej konfederacji zwanej targowicką. W wyniku tak odważnego oporu cały majątek ojca zasekwestrowano; w milczeniu zniósł prześladowania, które zawdzięczał nieugiętemu charakterowi i patriotyzmowi.[12]

W kilka lat później Wielkie Księstwo Litewskie wysłało do Petersburga delegację mającą wyjednać u carowej utrzymanie w mocy dawnego kodeksu karnego.[13] Deputacja, złożona z najbogatszych i najznakomitszych obywateli, spotkała się z przyjęciem łaskawym i pochlebnym. Katarzyna umiała okazywać względy tym, których pragnęła zaliczyć do rzędu swoich wielbicieli. Dwór jej był bez wątpienia jednym z najwspanialszych w Europie: bale i uroczystości następowały jedne po drugich. Delegaci polscy, którzy zostali raz na zawsze wezwani przez łaskawą monarchinię do uczestnictwa w tych wspaniałościach, sądzili, że nie wolno im uchybić takiemu zaproszeniu. Jedyny mój ojciec zjawiał się na dworze wtedy tylko, gdy wymagały tego obowiązki związane z jego misją.

Cesarzowa, zdziwiona i dotknięta tą rezerwą, nie mogła powściągnąć niezadowolenia i zarzucając mego ojca wymówkami stwierdziła, że on jeden nie okazał się wcale ciekawy pięknych pań, które były ozdobą jej zebrań towarzyskich. Nie okazując bynajmniej zmieszania, ojciec mój skłonił się głęboko, jakby wziął te wyrzuty za dowód życzliwości, i odparł głośno, że w położeniu, w jakim znajduje się jego kraj, Polak nie może ukryć swych bolesnych uczuć, że zatem, jego zdaniem, nie należy pozwalać, aby niezwalczony smutek zamącał blask wspaniałych przyjęć. Nie w ciemię bita Katarzyna, oceniwszy natychmiast człowieka, który odważył się na taką odpowiedź, zawołała, że niczego tak nie podziwia jak niezależności i szlachetności uczuć.

Po czym, nadając rozmowie poufniejszy charakter, dodała:

– Jako kobieta współczuję nieszczęściom, chociaż surowe prawa polityki nie pozwalają mi, jako władczyni, im zapobiec.

Odchodząc odczepiła od paska zegarek wysadzany szmaragdami i ofiarowała go memu ojcu, prosząc o przyjęcie tej pamiątki jako świadectwa szczególnego szacunku. Udawała przy tym, że w pełni pojmuje i docenia całą szlachetność postępowania hrabiego Tyszkiewicza. Za tym podarkiem przyszło zniesienie sekwestru ciążącego na dobrach mego ojca.

ROZDZIAŁ TRZECI

ASTROLOG

Wśród mieszkańców zamku była osoba wyróżniająca się inteligencją, wykształceniem i zdumiewającą pamięcią – panna Duchêne, lektorka pani Krakowskiej. Paryżanka z urodzenia, była przedtem u pani de Tessé[14], gdzie nie tylko przyswoiła sobie sposób bycia i maniery dobrego towarzystwa, ale nadto zgromadziła mnóstwo ciekawych historyjek. Należała do tych wybranych istot, które nigdy niczego nie zapominają, zarówno z tego, co czytały, jak z tego, co widziały lub słyszały. Przezwano ją chodzącą encyklopedią. Zaprzyjaźniła się z moją guwernantką, widywałam ją więc często i jej to zawdzięczam znaczną część tego, co wiem. Pani de Bassompierre, której edukacja mocno była zaniedbana, zawdzięczała jej więcej jeszcze ode mnie. Panna Duchêne całym sercem poświęciła się rodzinie Bassompierre’ów, których przyzwyczajenia, mowa, wady nawet pozwalały jej niejako odnaleźć porzuconą ojczyznę.

Wychowana pośród tych Francuzów, bezwiednie przyswoiłam sobie ducha ich języka i największe upodobanie znajdowałam w ich literaturze.

Przepadałam za ich rozmowami: czy były one dowcipne i błahe, czy też pouczające i poważne, zawsze prowadzili je na wesoło, w toku najpoważniejszych nawet dyskusji, do których dawała okazję polityka. Byli to bowiem Francuzi minionej doby, którzy kpili ze wszystkiego, a życie traktowali z możliwie jak najmniejszą powagą.

Wiedliśmy żywot bardzo niezależny. Widywaliśmy się jedynie rano, poza tym każdy wypełniał czas po swojemu, jedni pracą, inni zabawą.

Wyrozumiałość pani Krakowskiej sięgała tak daleko, że nikt, nawet z najbliższych, nie był obowiązany uczestniczyć w mszy św., którą każdego ranka odprawiano w zamku.

Około trzeciej dzwonek wzywał na obiad, dając domownikom sygnał do zgromadzenia się u stołu. Co wieczór, wyjąwszy pełnię lata, od siódmej do dziewiątej bywało w salonie głośne czytanie. Można się było przysłuchiwać pod warunkiem zachowania ciszy. Część mieszkańców pałacu udawała się wówczas do swoich zajęć. Obowiązki lektorki ograniczały się do tych godzin, przeznaczonych przez kasztelanową na zaznajamianie się z prasą i nowościami literackimi. Kiedy brakło tych ostatnich, wracano do klasyków. Tym sposobem zapoznałam się z panem de Chateaubriand, który łączył tradycje klasyczne z duchem nowych czasów.[15]

Właśnie ukazało się dzieło Duch wiary chrześcijańskiej. Są, niestety, dwie rzeczy niemożliwe do pogodzenia: moralność i wyobraźnia. Ostrzegam przeto matki, które chciałyby dać córkom do czytania tę religijną poezję. Autor wplótł w tekst ustęp z Nowej Heloizy, gdzie Julia skarży się na pustkę, którą odczuwa serce wyczerpawszy wszystkie złudne wzruszenia. Nie zapomnę nigdy wrażenia, jakie wywarła na mnie harmonijna proza Russa, zupełnie mi, rzecz oczywista, nie znana. Wykradłam książkę, ażeby odszukać ten ustęp, który wprawił mnie w smutek i rozmarzenie. Pojmuję, że pan de Chateaubriand miał jak najlepsze intencje, chciał, aby mglista potrzeba dawania miłości zwróciła się ku Bogu, ale, powtarzam, cytat ten jest niebezpieczny dla piętnastoletnich dziewczątek; wywiera skutek wręcz przeciwny zamierzonemu przez autora.

Kiedy lektura dobiegała końca, każdy mógł wejść do salonu, gdzie zaczynała się rozmowa. Starcy opowiadali, młodzież słuchała z uwagą. Pani Krakowska, córka Poniatowskiego, przyjaciela i towarzysza Karola XII, słyszała od ojca wiele ciekawych historii o szwedzkim bohaterze.[16]

Nie było chyba w dziejach człowieka w większym stopniu obdarzonego przymiotami, które pozwalają dokonywać wielkich czynów. Ciało miał z żelaza, a duszę płomienną, nic więc nie mogło go zadziwić ani powstrzymać. Nie wierzył w przeszkody natury fizycznej, a potrzeby i słabości organizmu ludzkiego uważał za dziecinne grymasy i kaprysy płynące z lenistwa. Pewnego dnia zabrakło żywności; król, który jechał zawsze na czele swojej armii, zeskoczył nagle na ziemię, zerwał garść trawy i zaczął ją żuć. Po chwili milczenia rzekł do wiernego towarzysza, który spoglądał na niego zaskoczony:

– Próbowałem podbić świat. Gdybym zdołał wyżywić w ten sposób swoje wojska, zaćmiłbym największe sławy w dziejach, a przynajmniej im dorównał.

Obawiał się jednej tylko potęgi w świecie, potęgi piękności; jedynie powabna kobieta mogła się pochwalić, że okazał się wobec niej tchórzem… zmuszała go do ucieczki.

– Tylu bohaterów – mawiał – uległo czarowi pięknej twarzy. Czyż mój ulubiony Aleksander nie spalił miasta dla przypodobania się niedorzecznej ladacznicy?[17] Chcę, aby moje życie wolne było od podobnej słabości i aby historia nie znalazła na nim takiej zmazy.

Pewnego razu powiadomiono go, że jakaś dziewczyna błaga o sprawiedliwość dla swego osiemdziesięcioletniego ślepego ojca, którego skrzywdzili żołnierze.

W pierwszej chwili król, tak surowy w sprawach dotyczących karności, zerwał się chcąc z własnych ust skarżącej poznać szczegóły przestępstwa. Nagle jednak zatrzymał się:

– Czy jest ładna?

A skoro go zapewniono, że jest nie tylko młodziutka, ale i uderzająco urodziwa, kazał, by sobie twarz zakryła, gdyż inaczej nie może jej wysłuchać.[18]

Jakże żałuję, że nie wpadłam już wtedy na pomysł zapisywania wszystkiego, co słyszałam! Teraz pamięć przywodzi mi tylko oderwane fakty – wówczas była to historia całego życia, wierna opowieść o wydarzeniach najciekawszych, wypadkach najmniej znanych, które sędziwa ciotka moja z rzadką skrupulatnością przekazywała – drgające jeszcze życiem – uważnym słuchaczom. Pani Krakowska, dzięki której namacalnie niejako obcowaliśmy z dawnymi laty, czerpała swe opowieści od naocznego świadka, opowiadała z naiwną prostotą, określając daty i miejsca z ścisłością tym cenniejszą, że za nic w świecie nie pozwoliłaby sobie zmienić jakiegoś faktu, opuścić czy dodać jakiegoś incydentu – tak droga była jej prawda, taki wpływ miała szlachetna prawość jej usposobienia na najdrobniejsze czynności, najprostsze rozrywki jej życia.

W czasach Karola XII byli jeszcze ludzie zajmujący się zawodowo astrologią. Pewna historyjka z lat dziecinnych mojej ciotki wiąże się z tym zabobonem. Opowieści takie nie wylatują z pamięci, wrażenie bowiem, jakie wywierają na świeżą wyobraźnię, zbyt jest silne, by zatrzeć się kiedykolwiek.

Siedząc u stóp matki, tuliłam się do jej kolan z lekkim dreszczem i trudnym do opanowania biciem serca. Czy uczucia te przypisać należy dziecinnemu jeszcze usposobieniu, czy łatwowierności, mniejsza o to. Nawet dzisiaj ich wspomnienie nie przyprawia mnie o rumieniec wstydu i przyznaję, że bać się było całkiem przyjemnie.

A oto historia mojej ukochanej ciotki o astrologu. Być może, natrafi na wrażliwego czytelnika, który nie pozostanie obojętny, tym bardziej że, powtarzam, nie ma w niej nic zmyślonego.

Po śmierci Karola XII Poniatowski, który był do niego serdecznie przywiązany, wrócił do Polski; wkrótce potem poślubił księżniczkę Konstancję Czartoryską i zamieszkał z nią w swoim majątku Wołczynie. Wyniesiony na kasztelanię krakowską, pierwszą godność w kraju, którą odziedziczył po nim jego zięć, żył tu, otoczony szacunkiem sąsiadów i miłością rodziny, wypoczywając po życiu czynnym i szlachetnych trudach, którym poświęcił najpiękniejsze lata. Był już ojcem pięciorga dzieci; w chwili gdy zdarzył się niezwykły wypadek, który przytoczę, oczekiwał właśnie szóstego.[19] Na zamku panowało poruszenie, jakie zwykle powstaje w tego rodzaju okolicznościach. Dzieci, które umyślnie wyprawiono z domu, bawiły się beztrosko na dziedzińcu obrzucając się śnieżkami, gdy tymczasem ojciec ich, przejęty niepokojem, wlepiał machinalnie wzrok w kłęby dymu dobywające się z jego wschodniej fajki.

Nagły hałas wyrwał go z zamyślenia. To dzieci wbiegły całą gromadką, prowadząc jakiegoś nieznajomego, który pragnął mówić z panem domu.

Niezmierna łaskawość i wytworna grzeczność cechowała pana Krakowskiego, po którym przymioty te odziedziczyły wszystkie dzieci, zwłaszcza zaś król Stanisław. Na widok nieznajomego niepokój ustąpił żywej ciekawości. Niezwykły strój i dystynkcja obejścia tego człowieka mogły jak najbardziej obudzić zainteresowanie.

Pan Krakowski wprowadził gościa do salonu, gdzie służba zakrzątnęła się około poczęstunku. Po jej odejściu nieznajomy opowiedział z wielką prostotą, że będąc Szwedem z urodzenia, a astrologiem z zawodu, podróżuje w celach naukowych. Pragnie spotkać się ze sławnym rabinem mieszkającym w Kozienicach, miasteczku położonym niedaleko Wołczyna.

Gruntowna wiedza tego stuletniego starca, jego długie studia nad językami Wschodu, zwłaszcza nad chaldejskim, wiązały się z sztuką, której podróżny poświęcił życie, udawał się zatem do rabina, aby wyświetlić pewne wątpliwe punkty. Rozwiązanie tych trudności miało doniosłe znaczenie dla wszystkich, którzy jak on zagłębiali się w niewiadome.

Jakkolwiek, dzięki zażyłości, jaka łączyła go ze Szwedami z najlepszego towarzystwa, Poniatowskiemu nieobce były pojęcia kabalistyki, jednakże łatwowierność i przesąd pod żadną postacią nie miały przystępu do jego umysłu. Nie mógł więc powstrzymać lekkiego uśmiechu.

– Ach! widzę, że pan wątpi w najpiękniejsze, najwznioślejsze z praw, jakie człowiek sobie przypisuje, w umiejętność czytania w gwiazdach – wykrzyknął astrolog. – A więc, żeby zatryumfować nad tym niedowiarstwem oraz pozostawić panu pamiątkę mojej wizyty i wdzięczności obudzonej życzliwym przyjęciem, którego doznałem pod pańskim dachem, postawię horoskop pańskim dzieciom.

Natychmiast zbliżyły się wszystkie jasne i ciemne główki, wyciągnęły się wszystkie rączki, a wróżbita, zażądawszy dokładnego określenia dnia i godziny ich przyjścia na świat, przepowiedział córkom najświetniejsze zamążpójście, a synom sławę wojenną, dostojeństwa i bogactwa.

Najmłodszemu z pięciorga, temu, który został prymasem, przypadła przepowiednia najbardziej uderzająca. Astrolog długo się w niego wpatrywał, po czym powiedział: „Ten chłopiec zajmować będzie drugie miejsce w swoim kraju,” Otóż trzeba wiedzieć, że w Polsce, kiedy król udawał się na wojnę, prymas przejmował najwyższą władzę.[20]

W tym momencie w głęboką ciszę, wśród której wszyscy z zaciekawieniem słuchali proroka, wdarł się krzyk nowo narodzonego, którego położna przyniosła właśnie dla pokazania ojcu; wszyscy skupili się wokół niej. Astrolog, rzuciwszy spojrzenie na dziecko, zdawał się znowu wpadać w trans.

– Pozdrawiam cię, królu Polaków – zawołał z mocą – pozdrawiam cię jako króla już dziś, kiedy ty nic nie wiesz jeszcze o wyniesieniu, które jest ci przeznaczone, ani o nieszczęściach, które staną się jego następstwem.

Jakkolwiek pan Krakowski odporny był na wszelkie zabobony, nieraz – jak jego córka zapewniała – przyznawał, na długo przed spełnieniem przepowiedni, iż ostatnie słowa astrologa przejęły go śmiertelnym chłodem.

Wybiegłszy z salonu udał się do położnicy, aby obwieścić jej o osobliwym incydencie, który się właśnie rozegrał. Pani Krakowska poczuła się zaniepokojona w swej pobożności. Przeżegnawszy się poprosiła męża, aby nie dawał wstępu do domu człowiekowi, który pozwala sobie na praktyki potępione przez religię. Pełna obawy o dzieci, na których głowy grzeszna ciekawość ściągnąć mogła nieszczęście, zażądała nawet, aby oddalić natychmiast tajemniczego nieznajomego. Nie doszło jednak do tego kroku, przed którym wzdragała się wylewna gościnność pana Krakowskiego: wróciwszy do salonu nie zastał tam już podróżnego; znikł on i nikt nie umiał powiedzieć, gdzie się podział.

Król Stanisław nigdy nie wspominał o tej wróżbie, ale starsze jego rodzeństwo pamiętało o niej i opowiadało ją każde po swojemu. [21]

Jakże godna zazdrości jest wyższość charakteru, która uprawnia do szczerego, bez obawy śmieszności, wyznania, że są rzeczy nie dające się wytłumaczyć – zwłaszcza gdy niepodobna im zaprzeczyć.

Niech żyją dobre dawne czasy, kiedy ludzie dawali wiarę wszystkiemu! Po pierwsze, wierzyli w Opatrzność, a to upraszcza wiele rzeczy; dalej – wierzyli w raj, co pozwala znosić mnóstwo utrapień. Wierzyli w cnotę i w walkę ze złymi skłonnościami, ponieważ najwytworniejsi umysłem pisarze, najbardziej urzekający autorzy romansów nie dowiedli jeszcze, że walka ta jest co najmniej zbyteczna, gdyż namiętność usprawiedliwia wszelkie błędy.

Wierzono w cuda, w bezinteresowną miłość, w poświęcenie w przyjaźni, wierzono nawet we wdzięczność! Ludzie poczciwi nie wątpili bynajmniej, że człowiek stawać się może coraz lepszy, toteż nawrócenia budziły wiarę. Kto w młodości bywał przedmiotem zgorszenia, oddawał się pod koniec życia surowej pokucie, uważanej za niezbędną dla osiągnięcia zbawienia. A co najbardziej dziś niepojęte – wierzono wówczas, że cnota waży więcej niż bogactwo. Świadczy o tym stare przysłowie: Lepsza cnota niż funt złota.

To wszystko przyjmowano poważnie, ale istniały też miłe a zbędne wierzenia, uznawane za naganne i poczytywane za konieczną materię spowiedzi: wierzono w lubczyki, przepowiednie, przeczucia, wróżki, astrologów, upiory. Takie właśnie wierzenia rodziły poetów, wizjonerów, sekciarzy, bohaterów i szaleńców!

Dziś intelekty dobrze uporządkowane, umysły głębokie i pozytywne, w które obfituje nasze stulecie, nie chcą już dać wiary niczemu lub też wierzą tylko w zwyżkę i zniżkę na giełdzie!!!

Bogu jednemu wiadomo, czy zwyżka i zniżka wspiera się na solidniejszych podstawach i czy bardzo często nie okazuje się, że zostaliśmy wystrychnięci na dudków!

ROZDZIAŁ CZWARTY

MAŁŻEŃSTWO

Byłam jedynaczką, dziedziczką dwu wielkich fortun, nosiłam piękne nazwisko, miałam miłą buzię, otrzymałam staranne wychowanie. Słowem, przedstawiałam sobą to, co zwykło się określać jako dobrą partię. W czternastym roku życia miałam zaślubić księcia Stanisława Poniatowskiego, brata mojej matki, ale zbliżał się on do pięćdziesiątki, był długi, chudy i poważny, nie chciałam więc nawet słyszeć o nim, oparłam się pokusie klejnotów i wyprawy.[22]

Mimo surowego bardzo wychowania w umysł mój i serce wkradła się, nie wiem dobrze skąd, jakaś dziecinna egzaltacja, podsycana lekturą wielkich poetów, której nie można mi było zakazać. Pragnęłam bohaterów na miarę postaci Racine’a i rycerzy podobnych do Tankreda, namiętności głębokich, nagłych skłonności, wielkich i wzniosłych czynów!… Czekałam! ale gdy spostrzegłam wreszcie, że nie zjawia się ani Brytanik, ani Gonzalw z Kordoby, że nie ma nawet żadnego prawdopodobieństwa, żebym spotkała Grandisona, zdecydowałam się zstąpić wreszcie z obłoków i ze smutkiem myślałam, że przyjdzie mi w końcu wyjść za mąż jak wszystkie dziewczęta, pod auspicjami rozsądku i konwenansów.[23]

Rodzicom moim proponowano rozmaite partie. Jedne nie odpowiadały im, gdyż nie dość były świetne, inne mnie się wydawały niemożliwe, jako niezbyt pociągające. W końcu jednak oświadczył się Aleksander Potocki, a ponieważ i on był jedną z pierwszych partii w Polsce, został przyjęty bez wahania, rodzice nasi uzgodnili wszystko listownie i kiedy Potocki przyjechał do Białegostoku, wiedział z góry, że nie spotka się z odmową.

Potocki Aleksander

Mam jeszcze żywo w pamięci chwilę, kiedy powóz jego wjechał na główny dziedziniec zamku. Był to wieczór kwietniowy; miałam katar i zabroniono mi wychodzić z pokoju. Trąbka pocztowa zwróciła moją uwagę, zbliżyłam się do okna i spostrzegłam młodzieńca wyskakującego bardzo zgrabnie z kolasy podróżnej i wbiegającego na stopnie podjazdu. Powiedziałam sobie natychmiast, że może to być tylko oczekiwany przybysz. Wzruszenie, jakiego doznałam, było bardzo zbliżone do strachu!… Ileż bym dała, aby odłożyć do jutra pierwsze spotkanie? Ale nie pytano mnie o opinię i oto weszła moja matka, wsparta na ramieniu Potockiego.

Wracał on z długiej podróży, co okazało się bardzo pomocne podczas pierwszej wizyty. Mówił bardzo zajmująco o Londynie, Paryżu… widział wielkiego Napoleona!… Ale na ten temat wypowiadał się nader umiarkowanie, relacjonował bez zapału to, co widział, i wcale nie wydawał się olśniony taką sławą!

Podano herbatę; przyglądaliśmy się sobie wzajemnie; Potocki widział mnie dzieckiem jeszcze u mojej matki. Przypomniałam go sobie; sprawił wtedy na mnie wrażenie zadzierającego nosa paniczyka, który nie rozmawia z małymi dziewczynkami.

Spotkaliśmy się powtórnie w tym szczęśliwym wieku, kiedy czas, dokończywszy swego dzieła, zdaje się zatrzymywać, jakby chciał nacieszyć się nim, ażeby później powetować sobie tę chwilę odpoczynku. Spoglądaliśmy na siebie ukradkiem, doświadczając mieszanych uczuć, zaskoczeni zarazem i zadowoleni. Los nasz bardziej nas pociągał, niż się spodziewaliśmy. Upłynęły trzy tygodnie, pod których koniec zdawało nam się, iż się doskonale znamy i odpowiadamy sobie. Tymczasem charaktery nasze i upodobania nie zdradzały najmniejszego podobieństwa.

Hrabia Stanisław Potocki, mój przyszły teść, przyjechał, aby być obecny na naszym ślubie. Hrabia był jednym z najznakomitszych mężów w tej epoce tak bogatej w wybitne umysły i dzielne serca. Brat jego Ignacy i on sam walnie przyczynili się do powstania konstytucji 3 maja i obaj padli ofiarą oddania sprawie pokutując w lochach, jeden w Rosji, drugi w Austrii, w Spielbergu, za szlachetny poryw, który kazał im pracować dla wolności i niepodległości ojczyzny. Bardzo rzadko spotyka się dwóch braci tak szczodrze uposażonych przez naturę; z jak najprzyjemniejszą powierzchownością łączyli oni wyższy umysł, wykształcenie i pamięć zadziwiającą, a jakkolwiek bywalcy salonów, wiedzieli wszystko i mieli czas na wszystko.

Hrabia Stanisław odznaczał się nadto taką znajomością sztuk pięknych, z jaką nie spotkałam się nigdy u żadnego amatora. Zawdzięczamy mu bardzo interesujące prace z tej dziedziny, a także doniosłe badania naukowe (między innymi znany powszechnie przekład wielkiego dzieła Winkelmana). Rozmiłowany w studiach, wytchnienie po trudach znajdował w doglądaniu pracy artystów i pisarzy, którym udzielał swej protekcji. Kiełkujący talent, młodzieńcze natchnienie, gdziekolwiek się objawiły, liczyć zawsze mogły na jego pomocną radę i oparcie materialne. Pod wpływem kilkakrotnych włoskich podróży rozwinęło się w nim owo szlachetne umiłowanie piękna, którego natura udziela tak skąpo, a które jest w człowieku jak gdyby jednym więcej zmysłem.

Częstokroć patrząc na niego zdumiewałam się ogromem wiedzy, którą opanować może jeden człowiek nic nie zapominając. Latynistą był doskonałym: nieraz słyszałam, jak recytował z pamięci całe księgi Wergilego, przekładając je swobodnie w miarę wygłaszania. A jeśli wśród tych wspomnień z młodości pojawia się obraz świetnego salonu, widzę mego teścia, jak z równą łatwością rozprawia o najmodniejszym romansie, reformie rządów, kabałach politycznych, wartości jakiegoś dzieła, planach publicznej budowli, kompozycji obrazu czy osobistych sprawach starego przyjaciela. Nieodmiennie uprzejmy i życzliwy, gotów był zawsze wysłuchać wszystkich, którzy szukali u niego rady. Jego łagodne usposobienie i nadzwyczajna grzeczność tworzyły zaskakującą sprzeczność z żywością usposobienia i drażliwością, która często pobudzała do śmiechu. Bywały dnie, kiedy za najmniejszą przeciwnością wpadał w złość jak dziecko i równie nagle się uspokajał. Przy grze zwłaszcza śmiesznym wydawał się ten mąż stanu, człowiek tak wytworny, wielki pan, którego wykwintne maniery zwracały uwagę na wszystkich dworach Europy, kiedy unosił się tak dalece, że rzucał w partnera kartami i liczmanami. A przecież grał po groszu i nigdy nie odbierał należności.

– Ależ – wołał zaperzony – gdybym grał nawet o plagi, to jeszcze chciałbym je wygrać.

Zatrzymuję się przy tych szczegółach, gdyż przyjemnie mi mówić o moim teściu, którego bardzo kochałam i którym się zawsze chlubiłam. Zawdzięczam mu wszystko, co wiem o architekturze; rozwijał we mnie z upodobaniem umiłowanie sztuki, które później osłodziło mi życie, a które matka moja pragnęła obudzić we mnie jako cenną i niegroźną pożywkę dla tak bujnej wyobraźni.[24]

Powróćmy do mego ślubu, który odbył się w Wilnie, gdzie przebywał mój ojciec. Ponieważ nawiedził go właśnie ostry atak podagry, nie wolno mu było wychodzić z domu, toteż odprawiono ceremonię w salonie jego pałacu.

W parę dni potem teść mój, znudzony przymusową bezczynnością i wzdychający do zwykłych swoich zajęć, zawiózł nas do Warszawy, gdzie oczekiwała mnie teściowa.

Pożegnałam się z ojcem dręczona strasznym przeczuciem, że nie zobaczę go więcej. Upór, z jakim odmawiał wyjazdu do wód, przypłacił życiem. Stał się ponury, wpadł w melancholię i opuszczał swoją posiadłość wiejską tylko wtedy, kiedy zdrowie lub interesy zmuszały go do odwiedzenia miasta: zetknięcie z władzami zaborczymi przejmowało go odrazą. Ażeby uniknąć tych kontaktów, pod pozorem choroby nie bywał nigdzie, nie składał nawet wizyt grzecznościowych. Generał Beningsen, ówczesny gubernator wileński, obsypywał go dowodami szacunku i często odwiedzał

Pewnego razu posunął się tak daleko, że opowiedział ojcu wszystkie szczegóły głośnego spisku, dzięki któremu wstąpił na tron Aleksander. Mówił nawet o własnym udziale w zabójstwie cara. Jeśli mnie pamięć nie myli, przypisywał sobie zasługę wymierzenia pierwszego ciosu nieszczęsnemu monarsze, walczącemu o życie z męstwem, jakiego nikt się po nim nie spodziewał. Beningsen nie odczuwał najmniejszego zakłopotania malując tę straszliwą scenę, kiedy to jeden człowiek opierał się długo pięciu napastnikom. Prawdę mówiąc, tyrania Pawła i jego dziwactwa nacechowane okrucieństwem usprawiedliwiały w pewnym stopniu tych, którzy, nie zdoławszy wymóc na nim abdykacji, zmuszeni byli odebrać mu życie. Niemniej jednak dreszcz przejmował, że można chwalić się własną czynną rolą w tym dramacie.[25]

Opuściliśmy Wilno wszyscy razem. Matka moja pragnęła zostać w Białymstoku, gdyż nie chciała w najmniejszej mierze przeszkadzać mi w obowiązkach, jakie na mnie wkładało moje nowe stanowisko. Rozstanie z matką sprawiło mi ból dotkliwy. Nigdy dotąd jej nie opuszczałam. Czuwała bardzo troskliwie nad moim wykształceniem: lekcje odbywały się w jej pokoju, niektórych sama mi udzielała. Leniwa do wszystkiego, co nie miało związku z wyobraźnią lub sztuką, chętnie bym rysowała całymi dniami. Przeczytawszy w czternastym roku życia Iliadę, nie chciałam słyszeć o innych książkach. Matka moja niepokoiła się tym stanem rzeczy, który może by zachwycił osobę mniej roztropną. Poważna i chłodna z natury, obdarzona umysłem trzeźwym i przenikliwym, lubiła się kształcić i zdradzała zamiłowanie do refleksji.

Nasze charaktery tworzyły uderzające przeciwieństwo. Moje własne doświadczenie przekonało mnie, że wychowanie może co najwyżej złagodzić cechy wrodzone, ale nie zdoła ich zmienić. Matka moja potępiała pustą wesołość, upodobanie w życiu światowym i w strojach.

Taiłam przed nią tysiące drobnostek, nigdy jednak nie umiałam udawać ani ukrywać swoich wrażeń i popełniłam niejeden błąd przez zbytek szczerości. Mimo że wychowywałam się zupełnie sama, a jedyną dozwoloną mi rozrywką były rozmowy ze starymi przyjaciółmi, wesołość moja pozostała niewyczerpana. Miałam przed oczyma jedynie budujące przykłady, czytywałam same poważne książki, prowadzono w mojej obecności rozmowy odpowiednie dla moich uszu, a jednak odgadywałam prawie zawsze to, co otoczenie chciało przede mną ukryć. Być może, że gdyby nie tak ścisły nadzór, nikłe byłyby skutki starań, jakich mi nie szczędzono; ale to pewna, że naprawdę dobrze umiałam tylko to, czego mnie najmniej uczono.

Kochałam serdecznie matkę; czułam, że zawdzięczam jej wiele, że jej wspaniałe przymioty i wyższość jej charakteru zasługiwały w pełni na mój największy szacunek, ale uczucie to łączyło się z pewną obawą, wprowadzającą skrępowanie w nasze wzajemne stosunki. Pragnęła ona mego zaufania i ja często odczuwałam potrzebę zwierzyć się jej bez zastrzeżeń, ale ilekroć mój sąd czy chęć moja były przeciwne jej zdaniu lub woli, surowo mnie karciła, tak że płynące z serca wyznanie zamierało na moich wargach.

Doznawałam potrzeby uczucia, jeżeli nie serdeczniejszego, to przynajmniej bardziej ufnego. Wśród młodych osób, z którymi zbliżył mnie przypadek, znajdowała się pani Sobolewska. Pociągała mnie ona żywo nadzwyczajną słodyczą rysów i zachowania. Była o kilka lat starsza ode mnie. Wyróżniała się zarówno charakterem, jak urodą, ale przejawiała przy tym tyle skromności i pokory, że powszechny aplauz, jakim się cieszyła, nie mógł budzić niczyjej zazdrości. Ona jedna wydawała się nim zdziwiona.

Rozumna i wykształcona, kiedy przełamała zaporę ścisłej powściągliwości, za którą się kryła, była zachwycająca i niewiele widziałam kobiet tak miłych, kiedy ośmieliła się być miłą. Dusza jej nadawała wszystkim jej czynnościom coś wzniosłego i czystego. Czułam się lepsza, kiedy od niej odchodziłam. Pokochałam ją najpierw instynktownie, a kiedy umiałam już rozumować, kochałam ją, gdyż uważałam za doskonałą, i kochać ją będę całe życie, bo to uczucie stało się potrzebą i nawykiem mego serca. Nie taiłam przed nią żadnej myśli ani uczynku i nigdy nie widziała mnie lepszą, niż jestem w istocie. W sercu jej składałam moje troski i nadzieje, radości i żale, znajdując zawsze przyjaźń pobłażliwą, surową radę, dyskrecję wypróbowaną, stosunek do mnie niezmiernie miły i pełen słodyczy.[26]

Matka moja patrzyła w końcu z upodobaniem na naszą zażyłość; ją jedną jedyną pozwoliła mi kochać.

ROZDZIAŁ PIĄTY

SCENA Z ŻYCIA DOMOWEGO – PUŁAWY

Przybyliśmy do Warszawy w najpiękniejszej porze roku, a wkrótce potem zamieszkaliśmy w Wilanowie, cudnej posiadłości wsławionej wspomnieniem Jana Sobieskiego, który zrobił z niej swoją rezydencję.[27]

Obejmując w posiadanie piękny apartament, który przygotowała dla mnie teściowa, znalazłam się u szczytu szczęścia. Matka moja z zasady przyzwyczajała mnie do oszczędności; naraz ujrzałam się bogatą i niezależną.

Pokochałam szczerze męża, lubo uczucie moje nie miało nic z namiętności. Odnalazłam przyjaciółkę, panią Sobolewską, moi przybrani rodzice byli życzliwi i dobrzy, nic nie brakowało mi do szczęścia… chyba trochę rozsądku. Światło księżyca potrafiło na czas pewien zmącić czyste szczęście, którym się cieszyłam. Mówiłam już, że miałam usposobienie romantyczne, że zatem życie spokojne i pozbawione zawikłań nie mogło mnie na długo zadowolić.

Ubrdałam sobie, że mąż mój musi się we mnie zakochać na u mór. Gdyśmy pewnego wieczoru przechadzali się nad brzegiem Wisły, pod stuletnimi drzewami, co osłaniały swym cieniem mniej niewinne miłostki pięknej Marii d’Arquien, sprowadziłam rozmowę na uczucie. Utrzymywałam, że nie ma szczęścia na ziemi poza wzajemnym przywiązaniem, którego żywość dorównywałaby trwałości!…

Mąż mój słuchał mnie z pobłażliwością czas niejaki, po czym spojrzawszy na zegarek zwrócił mi uwagę, że jest już późno, że komary stają się nieznośne i że trzeba wracać.

Ton jego uwag tak był różny od tonu moich wywodów, że wróciwszy do siebie zalałam się łzami i uznałam za kobietę najnieszczęśliwszą na świecie, skoro ceniona jestem tak mało lub w sposób tak pospolity. Niezdolna byłam pojąć, że mogę być kochana tak samo w moim pokoju jak na dworze przy świetle księżyca. W wyniku tego incydentu wkradł się między nas pewien chłód i skrępowanie, rozpraszając sny o miłości, które snułam z upodobaniem.

Od tej chwili marzyłam tylko o środkach wzbudzenia namiętności, w której złożyłam wszystkie swoje nadzieje na przyszłość i wiarę w szczęście. Po dojrzałym namyśle dokonałam odkrycia, że droga do męża zakochanego wiedzie przez zazdrosnego, a nie chcąc dopuścić trzeciej osoby do tego poufnego poemaciku, umyśliłam napisać sama do siebie list miłosny. Aby uczynić moją epistołę naturalniejszą i przydać jej prawdopodobieństwa, w wyznanie miłości równie nieśmiałej jak gorącej wplotłam dość złośliwe żarciki o osobach z mego otoczenia. Tak dobrze zmieniłam charakter pisma, że mój mąż (znalazł ten bilecik pod drzewkiem pomarańczowym) dał się oszukać i zaniósł liścik do matki, aby się nim razem ubawić. Zachwycona, że udało mi się zaintrygować rodzinę, tryumfowałam, nie spodziewając się, jaki obrót wezmą rzeczy. Żarciki, które list mój zawierał, jakkolwiek bardzo niewinne, dotknęły moją teściową. Odczytywała wielokrotnie list, sprawdzała pismo i w końcu odkryła, że to ja jestem autorką tej małej mistyfikacji.

Postanowiono mnie wypróbować i przekonać się, jak daleko posunę kłamstwo, które wyglądać musiało tym występniej, że cel jego pozostał zakryty. Wysłano więc do mnie mego teścia. Niespokojna i już żałująca tego, co zrobiłam, spostrzegłszy go wchodzącego do mego gabinetu z wyrazem twarzy wskazującym, że ma mnie wybadać, zupełnie straciłam głowę i bojąc się przyznać do takiego wybryku, zaparłam się go najniezręczniej w świecie.

Teść mój zachował się z nadzwyczajną delikatnością i widząc, że upieram się przy swoim, odszedł ustępując miejsca memu mężowi, który wznowił przesłuchanie. Im dłużej zaciekałam się w uporze, tym bardziej uważałam za konieczne podtrzymywanie tego śmiesznego kłamstwa. Byłam złamana, umierałam ze wstydu i broniłam się rozpaczliwie. W końcu udało mu się wydrzeć mi fatalną tajemnicę. Zalana łzami upadłam mu do nóg; przebaczył mi, gdyż zrozumiał motywy mego postępowania, a w żarcie moim widział tylko dzieciństwo. Moja teściowa natomiast powzięła bardzo niekorzystne przekonanie o moim charakterze i nie dała się odwieść od przeświadczenia, że ten głupi i śmieszny list stanowi dowód mego upodobania do intryg. Po raz to pierwszy w życiu popełniłam coś podobnego. O mało nie rozchorowałam się ze zmartwienia, a ponieważ przypuszczano, że jestem w odmiennym stanie, wszyscy starali się mnie uspokoić, w obawie, że potoki łez mogą mi zaszkodzić.

Rozumiałam jednak doskonale, że starania, jakimi mnie otoczono, były wyjątkowe i że nic mi nie zwróci zaufania i miłości teściowej, która chociaż obdarzona wielkimi przymiotami, nie miała umysłu dość subtelnego, aby rozróżnić wszystkie odcienie uczuć kłębiących się w mojej duszy.

Wkrótce nadzieja zostania matką odwróciła szczęśliwie moją uwagę od skrępowania, jakie odczuwałam, a ponieważ rodzina męża pragnęła nade wszystko dziedzica, stałam się obiektem troskliwości, która przypominała najżywszą czułość.

Czułam się tak źle w pierwszej połowie mojej słabości, że mąż mój zmuszony był odłożyć obowiązkowe wizyty – miałam być przedstawiona wszystkim najstarszym krewnym.

Kiedy już mogłam znieść ruch powozu, udaliśmy się do zamku łańcuckiego, gdzie osiadła na stałe babka mego męża, księżna Lubomirska. Nazywano ją księżną marszałkową. Trudno byłoby spotkać osobę łączącą z tylu wspaniałymi przymiotami wady tak niezwyczajne. Nie kochała ani swych dzieci, których chyba wręcz nie znosiła, ani kraju i z nudów zmieniała ciągle miejsce pobytu. Obca wszystkiemu, prócz dawnych tradycji dworu francuskiego, znała daleko lepiej wiek Ludwika XIV aniżeli wypadki, które wstrząsnęły jej ojczyzną. Naoczny świadek okropności, które splamiły rewolucję 1789 roku, serdeczna przyjaciółka księżnej de Lamballe, nienawidziła wszelkiej nowej myśli.[28]

Napoleon był dla księżnej nędznikiem wyniesionym przez sprzyjające okoliczności na wyżyny, na których nie zdoła się utrzymać. Unikała rozmowy o nim, a gdy musiała wymówić to nienawistne imię, nazywała cesarza małym Buonaparte. Wierna Burbonom, nosiła żałobę po księciu d’Enghien[29] i obsypywała dobrodziejstwami wszystkich emigrantów, jakich tylko udało jej się uzbierać.

Zastaliśmy w Łańcucie jego ekscelencję biskupa laońskiego, mieszkającego w zamku.[30] Oddawano mu wszelkie honory należne infule. Kiedy księżna wyjeżdżała do Wiednia, co następowało prawie każdej zimy, odkąd podeszły wiek łącznie ze zmianą dynastii nie pozwalał jej już udawać się do Paryża, nic nie zmieniało się w Łańcucie. Co rano zarządca przychodził po rozkazy do ekscelencji, który czuł się jak we własnym swoim zamku i doprawdy lepiej mu było niż u siebie, w żadnym bowiem kraju nie zdarzyło mu się widzieć rezydencji tak wspaniałej, a zarazem tak wytwornej. Marszałkowa, bogata jak księżniczka z Tysiąca i jednej nocy, lubiła wokół siebie angielskie wygody i smak francuski.

Trzeba jej też policzyć za zasługę, że czyniła chwalebny użytek z olbrzymiego majątku, który przypadek oddał jej w ręce. Jej hojność z tego również względu godna jest uwagi, że była w pełni zawsze uzasadniona, mając głównie za przedmiot licznych poddanych. Nie było wioski, w której by nie zbudowała szkoły, szpitala, nie osadziła lekarza i akuszerki. Jej rządcy mieli obowiązek czuwania nad zakładami dobroczynnymi, gdyż chociaż chciała, aby wszystko wokół niej było wspaniałe i wyszukane, nie zapominała nigdy o biednych.

Atoli rzecz dziwna i niewytłumaczona: ta sama osoba, której imię błogosławił ubogi i na którą nikt z jej otoczenia nie mógł się uskarżać, była twarda i niesprawiedliwa wobec własnych dzieci – mimo że ubóstwiały one matkę.

Od pierwszej chwili zauważyłam, że męża mego traktowała jak wnuka i że ta antypatia dotykała i mnie. Nie zniechęcałam się jednak i puściłam w ruch całą moją wesołość wspomaganą małymi talencikami. Zostało mi wreszcie wybaczone, że jestem żoną Aleksandra, dzięki zręczności, z jaką upinałam czepeczki w stylu Ludwika XV. Wystudiowałam ich wygląd na starych portretach, gdyż księżna zachowała pudrowaną fryzurę z czasów swej młodości, w której było jej ogromnie do twarzy i którą nosiła nie bez kokieterii.

Po dwutygodniowym pobycie w Łańcucie udaliśmy się do Puław, wspaniałej rezydencji należącej do księcia Czartoryskiego, brata księżnej marszałkowej, a zatem naszego ciotecznego dziada. Nazywano go zawsze księciem generałem; było u nas w zwyczaju posługiwać się tytułem, jak we Francji nazwą głównego majątku rodowego.

Pałac puławski stanowił zupełne przeciwieństwo tego, który właśnie opuściliśmy. Próżno szukałbyś tu wytworności: jedynym życzeniem właścicieli było wskrzeszenie czy raczej zachowanie dawnych tradycji i utrwalenie niezmienionych obyczajów przodków. Ta sama serdeczność, ta sama familiarność w stosunkach z ludźmi. Od pierwszej chwili gość czuł się swobodnie. Pod lekkimi pozorami książę ukrywał głęboką wiedzę. Doskonały orientalista, władał nadto wieloma językami i znał gruntownie wszystkie literatury. Zamiłowanie do żartów i szczera wesołość pozwalały zapomnieć o jego uczoności. Umysł miał subtelny, błyskotliwy, bystry; z moich znajomych jeden tylko książę de Ligne[31] mógł mu wyrównać, lecz książę generał posiadał nadto najszlachetniejszą duszę i żywił najwznioślejsze uczucia. Gdyby nie dał się uwieść zbyt młodo błahostkom i powabom życia światowego, niewielu ludzi ośmieliłoby się z nim równać, a jego wpływ polityczny byłby przyniósł bardziej ważkie rezultaty.

Na nieszczęście młodość jego napotkała zepsucie pozostawione w spadku przez Augustów, toteż serce jego i umysł starły się w kręgu płochych intryg, którymi nacechowane są pierwsze lata panowania Stanisława. Tak wiele żył dla przyjemności, że nie starczyło mu czasu, aby pomyśleć o sławie.

Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, podeszły wiek nie ujmował mu nic wdzięku i żywości umysłu. Był to mały suchy staruszek, upudrowany, bardzo schludny i starannie ubrany. Nie wiem dokładnie, przy jakiej sposobności mianował go Józef II feldmarszałkiem austriackim, gdyż nigdy nie był na wojnie. To jednak pewna, że pod cudzoziemskim mundurem i nieprzyjacielskimi barwami biło szlachetne serce, pełne patriotyzmu i poświęcenia. Jego niezmierna dobroć ujawniała się w każdej okoliczności, był więc uwielbiany w całym kraju. Kształcił swoim kosztem wiele ubogiej szlachty, interesował się zdolnościami swoich protegowanych, sprawdzał ich postępy, wysyłał w podróże, starał się przygotować ich do zajęcia zaszczytnych stanowisk lub do kariery literackiej. Wielu wybitnych obywateli zawdzięczało rozwinięcie swych talentów tak zwanej szkole puławskiej, szkole, której hojność księcia nadała szeroki rozmach, miała ona bowiem odgałęzienia we Francji i Anglii. Stracił tym sposobem znaczny majątek i pozostawił długi, które spłacili później jego synowie.[32]

Piękna to była arystokracja, śmiem twierdzić, że tylko w Polsce spotykana. Kiedy książę generał zapewnił los jakiej uczciwej rodzinie, dając dzieciom możność utrzymania rodziców, szedł potajemnie podziękować za okazaną sobie ufność, domagając się, jako jedynego dowodu wdzięczności, utrzymania w najściślejszej tajemnicy środków, którymi się posłużył, aby ich uszczęśliwić. Oszczędności dotykały tylko jego stołu. Sam bardzo umiarkowany w jedzeniu i skazany przez lekarza na spożywanie w samotności skromnego posiłku, pierwszy śmiał się z naszych marnych obiadów. Ale do stołu siadało pięćdziesiąt osób, a co najmniej sto żywiło się resztkami. Gdy skończywszy pustelniczy posiłek, zaczynał krążyć wśród nas, budził ogólną uciechę, gdyż jowialnym swoim humorem rozweselał wszystkich biesiadników. Jeśli przypadkiem spotkał swego marszałka, klepał go po ramieniu i pytał, czy zawsze jest wierny temu samemu systemowi.

– Gdyż – mówił – ten hultaj ślubował sobie podawać zawsze wino jeszcze młode, a wołowinę już starą!…

Wszyscy wybuchali śmiechem i nikt nie myślał się skarżyć, wyjąwszy jednak kilku starych smakoszów: ich egoizm oburzał się na taką obojętność względem tego, co nazywali pierwszymi potrzebami życiowymi.

Wbrew niedyskrecjom o stosunkach łączących go z księżną, które pan de Lauzun tak niegodziwie rozgłosił w swych pamiętnikach, nie była ona osobą bez wartości. W epoce, o której piszę, okupywała pięknymi zaletami błędy młodości. Wiele czasu poświęcała ubogim. Od świtu drzwi jej były oblężone przez wszystkich biedaków i chorych z sąsiednich wsi. Opatrzywszy potrzeby każdego szła do swego wspaniałego ogrodu, gdzie większą część ranka spędzała na doglądaniu robót.

Nie widziałam Anglii, ale poza tym krajem żaden chyba nie mógłby poszczycić się tak wspaniałym ogrodem. Skonfiskowane przez Mikołaja I, Puławy zostały przekształcone na pensję dla dziewcząt rosyjskich i polskich.[33]