Wolf Messing. Jasnowidz z Góry Kalwarii - Eduard Wołodarski - ebook

Wolf Messing. Jasnowidz z Góry Kalwarii ebook

Eduard Wołodarski

0,0
17,07 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka znakomitego rosyjskiego scenarzysty i pisarza Eduarda Wołodarskiego. Kim był Wolf [Welwele] Messing (1899-1974)? Prawdziwym telepatą, potrafiącym czytać ludzkie myśli i przewidywać przyszłość, czy wielkim hochsztaplerem? Nad tym pytaniem łamią sobie od lat naukowcy całego świata zajmujący się możliwościami mózgu ludzkiego.
Messing urodził się w Górze Kalwarii, małym miasteczku pod Warszawą. Szybko zrobił karierę jasnowidza i ze swymi „psychologicznymi” doświadczeniami (sam je tak nazwał), podczas których wykonywał zadania stawiane mu w myśli przez widzów, zjeździł cały świat. Potrafił też przepowiadać przyszłość a  jego paranormalnymi zdolnościami interesowali się wielcy dyktatorzy XX wieku: przywódca III Rzeszy Adolf Hitler i wódz Związku Sowieckiego Iosif Stalin. Pierwszemu Messing przepowiedział śmierć samobójczą i upadek Reichu, za co poszukiwany był listem gończym. Po ucieczce do ZSRR z okupowanej Polski występował tam w trupie koncertującej po całej Rosji Sowieckiej, a jego występy cieszyły się ogromnym powodzeniem. Z jego zdolności korzystał Stalin i Chruszczow. Znał syna Stalina  - Wasilija, Berię. W ZSRR był postacią niezwykle popularną.
Na podstawie zebranych wspomnień o wielkim telepacie E. Wołodarski przygotował scenariusz serialu telewizyjnego, którego emisja w Rosji cieszyła się olbrzymim zainteresowaniem. Dla polskich czytelników zredagowaną wersję scenariusza przygotowało wydawnictwo Inicjał wspólnie z drukarnią Lotos Poligrafia.


O autorze:
Eduard Wołodarski (1941) rosyjski dramaturg, autor książek, jeden z najwybitniejszych scenarzystów filmowych. Na podstawie jego prac powstało ponad 50 filmów, w tym takie dzieła jak np.: ,,Swoj sredi czużich, czużoj sredi swoich" Nikity Michałkowa (film naleleż obecnie do kanonu rosyjskiej kinematografii), ,,My iz buduszczego", seriale telewizyjne ,,Bajaze", ,,Kompania karna", itd.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 614

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

Eduard Wołodarski

WolfMessing

Jasnowidz z Góry Kalwarii

Wydawnictwo Inicjał

ROZDZIAŁ PIERWSZY

MOSKWA, LATA 70. XX W.

W 1971 roku dziennikarz Witalij Blinow przygotowywał dla magazynu „Niediela” wywiad ze znanym artystą-telepatą Wolfem Messingiem. Wywiad przeleżał prawie dwa lata i w 1973 roku redaktor naczelny pisma Walentin Archangielski zapewnił Wita-lija, że materiał wejdzie do najbliższego numeru, wymaga jednak nowej autoryzacji. Blinow znów udał się do Messinga. To spotkanie dziennikarz zapamiętał na całe życie…

Drzwi otworzył mu sam Messing, starszy pan z uśmiechniętą, ale zmęczoną twarzą. Szerokie czoło poorane głębokimi zmarszczkami, zaczesane do tyłu ciemne, kręcone, z gęstą siwizną włosy. Twarz nie była stara, ale nieliczne zmarszczki były tak głębokie i plastyczne, że mimo woli przychodziła do głowy myśl: ten człowiek musiał niemało przeżyć.

– Dobry wieczór, Wolfie Grigorjewiczu. To ja do was dzwoniłem godzinę temu. Nazywam się Witalij Blinow.

– Moglibyście tego nie mówić – uśmiechnął się Messing. – Już od miesiąca wiedziałem, że do mnie zadzwonicie.

– Wybaczcie, zapomniałem z kim mam do czynienia…

Przeszli jasno oświetlonym małym korytarzykiem i weszli do gabinetu. Messing poprosił gościa o zajęcie miejsca w skórzanym fotelu stojącym niedaleko biurka, zawalonego mnóstwem papierów i gazet. Włączył stołową, ze szklanym abażurem lampę i powiedział z pogodnym uśmiechem:

– Mogę nawet powiedzieć, jaki jest cel waszej wizyty. Musicie powtórnie autoryzować wywiad, który dałem wam dwa lata temu!

Na potwierdzenie Witalij tylko kiwnął głową.

– Dajcie ten wywiad…

Dziennikarz wyciągnął zwinięte w rulon arkusze papieru. Messing odebrał je i przeglądając, siadł do stołu.

– Chcecie zapalić? Palcie. Popielniczkę znajdziecie na stoliku.

Nie ukrywając zdziwienia, Blinow znów pokiwał głową, wyjął papierosa i zapalił go zapalniczką.

Messing szybko przebiegał oczami tekst, wiersz za wierszem, odłożył jeden arkusz, potem drugi… trzeci… w końcu chwycił wieczne pióro.

– Podpisuję. Tylko niepotrzebnie przejmujecie się. W ostatniej chwili naszą rozmowę zdejmą bez podania przyczyny, artykuł opublikujecie dopiero za dwadzieścia lat – oczywiście, jeśli „Niediela” będzie jeszcze istnieć. Ale mnie już na tym świecie nie będzie…

– Nie rozumiem, Wolfie Grigorjewiczu… zresztą, po co ja się pytam… to po prostu już niemożliwe… dlaczego mieliby zdjąć ten wywiad? Naczelny powiedział, że już go puszcza do numeru. Dlaczego mieliby go zdjąć? – zaczął się denerwować Witalij.

– Tego powiedzieć wam nie mogę – podpisując, odpowiedział Messing.

– Dziwne, że wy tego nie wiecie…

– Wiem. Ale nie chcę powiedzieć. Was to nie dotyczy, proszę mi wierzyć…

– Messing uniósł głowę i z uśmiechem podał dziennikarzowi podpisane arkusze. – Napijecie się kawy?

Okazało się, że miał rację, ten zagadkowy telepata… dwie godziny przed podpisaniem numeru pisma do składu materiał został zdjęty z polecenia redaktora naczelnego bez jakichkolwiek wyjaśnień. Wywiad został opublikowany dokładnie dwadzieścia lat później, tak jak przewidział Messing. Ówczesny redaktor naczelny pisma Stanisław Siergiejew zdradził dziennikarzowi, że to już ostatni numer, tygodnik zamykają… Rok później pismo znów zaczęło się ukazywać… ale samego Wolfa Messinga nie było już wśród żywych.

Witalij Blinow spotykał się z tym człowiekiem jeszcze nieraz i za każdym razem bał się patrzeć mu prosto w oczy. Przerażała go ich głębia… straszna, przerażająca głębia bezdennego wiru…

POLSKA, PÓŹNA JESIEŃ 1939 ROKU

Niemieckie wojska bez większego oporu przekraczają niemiecko-polską granicę… Samoloty ze swastyką na skrzydłach krążą nad Warszawą, nurkują w dół, lecą bomby… Po ulicach miasta w panice miotają się mieszkańcy… Maszerują kolumny niemieckiej piechoty. W kolumnach – uśmiechnięci, zadowoleni żołnierze… Z hukiem przesuwają się kolumny czołgów z krzyżami na pance-rzach. Na pierwszym czołgu powiewa sztandar z czarną swastyką… Wloką się ponurzy jeńcy – polscy żołnierze i oficerowie…

Wspólnie ze swoim wieloletnim impresariem Piotrem Zelmei-sterem i jego pomocnikiem Lową Kobakiem, Messing już prawie dobę jechał po wiejskich drogach. Mżył drobny lodowaty deszcz, szelestem drobił po dachu powozu, kopyta koni chlupały po ciężkim do pokonania błocie. Lowa Kobak palił papierosa za papierosem i milczał, Zelmeister denerwował się, co chwila zerkał na świecącą się w półmroku tarczę zegarka. Wolf Messing wbił się w kąt powozu, którym rzucało raz po raz i kołysało z boku na bok, przymknął oczy i drzemał.

Zelmeister nagle pochylił się do Messinga i rzucił złośliwie:

– Wiedziałeś, że tak będzie? Powiedz, proroku nieszczęsny! Wiedziałeś, że tak będzie? Czegoś milczał?

– Nie, nie wiedziałem… widziałem tylko wojnę... i o niej mówiłem… nie, Piotrze, wybacz… nie mogłem wiedzieć…

Messing zamknął oczy i dodał z bólem, wykrzywiając twarz:

– O tym tylko Pan Bóg mógł wiedzieć…

– Na cholerę mi taki Bóg! – zaklął Zelmeister. – Wcześniej w niego nie wierzyłem, a tym bardziej teraz!

Powożący parą koni woźnica z kołpakiem z rogoży na głowie, postukał w ściankę powozu i rzucił głośno w półotwarte drzwiczki:

– Podjeżdżamy, panowie! A jeśli tam są Niemcy?

– Jacy Niemcy?! – warknął głośno Zelmeister. – Co oni mogą robić w tej dziurze!

– Coś ciemno… świateł nie widać! – odpowiedział woźnica.

– Ludzie się pochowali, nie rozumiesz tego, czy jak? – ze złością już prawie krzyknął Zelmeister i zatrzasnął drzwiczki.

Powóz wjechał w ulice Góry Kalwarii. Rzeczywiście, po obu stronach ulicy domy były wyciemnione, bez jakichkolwiek świateł. Nawet psy nie szczekały.

– Zatrzymaj się! – otworzywszy drzwiczki, krzyknął Wolf, i woźnica ściągnął lejce. Konie stanęły.

Nie żałując lakierowanych butów, Messing zeskoczył w błoto, i po kilku krokach zniknął w ciemnościach.

– Wolf, gdzie jesteś? Przecież możemy podjechać pod sam dom – krzyknął mu w ślad Zelmeister. – Chce ci się tak po błocie taplać?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, machnął ręką, też zeskoczył w błoto i ruszył w ślad za nim.

Z powozu wychylił się Lowa Kobak – po chwili on też stanął na drodze. Porozglądał się wkoło i polecił woźnicy:

– Janku, poszukaj na razie kogoś. Przecież powinni tu być jacyś ludzie.

Woźnica westchnął, poprawił kołpak przeciwdeszczowy na głowie i szarpnął lejcami. Konie powoli ruszyły.

Podeszli do domu. Zmurszałe i na wpół zgniłe ogrodzenie miejscami było całkiem zwalone, furtka była wyrwana i leżała na uboczu. A oto i ogród pełen jabłoni. Ciężkie od deszczu i owoców gałęzie nisko opuściły się aż do samej ziemi. Wolf ruszył po ścieżce, nagle zatrzymał się, popatrzył na drzewa, na widoczny w głębi sczerniały od deszczu dom. Przeszłość ścisnęła mu serce. Zamknął oczy, przetarł mokrą od deszczu twarz...

*

POLSKA, 1911 ROK

Miasteczko Góra Kalwaria w Polsce – miejsce całkiem zapomniane przez Boga. Drogi – ciągła breja błota, przez którą bez kaloszy nie da się przejść; po obu stronach tej szerokaśnej, posiekanej dziesiątkami głębokich kolein ulicy, jak pijane krzywiły się w różne strony domki z na pół ślepymi okienkami i na pół zgniłymi ogrodzeniami. Na sztachetach suszyły się jakieś garnki i kociołki, wisiały wyprane łachy – koszule, kalesony, spódnice i onuce.

Teraz jednak była noc i ogromny, bladozielony księżyc, jak jakaś twarz umarlaka, wisiał po środku pustego, sinego koloru firmamentu. Od czasu do czasu zawył gdzieś pies, a jego głos niósł się długo i jakimś tęsknym echem po ulicach.

Wolfik spał razem z bratem i siostrami na dużym materacu rozłożonym na podłodze przy piecu; wszyscy przykryci byli jedną kołdrą. Wolfik tak i nie zrozumiał, dlaczego się obudził. Chudziutki chłopiec odrzucił kraj kołdry, wstał i powoli przeszedł przez pokój z wyciągniętymi przed siebie rączętami. Oczy miał zamknięte, twarz spokojną – jak u śpiącego człowieka. Powoli podszedł do okna, otworzył je i wspiął się na parapet. Zamarł tam, zwracając twarz w stronę księżyca, dużego i jaskrawego, zalewającego ziemię błękitną poświatą. Chłopiec wyciągnął do niego rączki. Stał na samym brzegu parapetu; jeden niezręczny ruch – i runie w dół, wprost na sterczące ze zwaliska drzewca.

Z tyłu, najciszej jak tylko mogła, podeszła jego matka. Sara ostrożnie objęła chłopca, wzięła pod kolana i przycisnąwszy do piersi, poniosła z powrotem. Ułożyła go obok rodzeństwa i długo siedziała przy nim nieruchomo, gładząc po główce i cicho uspokajając…

– Nic z tego nie rozumiem? On jest lunatykiem? – Sara z niepokojem patrzyła na rabina zmęczonymi oczami.

– Jeśli nawet, to co z tego? – Mało to z czym spotykamy się na świecie, Saro. Lunatycy to też ludzie i nawet bardzo dobrzy ludzie, w niczym nie gorsi od nas – spokojnie i z uśmiechem odpowiedział jej rabin.

– Ale dlaczego on wciąż chodzi po nocach? Stoi i ręce do księżyca wyciąga, jak gdyby modlił się do niego; to coś strasznego, rebe.

– A co w tym strasznego? Oni już tacy są, Saro. Chodzą po nocach – księżyc ich przyciąga.

– To znaczy kogo? – ze strachem zapytała Sara.

– Lunatyków. Ale nie bój się, wśród Żydów lunatycy to żadna nowość.

– I co teraz z nim robić, rebe? – pokiwała głową Sara.

– A rano pytałaś się go, co w nocy robił?

– Pytałam. Ale on nigdy niczego nie pamięta.

– I bardzo dobrze. Zrobimy tak: lunatycy boją się wody – pod oknem postaw na podłodze miskę z wodą. Jak w okno polezie, w miskę wdepnie i zaraz się przebudzi.

– A skąd ty to wszystko wiesz, rebe?

– Saro, ja długo już żyję na tym świecie i niejedno widziałem – westchnął rabin. – Trudno mnie już czymś zadziwić. No, chyba że jakąś dobrą popijawą i zakąską.

– Akurat, ty wcale nie jesteś starszy ode mnie.

– Z Bogiem jestem w stałym kontakcie, Saro, a to bardzo postarza człowieka… człowiek choć mądrzeje, za to bardzo szybko starzeje się… Tak więc żyj i ciesz się, Saro… A do szkoły nie zamyślasz go wysłać?

– To przecież tak daleko, rebe. Gdzie takiemu maluchowi siedem wiorst na piechotę… i jeszcze przez las… przez cmentarz… To i nie dziw, że on do szkoły nie chce.

– Trzeba tak zrobić, żeby zechciał – powiedział rabin i nagle uśmiechnął się. – Chcesz, pomogę?

– Zawsze liczymy na twoją radę i pomoc, rebe. Na kogo tu jeszcze można liczyć?

POLSKA, 1939 ROK, NIEMIECKA OKUPACJA

– Wolf, ogłuchłeś, czy co? – krzyczał Zelmeister, stojąc przy ganku domu. Drzwi wejściowe skośnie wisiały na jednym zawiasie.

– Co? Wybacz… Co tam? – ocknąwszy się, zapytał Messing i ruszył ścieżką do domu.

– Nikogo tam nie ma! – głośno powiedział Zelmeister – porozrzucane rzeczy… rozbite naczynia… Oni pewnie dokądś wyjechali.

– Dokąd mogli pojechać? Nie mają dokąd. – Messing wszedł po schodach na ganek, potem z pewnym oporem zajrzał do domu.

Rzeczywiście, wszędzie były porozrzucane rzeczy, pod nogami chrzęściły odłamki naczyń, drzwiczki od bufetu poniewierały się na podłodze, skrzynie były powysuwane i puste.

Wolf stał pośrodku pokoju, wodząc wkoło pustym, nic nie rozumiejącym wzrokiem, i znów serce ścisnęło od wspomnień…

POLSKA, 1911 ROK

Czego nie brakowało w Górze Kalwarii – to słońca. Zalewało biedne miejsce gorącymi promieniami, dlatego też łopian i pokrzywa rosły wzdłuż płotów jak szalone, zarastając ścieżki i grządki z ogórkami, pomidorami i ziemniakami.

Girsz Messing miał duży sad jabłoni i wiśni, w którym od rana aż do zachodu słońca pracowała cała jego rodzina – oprócz niego samego. Sara niosła na nosidłach wiadra z wodą. Bose nogi tonęły w rozkisłym błocie powyżej kostek, stąpała ostrożnie, ciężko. Zeszła z drogi i ruszyła do domu, minęła ogrodzenie i po ścieżce weszła do ogrodu. Z wyraźnym zmęczeniem postawiła wiadra na ziemi i otarła pot z czoła. Tu było chłodniej – szeroko rozłożyły się gęste korony starych jabłoni i wiśni. Do wiadra podbiegły dzieci – Wolfik, Siemionek, Zosia i Bietka. Wolfik miał dziesięć lat i był najstarszy. W rękach dzieciaki trzymały duże blaszane konewki, w które Sara ostrożnie rozlewała wodę, podnosząc wiadro coraz wyżej i wyżej. W końcu wiadra były puste, maluchy zabrały swoje konewki i powolutku, uginając się pod ich ciężarem, ruszyły podlewać drzewa, zlewając skopaną wokół nich ziemię.

Sara znów poszła po wodę. Podeszła do studni, postawiła wiadra na ziemię i zaczęła kręcić ciężkim drewnianym wałem z metalowym łańcuchem, opuszczając przyczepione do niego puste wiadro.

Z pełnymi już wiadrami ruszyła z powrotem do domu.

– Mamo, ja już nie mogę! – chlipnął najmniejszy Siemionek. – Ręce mnie bolą!

– I mnie też bolą! – podchwyciła Zosia.

– Ja też się zmęczyłam, dziatki moje! – odpowiedziała Sara, opuszczając wiadra na ziemię. – Ale jak nie będziemy podlewać drzew, to nie będzie zbiorów… A nam nie wystarczy nawet na zapłatę za dzierżawę tego przeklętego ogrodu. Kto o tym powinien myśleć? – ja czy ten wasz cholerny tatuś? Czy on w ogóle o czymś myśli? Chyba tylko, jak walnąć kielicha i dać komuś po mordzie…

Girsz Messing siedział w szynku od rana. Po jego łysinie i mięsistej twarzy spływały krople potu, kamizelkę miał rozpiętą, rękawy brudnej koszuli zawinął po łokcie; był już w sztok pijany. Towarzyszyło mu dwu innych, tak samo biednych i tak samo pijanych mężczyzn. W ogóle to za stołami mrocznego szynku siedziały tylko takie typy. Chmary tłustych much latały nad nimi, nad kawałkami gotowanej kury, pomidorami i kiszonymi ogórkami. Rozmawiano w mieszanym polsko-żydowskim dialekcie, padały też słowa rosyjskie.

– Tobie, Girsz, to dobrze! Jaki ty sad masz! Jesienią owoce zbierzesz, sprzedasz – to i zimę i wiosnę jakoś przeżyjesz.

– Gadanie tam! Taką gadkę możesz w dupę wsadzić naszemu rabinowi! Jak ja sprzedam zbiory, ja-ak?! Nim owoce do Warszawy dowieziesz – ile pieniędzy trzeba to porozdawać? A skąd je brać? U nas jabłuszko kosztuje połuszkę1, ale nim je do Warszawy dowieziesz – to i griwiennik2 będzie kosztować! Uriadnikowi daj, stójkowemu łapę pozłoć! I jeszcze bandyci na targu łapówki się domagają! A kto za griwiennik będzie kupować? I tak wychodzi, że ze stratą handlujesz! A jeśli pośrednikowi oddać zbiory – to całkiem bez gaci zostaniesz. A za co dzierżawę płacić? Od dwu lat już tonę w długach po uszy; szlag niech trafi takie życie! Szkoda gadać…!

– Duszą nas, duszą… – kiwnął głową Monia. – Za co żyć? A ja tylko słyszę i słyszę od Polaków i Rosjan – sami jesteście sobie winni! Boże drogi, dlaczego we wszystkim zawsze są winni Żydzi!

– No właśnie, dlaczego my?

– A któż by jeszcze?

– Może to jeszcze Ormianie są wszystkiemu winni! I ci jeszcze… jak im tam?... studenci! Polacy tak mówią… – Girsz pokiwał głową.

– I ci… jak im tam? Rosjanie! – zaśmiał się Monia.

– A ty gorzały nie chlej, to na jutro jakiś grosz ci zostanie – zaśmiał się trzeci kompan od kielicha.

– A mnie tam wszystko jedno! Nastanie dzień – zawsze znajdzie się coś do jedzenia! Bóg nie zostawi w biedzie…

Monia wprawnym ruchem chwycił karafkę z ciemnego szkła i rozlał gorzałkę do kubków. Stuknęli się, wypili i zaczęli zagryzać kurą, pomidorami, gryźć ząbki czosnku.

– Boże drogi! – wyćmokał z pełnymi ustami Messing i huknął się pięścią w pierś. – Dlaczego stworzyłeś mnie Żydem?! Za jakie to grzechy moich przodków?

– A gdyby stworzył cię Murzynem? – złośliwie spytał Monia.

– Choćby Chińczykiem! – ryknął Girsz. – Choć Papuasem! A ja mam w domu cztery głodne gęby, które jeść wołają! A jak ich wyżywić, ja-ak?

Kompani roześmieli się, Monia znów rozlał gorzałkę. Ktoś zaczął grać na skrzypcach. Chudy, w białej koszuli i aksamitnej kamizelce skrzypek, zgiąwszy się wpół i z uśmiechem na ustach zaczął rzępolić na stareńkich skrzypcach znaną żydowską melodię „Siedem, czterdzieści” i nagle cały szynk ocknął się. Brodatym i zarosłym, w czapkach i jarmułkach chłopom gęby się rozjaśniły, w takt zaczęli stukać po stołach rękami. W końcu jakiś Żyd nie wytrzymał, wyskoczył na środek izby i zaczął tańczyć. Skrzypek przyspieszył, tancerz coraz szybciej przebierał nogami w rozdeptanych buciorach.

Le chaim, Żydzi! – krzyknął, wywijając dłonią nad głową, i w tym momencie zza stołów wyskoczyło jeszcze trzech kolejnych chłopów i puściło się w tan.

W izbie paliła się lampa naftowa i języczek płomienia wahał się, liżąc zakopcone szkło. Czwórka malców siedziała przy stole, przed każdym mały talerzyk. Po środku stołu matka postawiła glinianą miskę pełną kiszonych jabłek i dzban z mlekiem.

Sara wielkim nożem odkroiła grube pajdy czarnego chleba, położyła je przed dziećmi. Potem z dzbana rozlała mleko do kubków.

– Jedzcie, moi kochani, jedzcie… – wyszeptała ledwie słyszalnyjm głosem.

Dzieci błyskawicznie, jak na rozkaz, chwyciły po kawałku chleba, z miski brały kiszone jabłka, popijały mlekiem i chciwe jadły, jadły, jadły… Sara dla siebie odkroiła jeszcze jeden, cieńszy, kawałek chleba. Jadła powoli, patrząc na dzieci, w jej oczach powoli wzbierały łzy.

– Jedzcie, dzeciaczki, jedźcie… – cicho powtórzyła. Ciężko podniosła się zza stołu i podeszła do pieca.

Widząc to Wolfik odłamał ukradkiem skórkę z kromki chleba i schował ją do kieszeni krótkich spodenek, ze stołu wziął dwa jabłka i wyślizgnął się z domu.

POLSKA, 1939 ROK, NIEMIECKA OKUPACJA

– Musimy jechać z powrotem! – głos Zelmeistera przywrócił Messinga do rzeczywistości. – Jeżeli deszcz nie przestanie padać, to drogi tak rozkisną, że nie przejedziemy. Żadne konie nas wówczas nie wyciągną. Słyszysz?

– Słyszę, słyszę… nie krzycz… – skrzywił się Messing i wyszedł z domu.

– Ja krzyczę? – zdziwił się Zelmeister. – Głośno mówię, żeby do ciebie doszło! Do ciebie wszystko, co by nie mówić, dochodzi jak do żyrafy!

Ruszyli przez ogród do furtki. Messing nagle zatrzymał się, podszedł do jabłoni, podniósł ciężką, pełną jabłek gałąź, twarz zanurzył w liściach. Zimne krople deszczu potoczyły się po jego twarzy. Wydawało się, że płacze. Zerwał dorodne, zimne i mokre jabłko, powoli je ugryzł i tak samo powoli zaczął je jeść.

POLSKA, 1911 ROK

Zapadł już półmrok. Chłopiec okrążył dom i otworzył ciężkie skrzydło bramy do obory. Siedzące na drążku obok siana kury zagdakały z niepokojem, zaczęły przebierać nogami na żerdziach. Za niewysokim ogrodzeniem stała krowa i coś tam miarowo żuła. Jej ogromne, o liliowym odcieniu oczy jaskrawo świeciły się w mroku.

– Witaj, Różyczko… – cicho powiedział Wolfik i pogłaskał krowę po pysku, podrapał za uchem. Krowa głośno sapnęła. Chłopiec wyjął z kieszeni skórki od chleba i podał jej jedną na dłoni. Zwierzę wbiło się w dłoń mokrym dużym nosem, wzięło skórkę i powoli zaczęło ją żuć.

Wolfik znów pogłaskał krowę, też westchnął:

– Jaka szkoda, Różyczko, że niedługo umrzesz… jaka szkoda… – znowu podał jej skórkę. Pocałował krowę w pysk obok ogromnego oka, które wydawało się, że patrzy na niego z wdzięcznością, powtórzył: – Jaka szkoda…

Za jego plecami cicho podeszła matka.

– A ty co tu robisz? Ano biegiem spać. Co tam mruczysz pod nosem? Czego ci szkoda?

– Różyczki szkoda… niedługo zdechnie – cicho powiedział Wolfik i znów objął krowę za szyję i podał jej ostatnią skórkę.

Zwierzę z wdzięcznością sapnęło, powoli zaczęło poruszać potężną szczęką, patrząc na chłopca rozumnym spojrzeniem.

– Kto zdechnie? – wpadła w popłoch Sara. – Różyczka zdechnie? Kto ci to tych głupot naopowiadał?! Sąsiedzi!? Pewnie Mojsze Guberman? Temu staremu pijakowi tylko takie głupoty chodzą po głowie! O, Boże drogi, za co ty mnie karzesz?! Takim mężem i takimi dziećmi! – Sara złapała Wolfika za rękę i wciąż przeklinając, wywlokła z obory.

– Jeden w szynku ostatnie grosze przepija – krzyczała – drugi prorokiem został! Różyczka zdechnie, tfu, żeby cię! Jeśli Różyczki nie będzie, to wszyscy z głodu zdechniemy! Co ci przyszło do głowy bawić się w przepowiadanie, gówniarzu! Że ci do łba coś takiego przychodzi! Nie-e, to nie Różyczka, to ja wkrótce umrę! Bóg mnie zabierze do siebie i skończą się moje męki! Koniec nędzy! Męża pijaka! Durnych dzieci! Jeśli Różyczka zdechnie, to tak dostaniesz, że ruski miesiąc popamiętasz. Zapamiętaj to sobie, zakarbuj to sobie na głowie! Zabiję, na śmierć zabiję!

Biedny Wolfik bez słowa wlókł się za matką, krzywiąc się z bólu i zalewając się łzami.

A nocą chłopczyka znów pociągnęło do księżyca. Wstał z materaca i ruszył z zamkniętymi oczami przez izbę do okna. Szedł powoli z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Pod oknem matka postawiła nieduże drewniane koryto z wodą. Wolfik podszedł do niego, i gdy tylko spróbował wdrapać się na parapet, wdepnął w koryto. To go natychmiast obudziło; drgnął, otworzył oczy i z przestrachem zaczął się rozglądać.

Za jego plecami cicho pojawiła się Sara, porwała go w ramiona, przycisnęła do siebie, zaczęła całować jego policzki i oczy, szepcąc:

– Nie bój się, kochanie… nie bój się … wszystko jest dobrze… chodźmy spać, złotko moje…

– Ale skąd tam się wzięła woda? – zapytał Wolfik sennym głosem.

– Przestraszyłeś się?

– Nie... spałem, coś mi się śniło, a jak wlazłem w wodę – sen zniknął…

– A co ci się śniło?

– Śniło mi się, że jadę w pociągu, potem jakieś duże miasto… jakbym był w tym mieście… i bardzo chce mi się jeść.

– Jakieś bzdury ci się śnią, kochanie… – matka położyła go obok brata na materacu. – Czy my się dokądś wybieramy? Nigdzie nie mamy zamiaru jechać… śpij, złotko moje, śpij spokojnie… – Siadła obok na podłodze, głaszcząc synka delikatnie po głowie…

Rankiem Sara umyła ręce w misce, przerzuciła przez ramię czysty płócienny ręcznik i poszła do obory.

Dzieci oraz mroczny i skacowany Girsz siedzieli przy stole. Dzieciaki jadły gotowane ziemniaki z kiszonymi jabłkami, ojciec wciąż dolewał sobie z dzbanka mętny kwas z jabłek i ciężko wzdychał.

Sara zdjęła skobel z wejścia do obory i weszła do środka.

– Różyczko piękna nasza! Żywicielko nasza! Radości ty nasza ukochana! Po mleczko przyszłam. Dasz nam mleczka, Różyczko? – cicho nawoływała krowę.

Ale co to? Różyczki nie widać. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do panującego w oborze półmroku, zauważyła, że zwierzę leży nieruchomo na ziemi: zwaliło się na bok, pyskiem w stronę wejścia.

– Różyczko… – wyszeptała Sara i rzuciła się do krowy. Runęła na kolana, zaczęła gładzić ją po pysku, szyi, mówiąc przez ściśnięte gardło:

– Różo… Różyczko… Boże drogi! Co to się stało! Zdechła! Zde-echł-a-a!

Sara zerwała się z krzykiem i wybiegła z obory, siejąc popłoch wśród kur.

Rabin i Girsz Messing z żoną patrzyli bez słowa na martwą krowę. Z tyłu przestępowały z nogi na nogę dzieci.

– Jak to tak, rebe, na nic nie chorowała i nagle zdechła? – załamanym głosem spytał Girsz.

– Skoro zdechła, znaczy się, na coś chorowała – nic się nie dzieje przez przypadek. Bóg ma wszystko przemyślane – z przekonaniem odpowiedział rabin.

– Och, rebe, a mój Wolfik wczoraj powiedział, że Różyczka zdechnie… I jak wam się to podoba? – Sara spojrzała na rabina.

– Całkiem mi się nie podoba. Dlaczego tak powiedział?

– A sami się go spytajcie, rebe, to już z nim tak nie pierwszy raz!

– Co? – nie zrozumiał rebe.

– Przepowiada – szepnęła mu na ucho Sara. – W maju naszemu sąsiadowi – Mojsze Gubermanowi – przepowiedział, że mu się wkrótce szopa spali. I co myślicie, rebe? Za tydzień szopa do tła spłonęła. – Sara zachichotała nerwowo. – A Mojsze do tej pory mówi, że to my spaliliśmy mu ten kurnik… A pamiętacie, jak cyrk przyjeżdżał? A ten parszywiec już tydzień wcześniej mnie się spytał: mamo, a ty zaprowadzisz mnie obejrzeć tresowane niedźwiedzie i pieski? Już myślałam, że mu coś na rozum padło: jakie pieski, jakie niedźwiedzie? Skąd u nas wezmą się niedźwiedzie?

Rebe słuchał trajkotu Sary i patrzył na Wolfika mrocznymi ciemnymi oczami. Potem zapytał:

– A do synagogi dzieci prowadzicie? Talmud znacie? Dzieciom go czytacie? Coś ja ciebie, Saro, ani razu nie widziałem w synagodze z dziećmi!

– Chodzę, rebe! Jak mi Bóg miły, chodzę! – gorliwie zaklęła się Sara.

– Ale ja ciebie tam ani razu nie widziałem – rebe spojrzał na nią z wyrzutem.

– Za to ty, rebe, często mojego męża w szynku widzisz! – uniosła się Sara. – Chlejecie tam razem w tej przeklętej spelunie!

– Powstrzymaj język, kobieto! – groźnie nastroszył czarne i kosmate brwi rabin. – Znaj swoje miejsce!

– Krowa mi zdechła! Ty lepiej za nas się pomódl, rebe! Jak my teraz będziemy żyć? Czym ja dzieci nakarmię? Ale co ciebie to obchodzi! Ważne, ile pieniędzy ludzie przyniosą ci do synagogi! A potem do szynku z tym moim cymbałem gorzałkę chlać i wydzierać się na całą okolicę!

– Tfu! – splunął rabin i szybko wyszedł z obory. Po chwili odwrócił się i krzyknął: – Przez miesiąc masz zakaz wstępu do synagogi! – Przeszedł jeszcze kilka kroków, znowu się odwrócił i zawołał: – Wolfik, za mną.

Chłopiec posłusznie podszedł do rabina, ten objął go ramieniem i tak razem poszli ścieżką do furtki.

– No, powiedz mi, postrzeleńcu, skąd wiedziałeś, że wasza Różyczka zdechnie? Coś ci się przywidziało czy jak?

– Nie, nic takiego… po prostu zamknąłem oczy i zobaczyłem naszą Różyczkę martwą.

– A dlaczego zobaczyłeś akurat ją, a nie coś innego? – dopytywał się rabin.

– Nie wiem… wciąż o niej myślałem… bardzo kochałem naszą Różyczkę...

– Bardzo kochałem… – powtórzył pod nosem rabin. – I często tak z tobą się dzieje? No, jak często widzisz przyszłość?

– Nie wiem… ale pamiętacie Mojsze Czertoka? Wszyscy wtedy myśleli, że w rzece utonął a ja pomyślałem o nim i zobaczyłem go na targu w Warszawie, jak ziemniakami handlował.

– Pamiętam Mojsze Czertoka, pamiętam… – mruknął rabin.

– Powiedziałem wtedy, że on żyje, ale wszyscy mnie wyśmiali. A on przed Nowym Rokiem sam wrócił. Pamiętacie, rebe?

– Pamiętam, pamiętam… a powiedz mi, ty byłeś kiedy na targu w Warszawie?

– Nie, nigdy.

– To jak mogłeś zobaczyć coś, czegoś nigdy nie widział? Skąd wiedziałeś, że to Warszawa?

– Nie wiem… – z zakłopotaniem odpowiedział Wolfik.

– Ty nie wiesz i ja nie wiem… – westchnął rabin.

Szli wzdłuż błotnistej drogi. Rabin wciąż trzymał rękę na ramieniu chłopca. Za ogrodzeniami szczekały psy, od niskich, przekrzywionych od starości chałup ciągnęło wilgocią i jechało gnojem, słychać było jakieś podniesione głosy, krzyki. Pośrodku rozjechanej szerokiej drogi błyszczały podłużne kałuże. Wkoło czuć było nędzę i beznadzieję zapadłego kąta.

– Posłuchaj mnie, chłopcze – nagle zaczął mówić rabin. – Pan dał ci wielki dar, z którym ci będzie bardzo ciężko żyć… Ale jakoś sobie z tym poradzisz i będziesz dawać ludziom radość, i przynosić im pożytek. Musisz mi jednak coś obiecać – nigdy, słyszysz, nigdy nie skrzywdzisz ludzi… obiecujesz?

– Obiecuję… – cicho odpowiedział chłopiec.

– Inaczej Pan surowo cię za to ukarze… Stąd musisz wyjechać. Jaka przyszłość cię tu czeka, w tej ubogiej i biednej mieścinie? Tu nie ma przyszłości. A ilu sławnych Żydów wyszło z takich miasteczek! Dlatego, że nie przelękli się i sami wyszli naprzeciw swojemu losowi. Pójdziesz do szkoły? – nagle spytał rabin i zatrzymawszy się, pogłaskał Wolfika po głowie.

– Nie chcę...

– A czemuż tak?

– Daleko trzeba chodzić… przez cmentarz boję się chodzić…

– E-ech ty, przecież z ciebie już dorosły chłopiec.

– A po co mi szkoła? – Wolfik wybałuszył na rabina czarne oczyska. – Czytać i pisać przecież już umiem.

– A któż cię nauczył? – zdziwił się rabin.

– Sam się nauczyłem…

– Dobrze już, nieznośny żydowski chłopcze, z tobą trudno dyskutować, wracaj do domu. Matka pewnie już się martwi.

Tymczasem w oborze Girsz z żoną wciąż patrzyli na zdechłą krowę. W końcu Girsz przerwał milczenie:

– I co, doczekałaś się? – spojrzał z wściekłością na Sarę. – E-ech ty głupia babo… – machnął ręką i wyszedł z obory, mamrocząc po drodze: – To wszystko twój lunatyk wyprorokował, żeby go szlag trafił! Jasnowidz pieprzony! Po co mi taki gówniarz potrzebny? A jeśli jutro dom spali? Albo ja zemrę?! W księżyc się zapatrzył, mały łajdak! Stłukę na kwaśne jabłko!

Sara chlipnęła nosem, podniosła chusteczkę do oczu i cicho załkała. Przestraszone dzieci stały na uboczu, bojąc się podejść do matki, i milcząc patrzyły na nią smutnymi oczami.

Wieczorem, po męczącej aż do bólu pracy, jak zwykle siedzieli za stołem i przy świetle lampy naftowej jedli ziemniaki z chlebem i ogórkami, popijali gorzką herbatą. Nagle otworzyły się drzwi i do chałupy wpadł pijany w sztok Girsz. W ręce trzymał flaszkę gorzałki.

Nie zwracając uwagi na dzieci i żonę, bez słowa zwalił się na wolne krzesło przy stole, z głuchym stukiem postawił na nim butelkę. Z kieszeni kamizelki wyjął woreczek i cisnął na stół, zadźwięczały tam monety.

– To wszystko, co zostało z naszej Różyczki…

Sara zwinnie chwyciła pieniądze.

– Ile tu tego? – wysypała monety na dłoń, szybko przeliczyła. – Ile? Wszystkiego trzy ruble i dwa griwienniki? Girsz, co z ciebie za handlarz? Z ciebie po prostu kawał durnia!

– A za ile, według ciebie, można sprzedać mięso krowy, która zdechła, i to nie wiadomo od czego? Za ile?

– Czy za to da się kupić cielaka? – zamiast odpowiedzi spytała Sara, i sama sobie odpowiedziała: – Za te pieniądze można kupić tylko na pół zdechłą kozę. Pewnieś przepił z pięć rubli? Przyznaj się, pijaczyno? Razem z rebem przepiłeś?

– M-m-m! – burknął Girsz, podniósł się, otworzył przeszklony bufet i wyjął graniasty kieliszek, znowu walnął się za stół i nalał sobie wódki.

– Le chaim, Żydzi! – chuchnął i wypił jednym machem.

– Jaki z ciebie Żyd? – westchnęła Sara i pogłaskała Wolfika, który siedział najbliżej, po główce. – Kacap parszywy! Albo co gorzej – Chochoł debilny… chroń mnie Boże przez takimi Żydami. Wstyd i nic więcej… ani sprzedać, ani kupić nie umie!

– Zamilcz, babo! – Girsz walnął pięścią w stół, wziął kiszony ogórek z miski i zaczął jeść. – Ile byś, człowieku, pieniędzy do domu nie przyniósł, zawsze jej będzie mało! „Nienasycona chciwość kobieca” rzekł Salomon! Ja nie mogę wyżywić takiej gro-mady! Niech on ci powie, dlaczego krowa zdechła! – Ojciec wskazał palcem na Wolfika. – Niech on ci powie! A co on jutro nam wyprorokuje? Że wszyscy zdechniemy? Żeby go tu jutro już nie było – ma iść do chedru!

– Nie chcę do chedru – cicho powiedział Wolfik. – Tam dzieci rózgami biją, tam...

– Biją, za to żreć dają! – przerwał mu ojciec. – Rebe obiecał cię zabrać na koszt gminy! Chociaż o jedną głodną gębę będzie tu mniej! Nie mam jak cię żywić, nie mam! Czegoś gały wyłupił? Może już mnie chcesz ugrobić? Paszoł won! Jak jutro do chedru nie pójdziesz, to w domu nie masz czego szukać, lunatyku chrzaniony! Skórę wymłócę! – i zamierzył się na dziecko pięścią.

Wolfik nie czekał, co będzie, tak jak stał, pędem wypadł z domu.

– Ludzie-e, ludzie dobrzy, ratujcie! Idiota! Pijany idiota!... – zawyła Sara.

Chłopiec szedł przez ogarnięte wieczornym półmrokiem miasto. Ciepło świeciły żółte ognie w oknach domów, meczały kozy i przeciągle ryczały krowy, słychać było ludzkie głosy. Całkiem obok za przekrzywionym ogrodzeniem głośno zakwiczała świnia, potem rozległ się kobiecy głos pełen złości: – Zabiję się, gadzie! I dom podpalę! Pójdę, gdzie oczy poniosą! Tu mnie nic dobrego nie czeka – trzeba szczęście szukać gdzie indziej!

Wolfik minął rynek, przeszedł obok jatek i nowej synagogi. Podobny do tureckiego jataganu sierp srebrzystego księżyca wisiał nad domami. Nagle zza zakrętu, prawie na niego, wpadł ogromny brodaty chłop w tużurku, czapce ze złamanym daszkiem i brudnych wysokich butach. Podniósł w górę długie ręce i zaryczał niskim, donośnym głosem:

– Do szkoły chłopcze! Do szkoły! A jak mnie nie usłuchasz, w najbliższym stawie utopię!!!

Wolfika aż odrzuciło, potknął się i rozciągnął jak długi w błocie. Pozbierał się jednak błyskawicznie i rzucił do ucieczki – byle dalej od niego…

POLSKA, 1939 ROK, NIEMIECKA OKUPACJA

Wyszli na drogę, rozglądając się wkoło ze zdziwieniem. Deszcz wciąż siąpił.

– A gdzie powóz? – zapytał Zelmeister. – On nas tu zostawił czy jak?!

– Wysłałem go, żeby poszukał kogoś z mieszkańców – powiedział Lowa Kobak. – Jedzie już! Tam daleko, widzicie?

W ciemności pokazały się konie i ciemna buda powozu. Konie powoli zbliżały się.

– No i co, Janku? Dowiedziałeś się czegoś?

Gdy konie zrównały się z ludźmi, woźnica ściągnął lejce. Potem powoli zeskoczył na ziemię, wytarł nos, ściągnął z głowy kołpak chroniący przed deszczem.

– No mówże, tępoto! – nie wytrzymał Zelmeister.

– A co tu mówić? Niemcy tu już byli… jakieś Sonderkommando. Wszystkich Żydów zabrali. A kto został, ten uciekł, gdzie oczy poniosą.

– Dokąd zabrali? – zapytał Messing.

– Mówią, że do Warszawy…

– Kto powiedział? Mówże z sensem, pieronie! – warknął Zelmeister. – Każde słowo trzeba z ciebie wyciągać!

– W lesie znalazłem dwóch dziadków, tam się ukryli. Musiałem im jakieś naczynia pozbierać i chleb z pustych domów przynieść… to oni mi to wszystko powiedzieli…

– Dużo się ich tam poukrywało? – zapytał Messing.

– Raczej nie. Mówią, że jakieś piętnaście osób… tych, którzy do getta nie chcieli iść i pochowali się. Niemcy przez dwa dni ich szukali. Dużo ludzi pozabijali...

– Zabili? – drgnął Lowa Kobak. – Za co?

– Lowa, jesteś człowiekiem dorosłym, a zadajesz tak idiotyczne pytania – po głosie Zelmeistera poznać było, że zaczynają ponosić go nerwy. – Wolf, musimy jechać… Jestem pewien, że znajdziesz ich wszystkich w Warszawie… całych i zdrowych.

Wolf Messing nie odpowiadał, rozszerzonymi ze strachu oczami patrzył w ciemność. Krople deszczu spływały mu po twarzy, palto na plecach i ramionach skrzyło się drobinkami wody.

POLSKA, 1912 ROK

Wolfik zatrzymał się dopiero przy karczmie. Chwilę nasłuchiwał, ale straszny głos brodatego chłopa został już daleko z tyłu. Okna karczmy świeciły się jaskrawym światłem, migały cienie, dolatywały stamtąd pijackie głosy i niosła się skoczna melodia skrzypiec. W pewnym momencie z hukiem wypadło stamtąd dwu pijaków; objęci wpół poszli ulicą, zataczając się z boku na bok. Wolfik postał chwilę, w końcu odwrócił się i ruszył przed siebie.

Tak dotarł do stacji kolejowej. Samotna latarnia ledwo oświetlała mały budynek z nieco krzywym napisem „Góra Kalwaria”. Na zbitym z desek peronie, na dwóch drewnianych skrzyniach z ogromnymi zamkami siedziała gruba kobieta z trójką dzieci – rówieśnikami Wolfika, pod lampą palił papierosa mężczyzna w długim czarnym palcie. Na stacji świeciło się tylko jedno okno. W pewnym momencie z drzwi wyszedł wąsaty kolejarz w czarnym mundurze i czapce, rzucił ochryple:

– Pociąg zaraz przyjedzie.. Postój pięć minut…

W dali, jak gdyby na potwierdzenie tych słów, rozległ się przeciągły gwizd parowozu. Z ciemności wychłynęło żywe czerwone oko. Migało, było coraz mocniejsze, rosło. Wkrótce doszedł ich stukot kół po szynach i rytmiczne sapanie parowozu.

Wolfik jak zaczarowany patrzył w ciemność na to czerwone oko, które zbliżało się z ogromną prędkością. I oto czarny, ociekający smarami parowóz przemknął obok niego, uderzył obłokiem pary i dymu, leciały wagony z szeregiem oświetlonych okien. Pociąg powoli hamował. Ze stacji wyszli kolejni podróżni – dwóch eleganckich panów i dama z pieskiem na rękach; ogromne chłopisko niosło za nią skórzany kufer i kilka pudełek. Wszyscy szli w stronę jedynego wagonu pierwszej klasy. Gruba kobieta, chwyciwszy swe skrzynie, ruszyła w przeciwną stronę – na koniec pociągu; dzieciaki zatuptały za nią, jak kurczaki za kwoką.

Wolfik stał i patrzył na oświetlone okna – migali w nich ludzie, niosły się stamtąd jakieś głosy, kobiecy śmiech, cicha muzyka patefonu.

W końcu pasażerowie zajęli swoje miejsca, a chłopiec wciąż stał i patrzył.

Kolejarz wyszedł na peron i machnął zapaloną lampą, zagwizdał trzy razy w gwizdek. Parowóz odpowiedział mu przeciągłym sygnałem, okrył się kłębami białej pary, koła powoli zaczęły się obracać. Drgnęły i ciężko ruszyły wagony, konduktorzy zaczęli zamykać drzwi.

W tym momencie Wolfik rzucił się w stronę pociągu. Poczekał aż otwarte drzwi wagonu zrównają się z nim i skoczył, łapiąc się za brudną poręcz. Stojący tam konduktor dał mu przez łeb, Wolfik runął na żelazną podłogę, uderzając się czołem o przeciwległe drzwi.

– Marsz do wagonu, psia krew! – usłyszał.

Wagon pełen był pasażerów. Wszyscy ciasno siedzieli na ławkach, trzymając na kolanach bagaż albo małe dzieci. Wolfik nieśmiało przeszedł kilka kroków i zobaczywszy wolne miejsca, czmychnął pod ławkę – zaszył się tam w kąt, zwinął w kłębek. Wagon kiwał się rytmiczne, trzeszczały stare drewniane przedziały, stukały, nawołując się, koła na stykach szyn, cicho rozmawiali pasażerowie. Ta muzyka usypiała.

Obudził go donośny głos:

– Poproszę o bilety… bilety do kontroli… – Przez wagon szedł konduktor w służbowym mundurze. Był to stary i zgarbiony człowiek z workami pod oczami, posiekaną zmarszczkami twarzą, na nosie miał okrągłe okulary w metalowej oprawie. Pasażerowie okazywali mu bilety, ten je sprawdzał i dziurawił kasownikiem. Sprawdziwszy wszystkich pasażerów, konduktor zatrzymał spojrzenie na ławce, spod której wystawały koniuszki znoszonych butów.

– A kto tam się chowa? – usłyszał Wolfik nad głową. – Ano, gapowicz, wyłaź stąd! – Konduktor nachylił się i zajrzał pod ławkę. Natknął się tam na przestraszone oczy chłopca; patrzył na strasznego pana w służbowym mundurze i bał się ruszyć z miejsca.

– Wyłaź! – rozkazał konduktor, choć jego głos nie brzmiał całkiem surowo. – Wyłaź, albo wyciągnę cię za nogi.

Na takie dictum Wolfikowi nic nie pozostało, jak tylko opuścić przytulne miejsce pod ławką. Nie wstał jednak na nogi, tylko patrzył błagalnie na konduktora.

– Biletu oczywiście nie masz?

Chłopiec podał mu bez słowa kawałek urwanej gazety. Konduktor obejrzał papierek z jak najbardziej poważnym wyrazem twarzy, skasował i zwrócił chłopcu.

– Czego pod ławką jedziesz? – powiedział z uśmiechem. – Siadaj – tu jest dużo wolnych miejsc.

– Dziękuję… – wyszeptał Wolfik i wylądował na wolnym miejscu, wciąż jeszcze ze strachem patrząc na konduktora.

– Jakiś dziwny z ciebie chłopak – uśmiechnął się jeszcze raz konduktor i poszedł dalej.

Nagle Wolfik wstał i ruszył za nim, patrząc mu wciąż w plecy. W końcu wagonu zatrzymał się, widząc że konduktor z niego wychodzi. Nie domknął drzwiczek do przejścia i doskonale było widać, jak stanął tam pośrodku, rozejrzał się jakoś tak dziwnie wkoło i nagle otworzył drzwi do pociągu. Huk kół uderzył w uszy, zagłuszając wszystko.

Wolfik wciąż nie spuszczał z niego wzroku. Konduktor patrzył przez otwarte drzwi wagonu na migający przed nim nasyp, wysokie gęste krzaki, słupy telegraficzne, mijane domy i kościoły… i nagle zrobił krok do przodu… Chwycił się za poręcz schodów, obejrzał się – twarz miał nieszczęśliwą i wystraszoną śmiertelnie. Zetknął się wzrokiem z oczami chłopca, które nagle zrobiły się jakieś ogromne i straszne.

– Nie, nie chcę... – konduktor krzyknął błagalnie. – Nie chcę...!

Wolfik wciąż patrzył na niego martwymi, bezdennymi i czarnymi oczami.

Nagle konduktor puścił poręcz i rzucił się w dół. Straszny krzyk zginął w huku kół, tylko drzwiczki w przejściu wciąż skrzypiały i skrzypiały…

Wolfik drgnął, powoli dochodząc do siebie. Podszedł do otwartych drzwi wagonu i wyjrzał. W zapadającym zmroku biegły mu na spotkanie czarne cienie drzew, w dali migotały płomyki okien, a żółty księżyc, przeciskając się między chmurami, nie chciał pozostać w tyle za mknącym pociągiem.

POLSKA, 1939 ROK, NIEMIECKA OKUPACJA

I znów trzęśli się w ciemnym powozie. Głośno skrzypiały koła, taplały się w błocie końskie kopyta.

– Coś mi się wydaje, że oni zbierają Żydów z całej Polski – nagle powiedział Lowa Kobak.

– Od pana zawsze można usłyszeć rzeczy zbijające z nóg, Lowa – złośliwe odpowiedział Zelmeister. – Ciekawe, po co ich zbie-rają?

– Żeby wszystkich trzymać w jednym miejscu.

– W jednym warszawskim getcie wszystkich Żydów nie da się zmieścić – uśmiechnął się Zelmeister.

– Czytaliście prace Hitlera? Wszyscy Żydzi mają być wymordowani – powiedział Lowa Kobak. – Czytałem, że…

– Jaki mądry chłopiec – czyta wszystko, co piszą jacyś zwariowani degeneraci – przerwał mu z ironicznym uśmiechem Zelmeister. Nagle zachmurzył się i wzruszył ramionami. – A zresztą, w naszym strasznym świecie wszytko jest możliwe… – spojrzał na Messinga. – Nie, Wolf, w żaden sposób nie uwierzę, żeś tego nie przewidział.

– Takiego obłędu przewidzieć nie mogłem – wychrypiał Messing. – Nie mogę nawet wyobrazić sobie, co się stało z moją rodziną… Próbuję i nie mogę...

– W Warszawie w ogóle nam się pojawiać nie wolno… – westchnął Zelmeister. – To nawet ja mogę przewidzieć…

Wolf nie odpowiadał, siedział oparty o ściankę powozu, przymknął oczy. Wydawało się, że drzemie.

– Mamy tylko jedno wyjście, Wolf – kontynuował Zelmeister. – Trzeba uciekać do Związku Sowieckiego… Myślę, że cała Warszawa obklejona jest już plakatami z twoją gębą i obietnicą wykupu za twój durny łeb. Musimy zatrzymać się gdzieś na przedmieściu. Mam tam pewnych ludzi. Za dobre pieniądze dowiozą nas nad Bug i przeprawią na drugi brzeg. To starzy przemytnicy, drogę znają wyśmienicie. To znaczy taką drogę, po której można przejechać i nikogo nie spotkać. Tak więc do Warszawy nie ma po co się pchać. Tym bardziej, że tam każdy na ulicy cię rozpozna.

– Nie, jedziemy do Warszawy – nie otwierając oczu powiedział Messing. – Muszę zobaczyć matkę i braci… muszę ich zobaczyć…

– Zrozum, tam teraz wszędzie są Niemcy… – znowu zaczął Zel-meister, ale Messing przerwał mu gwałtownie:

– Jedziemy do Warszawy. Dostaniemy się do getta3, odnajdę matkę i braci… – Wolf otworzył oczy, spojrzał na towarzyszy. – Nie chcecie… boicie się, nie zatrzymuję was… Nie obrażę się… Sam tam pójdę.

– Mądra propozycja – mruknął Zelmeister. – Pewnie z Lową kiedyś z niej skorzystamy.

Messing uśmiechnął się i znowu zamknął oczy.

Zapadła cisza. Zelmeister z Kobakiem skulili się, wsunęli ręce w rękawy palta i próbowali się zdrzemnąć. Powozem trzęsło i rzucało na wszystkie strony.

WARSZAWA, 1912 ROK

Chłopiec błąkał się po Warszawie już od trzech dni, głodny i straszliwie zmęczony. Stawał przed sklepami, chciwymi oczami patrząc na rozłożone tam szynki i kiełbasy, girlandy parówek i lśniący od tłuszczu boczek. Z trudem odrywał wzrok od witryn, przełykał ślinę, w oczach mu się ćmiło… W końcu tak zakręciło mu się w głowie, że aż się zachwiał – ledwo dowlókł się do bramy jakiejś kamienicy, gdzie usiadł na schodach i przymknął oczy. Całkiem już opadł z sił, wydawało mu się, że już nigdy nie wstanie. Obok przepływał tłum przechodniów, wszyscy zajęci swoimi sprawami – nikt nie zwracał uwagi na małego włóczęgę, siedzącego na schodach.

W końcu jednak otworzył oczy, z trudem wstał i ruszył dalej. Nagle jego spojrzenie padło na szyld z napisem „Poczta”. Przez sekundę się wahał, w końcu zrobił krok do przodu i chwycił rączkę z brązu, pociągnął ku sobie ciężkie drzwi.

W magazynie poczty krępy mężczyzna w nieświeżej białej koszuli i sukiennej kamizelce, z niesmakiem przyglądał się małemu chłopcu.

– Ile masz lat, synu? – zapytał.

– Dwa... – Woflik szybko poprawił się. – Czternaście lat.

– Czternaście? Coś na to nie wyglądasz. Jak cię wołają?

– Wolfik… Wolf Messing.

– Skąd jesteś? – zapytał mężczyzna, wykrzywiając usta.

– Z Góry Kalwarii.

– A co, matka cię samego do Warszawy puściła? Zresztą, co mnie to obchodzi. Masz do mnie mówić – panie Andrzeju, zapamiętaj. Jeśli wpadnie tu inspektor i zapyta, ile masz lat, mów szesnaście, zrozumiałeś? Będziesz przesyłki roznosić. Wypłata co tydzień. A teraz zabieraj pierwszą paczkę i do roboty. Czytać umiesz? – Mężczyzna nogą przesunął w stronę Wolfika paczkę zapakowaną w szary papier i przewiązaną szpagatem. Z góry przyklejona była kartka z adresem.

– Umiem.

– Adres masz na paczce. Im więcej ich rozniesiesz, tym więcej zarobisz, zrozumiałeś?

– A teraz nie można? – przełknąwszy gulę w gardle, nieśmiało zapytał Wolfik.

– Co teraz? – ten nie zrozumiał.

– Pieniędzy trochę dostać?

– Co, żreć ci się chce?

– Proszę, jeśli można…

Mężczyzna wyjął z kieszeni kamizelki dwie monety, wyciągnął w stronę chłopca:

– Naści dwa złote… Ale najpierw zanieś pierwszą przesyłkę.

– Rozumiem. Dziękuję. – Wolfik wziął paczkę i wyszedł bocznymi drzwiami.

Przesyłkę wiózł najpierw tramwajem, następnie szedł ulicą, szukając potrzebnego numeru domu… potem wdrapał się na pierwsze piętro… zadzwonił do drzwi… Otworzyła mu kobieta w średnim wieku. Chłopiec wręczył jej paczkę, poprosił o pokwitowanie odbioru.

Następna przesyłka – ciężka skrzynka z dykty – Wolfik targał ją na ramionach niezręcznie przegięty wpół... potem znów jazda tramwajem, na piechotę… ciężko wchodził po schodach. Zadzwonił do drzwi. Tym razem otworzył mu starszy pan w ciepłej kamizelce z kożuszka. Długo potwierdzał odbiór w specjalnym zeszycie…

Kolejna przesyłka – miękki tłumok zawiązany szpagatem. Wolfik zarzucił go na plecy, ledwie powłóczył nogami… i znowu ciemna brama, szerokie schody z wytartymi od tysięcy nóg stopniami. Dzwonek do drzwi. Znów mu ktoś otworzył, chłopiec wniósł przesyłkę do przedpokoju. Gospodarz pokwitował odbiór…

I tak do końca dnia. Paczka, droga w jedną stronę, z powrotem. Za każdym razem pan Andrzej coś tam gniewnie mówił, palcem pokazywał w jego zeszyt. Wolfik potakiwał, zarzucał paczkę na ramię i szedł dalej. W zeszycie powoli rosła kolumna nazwisk ludzi, którzy odebrali przesyłki. Był już wieczór, gdy wyszedł z ostatniego domu. Robiło się coraz ciemniej, zapalały się witryny sklepów, latarnie na ulicach. Toczyły się koła dorożek, stukały o bruk końskie kopyta, dudniły nieliczne samochody.

Wolfik nagle zatrzymał się, przed oczami zaczęły mu się rozpływać kolorowe koła. Jakimś cudem dowlókł się do schodków najbliższego domu i zwalił się tam bez sił. Jak przez mgłę dochodziły go podniecone krzyki:

– Dziecko zasłabło!

– Stójkowy! Chłopak zemdlał!

Do tłoczących się wokół leżącego na schodkach Wolfika ludzi podszedł policjant. Jakaś kobieta w szerokim słomianym kapeluszu trzymała chłopca za rękę.

– On całkiem nie oddycha! Jezu – chyba umarł!

Policjant pochylił się nad chłopcem, przyjrzał mu się uważnie, dotknął policzka, chudziutkiej szyi i mruknął z zakłopotaniem:

– Faktycznie, nie oddycha, psia krew!

Kobieta w słomianym kapeluszu z przerażeniem spojrzała na policjanta:

– Naprawdę nie żyje? Ale co się stało?

– A skąd ja mam wiedzieć? – odburknął jej policjant. – Pewnie z głodu.. Takich co dzień po kilkunastu zbieramy z ulic!

– Biedny chłopiec…

Przez tłum przecisnął się mężczyzna w średnim wieku.

– Jestem lekarzem. Co się stało?

– Chłopak… chyba nie oddycha… – policjant bezradnie rozłożył ręce. – Pewnie zemdlał z głodu.. A może od czegoś innego…

Lekarz pochylił się nad Wolfikiem, wziął jego rękę, chwilę próbował odnaleźć puls i z zakłopotaniem stwierdził:

– Pulsu w ogóle nie czuję! – poklepał chłopca po twarzy – ten w żaden sposób nie zareagował. – Lekarz wyprostował się i chusteczką wytarł ręce. – Nic nie poradzę, zatrzymajcie jakiś wóz i odwieźcie.

– Dokąd? Do szpitala? – zapytał policjant.

– No, a dokąd? A tam do kostnicy…

Dwóch sanitariuszy w brudnych białych fartuchach wniosło na noszach Wolfika do pierwszego pomieszczenia kostnicy, położyło nosze na dużym, obitym blachą stole i zaczęło go rozbierać. Chłopiec leżał nieruchomo, nie oddychał – goły i chudy, podobny był do jakiejś niedorzecznej kukły.

– Co teraz? – zapytał jeden z sanitariuszy.

Przyjmujący ciała w kostnicy pracownik szpitala, również w białym, i też nie pierwszej świeżości fartuchu, poślinił ostrze ołówka chemicznego i napisał na udzie chłopca dużymi niebieskimi cyframi numer 78.

– Nieście go do chłodnicy – polecił. – Na jakieś wolne miejsce połóżcie. – Odwrócił się i zaczął wpisywać dane do grubego porwanego dziennika.

Jeden z sanitariuszy lekko podniósł chłopca, jak worek przerzucił przez ramię i poniósł w stronę dużych białych drzwi. Nagle odwrócił się i powiedział:

– Słuchaj, a co on taki miękki? Ciała umarlaków przecież tężeją.

– Nieś jak ci kazali! – podniósł głos pracownik szpitala. – Zdąży jeszcze stężeć.

Na drewnianych dwupiętrowych stelażach leżały w półmroku nagie trupy. Przez okna poprzecinane żelaznymi kratami świecił bladoniebieski księżyc, zalewając pomieszczenie kostnicy złowieszczą poświatą. Na jednej z dolnych półek leżał Wolfik. Nie dawał znaków życia i niczym nie różnił się od pozostałych „klientów” tej ponurej instytucji.

Szczęknął zamek ciężkich drzwi kostnicy, i niespodzianie pomieszczenie zalało jaskrawe światło. Pojawił się w nich doktor Abel, a za nim czterech młodych ludzi w białych fartuchach.

– Bardzo proszę, panowie praktykanci – zachęcił ich do przekroczenia granicy życia i śmierci doktor. On też miał na sobie biały fartuch kontrastujący z czarną i gęstą szopą na głowie, czarnymi wąsami. – Proszę obejrzyjcie pomieszczenie, które nazywamy „chłodnią”. Tu spoczywają ciała tych, których dusze odeszły, ośmielam się mieć nadzieję, do królestwa niebieskiego. Waszym zadaniem jest wybrać ciało, które wam się spodoba – wybaczcie to określenie – dokładnie mu się przyjrzeć i określić przyczynę śmierci nieszczęśnika. Daję wam na to pięć minut. – Doktor Abel odsunął połę fartucha, wyjął z kieszonki kamizelki złotą cebulę, spojrzał na cyferblat i zatrzasnął wieczko zegarka.

Praktykanci rozeszli się po pomieszczeniu, z obrzydzeniem, ale jednocześnie z ciekawością, oglądając trupy: podnosili im ręce i nogi, przyglądali się twarzom, odwracali martwe ciała z pleców na brzuchy.

– Panie doktorze, ten tu żyje! – Z przestrachem zawołał niewysoki grubasek, odskoczywszy od gołego Wolfilka. Z przerażenia aż cały się spocił.

– Rozumiem, bywa i tak, że trupy zmartwychwstają i krzyże chodzić zaczynają, a nawet wiedźmy na miotłach latają – z ironią powiedział doktor Abel.

– Słowo honoru, panie doktorze, on żyje! O! Ręką znowu ruszył – po raz kolejny ze strachem zawołał grubas Żytowicki.

Doktor Abel i w ślad za nim praktykanci podbiegli do niego.

Gołe i chude ciało chłopca dalej leżało na swoim miejscu, ale tym razem chłopiec miał szeroko otwarte i całkiem żywe oczy, które jeszcze nieco nieprzytomnie spojrzały na doktora Abla.

– Witam! Szanowny pan z tamtego świata? – ukłonił mu się doktor Abel. – Wrócił pan, aby zameldować nam, że tam jest nawet znośnie i można całkiem przyzwoici się urządzić!

– Pi-ić… – ledwie słyszalnie wyszeptał Wolfik. – P-ić, proszę…

– Wody niech no który przyniesie – odwrócił się doktor do praktykantów. – Jak ty tu przeżyłeś trzy dni i trzy noce? Nie zmarzłeś? – Doktor wziął chłopca za rękę, dotknął piersi, brzucha.

– Nic nie pamiętam… spałem … – odpowiedział chłopiec.

– Spałeś przez całe trzy doby.

– Naprawdę?

– A jak się obudziłeś, pamiętasz?

– Usłyszałem jakieś głosy, a potem ktoś mnie dotknął.

– A przez te trzy dni nikt cię nie dotykał?

– Nie pamiętam… nie wiem…

Żytowicki przyniósł szklankę z wodą, podał doktorowi Ablowi.

– Siąść możesz? – spytał doktor.

Wolfik usiadł na półce, zwiesiwszy nogi i przykrywając dłońmi wstydliwe miejsce.

– Nie masz się czego wstydzić – uśmiechnął się doktor, podając mu szklankę z wodą. – Nas nie przestraszysz – tu są sami mężczyźni. A i straszyć nas za bardzo nie masz na razie czym. – Doktor uśmiechnął się złośliwie. – A nieboszczykom w ogóle wstydzić się nie wolno.

Praktykanci, którzy dotychczas z napięciem patrzyli na dziwnego chłopca, z ulgą odetchnęli, wymieniając spojrzenia.

– Pij, pij… – Doktor Abel znów odwrócił się do praktykantów: – Żytowicki, gołąbeczku, idź, proszę, po dyżurnego kostnicy. I ubranie jakieś tam zorganizuj; choćby fartuch.

– I co, często ci się coś takiego przydarza? – spytał doktor Abel, uważnie przypatrując się Wolfikowi.

Chłopiec siedział naprzeciw niego przy stole, pił herbatę i chciwie zajadał kanapki z kiełbasą i serem, spoglądając co chwila łakomym wzrokiem na ich górę leżącą na talerzu.

– Czasami…

– I jak długo tak śpisz?

– Podobno trzy-cztery dni… – Wolfik skończył kolejną kanapkę i wziął z talerza następną.

– To się nazywa sen letargiczny, mówił ci ktoś o tym?

– Rebe coś napomykał… nie wiem.

– Mówiłeś, że jesteś z Góry Kalwarii? Uciekłeś, co?

– Uciekłem.

– Rodzice bili? Bieda była w domu? – delikatnie wypytywał się doktor Abel, patrząc jak Wolfik pochłania kanapki jedna za drugą i popija je słodką herbatą.

– Nie, mnie kochali, brata z siostrami też kochali. Ale bieda była. Ojciec powiedział, że cztery gęby nie da rady wyżywić…

– Tobie powiedział?

– Tak, ale mamie to już wcześniej mówił…

– A! Podsłuchiwałeś… – uśmiechnął się doktor Abel.

– Ja nie umyślnie… po prostu zobaczyłem w głowie jego życzenie, żebym zapisał się do chedru albo w ogóle się wyniósł. Powiedział, że jak nie pójdę do szkoły, to mnie z domu wypędzi. To i postanowiłem uciec…

– Życzenie zobaczyłeś? – ze zdziwieniem zapytał jeszcze raz doktor. – Ty widzisz życzenia?

– Czasami. Nie wiem, jak to powiedzieć… ja je jakoś tak czuję…

– Ciekawe, ciekawe… – znów uśmiechnął się Abel i zapalił papierosa w fifce. – Ciekawy z ciebie chłopiec… nad wyraz ciekawy… A może spróbujesz teraz odgadnąć, nie wiem, może poczuć, albo jak, moje życzenie? No co, spróbujesz?

– Spróbuję… – Wolfik przestał jeść kanapkę i utkwił wzrok w doktora.

Doktor próbował wytrzymać to spojrzenie, długo patrzył mu prosto w oczy, w końcu jednak odwrócił wzrok.

Wolfik wstał od stołu, przeszedł do drzwi i włączył światło.

– Coś takiego – z zachwytem powiedział doktor Abel. – Jak to zrozumiałeś?

– Nie wiem… – Wolfik wrócił do stołu, spojrzał na Abla. – Mogę jeszcze kanapkę?

– Jedz, jedz, oczywiście, że jedz! – Doktor podsunął mu talerz.

– Jak pan myśli, z pracy mnie nie wyrzucą? Tak dawno już tam nie byłem. Kierownik poczty to bardzo surowy człowiek.

– Nie musisz tam wracać – stanowczo powiedział doktor.

– Muszę pracować, za co chleb kupię? – odpowiedział Wolfik. – Mieszkać też nie mam gdzie.

– Będziesz mieć inną pracę. A mieszkać będziesz na razie u mnie. Podoba ci się tu?

Siedzieli w gabinecie doktora. Chłopiec objął wzrokiem regały z mnóstwem książek, fotografii oraz niedużych gipsowych i z brązu statuetek, szeroką skórzaną kanapę, przestronne biurko z dwoma szafkami, piękną lampę na nóżce z brązu, stary mahoniowy zegar wiszący na ścianie.

– Podoba się!

– To mieszkaj tu – uśmiechnął się doktor Abel i zapalił papierosa, otaczając się dymem.

– A co to będzie za praca?

– Będziesz leżeć w trumnie! W kryształowej! – odpowiedział doktor ze śmiechem.

Wolfik spojrzał ne niego uważnie i spytał:

– A ile za to dostanę?

– Dobrze pan zarobi, panie Messing! – spiskowym tonem powiedział doktor, przechodząc na „pan”, i nawet mu mrugnął okiem. – Razem będziemy bogaci!

– Wiem – odpowiedział Wolfik. – Pan już o tym od dawna myślał.

– Ta-ak, niebezpieczny z pana człowiek, Messing, trzeba na ciebie uważać! – powiedział doktor Abel i zadeklamował: class="separate" Mołczi, skrywajsja i toi / i czustwa, i mieczty swoi [Milcz i zazdrośnie wśród milczenia / Zataj i czucia, i marzenia]4 – Przestał się śmiać i znów poważnie spojrzał na chłopca. Porozmawiajmy jak ludzie dorośli o interesach. Będziesz mógł swojej rodzinie pomagać – ojcu, matce, braciom i siostrom. Chcesz im pomagać?

– Oczywiście. Bardzo chcę.

– No i będziesz im pomagać. I nawet wystarczy ci na dostatnie życie. Będziesz mógł dalej się uczyć… – Doktor nagle zamyślił się, dodał niewesoło: – Jeżeli, oczywiście, nic strasznego się nie wydarzy…

– Będzie wojna… – przerwał mu Wolfik.

– Co powiedziałeś? Wojna? – podniósł głowę Abel. – Do diabła, patrz, ja też o tym teraz pomyślałem. I kiedy, według ciebie, będzie ta wojna?

– W sierpniu czternastego roku wybuchnie straszna wojna… – spokojnie odpowiedział Wolfik i wziął ostatnią kanapkę z talerza, ugryzł…

– Posłuchaj, potworze… – znów pokiwał głową doktor Abel. – Zapamiętaj: ludzie nie lubią proroków. Wiesz, co mówili starożytni Danajcy, gdy spotykali proroka? Mówili: „Ten człowiek jest zbyt mądry, aby żyć wśród nas, jego miejsce jest przy Bogu”. I wieszali go na najbliższym drzewie.

– Za co go wieszali? – ze strachem spytał Wolfik.

– Za szyję – uśmiechnął się doktor.

– Z jakiego powodu? – poprawił się chłopiec.

– A że zbyt mądry, za dużo wie. – Doktor pochylił się w stronę chłopca, spojrzał mu prosto w oczy. – Za to, że za dużo widzi.

W ogromnej sali osobliwości zawsze było mroczno, co przydawało tajemniczości figurom ustawionym wzdłuż ścian i przy oknach. Był tu premier Wielkiej Brytanii Herbert Asquith, prezydent USA Theodor Roosevelt, Napoleon, admirał Nelson, król Stefan Batory, Mikołaj Kopernik, straszny Drakula, Kuba Rozpruwacz i wiele innych znanych postaci wszech czasów. Zwróceni twarzą do widzów stali w różnych pozach, wielu jednak patrzyło im wprost w oczy. Ludzie czuli się nieswojo pod tymi spojrzeniami, mimowolnie czując strach, choć przecież doskonale wiedzieli, że patrzą na nich jedynie figury woskowe.

Na środku sali, na wysokim cokole stała otwarta trumna kryształowa, w której leżał goły, jedynie w majteczkach Wolfik. Oczy miał zamknięte, ręce złożone na brzuchu, jak u nieboszczyka. Wysoka kobieta w czarnym żakiecie, towarzysząc grupie widzów, głośno mówiła, wskazując na trumnę:

– Szanowni państwo, macie wielkie szczęście: tego oto chłopca można zobaczyć tu raz na dwa, albo nawet, na trzy miesiące. Chłopiec wpadł w letarg… przebywa w stanie woskowej elastyczności… prawie nie oddycha, pulsu nie można wyczuć, ale on żyje… możecie przekonać się o tym, dotykając jego ręki – to nie ręka trupa albo figury woskowej – to ręka żywego człowieka.

– Jak długo może trwać taki sen? – spytał ktoś z widzów.

– Od trzech do siedmiu dni… teraz chłopiec śpi piąty dzień.

– Gdy się obudzi, pamięta coś?

– Nie, niczego nie pamięta i nic nie czuje.

Widzowie zebrali się wokół kryształowej trumny, oglądając leżącego w niej chłopca. Jeden z nich, najbardziej nieufny i śmiały, wyciągnął rękę i dotknął chłopca, uszczypnął go w nogę, w udo. I jak zawsze, jak w każdym tłumie wycieczkowiczów, musiał się znaleźć nieufny sadysta, który dyskretnie, tak by nikt tego nie widział, kilka razy ukłuł chłopca igłą, uważnie obserwując wyraz jego twarzy. Ta zawsze była nieruchoma. Chłopiec na ukłucia nie reagował.

Rozczarowanie, a nawet złość pojawiła się na twarzy nieufnego widza, ukłuł go jeszcze silniej, po czym niechętnie odszedł od trumny i nawet obejrzał się, licząc że w końcu zobaczy choć niewielki grymas bólu na twarzy śpiącego chłopca.

– Proszę o uwagę, panowie, oto wielka Sarah Bernhardt – bożyszcze milionów. Kobieta-legenda, kobieta-sfinks, kobieta-marzenie…

GÓRA KALWARIA, 1913 ROK

Wszyscy pracowali w ogrodzie – zbierali jabłka. Dzieci podnosiły z ziemi dojrzałe owoce i zanosiły je do dużych koszy wiklinowych stojących pod drzewami. Girsz siedział na jabłoni, skąd sakiem na długiej rączce zrywał jabłka, Sara przecierała je ściereczką i wkładała do kosza.

Za ogrodzeniem pojawił się listonosz. Otworzył furtkę i zdjąwszy czapkę, pomachał nią w powietrzu:

– Hej, Girsz! Sara! Zaraz zemdlejecie z wrażenia! Przygotujcie się!

– Kto to? – padło z drzewa pytanie.

– Listonosz – odpowiedziała Sara. – Pewnie przyniósł jakieś kwity podatkowe.

– Od niego niczego innego nie można sie spodziewać – burknął Girsz złażąc z jabłoni.

A pan Zbigniew szedł już po ścieżce do ogrodu, uśmiechając się od ucha do ucha:

– Nawet nie domyślacie się, co wam przyniosłem!

– A cóż ty takiego szczególnego możesz przynieść, oprócz druków podatkowych? – zapytał Girsz.

Dzieci biegły już do listonosza, trzymając po jabłku. Pan Zbigniew wziął je od nich, pogłaskał po główkach:

– Dziękuję dzieciaczki… dziękuję… A ty mimo wszystko spróbuj zgadnąć, Girsz. Sara, ty też spróbuj!

– Oj, mów w końcu, stara wrono – mruknął Girsz.

– Pewnie zapomnieliście o swoim najstarszym synu? No, przyznajcie się uczciwie..?

– Wolfik, Boże drogi! – klasnęła w dłonie Sara. – Wolfik, złotko moje, list przysłał?

– Pieniądze wam przysłał! – Listonosz wyjął ze skórzanej torby druk pocztowy z pieczęciami, zaczął machać nim nad głową, powtarzając radośnie: – Przysłał wam pieniądze! Le chaim, Żydzi! Tańczcie!

– Ano, dawaj! – Girsz wyrwał mu druk z ręki, popatrzył na kartkę pustym wzrokiem. – Zbigniewie, co tu jest napisane!

– Tu pisze, że wasz syn Wolf Messing przysłał wam całych dziesięć rubli! Nie ma nic piękniejszego dla ojca i matki, jak wdzięczne dziecko!

– Ile? – z wrażenia Girsz nie mógł złapać oddechu. – Dziesięć rubli? Saro, słyszałaś? To cały majątek! Słyszysz, Saro? Dziesięć rubli! Skąd on wziął takie pieniądze?

– Panie Zbigniewie, proszę do domu – pokłoniła mu się Sara. – Taką wiadomość godzi się uczcić. Proszę, panie Zbigniewie… – Sara chwyciła za rękę Siemionka, szepnęła: – Leć szybko, zawołaj rebego.

Na środku stołu przyciągała wzrok pieczona gęś pokrojona w kawałki, inne przekąski.

– Patrz, rebe, moja żona podała wszystko, co zbierała na święto – z dezaprobatą stwierdził Girsz.

– A czy to nie święto? – zaśmiała się Sara. – To moje największe święto!

– Mąż jest mądry mądrością żony – powiedział z zadumą rabin. – Dzisiaj macie się z czego cieszyć – spełniło się jedno z Mojżeszowych przykazań, że dzieci nakarmią rodziców swoich…

Girsz wziął do ręki butelkę wódki, rozlał do graniastych kieliszków. Potem powiedział wesołym głosem:

– Patrzcie ludzie, dziesięć rubli! Do tej pory nie mogę w to uwierzyć.

*        * *

ROZDZIAŁ DRUGI

WARSZAWA, 1913 ROK

Wolfik siedział w gabinecie przy biurku i czytał grubą księgę, od czasu do czasu robiąc ołówkiem jakieś uwagi na marginesach, przepisując do notesu poszczególne fragmenty. Stary zegar melodyjnie wybił godzinę szóstą i do gabinetu wszedł doktor Abel z tacą w rękach.

– Wystarczy tego czytania! Czas odpocząć! – Na mały stolik przy skórzanej kanapie postawił srebrny dzbanek do kawy, dzbanuszek do mleka, filiżanki, cukiernicę oraz talerzyk z ciasteczkami i orzechami.

Wolfik słodko przeciągnął się.

– Co czytałeś? – zapytał Abel, nalewając do filiżanek gorącą kawę.

– Freuda…

– Ty naprawdę coś z tego rozumiesz?

– Pewne rzeczy są trochę niejasne, ale… w sumie rozumiem.

– Dałbyś radę takiemu człowiekowi jak Freud, rozkazać coś zrobić?

– Nie wiem… nie jestem pewien… ale gdybym tak skupił się, zebrał wszystkie siły, to pewnie tak.

– Boże mój, ileż wątpliwości. Powiedz, ty bardzo naprężasz się, odgadując czyjeś życzenie? Spróbujmy. Daj rękę, puls ci sprawdzę… No, zaczynamy... Ja już o czymś pomyślałem. – Doktor siadł obok chłopca, wziął jego rękę, znalazł puls. – No co, zgadujesz?

– Tak… próbuję… – Wolfik w skupieniu patrzył przed siebie.

– No i co, odgadłeś? Uważaj, wymyśliłem coś niezwykłego.

– To już zrozumiałem.

– Puls coraz szybszy… zaczynasz się pocić… – Doktor położył dłoń na czoło chłopca.

– Już wiem, czego pan chce – powiedział Wolfik.

– No, no, sprawdźmy.

Doktor puścił rękę chłopca, ten wstał, nie śpiesząc się podszedł do regału z książkami, przebiegł oczami po ich grzbietach, odszukując potrzebny tytuł. Po chwili zdecydowanym ruchem wyjął gruby tom Adam Mickiewicz. Dzieła wybrane.

– To ta? – Wolfik obrócił się do doktora.

– Pierwsza klasa! – strzelił palcami doktor Abel. – Zuch z pana, Messing! A teraz spróbujemy czegoś bardziej skomplikowanego. Siadaj.

Wolfik siadł na kanapie. Doktor przeszedł w kąt gabinetu, chwilę pomyślał i powiedział:

– Ja już.

– Ja też – uśmiechnął się chłopak.

Wstał, znów podszedł do regału i pewnie sięgnął po cienką książeczkę ze złotym tłoczeniem na okładce – było to Powstanie Kościuszkowskie. Chłopiec otworzył książkę i spojrzał na Abla:

– Pięćdziesiąta siódma strona, dziewiętnasty wiersz od góry. Zgadza się?

Pierwszorzędnie! – znów z zachwytem zawołał doktor i z podniecenia zaczął krążyć po gabinecie.