Wojna oszukanych - Piotr Langenfeld - ebook + książka

Wojna oszukanych ebook

Piotr Langenfeld

4,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Druga wojna światowa skończyła się dwa lata temu. Dla wielu była klęską.

Społeczeństwa Zachodu chcą pokoju, który nie jest dany znajdującym się pod radzieckim butem Polakom. Część z nich ciągle walczy. W osamotnieniu, bez fanfar, chwały, a czasem i nadziei.

Sierżant amerykańskiej armii Charlie Zielinski ma okazję wrócić do ojczyzny w ważnej i niebezpiecznej misji. Będzie musiał stawić czoło zagrożeniom nowej, perfidnej wojny.

Zmierzy się z przebiegłym wrogiem, mistrzem kłamstwa i mistyfikacji.

Stanie po stronie osamotnionych sojuszników i powróci do spraw z przeszłości, by walczyć o przyszłość.

Langenfeld to marka świetnych militarnych opisów oraz szczegółowej wiedzy historycznej.

W połączeniu z gawędziarskim talentem gwarantuje kilka godzin świetnej, prowokującej do myślenia rozrywki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 559

Oceny
4,0 (20 ocen)
8
7
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PIOTR LANGENFELD

Wojna oszukanych

 

 

© 2017 Piotr Langenfeld

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Magdalena Wosiek, Zespół redakcyjny

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Illustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-645-2388-5

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

„Je­stem prze­ra­żo­ny. Wy­wiad na Ro­sję nie ist­nie­je ani w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ani w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Wszyst­ko to są po­glą­dy, opi­nie i oso­bi­ste zda­nia ge­ne­ra­łów, po­li­ty­ków i szta­bow­ców. Do­świad­cze­nia uczą, że oso­bi­ste zda­nia nie opar­te na kon­kret­nych, ści­słych in­for­ma­cjach, pre­cy­zyj­nej kal­ku­la­cji, pro­wa­dzą do ka­ta­stro­fy. Wy­wia­da­mi an­glo-sa­ski­mi na Ro­sję So­wiec­ką kie­ru­je dzi­siaj wy­wiad so­wiec­ki”.

 

Z li­stu ka­pi­ta­na Je­rze­go Nie­zbrzyc­kie­go – ofi­ce­ra Od­dzia­łu II, by­łe­go kie­row­ni­ka Re­fe­ra­tu Wschód – do ge­ne­ra­ła An­der­sa, z kwiet­nia 1950 roku.

Prolog

Maj 1945

Po­śród pól po­kry­wa­ją­cych oko­licz­ne wzgó­rza, tuż przy as­fal­to­wej szo­sie rósł nie­wiel­ki las. Dro­gą, kie­dyś ru­chli­wą, nikt nie po­dró­żo­wał – nie było sa­mo­cho­dów, wo­zów kon­nych czy na­wet woj­sko­wych trans­por­tów. Ci­sza w tej oko­li­cy, po­kry­tej zie­lo­ny­mi jesz­cze zbo­ża­mi, po­ra­sta­ją­cy­mi mo­re­no­we wznie­sie­nia, trwa­ła od po­przed­nie­go wie­czo­ru.

Sier­żant szta­bo­wy Chriss biegł po­chy­lo­ny wzdłuż dro­gi. To­wa­rzy­szył mu – sa­pią­cy pod cię­ża­rem sta­lo­wej skrzy­ni – ra­dio­ope­ra­tor, któ­ry nie opusz­czał go na krok. Odra­pa­na lor­net­ka dyn­da­ła sier­żan­to­wi na szyi, szar­piąc rze­mień, na któ­rym była za­wie­szo­na. Pod­ofi­cer wy­lą­do­wał na zie­mi przy Char­liem „Gre­en­ma­nie” Zie­lin­skym i ostroż­nie, wol­no, wal­cząc ze świsz­czą­cym od­de­chem, za­czął przy­glą­dać się oko­li­cy.

Za wzgór­kiem, w nie­wi­docz­nym z ich miej­sca punk­cie, tra­fio­ny czołg pło­nął jak ża­giew. Słup smo­li­ste­go ognia rósł wy­so­ko, po­nad pola, bę­dąc ja­snym sy­gna­łem, że dro­ga jest za­mknię­ta.

Blo­ko­wa­ły ją miny, a da­lej znaj­do­wał się nie­wiel­ki za­gaj­nik – zie­lo­na po­szar­pa­na pla­ma na ma­pie, w któ­rej nie­mal na sto pro­cent kry­li się tam­ci.

– Moź­dzie­rze go­to­we – za­ko­mu­ni­ko­wał Tom, cały czas trzy­ma­jąc słu­chaw­kę ra­dia przy uchu.

– Po­wiedz im, że za­czy­na­ją za pół mi­nu­ty – roz­ka­zał Chriss, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z peł­ne­go Niem­ców lasu. – Zresz­tą dam znać.

Ro­zej­rzał się po przed­po­lu. Nie chciał żad­nych nie­spo­dzia­nek, kie­dy ru­szą. Spraw­dził po­bież­nie wła­sne szy­ki. Nie lu­bił tej chwi­li, po pro­stu nie­na­wi­dził. Bez wzglę­du na to, jak by się nie szy­ko­wał, był pe­wien, że któ­ryś z jego lu­dzi nie wyj­dzie z tego żywy.

– OK… – Zer­k­nął jesz­cze na ze­ga­rek. – Mogą za­czy­nać – po­wie­dział spo­koj­nie. Uda­wał, że to, co ich cze­ka, nie robi na nim żad­ne­go wra­że­nia, i znów przy­kle­ił się do lor­net­ki.

– Daj­cie głos – po­wie­dział do słu­chaw­ki rów­nie spo­koj­ny Tom.

Sal­wa czte­rech moź­dzie­rzy 81 mm gruch­nę­ła z głu­chym echem. Za­nim gra­na­ty do­się­gły celu, za­ło­gi strze­li­ły jesz­cze raz.

Sza­ro­brą­zo­we ob­łocz­ki eks­plo­zji za­kry­ły pole przed za­gaj­ni­kiem, za­sła­nia­jąc kom­plet­nie drze­wa. Chriss nie wi­dział do­kład­nie re­zul­ta­tu, ale prze­czu­wał, wie­dzio­ny pa­ro­let­nim do­świad­cze­niem, że nie tra­fi­li w cel.

– O pięć­dzie­siąt me­trów do przo­du – in­stru­ował jak gdy­by ni­g­dy nic Tom.

Mi­nę­ła chwi­la, za­nim wpro­wa­dzo­no po­praw­ki. Ko­lej­ny huk.

Char­lie pod­niósł się na mo­ment, choć swo­im lu­dziom ka­zał sie­dzieć ni­sko. Wy­bu­chy po­roz­ry­wa­ły zie­leń lasu, ła­miąc kil­ka drzew. Pła­skie ob­ło­ki ro­sły je­den po dru­gim.

– Do­brze idzie! – krzyk­nął z uśmie­chem Gre­en­man. Kie­dy moź­dzie­rze tłu­kły, w po­bli­żu jego po­zy­cji, w siwo-żół­tym ob­ło­ku spa­lin i ku­rzu prze­to­czył się wiel­ki, ma­je­sta­tycz­ny Sher­man. Sta­nął nie­co z tyłu, w zbo­żu, wy­pusz­cza­jąc co rusz nową por­cję spa­lin w kie­run­ku nie­ba.

Zo­stał ob­ło­żo­ny wor­ka­mi pia­chu i kil­ko­ma bel­ka­mi drew­na – to była jego ochro­na przed po­ci­ska­mi Pan­zer­fau­stów. Do­wód­ca ostroż­nie wy­glą­dał przez wie­żę, wy­pa­tru­jąc ce­lów.

Char­lie pod­biegł na tył ma­szy­ny, otwo­rzył me­ta­lo­wą pusz­kę z ukry­tym w środ­ku te­le­fo­nem i gwizd­nął dwa razy.

– Pa­no­wie! – krzyk­nął do za­ło­gi, le­d­wo sły­sząc sa­me­go sie­bie w ka­no­na­dzie i dud­nie­niu mo­to­ru. – Tyl­ko uwa­żaj­cie, do kogo strze­la­cie. Idzie­my za wami, po­tem skok i ru­sza­my przo­dem. Ja­sne?

Do­wód­ca wy­chy­lił się z wie­ży i krzyk­nął coś w od­po­wie­dzi, ale Gre­en­man zro­zu­miał z tego tyl­ko gest unie­sio­ne­go kciu­ka.

– Do­bra, Char­lie. – Bob Chriss wska­zał ręką na pod­wład­ne­go. – Do­kop­cie im!

– Chło­pa­ki! Trzy­mać gło­wy ni­sko i nie wy­ła­zić przed sze­reg – za­ko­men­de­ro­wał Gre­en­man i prze­ła­do­wał swój pi­sto­let M3.

Wy­sko­czy­li schy­le­ni, nie­pew­ni i ostroż­ni. Po­twor­nie prze­ra­że­ni. Tyl­ko dud­nie­nie czoł­gu i po­krzy­ki­wa­nia pod­ofi­ce­rów do­da­wa­ły nie­co otu­chy.

Sher­man wy­rwał do przo­du jak na­ro­wi­sty źre­bak, jak­by jego szo­fer sam chciał wy­grać to star­cie. Za­raz jed­nak zwol­nił, za­pew­ne zru­ga­ny przez do­wód­cę.

Se­ria smu­go­wych po­ci­sków prze­szła po zie­mi. Wy­da­wa­ła się bez­gło­śna, unio­sła za sobą tyl­ko reszt­ki ro­ślin. Dwóch lu­dzi z gru­py Char­lie­go za­chwia­ło się i pa­dło.

Me­dy­cy do­sko­czy­li do nich mo­men­tal­nie, ale Gre­en­man nie miał cza­su spraw­dzać, kto do­stał i z ja­kim skut­kiem.

Skrzy­pią­cy gą­sie­ni­ca­mi Sher­man nie dał się dłu­go pro­sić o po­moc. Za­ter­ko­ta­ły jego ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we. Prze­cze­sy­wa­ły za­gaj­nik ja­skra­wy­mi li­nia­mi po­ci­sków – od pra­wej do le­wej, z mro­żą­cym krew dźwię­kiem, któ­ry temu to­wa­rzy­szył.

Char­lie po­pę­dzał lu­dzi, któ­rzy te­raz bie­gli przez pła­skie i otwar­te pole. Do celu mie­li kil­ka­set me­trów. Niem­cy strze­la­li spo­ra­dycz­nie: kil­ka Mau­se­rów, ja­kiś ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Z da­le­ka brzmia­ło to jak mo­kre chlap­nię­cia. Cią­gle wal­czy­li.

Puls przy­spie­szał – tak z wy­sił­ku, jak i z prze­ra­że­nia. Nogi z tru­dem po­ko­ny­wa­ły ko­lej­ne me­try, jak­by umysł ha­mo­wał bieg po pew­ną śmierć i na­ka­zy­wał ra­czej paść na zie­mię i prze­cze­kać. Nikt jed­nak się na to nie od­wa­żył. Wie­dzie­li, że te­raz było już za póź­no, by sta­nąć.

Do­wód­ca czoł­gu po­sta­no­wił koń­czyć za­ba­wę. Sher­man wal­nął ze swo­je­go dzia­ła tak, że ci, któ­rzy szli naj­bli­żej, sku­li­li się, nie­mal po­wa­le­ni po­twor­nym bó­lem uszu. Ja­sny błysk roz­szedł się po la­sku, uno­sząc jed­no­cze­śnie za sobą czar­ny dym.

Moź­dzie­rze daw­no prze­sta­ły strze­lać. Albo skoń­czy­ła się amu­ni­cja, albo pie­cho­ta szła za szyb­ko i ktoś prze­stra­szył się, że tra­fi swo­ich.

– Ognia! – wrza­snął Char­lie. Dłu­go nie cze­kał, jego lu­dzie za­czę­li strze­lać, lek­ko zwal­nia­jąc. Dru­ży­na Tony’ego sie­dzia­ła z le­wej i nie szczę­dzi­ła amu­ni­cji, żeby wes­przeć ata­ku­ją­cych.

Ame­ry­kań­skie po­ci­ski le­cia­ły z kil­ku stron, wpa­da­jąc w prze­trze­bio­ną gę­stwi­nę za­gaj­ni­ka. Szo­są ru­szy­ły trzy czoł­gi, któ­rym do­stę­pu do lasu do tej pory bro­ni­ły dzia­ła i nie­wiel­kie pole mi­no­we. Sa­pe­rzy, któ­rzy za­kła­da­li ła­dun­ki, mu­sie­li być zmę­cze­ni i przez to za­pew­ne pra­co­wa­li nie­do­kład­nie, bo miny nie wy­rzą­dzi­ły żad­nej szko­dy.

Tam­tym mu­sia­ło być już wszyst­ko jed­no. Mie­li dość. Z ich stro­ny za­mil­kły wszel­kie od­gło­sy. Nie mi­nę­ło pół mi­nu­ty, kie­dy z czar­nej, dy­mią­cej pla­my lasu za­czę­ły wy­ła­niać się pierw­sze syl­wet­ki. Nie­śmia­ło, ostroż­nie, ma­cha­jąc unie­sio­ny­mi rę­ka­mi.

– Prze­rwać ogień! Prze­rwać ogień! – pi­ło­wał gar­dło Char­lie, choć sam przy­ci­snął moc­niej broń, nie­mal pew­ny, że wciąż coś się może wy­da­rzyć.

Ale spo­mię­dzy drzew wy­szło jesz­cze wię­cej Niem­ców. Szli rów­no, w za­ska­ku­ją­co spraw­nym po­rząd­ku, jak­by już ćwi­czy­li tę sce­nę. Krzy­cze­li coś pi­skli­wy­mi gło­sa­mi, choć z po­cząt­ku nie bar­dzo było wia­do­mo, co kon­kret­nie.

Gre­en­man zro­zu­miał ich do­pie­ro wte­dy, gdy zo­sta­wił z tyłu dud­nią­cy czołg.

– Ka­me­ra­den, Hi­tler ka­putt! – Do­le­cia­ła go plą­ta­ni­na gło­sów, rów­na, jak­by to chór za­śpie­wał.

Lu­dzie Gre­en­ma­na, rów­nie mło­dzi co ich prze­ciw­ni­cy, choć nie­co bar­dziej ru­mia­ni i wy­żsi, z bły­skiem w oczach za­czę­li prze­szu­ki­wać wy­chu­dzo­nych jeń­ców. Ro­bi­li to z wiel­ką gor­li­wo­ścią, co rusz klnąc, wy­krzy­ku­jąc coś w pod­nie­ce­niu i dy­sząc cięż­ko po dłu­gim bie­gu.

Sier­żant Zie­lin­sky roz­ka­zał słać Szwa­bów na tyły i wy­zna­czył kil­ku lu­dzi eskor­ty, tak jak­by Niem­cy mo­gli się jesz­cze roz­my­ślić. Mło­dzi pod­wład­ni, któ­rzy do­sta­li to za­da­nie, nie byli z tego po­wo­du za­do­wo­le­ni. Za to na twa­rzach in­nych po­ja­wił się uśmiech, kie­dy do­tar­ło do nich, że od­nie­śli pierw­sze w ży­ciu zwy­cię­stwo. Poj­ma­li pierw­szych w ży­ciu jeń­ców. Strach scho­dził z nich mo­men­tal­nie, prze­ista­cza­jąc się w ner­wo­we sal­wy śmie­chu i wi­wa­tów.

Roz­e­mo­cjo­no­wa­ny pod­od­dział do­tarł do po­kry­te­go le­ja­mi, za­sło­nię­te­go gry­zą­cym oczy dy­mem la­sku, któ­ry te­raz wy­glą­dał jak spa­lo­ny skład drew­na.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie, dur­nie! – Zie­lin­sky nie wy­trzy­mał. – Uwa­żaj­cie na miny i skur­wie­li, któ­rzy może się gdzieś skry­li! – Ga­sił tę przed­wcze­sną ra­dość.

Sam sta­nął przy je­dy­nym Niem­cu, któ­ry albo nie chciał, albo nie miał sił iść do nie­wo­li. Wy­ce­lo­wał lufę M3 w pierś fa­ce­ta. Uniósł hełm i otarł spo­co­ne czo­ło. Czuł, jak weł­nia­na ko­szu­la klei mu się do cia­ła.

Nie­miec bez pro­te­stu pod­niósł się wol­no, spoj­rzał du­ży­mi ocza­mi na Po­la­ka i za­sa­lu­to­wał. Char­lie za­sko­czo­ny od­dał nie­dba­le ho­no­ry i zer­k­nął wo­kół, czy aby na pew­no ten sa­lut skie­ro­wa­ny zo­stał do nie­go. Był zdzi­wio­ny, że jego prze­ciw­nik wy­glą­da na nie­wie­le star­sze­go niż gnoj­ki z jego plu­to­nu. Twarz miał ko­ści­stą, szy­ję dłu­gą, a jego sta­lo­wy mun­dur Luft­waf­fe i po­licz­ki po­kry­wa­ła gru­ba war­stwa sa­dzy i ku­rzu.

Nie­miec się­gnął spo­koj­nie do ka­bu­ry, wy­cią­gnął pi­sto­let i po­dał go Gre­en­ma­no­wi, po­chy­la­jąc gło­wę.

– Sur­ren­der – po­wie­dział nie­wy­raź­nie wy­schnię­ty­mi usta­mi i uniósł drżą­ce ręce do góry. Char­lie po­pa­trzył na swe tro­feum, nie­miec­kie­go Lu­ge­ra. Spoj­rzał jesz­cze na nie­miec­kie­go pod­po­rucz­ni­ka, mie­rząc go od stóp do po­czer­nia­łej gło­wy. Nie bar­dzo wie­dząc, co ro­bić i jak się za­cho­wać, jak gdy­by ni­g­dy nic po pro­stu ru­szył da­lej.

Bi­twa, a ra­czej po­tycz­ka, ja­kich ostat­nio było wie­le, bar­dzo wie­le, wy­brzmia­ła daw­no. Wszyst­ko się pa­li­ło, wo­kół roz­no­si­ła się przy­kra woń i ciem­ny, tłu­sty, du­szą­cy dym. Gdzieś nie­opo­dal dud­ni­ły mo­to­ry czoł­gów, do­da­ją­ce do dusz­nej mie­szan­ki ob­ło­ki nie­bie­ska­wych spa­lin. Ame­ry­ka­nie krzą­ta­li się po po­bo­jo­wi­sku, szu­ka­jąc pa­mią­tek, me­dy­cy opa­try­wa­li ję­czą­cych ci­cho ran­nych Niem­ców. Ja­kiś mło­dy Szwab, zszo­ko­wa­ny wi­do­kiem, jak­by nie­wi­dzial­ny, nie nie­po­ko­jo­ny przez Ame­ry­ka­nów sie­dział na ka­mie­niu, wpa­trzo­ny w pło­ną­ce wra­ki kil­ku po­jaz­dów. Chy­ba nie do­tar­ło do nie­go, że jego woj­na się koń­czy­ła. Po­szło gład­ko, szyb­ko. Wszyst­ko trwa­ło kró­cej niż kwa­drans.

Char­lie ga­pił się na po­bo­jo­wi­sko, co rusz rzu­ca­jąc okiem na swój łup i na jego po­przed­nie­go wła­ści­cie­la, któ­ry jak pa­jac cią­gle stał z rę­ka­mi w gó­rze.

– Cze­cho­sło­wa­cja – po­wie­dział do sie­bie, krzy­wiąc usta w smut­nym uśmie­chu. – Do­brze się za­czy­na. ■

Rozdział 1

Rok 1947

Smo­li­ście czar­ne, wcze­sno­je­sien­ne nie­bo, po­kry­te po­tęż­ny­mi chmu­ra­mi, zle­wa­ło się w jed­ną ca­łość z ciem­ną po­wierzch­nią grun­tu. Mimo ni­skie­go pu­ła­pu zie­mia – wi­dzia­na z ka­bi­ny pi­lo­tów nie­mło­de­go już i wy­eks­plo­ato­wa­ne­go do gra­nic uży­wal­no­ści trans­por­to­we­go C-47 – wy­da­wa­ła się dziw­nie od­le­gła i wy­lud­nio­na.

Już daw­no mi­nę­li li­nię brze­go­wą, ale na­dal w dole nie zo­ba­czy­li ni­cze­go wię­cej niż kil­ka li­chych świa­teł ma­łych mia­ste­czek i wsi. Od do­brych kil­ku­na­stu mi­nut pi­lo­to­wi zda­wa­ło się, że leci nad ja­kąś bez­lud­ną wy­spą. Czter­dzie­sto­la­tek i jego o sześć lat młod­szy ko­le­ga, zaj­mu­ją­cy fo­tel dru­gie­go pi­lo­ta, do­pie­ro po raz dru­gi po­ko­ny­wa­li tę tra­sę i za nic nie mo­gli do­pa­trzeć się na dole śla­dów ja­kich­kol­wiek więk­szych ludz­kich sie­dzib.

– Ja­sna cho­le­ra – sap­nął pi­lot. – Ciem­no jak w du­pie.

Dru­gi z męż­czyzn, nie od­ry­wa­jąc oczu od wi­do­ku za plek­si­gla­sem, tyl­ko kiw­nął gło­wą.

– Mia­ło być ła­twiej. – Pi­lo­to­wi ta tra­sa nie po­do­ba­ła się już na od­pra­wie. Nic tyl­ko lasy i mo­kra­dła, i zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo jed­no­stek woj­sko­wych.

Pa­mię­tał do­brze jed­ną taką noc. Po­dob­ny te­ren. Też było ci­cho, a po­tem… Do dziś nie mógł roz­są­dzić, co zmu­si­ło jego – sta­re­go i opa­no­wa­ne­go lot­ni­ka – do wpusz­cze­nia na po­kład roz­krzy­cza­nych spa­do­chro­nia­rzy. Co­raz bar­dziej dziu­ra­wy ka­dłub jego ma­szy­ny – je­den z efek­tów huku eks­plo­du­ją­cych po­ci­sków – czy kur­czą­cy się za­pas pa­li­wa?

– Te­raz przy­naj­mniej nie strze­la­ją – wy­po­wie­dział na głos myśl, jed­no­cze­śnie szu­ka­jąc dło­nią mapy.

– Co mó­wisz? – Ock­nął się mło­dy, jak­by stwier­dze­nie było skie­ro­wa­ne do nie­go.

– Nic, nie­waż­ne. Po pro­stu coś mi się zda­je, że tro­chę so­bie tu po­la­ta­my. – Pi­lot, mru­żąc oczy w sła­bym czer­wo­nym świe­tle, pró­bo­wał wy­pa­trzeć co­kol­wiek, co po­mo­gło­by mu upew­nić się, że jesz­cze się nie zgu­bił. Szyb­ko dał za wy­gra­ną – za oknem cią­gle nie było nic wi­dać.

– A co, my­śla­łeś, że będą nas wi­tać jak na ja­kimś lot­ni­sku w Pa­ry­żu? – Za­chi­cho­tał młod­szy. – Trzy­maj­my kurs, to się uda.

„Bo to ta­kie, kur­wa, pro­ste” – po­my­ślał pi­lot, rzu­ca­jąc ko­le­dze chmur­ne spoj­rze­nie. Wner­wia­li go ci mło­dzi mą­dra­le, co przy­szli szu­kać przy­go­dy i te­raz, po rap­tem kil­ku lo­tach, „wie­dzie­li” wszyst­ko.

W ła­dow­ni, wy­peł­nio­nej smro­dem sma­rów i ha­ła­sem dwóch sil­ni­ków, znaj­do­wa­ło się trzech męż­czyzn w zie­lo­nych kom­bi­ne­zo­nach. Oni też ner­wo­wo roz­glą­da­li się po oko­li­cy i – tak samo jak pi­lo­ci – nie­wie­le po­tra­fi­li do­strzec.

– No to so­bie pan wy­brał dzień na wy­ciecz­kę – pró­bo­wał za­żar­to­wać mło­dziut­ki, może dwu­dzie­sto­let­ni, szczu­pły tech­nik po­kła­do­wy. Od kil­ku­dzie­się­ciu już mi­nut ster­czał obok lamp­ki przy drzwiach i po­chy­lał się nad oknem.

– Ja prze­ży­ję – od­po­wie­dział spo­koj­nie o wie­le od nie­go star­szy męż­czy­zna o szpa­ko­wa­tych wło­sach za­cze­sa­nych do tyłu i po­cią­głej twa­rzy z dość wy­dat­nym no­sem.

Miał sze­ro­kie jak na swój wiek ra­mio­na i atle­tycz­ną syl­wet­kę. Tech­nik po­dej­rze­wał, że le­d­wo zmie­ścił się w kom­bi­ne­zon, któ­re­go man­kie­ty koń­czy­ły się wy­so­ko nad dłoń­mi.

– Go­rzej bę­dzie z tobą, Max. – Star­szy męż­czy­zna spoj­rzał obo­jęt­nie na fa­ce­ta, któ­ry – z na­ło­żo­nym spa­do­chro­nem i du­żym zie­lo­nym wor­kiem obok nogi – sie­dział na­prze­ciw­ko. Temu spod zie­lo­ne­go ska­fan­dra wy­sta­wał koł­nierz ja­snej ko­szu­li i li­chy, źle za­wią­za­ny kra­wat. Na gło­wie miał skó­rza­ny hełm, po­dob­ny do tych uży­wa­nych nie­gdyś­przez fut­bo­li­stów. Na tę uwa­gę nie od­po­wie­dział nic, tyl­ko mach­nął ręką i jesz­cze bar­dziej przy­warł do okien­ka.

Star­szy męż­czy­zna za­uwa­żył, że mimo po­zor­nie nie­wzru­szo­nej pozy sko­czek ner­wo­wo wy­bi­ja nogą ja­kiś rytm, któ­re­go tem­po nio­sło się po me­ta­lo­wej pod­ło­dze ma­szy­ny.

– Po­wi­nie­neś przy­wyk­nąć, Max. Prze­cież to two­ja trze­cia pró­ba. – Męż­czy­zna wy­krzy­wił ką­ci­ki ust w nie­śmia­łym uśmie­chu.

– Wi­dzę znak! – za­wo­łał przez drzwi ka­bi­ny wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny pi­lot. – Zro­bi­my dwa okrą­że­nia i za­czy­na­my!

Sa­mo­lo­tem szarp­nę­ło i wy­słu­żo­ny C-47 po­chy­lił się na lewe skrzy­dło.

– Czy­li do trzech razy sztu­ka, jak to tu­taj mó­wią. – Uśmiech­nął się ner­wo­wo Max.

– Rze­czy­wi­ście jest! – Ucie­szył się star­szy, wi­dząc w od­da­li nie­po­zor­ne po­ma­rań­czo­we bły­ski. Wi­do­my znak pa­lą­cych się ognisk.

– Do­bra. Pa­nie Max czy jak tam… Przy­go­to­wać się – na­ka­zał po­waż­nym gło­sem tech­nik.

Max ze­rwał się, jak­by nie mógł wy­trzy­mać na­pię­cia. Jesz­cze za­nim pa­dła ko­men­da, za­ha­czył lin­kę spa­do­chro­nu o me­ta­lo­wy prze­wód u su­fi­tu.

Tech­nik za­czął otwie­rać drzwi.

Sa­mo­lot cały czas krą­żył, a świa­tła ognisk zro­bi­ły się jak­by wy­raź­niej­sze. Całą trój­ką rzu­ca­ło raz w pra­wo, raz w lewo, ale nie był to prze­cież luk­su­so­wy sa­mo­lot li­nio­wy. Tech­nik upo­rał się z drzwia­mi i do środ­ka wpa­dło lo­do­wa­te, wil­got­ne po­wie­trze. Star­szy męż­czy­zna po­sta­wił koł­nierz kurt­ki i wstał, trzy­ma­jąc się ścia­nek.

– Po­wo­dze­nia! – krzyk­nął i klep­nął Maxa w ra­mię.

– Dzię­ki – od­po­wie­dział nie­wy­raź­nie sko­czek, po­pra­wia­jąc już chy­ba dzie­sią­ty raz pa­sek heł­mu pod bro­dą. Za­pa­li­ła się czer­wo­na lamp­ka i sa­mo­lot mo­men­tal­nie wy­rów­nał lot.

Tech­nik ge­stem na­ka­zał spa­do­chro­nia­rzo­wi po­dejść do drzwi. Nie było to ła­twe, zwa­żyw­szy na wiel­ki wór przy­tro­czo­ny do jego nogi. Max oparł się dłoń­mi o kra­wędź sa­mo­lo­tu i nie sły­sząc już nic, ogłu­szo­ny szu­mem wia­tru i dźwię­kiem sil­ni­ków, pa­trzył w ciem­ną dal, jak­by bał się spoj­rzeć w dół.

Za­pa­li­ła się zie­lo­na lamp­ka i tech­nik zde­cy­do­wa­nie pchnął skocz­ka, któ­ry od­bił się od kra­wę­dzi i po­szy­bo­wał w bok, a po­tem na dół. Spraw­nie wy­mi­nął przy tym ogon ma­szy­ny. Po­zo­sta­li na po­kła­dzie męż­czyź­ni wy­sta­wi­li gło­wy za drzwi, mo­dląc się, żeby spa­do­chron się otwo­rzył. Kie­dy ich oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści i na tle nie­wy­raź­nej zie­mi uj­rze­li roz­pię­tą cza­szę, ode­tchnę­li z ulgą.

– To co, do domu?! – krzyk­nął pi­lot z wy­raź­nie sły­szal­ną ulgą w gło­sie. W tej sa­mej chwi­li ma­szy­na prze­chy­li­ła się, tym ra­zem na pra­we skrzy­dło.

– Ko­lej­ny raz OK – oznaj­mił tech­nik, za­my­ka­jąc drzwi.

Dru­gi pa­sa­żer jesz­cze przez mo­ment ob­ser­wo­wał, jak nik­ną i ga­sną ognie na zie­mi.

– Rze­czy­wi­ście, uda­ło się – wy­mam­ro­tał i na­gle po­czuł ogar­nia­ją­ce go zmę­cze­nie.

Opadł na ław­kę pod bur­tą, zdzi­wio­ny, że mimo tak wie­lu lat w tym za­wo­dzie ad­re­na­li­na nie od­pusz­cza, a stres na­dal do­pa­da or­ga­nizm, któ­ry do­ma­ga się snu. A prze­cież spał pół dnia, szy­ku­jąc się na ten lot, pierw­szy, w ja­kim miał wziąć udział od za­koń­cze­nia woj­ny. I mimo tego miał do­syć.

„Oj, za dużo sie­dzisz za biur­kiem” – zru­gał sam sie­bie w my­ślach. „Na­wet bie­gi już nie wy­star­czą, sta­ry pier­do­ło. Za­po­mnia­łeś, co to ak­cja”. Ziew­nął, za­mknął oczy, wy­god­niej uło­żył nogi i po­wo­li za­czął za­sy­piać.

Sen, któ­ry przy­szedł, był dziw­ny. Znaj­do­wał się w ciem­nym po­ko­ju, w któ­rym ktoś ude­rzał czymś cięż­kim w sta­lo­we wia­dro, a nie­przy­jem­ny i świ­dru­ją­cy dźwięk po­wo­do­wał, że aż się wzdry­gał. Na­gle po­czuł ostry swąd i wte­dy obu­dził go gło­śny huk.

Nie wie­dział, na jak dłu­go od­pły­nął, nie wie­dział, co się dzie­je. Swąd spa­le­ni­zny nie znik­nął ra­zem z kosz­ma­rem, a sa­mo­lot tań­czył, prze­chy­la­jąc się z jed­ne­go skrzy­dła na dru­gie.

Męż­czy­zna mo­men­tal­nie się ock­nął. Za oknem ja­śniał po­ma­rań­czo­wy pło­mień głasz­czą­cy sil­nik ma­szy­ny. Tech­nik wrzesz­czał coś, trzy­ma­jąc się za oko­li­ce oboj­czy­ka. Za­ję­ło mu kil­ka se­kund, za­nim zo­rien­to­wał się, że chło­pak bro­czy krwią.

– Nie damy rady! – krzy­czał przez drzwi pi­lot, ni to do nie­go, ni do sie­bie.

– Skąd le­ciał?! Ilu?! – py­tał dru­gi głos w ka­bi­nie.

– Nie wi­dzia­łem, nie wi­dzia­łem… – W gło­sie pierw­sze­go pi­lo­ta za­dźwię­cza­ła bez­rad­ność.

Pa­sa­żer do­sko­czył do tech­ni­ka i ostroż­nie po­ło­żył go na drga­ją­cej jak cały sa­mo­lot ław­ce. Do­pie­ro te­raz uj­rzał wiel­ką dziu­rę w jego ra­mie­niu.

– Boże… – wy­szep­tał, wpa­trzo­ny w ga­sną­ce oczy chło­pa­ka.

– Za­ła­twi­li nas – wy­szep­tał tech­nik i w tej sa­mej se­kun­dzie gło­śny ha­łas, przy­po­mi­na­ją­cy huk ka­mie­ni, wy­peł­nił wnę­trze ma­szy­ny.

Coś ja­sne­go, z ostrym, gło­śnym gwiz­dem, mi­gnę­ło kil­ka cen­ty­me­trów nad gło­wą męż­czy­zny.

– Strzela­ją! – W prze­ra­że­niu krzyk­nął sam do sie­bie. Znów po­czuł zim­ne po­wie­trze, tym ra­zem wpa­da­ją­ce przez po­szar­pa­ne po­szy­cie.

Po­tem na­stą­pił strasz­ny wstrząs. Męż­czy­zna spoj­rzał na bla­dą twarz tech­ni­ka i po­czuł, że coś cie­płe­go leje mu się po gło­wie. Wszyst­ko jak­by zwol­ni­ło, a on prze­stał wi­dzieć.

– Krew… – jęk­nął i do­pie­ro te­raz do jego świa­do­mo­ści do­tarł ból.

Sły­szał jesz­cze wo­ła­nia pi­lo­tów – co­raz słab­sze, jak­by do­cho­dzą­ce z od­da­li.

– Na siód­mej… Wi­dzę go…

– Mają nas, nie damy rady…

Ma­szy­na pod­sko­czy­ła jesz­cze kil­ka razy i po­chy­li­ła się ostro do przo­du, tak że męż­czy­zna upadł na pod­ło­gę jak szma­cia­na lal­ka i prze­tur­lał się kil­ka me­trów. Po­tem nad­szedł jesz­cze więk­szy ból gło­wy, ostat­ni roz­błysk świa­do­mo­ści i za­pa­dła ciem­ność…

*

Chłod­ny wiatr gnał po­żół­kłe li­ście po be­to­no­wym pod­jeź­dzie ob­sta­wio­ne­go au­ta­mi ga­ra­żu. Był to pierw­szy tak chłod­ny, a za­ra­zem bar­dzo sło­necz­ny dzień tej je­sie­ni w Jer­sey City. Lu­dzie, przy­trzy­mu­jąc ka­pe­lu­sze i koł­nie­rze, prze­my­ka­li uli­ca­mi szyb­ko, byle tyl­ko ukryć się przed zim­nem. Domy go­to­we były na Hal­lo­we­en – wszę­dzie do­oko­ła wi­dać było upior­ne gło­wy, szkie­le­ty i wy­drą­żo­ne dy­nie.

Ob­szer­ne wnę­trze warsz­ta­tu „Gre­en­man’s Me­cha­nics” wy­peł­nia­ła gło­śna mu­zy­ka wy­do­by­wa­ją­ca się z ra­dia. Jej dźwię­ki za­głu­sza­ły trza­ska­nie na­rzę­dzi, war­kot sil­ni­ków i cięż­kie dow­ci­py wy­mie­nia­ne przez pra­cow­ni­ków. Ścia­ny po­kry­wa­ły po­sza­rza­łe ze sta­ro­ści pla­ka­ty re­kla­mo­we chy­ba wszyst­kich do­stęp­nych w Sta­nach ole­jów sil­ni­ko­wych oraz nie­zwy­kle ko­lo­ro­we wi­zu­ali­za­cje kil­ku naj­po­pu­lar­niej­szych mo­de­li ame­ry­kań­skich aut. W rogu, tak żeby nie gor­szyć co wraż­liw­szych klien­tów, zna­la­zło swo­je miej­sce kil­ka pla­ka­tów z dziew­czę­ta­mi – kwin­te­sen­cją sty­lu pin-up. Ubru­dze­ni me­cha­ni­cy przy­tu­py­wa­li w takt skocz­nych dźwię­ków, prze­ska­ku­jąc zwin­nie od po­jaz­dów umiej­sco­wio­nych na pod­no­śni­kach do pó­łek na­rzę­dzio­wych, wi­szą­cych nad sze­ro­ki­mi sto­ła­mi.

Ka­rol Zie­lin­sky stał przy oknie w swo­im nie­du­żym, skrom­nie urzą­dzo­nym biu­rze. Prze­szklo­ne do po­ło­wy ścia­ny dzia­ło­we po­zwa­la­ły mu ob­ser­wo­wać, co dzie­je się u chło­pa­ków. Biur­ko ude­ko­ro­wa­ne było nie­pa­su­ją­cy­mi do za­tę­chłe­go warsz­ta­tu pol­sko-ame­ry­kań­ski­mi fla­ga­mi, a pod du­żym ze­ga­rem znaj­do­wa­ło się jego zdję­cie – woj­sko­we­go w mun­du­rze ar­mii USA, zro­bio­ne kil­ka lat temu w Eu­ro­pie. Obok, w brą­zo­wej ram­ce, wi­sia­ła na­szyw­ka z Czer­wo­ną Je­dyn­ką, od­pru­ta z któ­rejś z jego kur­tek.

Wię­cej pa­mią­tek z tego okre­su w swo­im ży­ciu nie eks­po­no­wał, ale te dwie rze­czy mia­ły uświa­da­miać pra­cow­ni­kom i klien­tom, zwłasz­cza tym ocią­ga­ją­cym się z płat­no­ścia­mi, że swo­je prze­żył i nie da się cwa­nia­kom. Poza tym Char­lie był bar­dzo dum­ny z tego okre­su. Cza­su, któ­ry zmie­nił jego ży­cie.

– Ka­rol… – ob­le­pio­ny sma­rem, wy­cie­ra­ją­cy ręce w szma­tę rudy me­cha­nik za­pu­kał nogą w otwar­te drzwi.

– Su­kin­sy­ny… – za­klął pod no­sem Zie­lin­sky, rzu­ca­jąc na blat ga­ze­tę. – Co jest?

– Wyj­rzyj przez okno, sze­fie. – Rudy wska­zał gło­wą na czer­wo­ne­go na­sha, któ­ry chwi­lę temu za­par­ko­wał na i tak zdro­wo już za­pcha­nym pod­jeź­dzie.

Przed ma­ską stał star­szy czło­wiek o ide­al­nie pro­stej syl­wet­ce, w nie­ska­zi­tel­nie skro­jo­nym, gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze i nie­co sta­ro­mod­nym ka­pe­lu­szu. Wpa­try­wał się w otwar­te drzwi ga­ra­żu, a pod jego si­wym wą­sem ma­lo­wał się sze­ro­ki uśmiech.

– Nie. Zno­wu? – jęk­nął Ka­rol, po­pra­wia­jąc pa­sek – Któ­ry to raz?

– Trze­ci, pa­nie sze­fie, trze­ci w cią­gu dwóch mie­się­cy – oznaj­mił rudy, zu­peł­nie jak­by pro­wa­dził do­kład­ne sta­ty­sty­ki.

– Ech, ja­sna cho­le­ra. Za do­brzy je­ste­śmy dla nie­go – wes­tchnął Zie­lin­sky.

– Nie my! To szef jest za do­bry dla tego fa­ce­ta… Tacy jak on, i w do­dat­ku w tym wie­ku, nie po­win­ni pro­wa­dzić sa­mo­cho­dów.

– Mar­cin, pil­nuj ro­bo­ty, co? – Ka­rol zmie­nił ton. – Ten fa­cet tro­chę w ży­ciu prze­szedł i…

– Wiem, wiem… Za­słu­żo­ny pan re­dak­tor, kum­pel może i sa­me­go Pia­sta Ko­ło­dzie­ja. Że wal­czył i tu, i tam… Szef lubi ta­kie hi­sto­rie.

– No! – uśmiech­nął się Ka­rol. – Wi­dzia­łeś to, pa­nie mą­dra­lo? – Pod­niósł z biur­ka po­mię­tą ga­ze­tę. – Ko­mu­chy ro­bią pie­przo­ny wiec! – Pod­niósł nie­świa­do­mie głos. – Z oka­zji pie­przo­nej re­wo­lu­cji z sie­dem­na­ste­go roku.

– Cze­goś nie wiem czy mamy wol­ny kraj?

– Gów­no tam, nie wol­ny. – Zie­lin­sky ude­rzył otwar­tą dło­nią w blat. – Te su­kin­sy­ny nie za­słu­gu­ją na to… Dwa lata po woj­nie… O, a tu… – Wska­zał pal­cem na ja­kiś mały ar­ty­kuł. – Ko­lej­ny aresz­to­wa­ny. Pi­szą „wy­da­lo­ny ze służ­by”, a ja ci mó­wię, to pew­no szpieg. Mam nosa. – Za­czy­nał się na­krę­cać.

– Ka­rol… – Mar­cin stęk­nął, a ra­czej ła­god­nie wark­nął. – Klient cze­ka – rzu­cił znu­dzo­ny ko­lej­ną ty­ra­dą sze­fa. – Może zió­łek ja­kichś chcesz? Tak jak mó­wisz, już daw­no jest po woj­nie. Auta na­pra­wiasz, kur­czę pie­czo­ne. Re­flek­tor w sa­mo­cho­dzie to nie pla­ża Oma­ha.

– Wiesz ty co…? – Zie­lin­sky uniósł pa­lec w spo­sób, któ­ry we­dług nie­go miał być groź­ny. – Wiesz…? A, gów­no wiesz.

– Do­bra, do­bra. – Na Mar­ci­nie mało co ro­bi­ło wra­że­nie. – Pój­dziesz tam? – spy­tał, choć nie­wie­le go to ob­cho­dzi­ło. Ra­czej bał się ja­kiejś roz­ró­by. – Na ten wiec, ma się ro­zu­mieć.

– A jak my­ślisz? – Oczy Zie­lin­sky’ego roz­bły­sły. – Może to nie Oma­ha, ale za­wsze ja­kaś roz­ryw­ka, nie?

– Oj, wi­dzę, że cię nosi, sier­żan­cie – skon­sta­to­wał po­nu­ro me­cha­nik. – Ka­ś­ce się to nie spodo­ba.

– „Ka­ś­ce”? – za­śmiał się Ka­rol, cią­gle nie mo­gąc przy­wyk­nąć do spo­lsz­czo­ne­go imie­nia swo­jej żony, Kat­ty. – „Kaś­ka”, jak o niej mó­wisz, nie musi o tym wie­dzieć. Ja­sne?! – Znów po­gro­ził Mar­ci­no­wi pal­cem i za­raz pu­ścił oko.

– Tak, tak. Co z tym dziad­kiem? Ro­bi­my go czy jak? Bo nam tu za­mar­z­nie na tym pod­jeź­dzie.

– Ro­bi­my – od­parł z wes­tchnie­niem Zie­lin­sky, nie­chęt­nie wra­ca­jąc do przy­ziem­nych spraw. – Da­waj go na dwój­kę. – Wstał z krze­sła i za­rzu­cił ma­ry­nar­kę. – Idę się przy­wi­tać.

Po dru­giej stro­nie uli­cy w za­ło­mie muru stał czło­wiek w ciem­nym płasz­czu i sza­rym ka­pe­lu­szu. Nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi, nie ob­ser­wo­wał, jak dłu­go stał i przy­glą­dał się warsz­ta­to­wi „Gre­en­man’s Me­cha­nics”. Męż­czy­zna mu­siał w koń­cu uznać, że ma dość, bo wsiadł do bu­ic­ka, włą­czył sil­nik i ru­szył w stro­nę No­we­go Jor­ku. Ale tego też nikt nie do­strzegł.

*

Cięż­kie, nie­mal czar­ne chmu­ry wi­sia­ły nad par­tow­skim ryn­kiem już od rana, zu­peł­nie jak­by cze­ka­ły na ja­kiś znak. W ta­kiej opra­wie pod­nisz­czo­ne domy sen­ne­go mia­stecz­ka wy­glą­da­ły jesz­cze bar­dziej po­nu­ro niż za­zwy­czaj. Wra­że­nia tego nie zmie­niał na­wet gwar na pla­cu – peł­nym koń­skich fur­ma­nek, wo­zów i róż­ne­go ro­dza­ju stra­ga­nów. Ko­lek­ty­wi­za­cja (lub jak kto wo­lał – spół­dziel­czość) po­wo­li da­wa­ła się miesz­kań­com we zna­ki i kto mógł, szu­kał spo­so­bów, żeby za­opa­trzyć się „u chło­pa” na co­ty­go­dnio­wych tar­go­wi­skach. Gru­pa han­dlu­ją­cych, za­chwa­la­ją­ca do­no­śnie przy­wie­zio­ne świ­nie, kieł­ba­sy i jaj­ka, garn­ki, my­dło i po­wi­dło, wy­mie­sza­ła się z grup­ka­mi tych, któ­rzy po za­koń­cze­niu in­te­re­sów po­pi­ja­li ta­nią go­rzał­kę, za­gry­za­jąc ją ra­zo­wym chle­bem i – je­śli ko­goś było na to stać – swoj­ską wę­dli­ną.

Spo­koj­ne, jak się od ja­kie­goś cza­su wy­da­wa­ło, pod­lu­bel­skie mia­stecz­ko roz­brzmie­wa­ło stu­ko­tem ko­pyt pod­ku­tych koni, krzy­ka­mi lu­dzi i klak­so­na­mi nie­licz­nych aut.

Mło­dy, ale w wi­docz­ny spo­sób zmę­czo­ny chło­pak w prze­tar­tym ja­snym płasz­czu i brą­zo­wej cy­kli­stów­ce cze­kał na rogu. Niby to wpa­try­wał się w wi­try­ny skle­pów, niby ob­ser­wo­wał har­mi­der na ryn­ku, niby za­pa­lał pa­pie­ro­sa. Wie­dział do­brze, że im dłu­żej tak ster­czy, tym bar­dziej po­dej­rza­nie wy­glą­da. Obej­rzał już wszyst­ko, co było do obej­rze­nia, i od po­nad go­dzi­ny stał jak ten ko­łek. Czuł, jak mimo zim­na za­czy­na się po­cić z ner­wów. Po­sta­wił koł­nierz płasz­cza, są­dząc, że tak le­piej uchro­ni się przed ewen­tu­al­nym roz­po­zna­niem.

– Może zro­bić run­dę do­oko­ła? – spy­tał ci­cho sam sie­bie, ale za­raz po­rzu­cił ten po­mysł. Roz­kaz był ja­sny: stać na czuj­ce, dać znak resz­cie. „Bie­nek” przy­wo­łał w my­ślach plan. „Jak wja­dą, zdjąć czap­kę i prze­trzeć czo­ło dło­nią. Ale jak oni mnie do­strze­gą w tym ba­ła­ga­nie?” – prze­ra­ził się, za­po­mi­na­jąc o spo­rym do­świad­cze­niu swo­ich ko­le­gów w tej za­ba­wie. „Nie moja spra­wa, mu­szą so­bie ra­dzić”.

– Pa­nie sza­now­ny, daj pan ognia, je­śli ła­ska. – Chło­pak usły­szał wy­so­ki, nie­co beł­ko­tli­wy głos za ple­ca­mi. Ser­ce pod­sko­czy­ło mu do gar­dła.

Od­wró­cił się wol­no i zo­ba­czył ma­łe­go, pulch­ne­go męż­czy­znę w ma­ry­nar­ce wy­tar­tej jesz­cze bar­dziej niż jego płaszcz i w za ma­łym ka­pe­lu­szu. Fa­cet po­cił się ob­wi­cie mimo zią­bu i roz­cheł­sta­nej ko­szu­li.

– Pa­nie sza­now­ny, ognia – po­na­glił go męż­czy­zna, wy­pusz­cza­jąc z sie­bie woń nie­prze­tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu.

Chło­pak bez sło­wa po­dał mu za­pał­ki.

– Dzię­ku­ję. – Pi­ja­czek uchy­lił ka­pe­lu­sza, za­pa­lił pa­pie­ro­sa zro­bio­ne­go z ja­kiejś ga­ze­ty i ru­szył w tłum, oglą­da­jąc się jesz­cze za sie­bie, jak­by tak­so­wał „Bien­ka” uważ­nym spoj­rze­niem.

Chło­pak wes­tchnął cięż­ko. Wy­ma­cał w kie­sze­ni pi­sto­let – to nie­co go uspo­ko­iło.

„Co da­lej? Ach tak… Gdy wyj­dą z auta, wal­nąć tego, co idzie z tyłu, za­brać mu splu­wę i osła­niać chło­pa­ków, póki nie skoń­czą w środ­ku” – po­wta­rzał w my­ślach plan. „Ła­two po­wie­dzieć”. Spoj­rzał w pra­wo, w stro­nę brud­ne­go, po­kry­te­go pła­ta­mi od­pa­da­ją­cej far­by po­ste­run­ku mi­li­cji, i doj­rzał czło­wie­ka w nie­bie­skiej blu­zie wy­cho­dzą­ce­go przed drzwi.

„Też cze­ka­ją…” – przy­gryzł war­gi.

Na dru­gim koń­cu ryn­ku mi­li­cjant prze­cią­gał się le­ni­wie, ob­rzu­ca­jąc tłum su­ro­wym spoj­rze­niem, ni­czym su­ro­wy wład­ca swo­ich pod­da­nych. Mo­men­tal­nie wo­kół schod­ków, na któ­rych stał, zro­bi­ło się luź­niej. „Au­to­ry­tet” lu­do­wej wła­dzy, a ra­czej jego wy­su­szo­na twarz i ka­bu­ra, w któ­rą zna­czą­co stu­kał pal­ca­mi, sta­no­wi­ły ja­sny prze­kaz.

Temu bę­cwa­ło­wi przed po­ste­run­kiem przy­glą­dał się ktoś jesz­cze. Wy­so­ki, szczu­pły męż­czy­zna o spor­to­wej syl­wet­ce i do­brze za­ry­so­wa­nej żu­chwie, po­kry­tej dwu­dnio­wym za­ro­stem, ubra­ny po­dob­nie jak „Bie­nek” – w dłu­gi płaszcz, spod któ­re­go wy­sta­wa­ły obu­te w ofi­cer­ki nogi.

– Ty ła­chu… – po­wie­dział ci­cho po­rucz­nik Ma­ciej Gła­dy­szak. „Jesz­cze rok temu bał­byś się wy­leźć z nory, żeby ci chło­pa­ki z lasu nie od­strze­li­li ku­pra” – po­my­ślał. Pod­cią­gnął sza­lik wy­żej na nos, pra­wie pod oczy, jak­by zro­bi­ło się mu zim­niej.

Chy­ba pod­świa­do­mie przy­wo­łał mi­li­cjan­ta, bo ten spoj­rzał w jego kie­run­ku z taką wyż­szo­ścią, po­par­tą no­szo­ną przy boku te­tet­ką, że Gła­dy­szak mimo woli uśmiech­nął się za­że­no­wa­ny. W tej chwi­li przy­po­mniał so­bie, że prze­cież to „Bien­ka” miał ob­ser­wo­wać. Ten uniósł czap­kę i za­czął nie­na­tu­ral­nie gła­dzić się po twa­rzy. Za kil­ka chwil zza rogu wy­je­cha­ła, pyr­ko­cząc gło­śno, ame­ry­kań­ska pół­cię­ża­rów­ka, tak zwa­na „do­dżka”. Za nią mknął so­wiec­ki gaz z po­sta­wio­ną budą.

– Oho, auto i ob­sta­wa – oce­nił sy­tu­ację Gła­dy­szak. Uniósł czap­kę, jak­by ko­muś się kła­niał. Sta­ry spo­sób z nie­miec­kiej kon­spi­ra­cji. „Bie­nek” już zmie­rzał w jego kie­run­ku. Ale chło­pa­ków z ryn­ku ofi­cer jesz­cze nie wi­dział. Może po pro­stu tak do­brze wto­pi­li się w tłum.

– Co wy tacy opa­tu­le­ni…? – usły­szał na­gle cie­kaw­ski głos.

Ofi­cer spoj­rzał przez ra­mię. Obok stał niż­szy o gło­wę mi­li­cjant, któ­ry naj­wy­raź­niej uznał, że się tu z nie­go żar­tu­je, na co nie mógł po­zwo­lić.

– Po­każ­cie no do­ku­men­ty – za­żą­dał, uno­sząc gło­wę i przy­bie­ra­jąc groź­ną, jak się mu zda­wa­ło, minę. Zlu­stro­wał zmru­żo­ny­mi ocza­mi za­kry­tą twarz ofi­ce­ra.

Zro­bił to tak w tak sztucz­ny, a za­ra­zem ko­micz­ny spo­sób, że Gła­dy­szak zno­wu się uśmiech­nął.

– Głu­si je­ste­ście?! – krzyk­nął funk­cjo­na­riusz, ści­ska­jąc ka­bu­rę. Lu­dzie na pla­cu od­su­nę­li się jesz­cze da­lej, pa­trząc, co się wy­da­rzy.

– Zdzi­siu się zde­ner­wo­wał… – wy­szep­ta­ła za ple­ca­mi ofi­ce­ra ja­kaś ko­bie­ci­na.

– No, albo znów kac go mę­czy i po­ka­zu­je, co to on nie jest – do­dał inny, tym ra­zem mę­ski głos.

Gła­dy­szak wi­dział, jak mi­ja­ją go dwa po­jaz­dy, skrę­ca­ją w lewo i par­ku­ją ka­wa­łek przed po­ste­run­kiem MO. Kie­dy mi­li­cjant na chwi­lę od­wró­cił wzrok i po­ma­chał do gra­mo­lą­cych się z auta kon­wo­jen­tów, ofi­cer udał, że szu­ka do­ku­men­tów w kie­sze­ni.

Po­czuł ulu­bio­ny i do­brze zna­ny chwyt Visa. Wy­cią­gnął go tak szyb­ko i spraw­nie, że mi­li­cjant nic nie za­uwa­żył, a je­dy­nie po­czuł, jak lufa wbi­ja mu się głę­bo­ko w wy­chu­dły brzuch. Oczy nie­mal wy­szły mu z or­bit, a szczę­ka opa­dła w dół.

– Pi­śnij – szep­nął przez przy­mknię­te usta ofi­cer w taki spo­sób, że nie wia­do­mo było, czy roz­ka­zu­je, czy za­ka­zu­je.

Funk­cjo­na­riusz wi­dział te­raz zim­ne czar­ne oczy wpa­trzo­ne w nie­go i po­czuł się jak ofia­ra hip­no­ty­zo­wa­na przez węża. Ko­la­na się pod nim ugię­ły i nie był w sta­nie się po­ru­szyć. Przez krót­ką chwi­lę bał się na­wet ode­tchnąć. Lufa Visa wbi­ła się jesz­cze głę­biej, mię­dzy pas a że­bra.

– Ru­szaj! – wark­nął Gła­dy­szak, wi­dząc, jak mija go „Bie­nek”.

Dwóch lu­dzi, zbroj­nych w pi­sto­le­ty ma­szy­no­we PPS, umun­du­ro­wa­nych, jak przy­sta­ło na funk­cjo­na­riu­szy Wo­je­wódz­kie­go Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­ne­go, wy­sia­dło już z Do­dge’a. Trze­ci ocią­gał się nie­co i wy­nu­rzył się z auta po dłuż­szej chwi­li, nio­sąc ja­kąś me­ta­lo­wą ka­set­kę.

Pchnię­ty przez Gła­dy­sza­ka mi­li­cjant ru­szył w stro­nę po­ste­run­ku i na­wet nie po­czuł, jak ofi­cer wy­cią­ga mu z ka­bu­ry pi­sto­let.

„Bie­nek”, jak było na­ka­za­ne, do­sko­czył do ostat­nie­go w ko­lum­nie ube­ka prze­ci­ska­ją­ce­go się przez tłum. Wy­szar­pał z kie­sze­ni pi­sto­let, za­mach­nął się i łup­nął nim z ca­łej siły w kark funk­cjo­na­riu­sza. Ubek za­ci­snął zęby, syk­nął i osu­nął się na zie­mię. Kil­ka ko­biet w po­bli­żu wrza­snę­ło dzi­ko i lu­dzie – jak na ko­men­dę – za­czę­li ucie­kać, każ­dy w inną stro­nę.

Mi­li­cjant o imie­niu Zdzi­siu w ob­li­czu dzie­ją­cej się przed jego ocza­mi prze­mo­cy po­czuł chwi­lo­wy przy­pływ od­wa­gi.

– Re­akc… – pró­bo­wał krzy­czeć, ale za­raz za­mro­czył go cios za­da­ny jego wła­sną bro­nią.

Pierw­szy z ube­ków od­wró­cił się gwał­tow­nie, ale oto­czo­ny spa­ni­ko­wa­nym tłu­mem nie był w sta­nie wy­cią­gnąć pi­sto­le­tu. Se­ria kil­ku strza­łów od­bi­ła się echem po ryn­ku. Ktoś wy­sko­czył z te­re­no­we­go gaza, resz­ta gru­py do­łą­czy­ła do eskor­ty.

„Do­brze” – po­my­ślał Gła­dy­szak. „Czas w koń­cu zro­bić uży­tek z pra­wie pię­ciu lat ćwi­czeń” – za­śmiał się w du­chu.

Ubek sto­ją­cy na scho­dach pod­niósł kol­bę PPS-a, ale trzy strza­ły „Bien­ka” po­wa­li­ły go na zie­mię. Echo wy­strza­łu wy­mie­sza­ło się z wrza­skiem prze­ku­pek. Funk­cjo­na­riusz z ka­set­ką ru­szył bie­giem do wej­ścia, któ­re – jak na złość – było za­mknię­te. Sil­na dłoń ko­lej­ne­go z lu­dzi po­rucz­ni­ka chwy­ci­ła go za koł­nierz i przy­gię­ła do zie­mi, jak­by był szma­cia­ną lal­ką. Po­tem do­stał w twarz że­la­zem bro­ni i prze­stał się ru­szać. Gła­dy­szak scho­wał swo­je dwa pi­sto­le­ty do kie­sze­ni, roz­piął płaszcz i spraw­nym ru­chem wy­do­był ma­szy­no­we­go MP40.

W kil­ku sko­kach zna­lazł się przy wej­ściu do MO i se­rią prze­je­chał po drzwiach.

„Bie­nek” klę­czał przy ja­kimś stra­ga­nie, po któ­re­go dru­giej stro­nie znaj­do­wał się chło­pak o ksyw­ce „Po­le­szuk”. „Leon” i szef mie­li wy­czy­ścić wnę­trze. Wszyst­ko szło tak, jak za­pla­no­wa­li. Nie­spo­dzie­wa­nie „Bien­ko­wi” mi­gnę­ła przed oczy­ma twarz, któ­rą już gdzieś wi­dział.

„Zwi­dy…” – prze­szło mu przez gło­wę.

A jed­nak nie, nie my­lił się. Pulch­ny pi­ja­czek, któ­re­go czę­sto­wał ogniem, parł w prze­ciw­ną stro­nę niż po­tok ostat­nich ucho­dzą­cych fur­ma­nek i roz­hi­ste­ry­zo­wa­nych bab. Biegł do po­ste­run­ku, dy­sząc i wy­cią­ga­jąc coś spod ma­ry­nar­ki. „Bie­nek” ką­tem oka doj­rzał jesz­cze dwóch lu­dzi, któ­rzy pę­dzi­li w jego stro­nę.

Gła­dy­szak stał na środ­ku po­nu­re­go, po­ma­lo­wa­ne­go sza­ro-zie­lo­ną far­bą i cuch­ną­ce­go stę­chli­zną po­ste­run­ku, ce­lu­jąc do trzech prze­ra­żo­nych obrzę­pa­łów, któ­rych – po ostat­nich wal­kach z in­ny­mi od­dzia­ła­mi i stra­ta­mi, któ­re wy­wo­ła­ły – mia­no­wa­no przed­sta­wi­cie­la­mi wła­dzy.

– Cela! – wy­darł się ofi­cer i prze­je­chał po su­fi­cie se­rią z MP40, aż po­sy­pał się tynk.

„Wła­dza” nie za­re­ago­wa­ła, tyl­ko jak­by bar­dziej sku­li­ła się, trzę­sąc się ze stra­chu.

– „Leon”!

Mło­dzik w kasz­kie­cie kry­ją­cym buj­ną czu­pry­nę i ja­snym pro­chow­cu, opa­sa­ny na twa­rzy szma­tą, chwy­cił za pas naj­bli­żej sto­ją­ce­go mi­li­cjan­ta. Twarz męż­czy­zny, no­szą­ca śla­dy dłu­gie­go nad­uży­wa­nia miej­sco­we­go bim­bru, wy­krzy­wi­ła się w prze­ra­że­niu. „Leon” za­brał mu broń i ze­rwał pęk klu­czy z haka ster­czą­ce­go za kon­tu­arem, któ­rzy dzie­lił to ob­skur­ne po­miesz­cze­nie na dwie czę­ści. Pchnię­ty lufą Ste­na mi­li­cjant zro­zu­miał, co ma ro­bić, i ru­szył wą­skim ko­ry­ta­rzy­kiem do ciem­nych cel po­ste­run­ku.

– Od­da­wać broń! – na­ka­zał su­ro­wo ofi­cer, nie spusz­cza­jąc lufy z po­zo­sta­łych dwóch zzie­le­nia­łych ze stra­chu funk­cjo­na­riu­szy. Po­słusz­nie i po­wo­li po­ło­ży­li na bla­cie dwa so­wiec­kie pi­sto­le­ty. Ma­ciej szyb­ko we­pchnął zdo­bycz do prze­peł­nio­nych już kie­sze­ni płasz­cza. Na sto­ja­ku, za biur­kiem dy­żur­ne­go, stał wie­ko­wy Mo­sin.

– Psia­mać – za­klął, gdy zro­zu­miał, że je­den z ce­lów ata­ku, czy­li zdo­by­cie bro­ni, po­zo­sta­nie nie­zre­ali­zo­wa­ny.

Se­ria kil­ku strza­łów na ryn­ku od­cią­gnę­ła jego uwa­gę od nie­we­so­łych roz­wa­żań. Pod­szedł ostroż­nie do za­kra­to­wa­ne­go okna i doj­rzał kil­ku swo­ich lu­dzi sku­lo­nych przy ubec­kim Do­dge’u. Inni z ko­lei kry­li się przy po­wyw­ra­ca­nych stra­ga­nach.

„Bie­nek” przy­ci­skał do ra­mie­nia PPS-a po za­bi­tym ube­ku i pruł po kil­ka na­bo­jów w stro­nę taj­nia­ków, któ­rzy nie wia­do­mo skąd wzię­li się na ryn­ku. Jed­ne­go tra­fił, bo ten le­żał twa­rzą na bru­ku, bez ja­kich­kol­wiek oznak ży­cia. Jego kum­ple ukry­li się za ja­kąś fur­man­ką, z któ­rej zwiał woź­ni­ca, a koń, wi­docz­nie nie­przy­wy­kły do strze­la­ni­ny w dzień tar­go­wy, mio­tał się w uprzę­ży.

– Nie ma! – wrza­snął „Leon”, wy­cho­dząc z ko­ry­ta­rzy­ka i od­ry­wa­jąc do­wód­cę od po­dzi­wia­na wi­do­ków.

– Jak to? – spy­tał za­sko­czo­ny Gła­dy­szak i sku­lił się mo­men­tal­nie, bo ja­kaś kula ry­ko­sze­tem stłu­kła luf­cik w oknie.

– Cela pu­sta! Ży­wej du­szy! – wrzesz­czał po­chy­lo­ny „Leon”, ostroż­nie pod­cho­dząc pod okno.

– Miał być. – Gła­dy­szak wska­zał lufą na pierw­sze­go z le­wej mi­li­cjan­ta. Głu­che echo se­rii z bro­ni ma­szy­no­wej prze­szło za oknem.

– Nic nie wiem, pa­nie ofi­ce­rze – mam­ro­tał funk­cjo­na­riusz, przy­my­ka­jąc oczy przy każ­dym sły­sza­nym strza­le. – Więź­niów za­bra­li do Lu­bli­na ja­kieś pięć dni temu…

– Jak to za­bra­li?! – wrza­snął Ma­ciej i mi­mo­wol­nie za­ci­snął pa­lec na spu­ście. W ostat­niej chwi­li uniósł lufę i po­ci­ski zdru­zgo­ta­ły ob­li­cze Bie­ru­ta wi­szą­ce w brą­zo­wej ram­ce.

– Przy­je­chał taki je­den… chy­ba z Lu­bli­na. Ka­pi­tan – za­czął mó­wić dru­gi funk­cjo­na­riusz. Jego czar­ne wło­sy lśni­ły od nad­mia­ru bry­lan­ty­ny. – Przy­wiózł ja­kie­goś ta­kie­go, ubrał go w cy­wil­ne ła­chy, że niby zwy­kły wię­zień. Po­tem żar­cie ka­zał no­sić i roz­ga­dy­wa­li, że mają jed­ne­go z ban­dy… z od­dzia­łu – po­pra­wił się, wi­dząc, jak Gła­dy­szak w zło­ści za­ci­ska dło­nie na bro­ni – „Piel­grzy­ma”.

– Mie­li­śmy ga­dać po mia­stecz­ku, że to „Oczko” – wtrą­cił dru­gi, ku­ląc się pod spoj­rze­niem Gła­dy­sza­ka.

Kil­ka ko­lej­nych kul ze świ­stem prze­le­cia­ło przez po­miesz­cze­nie, nio­sąc za sobą odłam­ki tłu­czo­ne­go szkła i roz­łu­pu­jąc tynk. Mi­li­cjan­ci pa­dli na zie­mie.

– Co z bro­nią? – Gła­dy­szak wska­zał na pra­wie pu­sty sto­jak, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na brzę­czą­ce po­ci­ski.

– Za­bra­li! – krzyk­nął z pod­ło­gi czar­no­wło­sy mi­li­cjant, na­kry­wa­jąc gło­wę rę­ka­mi.

Gła­dy­szak rzu­cił swo­je­mu ko­le­dze wy­stra­szo­ne spoj­rze­nie.

– Wie­je­my. Spró­bu­je­my in­nym ra­zem – oznaj­mił trzeź­wo „Leon” i kiw­nął gło­wą w stro­nę okna. – Go­rą­co się robi – po­wie­dział, wi­dząc, że na ryn­ku po­ja­wi­ło się kil­ku męż­czyzn w woj­sko­wych płasz­czach. – KBW czy ube­cja? – Nie mia­ło to w za­sa­dzie więk­sze­go zna­cze­nia. Stłukł szy­bę w oknie i po­cią­gnął dłu­gą se­rią w kie­run­ku idą­cych funk­cjo­na­riu­szy. Dwóch mun­du­ro­wych za­ha­mo­wa­ło gwał­tow­nie, śli­zga­jąc się pod­ku­ty­mi bu­ta­mi po bru­ku, i przy­pa­dło do zie­mi.

– Cho­le­ra, wie­dzie­li o nas! – wrza­snął „Piel­grzym” Gła­dy­szak i splu­nął na po­sadz­kę. – „Leon”!

– Tak jest! – Mło­dy prze­stał strze­lać.

– Gdzie ten trze­ci?

– Za­pra­wi­łem go, leży w celi. – Chło­pak wy­da­wał się nie­zwy­kle za­do­wo­lo­ny.

– Do­bra. Tych dwóch zwią­zać – roz­ka­zał ofi­cer, mie­rząc przez okno w stro­nę ryn­ku. Jego lu­dzie na ze­wnątrz strze­la­li co­raz oszczęd­niej i ja­sne było, że za­raz skoń­czą się im na­bo­je.

„Leon” nie po­tra­fił zna­leźć ani liny, ani ni­cze­go po­dob­ne­go, więc ka­zał mi­li­cjan­tom skuć się kaj­dan­ka­mi i za­ci­snął jed­ną z bran­so­le­tek na ru­rze bie­gną­cej do ka­lo­ry­fe­ra.

– Go­tów! – wrza­snął i sku­lił się w po­zie po­lu­ją­ce­go dra­pież­ni­ka. Przed sobą, na wy­so­ko­ści ra­mie­nia…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej