Władca Szczurów - Rafał A. Ziemkiewicz - ebook

Władca Szczurów ebook

Rafał A. Ziemkiewicz

4,2

Opis

Przygotuj się na potężną dawkę obrazoburczej prozy!

Gdy Ziemkiewicz bierze do ręki pióro, od razu wiadomo, że będzie się działo. Oj…będzie.

Obrazoburczość stoi na najwyższym poziomie, a niepoprawnością polityczną aż kipi...

Oto teksty, za które klasowo czujny komunista Zenon Kliszko, chciał go rozstrzelać!

Zajrzyj do Władcy szczurów – opowiadania, które w PRL zostało uznane za "anty" i zdjęte przez cenzurę, napełniając autora bezbrzeżną dumą.

Spotkaj się z Prezydentem, by przekonać się, że nie ma w życiu nic pewnego.

Odkryj niechlubną tajemnicę Ealta Merocka, bohatera kosmosu w Pilocie.

Poznaj anty-sposób na życie Człowieka w pociągu.

Historie, które zwalą Cię z nóg!

Wcześniej jednak rozłożą na łopatki system PRL, ukazując jego bezsilność, ośmieszając co nie miara i zadając ostateczny, nokautujący cios!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
5
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Pilot
Jedenaście piszczałek (notatnik II)
Prezydent
Sobowtór (notatnik III)
Łąka
Głosy z oddali
IQ (notatnik VI)
Władca Szczurów
Hellas III
Misja specjalna
Ciśnienie
Historia
Patronka
Człowiek w pociągu
Wąwóz Roncesvalles (notatnik X)
Zero złudzeń
Strach
Szosa na Zaleszczyki
Legenda o królu Arturze (notatnik XIII)
Źródło bez wody
Posłowie
Rafał Aleksander Ziemkiewicz
Karta redakcyjna
Okładka

Pilot

Brama była zawsze szeroko otwarta, lecz bardzo rzadko przejeżdżał przez nią jakiś samochód. Rano ciemnoniebieska furgonetka przywoziła świeże warzywa, mleko i pocztę. Wieczorem do ogrodu wtaczał się automatyczny wóz sanitarny. Stanąwszy na środku, wypluwał z siebie dziesiątki małych elektronicznych żółwi, które sprzątały trawniki, czyściły piasek w alejkach, czasem strzygły żywopłot i opróżniały komorę zsypu w południowej ścianie domu. Po kilkunastu minutach lśniące srebrzyście żółwie znikały we wnętrzu wozu, który zamykał klapy i bezgłośnie opuszczał teren zakładu, unosząc w sobie wszelkie nieczystości pozostawione w ciągu dnia przez skupisko ludzi.

Zawsze przesiadywali przy tej bramie. Codziennie wydeptywali do niej długie, smutne ścieżki i zastygali w bezruchu, spoglądając tęsknym wzrokiem na drogę. Czekali. Ten ostatni fragment życia, którego właściwie mogłoby już nie być, a który podarowała im w swej dumnej hojności nauka, był odmierzany rytmem czekania. Czekania na śniadanie, czekania na otwarcie drzwi do świetlicy i ogrodu, czekania na wydawanie leków, czekania na obiad i kolację, na dzień i na noc, na słońce albo chmury, albo na ponury deszcz, który spływał czasami z pobliskich gór. Przesiadywali przy bramie, wypatrując, czy drogą nie jadą do nich dzieci z wnukami lub starzy przyjaciele. Ale droga zawsze była pusta.

Vires odwrócił się od wychodzącego na bramę zakładu okna i podszedł do biurka. Odsunąwszy krzesło, usiadł ciężko przed plikiem papierów, które rozpanoszyły się na stole pod jego nieobecność. Zaczynał się kolejny dzień pracy.

Niechętnie zaczął się wgryzać w stertę dokumentów. Najważniejsze odłożył na środek biurka, pozostałe układał kolejno w odpowiednich szufladach lub wyrzucał do kosza. Wśród tych najważniejszych znalazło się kilka świadectw zgonów, które zdarzyły się w czasie jego urlopu, i rachunki związane z pogrzebami na koszt zakładu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć chowali zmarłych sami, na pobliskim cmentarzu. Rzadko kiedy zajęte pracą na odległych planetach dzieci znajdowały czas, by osobiście pożegnać swych rodziców lub dziadków. Zazwyczaj tylko kiwały głowami nad zawiadomieniem o śmierci pacjenta o nazwisku takim a takim, regulowały ostatni rachunek i zapominały o całej sprawie. Życie idzie naprzód...

Znalazł tylko jedną kartę informującą o przyjęciu nowego pacjenta. Rzucił wzrokiem na nazwisko: Ealt Merock. Wydawało mu się skądś znane. I to nie samo nazwisko – często przecież spotyka się wielu ludzi nazywających się tak samo – ale właśnie te dwa połączone ze sobą słowa: Ealt Merock. Musiał kiedyś, zapewne bardzo dawno, słyszeć o tym człowieku, może nawet znał go osobiście. Ale mimo kilkusekundowego namysłu nie mógł skojarzyć go z żadnym faktem, z żadną twarzą. Machnął na to ręką. Z pewnością, gdy zobaczy tego Merocka na własne oczy, przypomni sobie, skąd go zna.

Przeczytał dane z karty i włożył ją do specjalnej szuflady. Jednocześnie wyjął stamtąd karty oznaczone tymi nazwiskami, które figurowały na aktach zgonów. Sprawdził, czy mają należycie podstemplowane wszystkie rubryki i powyrzucał do kosza. Potem zajął się resztą papierów.

Pracy zebrało się sporo, ale zdołał się z nią uporać stosunkowo szybko. Już wkrótce biurko było puste. Wtedy Vires podniósł się i podszedłszy do okna, otworzył je szeroko. Do gabinetu wpadł ożywczy powiew świeżego, nagrzanego powietrza. Spojrzał na bramę, pod którą zastygły niczym na warcie przygarbione figurki pacjentów. Odetchnął głęboko, a potem wyszedł z gabinetu. Przeszedł obok sekretarki, stukającej coś zawzięcie na maszynie i znalazł się w przestronnym korytarzu.

– Dzień dobry, panie dyrektorze, dzień dobry... – odezwał się siwy, wąsaty mężczyzna w pasiastej piżamie, siedzący pod oknem na wózku inwalidzkim. Spod koca, którym przykryte miał nogi, wystawała tylko jedna stopa. Drugą stracił kilkanaście lat temu w siłowni na Menu Atar. Nie chciał się za nic zgodzić na cyborgizację. Twierdził, że jest już stary i nie będzie się zapaskudzał żadnymi mechanizmami. Wolał fotel na kółkach.

– Dzień dobry, panie Sayters – przywitał się Vires, przystając. – Piękna pogoda, czemu nie ubierze się pan i nie wyjdzie na dwór?

– E, tu mi dobrze – odpowiedział Sayters swoim zduszonym, chrapliwym głosem, trudnym do zrozumienia dla kogoś, kto nie jest przyzwyczajony do słuchania takich głosów każdego dnia. A potem odwrócił się do otwartego okna.

– Panie dyrektorze – przypomniał sobie nagle. – A mój Robert nie przysłał jakiegoś listu? Bo wie pan, ostatnim razem obiecał, że coś przyśle.

Robert Sayters nigdy nie zjawił się osobiście w domu spokojnej starości, w którym ulokował ojca. Nawet nie próbował się z nim połączyć za pomocą wideofonu. Ograniczał się tylko do regularnego płacenia należności, co zresztą warunkowało pozostawanie starego Saytersa w zakładzie.

– Nie wiem, byłem na urlopie. Ale zaraz zapytam, na pewno coś przyszło.

– Niech pan zapyta.

– Zapytam. – Vires skinął głową i poszedł dalej. Przyzwyczaił się już do takich rozmów, ale w gruncie rzeczy nie lubił ich. Cieszyło go, że dzięki pięknej pogodzie większość pacjentów przeniosła się do ogrodu.

Przy windzie spotkał głównego lekarza, Amara Fottsa.

– Jak udał się urlop? – spytał Amar, podając mu rękę.

– Dziękuję, świetnie. Trochę był za krótki... ale i tak jestem teraz zawalony papierami.

– Tak, sypnęli się. – Amar wepchnął dłonie do kieszeni. – No, Tenstey i Moor wybierali się tam już od dawna. Uwiąd starczy, nic się na to nie da poradzić. A Malev dostał ataku serca. Pięć lat temu wyciągnąłbym go z tego jednym palcem, ale teraz...

– W końcu prędzej czy później czeka to wszystkich.

– I mamy jednego nowego. Zauważyłeś już chyba?

– Tak. Ealt Merock. Gdzie go ulokowałeś?

– Na górze, w pokoju po Tensteyu.

– Już tak z nim źle?

Fotts niechętnie przytaknął.

– Fatalnie. To kwestia tygodnia, najwyżej dwóch. Przenieśli go do nas z Domu Zachodzącego Słońca. Pewnie rodzina doszła do wniosku, że tam jest za drogo. Przepraszam cię, muszę lecieć.

– Oczywiście. Pójdę zobaczyć tego Merocka.

– Beznadziejna sprawa – powtórzył lekarz, znikając w korytarzu.

Vires oparł rękę na poręczy schodów, wykonanej z imitującego drewno plastiku. Zawsze wybierał schody. Po części dlatego, że windę przeznaczono dla tych, którzy nie mogli już o własnych siłach pokonać stromych stopni, a po części... Kiedyś doszedł do wniosku, że mu tych omijanych przez wszystkich schodów po prostu żal.

Zastygł z ręką uniesioną nieco nad poręczą, o trzy stopnie od piętra. Ależ tak, na litość boską, jak mógł zapomnieć! Ealt Merock, bohater kosmosu osławiony akcją na Zeta Atri. Twarz, którą w okresie, gdy Vires był jeszcze małym chłopcem, rozkolportowano w milionach holowizorów i trójwymiarowych pism. Bohater przestworzy... Jak mógł zapomnieć?

Szybkim krokiem wbiegł na korytarz. Kiedy był dzieckiem, miliony chłopców marzyły, by stać się takimi jak Merock. Z biegiem czasu zapomina się o młodzieńczych ideałach...

Przystanął przed drzwiami, opierając dłoń na klamce. Pokój oznaczony numerem 43, opuszczony przed kilkoma dniami przez Tensteya. Tu zawsze lokowali tych, których stan był już beznadziejny.

Klamka pod jego dłonią drgnęła i opadła. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich siostra Gren.

– Och, to ty? Nie wiedziałam, że już wróciłeś.

– Wróciłem. – Wzruszył lekko ramionami, mimochodem zatykając kciuki za pasek. – Właśnie przyszedłem zobaczyć twojego nowego podopiecznego.

Uśmiech Gren zmienił się w zakłopotanie. Odsunęła się, wpuszczając Viresa do pokoju.

W śnieżnobiałej bryle pneumatycznego tapczanu spoczywała drobna, wysuszona figurka człowieka, zdającego się być jeszcze drobniejszym pośród fałd pościeli. Kurczowo zaciskał na kołdrze malutkie, suche dłonie.

– Śpi? – spytał Vires szeptem.

– Nie. Możesz mówić głośno, bez aparatu prawie nie słyszy.

Vires zbliżył się do łóżka, patrząc na twarz starca obciągniętą cienką, pomarszczoną skórą. Merock otworzył oczy i potoczył po pokoju nieprzytomnym wzrokiem. Dostrzegłszy Viresa, potrząsnął lekko głową, usiłując ją unieść z poduszki, i wyciągnął ku niemu kościsty palec. Spomiędzy rozchylonych warg wydostał się cichy szept:

– Kto... Kto to?

Vires pochylił się nad leżącym.

– Panie Merock!

– Kto... Nie, to nie Merock. Kto to... Co tutaj...

– Panie Merock!

– Daj spokój. – Gren położyła Viresowi rękę na ramieniu. – Nie wie, co się z nim dzieje.

– Ciągle jest w takim stanie?

– Nie, czasem odzyskuje świadomość. Ale w tej chwili w ogóle się z nim nie dogadasz.

– MX czterysta dwadzieścia dziewięć Iltron... melduje... Iltron melduje...

– Co on mówi?

– Nie wiem, powtarza to stale.

– Iltron melduje...

Vires wyprostował się.

– Poruczniku Merock! – powiedział głośno, tak by odebrał to przytępiony słuch starca.

Merock drgnął. Trzęsąca się dłoń powędrowała do czoła.

– Iltron melduje, panie admirale – wyszeptał Ealt. – Wchodzę w chmurę... Brak tlenu... Leat nie...

Głowa opadła mu bezwładnie na poduszkę.

Vires zwiesił ramiona i odwrócił się powoli.

– Był kiedyś bardzo sławny – powiedział do Gren wyjaśniającym tonem.

Jego wzrok padł na leżący przy łóżku jaskrawopomarańczowy skafander. Kompletny skafander, z hełmem i plecakiem na butle tlenowe. Przesunął dłonią po sfatygowanej powierzchni.

Wygląda na bardzo stary, pomyślał.

Merock uniósł się z wysiłkiem i zacisnął palce na pomarańczowym materiale. Rzężąc rozpaczliwie „Leat, Leat”, zaczął kurczowo ciągnąć skafander ku sobie.

– Zostaw to. Nie pozwala go dotknąć.

Vires posłusznie odstąpił. Na prawym rękawie kombinezonu dostrzegł wyraźny, choć nieco starty napis: EALT MEROCK i porucznikowskie dystynkcje.

– Leat... – szepnął Merock, przyciskając skafander do siebie.

Vires nabrał głęboko powietrza i podszedł do drzwi. Fotts miał rację.

– Czasami zachowuje się naprawdę zupełnie normalnie – powiedziała Gren.

Gdy znaleźli się na korytarzu, Gren zarzuciła Viresowi ręce na szyję i obróciwszy go ku sobie, wcisnęła w jego wargi namiętny pocałunek.

– Co robisz? – Rozejrzał się nerwowo, usiłując się wyplątać spomiędzy ramion kobiety.

– Nie bój się, nikt nie zobaczy. Co ci się stało? Zamiast się ze mną przywitać, od razu wpadłeś oglądać tego biedaka.

– Chyba nie jesteś o niego zazdrosna?

– Och, skąd. – Znowu pocałowała Viresa, ocierając się o niego pieszczotliwie jak kot.

– Jak dziś będzie? – spytała.

– A jak ma być? Normalnie.

Zasyczały rozsuwające się powoli drzwi windy. Ledwie zdążyli od siebie odskoczyć, jakby sparzeni nagle swoją bliskością. Gren machinalnie poprawiła dłonią długie włosy i rzucając Viresowi ostatni uśmiech, pobiegła ku schodom.

Ona jest jednak naprawdę cudowna, pomyślał.

Tego samego dnia, późnym popołudniem, zamknąwszy się w pokoju, wyjął z półki opasły tom „Historii podboju kosmosu” i odszukał w skorowidzu nazwisko Merocka. Otworzył plastikową księgę na odpowiedniej stronie i wyciągnąwszy się na tapczanie, włączył wmontowane w oprawę urządzenie czytające.

– „Oddziały rebeliantów – zaczął miękki, przyjemny baryton – schroniły się w opuszczonej bazie Zeta Atri. Jednocześnie zdołały zmylić poszukujące ich wojska floty wojennej. Podczas gdy siły zbrojne przeczesywały inne rejony układu, zwiad rebeliantów zaatakował statek pasażerski Enterprise i uprowadził go na Zeta Atri. Jedyną jednostką floty, która znajdowała się w tym rejonie, był niszczyciel MX 429 Iltron z załogą w składzie: nawigator, dowódca jednostki sierżant Ealt Merock i strzelec, kapral Phillip Leat. Nie czekając na rozkaz, sierżant Merock rzucił swoją jednostkę w kierunku opanowanej przez buntowników bazy. Rebelianci jednak okryli się zawczasu meysternową chmurą pyłową, mającą chronić ich przed ogniem artyleryjskim. Iltron zwrócił się do centralnej pamięci komputerowej z prośbą o podanie planu typowej bazy Zeta Atri. Po otrzymaniu tych danych zdecydował się podjąć niebezpieczną próbę lądowania w jednym z bocznych doków przeładunkowych bazy i odbicia zakładników. Wówczas okazało się, że pasażerowie już nie żyją, a sam statek został przez rebeliantów zamieniony w potężnie uzbrojony krążownik, który miał w samobójczym ataku zniszczyć Ziemię. W walce z buntownikami poległ kapral Leat. Merockowi udało się uciec, ale przedtem umieścił w jednym z reaktorów ładunek wybuchowy, który doprowadził do zniszczenia bazy i statku Enterprise, zanim rebelianci zdążyli użyć go przeciwko Ziemi. Sierżant Merock został, w uznaniu swego bohaterstwa, odznaczony krzyżem V.S.C. i awansowany do stopnia porucznika. Jeden z je...”

– Czy mam przełożyć stronę? – spytała książka, przerywając w pół słowa.

– Nie, wystarczy.

Wziął książkę do ręki. Niemal połowę strony zajmowało trójwymiarowe zdjęcie młodego, ciemnowłosego mężczyzny o wydatnym podbródku i wyrazistym spojrzeniu. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Porucznik Ealt Merock, wsławiony m.in. bohaterską akcją na Zeta Atri”. Przypatrywał mu się długo. Trudno było się z tym pogodzić, ale niewątpliwie to ten sam człowiek, który teraz leżał nieprzytomny w pokoju numer 43. Kanciasta żuchwa, znamionująca silną wolę, była teraz głęboko zapadnięta. Oczy otoczyły się siecią zmarszczek, które poorały też wysokie czoło i policzki. Stalowe spojrzenie wyblakło, a z czarnych włosów nie pozostał ani jeden.

Kiedy Vires był mały, to samo zdjęcie wisiało nad jego łóżeczkiem. Marzył wtedy, by kiedykolwiek spotkać Merocka. Czy mógł przypuszczać, że jego marzenie spełni się w taki sposób?

Kiedyś i ciebie to czeka, Vir, pomyślał. Na razie jeszcze jesteś dość silny, żeby pchać swój wózek. Masz dobrą posadę i nie musisz się martwić o pieniądze, choć nie ma ich tyle, ile byś chciał. Masz Gren i nie czujesz się samotny. A co będzie za te siedemdziesiąt kilka lat... Cholera, nigdy się jeszcze nad tym nie zastanawiałeś? Ale ty przynajmniej nigdy nie byłeś bohaterem...

Z rozmyślań wyrwał go syk otwierających się drzwi.

Piing... pang... peng... – zaśpiewały cicho zapalane świetlówki. W drzwiach stała Gren. Sukienkę miała mokrą, po twarzy i włosach spływały kropelki wody.

– Zginęła mi suszarka, pożycz – poprosiła, podchodząc do szafy. – Czemu leżysz po ciemku?

Podczas jego rozmyślań niespodzianie, jak zawsze w tej okolicy, zapadł zmrok. Przy oknie, gdzie leżał, było jeszcze dość widno, ale wewnątrz pokoju zaległa już ciemność.

Nie odpowiedział, lecz spojrzawszy na Gren, zapytał zdziwiony:

– Co ci się stało?

Potrząsnęła głową, rozpryskując wkoło wodną mgiełkę.

– Ten nowy pacjent, jak mu tam... Merock?

– Merock. Co zrobił?

Otworzyła szafę.

– Zaczaił się za łóżkiem i kiedy przyniosłam mu kolację, zaczął do mnie strzelać pastą do mycia szyb.

– Czym?

– Pastą! – Przerzuciwszy wszystko w szufladach, wyciągnęła suszarkę i zbliżyła ją do włosów, naciskając jednocześnie włącznik. – Krzyczał, że wytłucze wszystkich rebeliantów, a mnie pierwszą, i tych z Enterprise też.

– To by się zgadzało – mruknął, podnosząc się leniwie. Dopiero chwilę potem dotarł do niego sens ostatnich słów.

– Jak? – spytał, chwytając Gren za ramię. – Powtórz to, proszę!

– Co?

– No, to, co on mówił!

– Majaczył coś, jak zwykle.

– Ale powtórz to, proszę cię, jak najdokładniej.

Włosy miała już suche. Wyłączyła suszarkę i wstrząśnięciem ramion wyswobodziła się z uścisku Viresa.

– „Zabijemy wszystkich rebeliantów i tych drani z Enterprise też”. I jeszcze wołał: „Leat, w tamtym korytarzu, uważaj”. O to ci chodziło?

Opuścił rękę i uśmiechnął się lekko, jakby zawstydzony.

– Tak. Przepraszam.

– Znałeś tego faceta?

Pokazał jej zdjęcie Merocka.

– To on – powiedział. – W dzieciństwie był moim idolem.

– Całkiem przystojny. Kto by pomyślał? – stwierdziła, oglądając fotografię.

– Pójdę tam. Nie wiadomo, co on znowu zrobi.

– Teraz je. Przypuszczam, że już nic nie pamięta. Idę do siebie, muszę się przebrać.

Patrzył za Gren, dopóki nie zamknęły się za nią drzwi. Odłożył książkę na półkę. Chwilę potem jego kroki zadudniły na rzadko używanych schodach.

Korytarzem na piętrze powoli toczył się robot, zagarniając z pneumatycznym śpiewem papiery, kurz i wszelkie możliwe zanieczyszczenia, które w ciągu dnia znalazły się na dywanie i wykładzinie ścian. Vires ominął go i zbliżył się do roztaczających magiczne promieniowanie drzwi pokoju numer 43. Były uchylone. Tu, na górze, znajdowały się staroświeckie drzwi, pojedyncze i na zawiasach, nie rozsuwane, jak na niższych piętrach. Najwidoczniej Gren w pośpiechu zamknęła je niezbyt dokładnie i pod wpływem przewiewu, a może własnego ciężaru odsunęły się od futryny na kilka centymetrów. Pchnął je lekko palcem. Otworzyły się bezgłośnie. Wsunął się do pokoju.

Merock siedział przy dosuniętym do ściany stole, plecami do wejścia. Nie zauważył Viresa. Przed nim na stole stała taca z kolacją, a obok na krześle leżał, a właściwie siedział, niczym żywy człowiek, podtrzymywany dłonią Merocka za kryzę hełmu jaskrawopomarańczowy skafander.

– Jedz, Leat – mówił cicho Ealt, wlewając lewą ręką kolejne łyżki zupy za uniesioną szybę próżniowego hełmu. – Musimy ich wykończyć... Nie pytaj po co, Leat. Musimy, takie jest nasze zadanie.

Zamilkł, jakby wysłuchując odpowiedzi skafandra. Z łyżki w trzęsącej się dłoni skapywały na podłogę krople zupy.

– Nie, nie – podjął po chwili. – Wykończą nas, jeśli się zorientują. To już lepiej stąd wiać, tlen dostaniemy od naszych, kiedy wyjdziemy z chmury.

I znów kilka sekund milczącej odpowiedzi skafandra.

– Nie, do cholery! Jeszcze ja tu rozkazuję, Leat!

Merock z trudem podniósł się z fotela i powlókł do łóżka. Prawą dłonią przesunął niewidzialną dźwignię na poduszce.

– MX czterysta dwadzieścia dziewięć Iltron – wyszeptał do nieistniejącego mikrofonu. – Sierżant Merock melduje: Zdrajcy ze statku Enterprise...

Nie dokończył, osłabiony. Leżał jakiś czas, potem przekręcił się i naciągnął na siebie kołdrę.

– Leat... – powiedział. – Leat, zimno ci tam.

Zwlókł się z łóżka i ściągnąwszy skafander z krzesła, położył obok siebie.

Vires powoli się wycofał. Zawadził o coś nogą. Pochylił się i podniósł kilkunastocentymetrowy blaszany walec pokryty kolorowymi napisami. Na korytarzu przyjrzał mu się uważniej. Mała płaska rękojeść, w której umieszczony został podobny do spustu przycisk, przypominała kolbę pistoletu. W dodatku po lewej stronie „lufy”, prostopadle do rękojeści, przymocowano nieduży prostopadłościan, jakby magazynek. Przy pewnej dozie wyobraźni można było uznać ten przedmiot za broń.

Vires wycelował przed siebie i nacisnął spust. Struga białej pasty wytrysnęła na kilka metrów, zostawiając na wykładzinie ścian i podłogi smugę pienistej substancji. Robot odwrócił się i zabrał do jej usuwania.

Przez chwilę zastanawiał się, czy odebrać Merockowi jego „broń”, w końcu jednak rzucił puszkę pasty do pokoju przez szparę w drzwiach i domknąwszy je, zbiegł na dół.

Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Nawet przyjemne ciepło odprężonego ciała Gren przytulonej do boku, które zawsze wprowadzało Viresa w spokojny, przyjemny sen, tym razem nie potrafiło wyrwać go z rozmyślań.

Zdrajcy ze statku Enterprise... Dlaczego zdrajcy? Dlaczego chce ich zabić?

Usnął nad ranem, nie doszedłszy w swych rozmyślaniach do niczego.

Następnego dnia, po załatwieniu normalnych czynności służbowych, połączył się z najbliższą biblioteką Tristel, dziewiętnaście kilometrów od zakładu, i zażądał przysłania wszystkiego, co dotyczyło akcji na Zeta Atri i Ealta Merocka. Materiały nadeszły pocztą pneumatyczną pół godziny później: książki, czasopisma, wycinki z gazet, wielkie zdjęcie.

Dość dużo, choć nie tak wiele, jak Vires się spodziewał. Zapoznał się z nimi pobieżnie, w ciągu kilku godzin, zwłaszcza z życiorysem Merocka: dzieciństwo, młodość, lata spędzone w korpusie kadetów. Potem pierwsza samodzielna wyprawa i awans do stopnia kaprala. Objęcie sekcji krążownika Haida. Wtedy to dwudziestoparoletni kapral Merock wyróżnia się po raz pierwszy w czasie akcji ratunkowej po kolizji transportowca Nakers z meteorem. Dostaje Krzyż Rycerski III kategorii i zostaje przedstawiony jako bohater w programie holowizyjnym u boku komandora Nertza, dowódcy Haidy, który w akcji tej wybitnie się nie popisał, ale i tak otrzymał za nią Krzyż Rycerski I kategorii.

Potem kapral Merock przenosi się do eskadry patrolowej i zostaje nawigatorem-pilotem statku Analion. Bierze na nim udział w kolejnej operacji, za którą zostaje mianowany młodszym sierżantem i otrzymuje złoty Krzyż Rycerski I kategorii. W pół roku później otrzymuje Złotą Gwiazdę i zostaje uznany bohaterem roku. Setki wywiadów dla prasy i telewizji, pieniądze, sława...

Lata służby mijają mu na patrolach, akcjach ratunkowych, pacyfikacjach i wyprawach badawczych. Wydaje się, że jego gwiazda gaśnie bezpowrotnie i że wszyscy o nim już zapomnieli, gdy nagle znowu staje się ośrodkiem zainteresowania po pamiętnej akcji na Zeta Atri, uważanej powszechnie za ukoronowanie jego kariery. Jest jedynym, któremu udaje się wyjść z tej akcji z życiem, ociera się zresztą o śmierć – dolatuje do bazy z zapasem tlenu na piętnaście minut.

Potem znowu odchodzi w cień... Ci, którzy go kiedyś uwielbiali, starzeją się i powoli zapominają o swoim młodzieńczym ideale, a młodzi mają już innych idoli.

A teraz nagle odnajduje się w domu spokojnej starości. Stary, zniedołężniały, opuszczony przez wszystkich...

Vires długo poszukiwał w książkach danych o rodzinie Merocka. W końcu znalazł wycinek prasowy następującej treści: „Słynny pilot Ealt Merock, jeden z asów naszej floty, ożenił się z córką znanego malarza, Anną Treen. Ceremonia odbyła się...”.

Tylko tyle, nic więcej. Poszukał w bazie karty Merocka. W rubryce „Osoba opłacająca pobyt w zakładzie” widniało nazwisko: F. Merock. Syn czy córka? Nie mieli ochoty trzymać w domu sklerotycznego starca. Pewnie, nikt tego nie robi, nawet najbardziej kochające dzieci. Od tego są domy starości.

Zatrzasnął szufladę.

Słońce, które minęło już zenit, grzało łagodnie, nie piekąc tak jak w południe. Ciepły powiew, który wpadł do gabinetu przez otwarte okno, podrzucił Viresowi pomysł, by wyjść na spacer, odetchnąć świeżym powietrzem.

Idąc korytarzem, po raz pierwszy odkąd został dyrektorem, poczuł, jak bardzo jest on ponury. Przygnębiający, choć niby nowoczesny i przestronny. Zalany słodkim światłem płynącym przez wielkie okna. Obłożony plastikiem i niklem. Błyszczący czystością. I poznaczony tu i ówdzie przygarbionymi sylwetkami w pasiastych piżamach lub szlafrokach. Te same przygarbione sylwetki, czekające nie wiadomo na co, które przesiadują całe dnie w parku przy szeroko otwartej bramie.

Niemalże wybiegł do ogrodu. Trudno było mu nazwać ten dziwny stan, w jaki wprawiło go studiowanie dawno umarłej legendy. Pilot galaktyczny, bohater kosmosu Ealt Merock – tutaj...

Wąską alejką wyłożoną drobnym, jasnoróżowym piaskiem dotarł do najrzadziej odwiedzanej części ogrodu. Nie zastał tam nikogo. Zanurzył się w gęstwinie splątanych krzewów.

Na jednej z gałęzi szamotała się rozpaczliwie jasnopomarańczowa płachta, odcinająca się wyraźnie od zielonych liści. Znał ją skądś. Kiedy podszedł bliżej i zaczął ściągać ją z konarów, na których była rozpięta, wiedział, że to skafander kosmiczny. Nie musiał nawet patrzeć w górę; miał pewność, że znajduje się pod oknem pokoju numer 43.

Pod dystynkcjami i nazwiskiem zauważył drobniutkie literki, które przedtem uszły jego uwadze: MX 429 ILTRON. Szyba hełmu zarysowała się, najwyraźniej od upadku na gałąź. Delikatna rysa, tak drobna, że można było zetrzeć palcem ją i pokrywające skafander kropelki rosy. Pewnie leżał tam już dość długo.

Skafander nie miał założonego plecaka na butle z tlenem. Tego typu ubiory były w miejscu, w którym plecak stykał się z plecami astronauty, znacznie pogrubione. I właśnie w tę zgrubiałą warstwę kombinezonu, pomiędzy łopatkami, wbity był nóż. Vires wyjął go ostrożnie, jakby obawiał się, że ze skafandra tryśnie krew. Zwykły kuchenny nóż, jeden z wielu używanych w zakładzie. Takim nożem trudno się skaleczyć. Przebicie nim grubej warstwy pancernego materiału było niemożliwe.

Obejrzał skafander dokładniej. Nóż włożono w stare rozcięcie o obtopionych brzegach, o wiele szersze od ostrza. Musiało zostać zrobione jakąś potężną klingą, pewnie bagnetem astronautycznym. Wkoło widniało jeszcze kilka takich rozcięć.

Schował nóż do kieszeni i ruszył do pokoju Merocka.

Ealt leżał na łóżku, wpatrując się w sufit.

– Poruczniku Merock... – powiedział Vires, zbliżając się do niego ze skafandrem w ręku. Starzec zmierzył go wzrokiem.

Na pewno nic już nie pamięta, pomyślał, kładąc skafander na łóżku.

– Leat... – Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w gardle.

Merock gwałtownie potrząsnął głową.

– Skąd pan zna to nazwisko? – zapytał zupełnie przytomnie.

Vires usiadł na skraju łóżka.

– Powtarzał je pan często – odpowiedział. – Nazywał pan tak ten skafander.

Merock ponownie spojrzał na sufit.

– To nie jest Dom Zachodzącego Słońca. Gdzie ja jestem?

– W domu spokojnej starości w Nent. Przysłali tu pana.

– Pewnie moim dzieciom zabrakło pieniędzy, by płacić za tamtejszą opiekę. Nie, nie zabrakło, po prostu mi ich pożałowali. Od dawna tu przebywam?

– Kilka dni.

– Dopiero teraz odzyskałem przytomność?... Zresztą i tak tylko na kilka godzin. To straszne tak żyć. Chciałbym już umrzeć... Dlaczego pan, wchodząc, mówił o Leacie?

Vires przeciągnął palcem po pomarańczowym materiale.

– Tak pan nazywał ten skafander. Znalazłem go pod oknem... Razem z nożem. – Przypatrywał się uważnie, jak Merock zareaguje na te słowa.

Starzec zacisnął wargi.

– Zabiłem go... Tak, zabiłem go... Widział pan kiedyś bagnet astronauty? Przebija wszystko, wystarczy lekko dotknąć. Wszyscy uwierzyli, że zginął na Zeta Atri, a on krąży tam do dziś w pobliżu jej szczątków. Nie było tlenu dla nas dwóch! On też chciał mnie zabić, ja byłem szybszy. To on zabił ludzi z Enterprise! To on...

Spojrzał na Viresa.

– Już zbliżam się do końca – powiedział spokojniej. – Słyszał pan o akcji na Zeta Atri?

– Tak... Terroryści porwali statek Enterprise i...

– Nie. Nikt nie porwał Enterprise. To nie byli żadni terroryści. Ci ludzie chcieli tylko uciec. Kupili statek i chcieli się zaszyć w starej, ogołoconej z uzbrojenia i radarów bazie. Ale rząd i sztab uznały ich za niebezpiecznych. Ogłoszono, że to rebelianci... I kazano ich zniszczyć. Ja nie chciałem, to Leat... On założył ten cholerny ładunek. Polazł tam po cichu i zaminował reaktor. A potem zwialiśmy...

Starzec przymknął oczy.

– Tylko że nie wystarczyło tlenu dla nas obu...

Sześć dni później Merock umarł. Zupełnie spokojnie i cicho. Po prostu zgasł jak wypalona świeca. Jego kartę usunięto z kartoteki i wyrzucono do kosza. Rodzina wyraziła wolę, by pogrzebem zajął się zakład, i tak też zrobiono. Pogrzeb odbył się następnego dnia po południu. Nie przyszedł nań nikt oprócz pracowników domu spokojnej starości.

– Wiesz, Vir – powiedziała tego samego dnia wieczorem Gren – ciągle myślę o tym Merocku. Zawsze, kiedy któryś z nich umrze, zaczynam się zastanawiać, co stanie się ze mną. To strasznie głupie uczucie. Ale wiesz, chciałabym, żeby po mnie coś zostało, jak umrę... Jaki był, zanim do nas trafił?

– Wielki i sławny – odpowiedział Vires. – Teraz już wszyscy o nim zapomnieli... To był jeden z ostatnich... może już ostatni z tych „silnych ludzi”, z tych prawdziwych, twardych zdobywców, dzięki którym jesteśmy dziś w kosmosie... Kryształowy człowiek, wybrany z wybranych... Dziś już takich nie ma.

Tak, Vir. Opuścił cię bohater młodości, powiedział do siebie chwilę potem. Opuścił cię naprawdę wielki człowiek.

Było to jedyne, co o nim w tym momencie myślał.

lipiec 1981

Jedenaście piszczałek (notatnik II)

Mikrsin był najlepszym organmistrzem pomiędzy Svarøn a bagniskami szkarłatnego lasu. Jego instrumenty miały cudowny, niemal magiczny dźwięk, którym zachwycali się wszyscy. Najwspanialsze, największe organy wybudował w Gahiramez. Było w nich jedenaście ogromnych piszczałek, które nie wydawały z siebie dźwięków, ale gdy bard zaczynał na nich grać, ludzie w świątyni powoli popadali w obłęd, w końcu umierali. Zagrano na nich tylko raz: podczas zaślubin komesa Ranora. Mikrsina ścięto uroczyście, a jedenaście tonów odłączono od klawiatury.

Prezydent

Twarz przyciśnięta do błotnistej, cuchnącej ziemi, w ustach wstrętny posmak popiołu i oleju. Dłonie, wbite kurczowo w zrytą pociskami trawę, drżą.

BLOK F 1300789 0 – ŁĄCZENIE. 00788 0 – KONTAKT. KONTAKT.

Delikatne, ledwie dosłyszalne strzępy myśli-sygnałów, których nie da się wypowiedzieć słowami. Z trudem napiął mięśnie rąk i podniósł głowę. Otworzył oczy.

Pomiędzy osmalonymi, powykręcanymi demonicznie kikutami drzew zalegają trupy. Dziesiątki, setki trupów w czarnych kurtkach lub fioletowych panterkach. Niektóre już się rozkładają, w innych poznać jeszcze można resztki ludzi. Kilka rozbitych czołgów, działo, wrak zestrzelonego samolotu. Wszystko płonie.

Słabość mięśni ustępuje powoli. Vandini klęka, rozcierając dłońmi twarz, potem wstaje. Szum w głowie. Powoli wraca świadomość.

Stoi obok spalonego czołgu, twarzą ku szczytowi Linare. Za nim rozciągaa się szerokie, pokryte zwęgloną łąką zbocze. Na pobojowisku nie widać żadnego ruchu – wszystko zastygło w spokojnym świetle zachodzącego słońca. Cisza po burzy. Wtedy, gdy prowadził swych żołnierzy do natarcia, był świt.

Usiadł na gąsienicy czołgu. Z rozbitej wieżyczki wionął na niego swąd spalonego mięsa. Przejechał dłonią po kieszeniach munduru i znalazł w jednej z nich zapomnianego przed bitwą papierosa. Z rozkoszą zaciągnął się błękitnym, gorzkim dymem.

Papieros już parzył go w palce, gdy usłyszał czyjeś szeleszczące kroki. Ostrożnie wyjrzał zza wieżyczki. Przez pobojowisko szło kilku żołnierzy w czarnych mundurach, z zielonymi opaskami sanitariuszy na ramionach. Szli powoli, zatrzymując się przy każdym leżącym. Na niektórych patrzyli tylko przez moment i odchodzili szybko, odwracając wzrok. Przy innych zatrzymywali się dłużej: jeden z nich klękał i przykładał dłoń do nasady szyi leżącego. Potem wstawał, kręcąc przecząco głową, i cała trójka przechodziła kilka metrów dalej.

Vandini zeskoczył z pancerza czołgu i wyszedł ku nim chwiejnym krokiem.

Prowadzący patrol żołnierz, spojrzawszy na jego dystynkcje, zasalutował zamaszyście:

– Kapral Minaren z Trzeciej Brygady Specjalnej.

Vandini podniósł rękę do czoła. Poczuł nagle potworne zmęczenie i słabość w kolanach. Otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, osunął się na ziemię, pogrążając w ciemności.

Ocknął się w namiocie, na posłaniu z suchych liści. Ręce, brzuch i piersi miał owinięte bandażami. Było ciemno.

Spróbował się podnieść. Drobne ręce ujęły go za ramiona.

– Leż. – Usłyszał nad uchem kobiecy szept. – Jesteś jeszcze za słaby.

Opadł na miękkie liście. W słabym blasku świecy dostrzegł czyjąś ciepłą, pochyloną nad nim troskliwie sylwetkę.

– Pić... – wyszeptał, z trudem rozwierając spieczone wargi.

Kobieta przytknęła mu do ust metalowy kubek. Pił długo, z początku drobnymi łykami, potem coraz bardziej łapczywie, aż do dna.

– Kiedy będę mógł wrócić na front? – zapytał po chwili.

Kobieta pochyliła się nad nim niżej.

– Leż spokojnie – powiedziała cicho. – Pójdę po komendanta.

Podniosła się i wyszła z namiotu. Przez chwilę, gdy uniosła zakrywające wejście płótno, Vandini zobaczył ciemne gwiaździste niebo i owiało go chłodne powietrze nocy. Wciągnął je chciwie do płuc. Przymknął oczy i leżał tak, wsłuchując się w cichy rytm swego serca i nie myśląc o niczym. Po kilku minutach – a może była to godzina? – płótno zaszeleściło znowu i do namiotu weszło dwóch mężczyzn.

– Jestem major Randin – przedstawił się jeden z nich. – Dowódca zgrupowania Haare. A to porucznik Halfest, lekarz.

Vandini zasalutował, usiłując podnieść głowę.

– Kapitan Vandini, dowódca specjalnej grupy operacyjnej rejonu wzgórz Livhen. To znaczy chyba... byłej grupy operacyjnej...

– Miał pan ogromne szczęście – powiedział major.

– A mój oddział?

– Niestety. Niedobitków włączyłem do swojej dywizji. Uformowałem z nich niepełne dwa plutony.

– Prawie nic... – Vandini przymknął oczy. – Szkoda ich.

– Mógłby nam pan opowiedzieć przebieg bitwy?

– Może kiedy indziej, potem? – wtrącił się Halfest. – To mogłoby...

– Dostałem rozkaz – zaczął Vandini – by za wszelką cenę bronić wzgórz od południa. Natarli na nas w nocy, najpierw zbombardowali wszystko i ostrzelali z dział, a potem rzucili czołgi. Spaliliśmy sporo, reszta musiała się wycofać. Wtedy znowu położyli na nas ogień, tylko tym razem bardziej skuteczny, i znowu zaatakowali. Robili tak z pięć razy. Za szóstym doszli już prawie do połowy stoku, wtedy poderwałem resztę oddziału do ataku, to już był raczej gest rozpaczy niż przeciwdziałanie. Gdzieś blisko mnie wybuchł granat. To wszystko.

Mówił coraz szybciej, nerwowo. Oczy miał zamknięte. Znowu znalazł się na polu bitwy. Tępe ryje miażdżących wszystko czołgów, ryk samolotów, płonąca ziemia. Zacina mu się automat. Przeładowuje kilka razy, potem odrzuca daleko niepotrzebne żelastwo. Wyrywa szeregowcowi miotacz. „Naprzód! Naprzód!” Nie słyszy własnych słów. Cekaemista rozpaczliwym gestem pokazuje, że nie ma już amunicji. Bagnety. Wyskoczyć z okopu, prosto na czołgi, bieg, spazmatyczny skurcz mięśni. Aby tylko zdążyć. Strzał, strumień ognia oblewa stalowego potwora. Wybuch. Ognisty kołowrót. Ziemia, wyrwana spod stóp, potworną siłą zwala się na bezwładne barki i plecy. Półotwarte, oślepłe oczy pokrywa powoli warstwa opadającego pyłu. I cisza...

Cisza. Tylko gdzieś daleko grają ukryte w trawie cykady. Powoli rozluźnił napięte kurczowo mięśnie. Oddychał głęboko.

– Ma pan kilka ran od odłamków – mówił Halfest – ale żadne ważne narządy nie zostały uszkodzone. Wyliże się pan z tego szybko.

– Dobrze... A co działo się potem?

Randin poruszył ramionami.

– Przejechali po pana oddziale, przelali się za grzbiet góry. Na szczęście właśnie wtedy nadeszliśmy tam i zaatakowaliśmy ich z marszu, gdy rozbijali obóz. Mogę pana pocieszyć, że w tej bitwie ponieśli znacznie większe straty niż my.

– Dobrze... – powtórzył machinalnie Vandini.

Chwila milczenia.

– Kiedy będę mógł wrócić na front? – zapytał Halfesta.

– No cóż... – zastanowił się porucznik. – Minie co najmniej tydzień, zanim będzie pan mógł wstać z łóżka.

– Na pewno wstanę wcześniej.

– Nie ma takiej potrzeby – wtrącił się Randin. – Nie rozpoczniemy działań ofensywnych wcześniej niż za dwanaście dni. Musimy się dobrze przygotować do ostatniego skoku.

– Więc to już teraz?

– Tak. Ruszamy do ostatecznej ofensywy.

Vandini uśmiechnął się szeroko.

– Więc nareszcie... Głupio by było zginąć tak blisko końca.

Przymknął oczy i po chwili spał już zdrowym, głębokim snem.

Prezydent Althion nie próbował już kryć swego zdenerwowania. Nie ukrywał go też generalissimus Martio ani nikt inny z uczestników tajnej narady sztabu głównego. Tylko pułkownik Narylin siedział niewzruszony, rozparty wygodnie w fotelu, a jego tępa twarz nie wyrażała niczego poza niewzruszoną wiarą w ostateczne zwycięstwo i lepsze jutro VII Republiki.

– Sytuacja, panie prezydencie, jest tragiczna – stwierdził generalissimus, podchodząc do wielkiej mapy. – Ponosimy klęskę za klęską. Zdobycie wzgórza Linare przed dwoma tygodniami kosztowało nas siedmiuset żołnierzy i kilkadziesiąt czołgów. Udało nam się je utrzymać tylko przez kilka godzin.

– Kontratak? Pisał pan w raporcie, że grupa Vandiniego została doszczętnie rozbita.

– Tak, to prawda. Ale wkrótce potem nasze oddziały zostały zaatakowane znienacka przez inną bandę, o której obecności w tym rejonie nawet nie wiedzieliśmy.

– Jak to: nie wiedzieliście! To co, do cholery, robią wasi ludzie?

Martio przetarł palcami obrzmiałe bezsennością powieki. Nie miał czasu na odpoczynek, dopiero przed kilkunastoma minutami wrócił z terenu walk i chociaż podróż tę odbył zbudowanym specjalnie dla niego helikopterem, dała mu się ona porządnie we znaki.

– Nasi ludzie nie mogą już poruszać się inaczej niż w sile najmniej plutonu eskortowanego przez wozy pancerne. Pojedynczy żołnierze są bezlitośnie mordowani przez wieśniaków. Straciliśmy w ten sposób wiele patroli. Miejscowi ludzie nie chcą nam udzielać żadnych informacji o partyzantach, nawet torturowani. To nie jest ta sama wojna, którą prowadziliśmy przed dwudziestoma laty. Teraz wszyscy są przeciwko nam.

Althion zacisnął szczęki.

– Trzeba być dla nich twardymi. Jak najtwardszymi – powiedział.

– Byliśmy dla nich twardzi przez wiele lat, panie prezydencie, i uzyskaliśmy tylko tyle, że są teraz odporni jak stal. Nie możemy walczyć jednocześnie z bandami i z ludnością.

– Nie mamy wyboru. – Prezydent wygodnie rozsiadł się w fotelu. – W każdym razie mamy przynajmniej pewność, że Vandini zginął?

– Chyba tak...

– Zginął z pewnością, panie prezydencie – wtrącił się pułkownik Biganov. – Widziałem jego trupa po bitwie o Linare.

– Szkoda, że nie mamy jego zwłok. No trudno. Wiadomość o śmierci Vandiniego powinna być dla nas cennym atutem. Szkoda, że dopiero teraz do nas dotarła. Jutro ogłoszą to stacje telewizyjne i prasa.

– Nikt już nie ogląda naszej telewizji ani nie czyta naszych gazet, panie prezydencie.

– Nieważne. Vandini nie żyje, będą o tym wiedzieć. Taaak... Za bardzo wyrósł, zbyt wielki zdobył sobie rozgłos wśród ludności.

– Niektórzy uważali go za kandydata na dyktatora w razie zwycięstwa rebeliantów – dorzucił brygadier Hore.

– Nie, tak wysoko by nie zaszedł. – Martio pokręcił głową. – Jeżeli już, ten fotel przypadłby raczej Randinowi albo Hakayanowi... – W tym momencie generalissimus zreflektował się, że snucie takich rozważań w obecności, jak by nie było, wciąż jeszcze sprawującego swój urząd prezydenta VII Republiki Manwenu nie jest zbyt bezpieczne.

Althion splótł ręce na piersiach.

– Nie traćmy czasu na głupie gadanie – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Mamy na głowie sprawy ogromnej wagi. Musimy jak najprędzej rozpocząć ofensywę przeciwko bandom.

– To niemożliwe, panie prezydencie. Nasze wojska gonią resztkami sił, podczas gdy oni stają się coraz silniejsi. Logiczniej byłoby skracać linię frontu wokół stolicy, tym bardziej że i tak w całym kraju wybuchają rozruchy i musimy zostawiać za frontem oddziały pacyfikacyjne.

– Te rozruchy ucichną, jeśli zniszczymy bandy Randina i Hakayana.

Martio rozłożył bezradnie ręce i usiadł ciężko w fotelu.

– Gwardia jest w rozsypce. Nie podoła takiemu wysiłkowi.

Prezydent podrapał się nerwowo po szyi.

– W takim razie... Postaram się o bezpośrednie wsparcie militarne Ziemian. Gdy przyślą swych żołnierzy, sytuacja zmieni się radykalnie na naszą korzyść.

– A jeżeli nie przyślą?

– Przyślą. Muszą przysłać. Sprzedałem im tę planetę dwadzieścia lat temu, biorą z niej wszystko, od uranu po korzenie aranii. Zwycięstwo rebeliantów to dla nich koniec. Nigdy do tego nie dopuszczą.

Nikt nie zaprzeczał. Przez dłuższą chwilę trwała cisza.

– A więc jutro, panowie – przerwał ją wreszcie Althion. – Proszę mi jutro przedstawić plan zlikwidowania band w ich siedliskach przy współpracy z Ziemskim Korpusem Interwencyjnym.

Prezydent Althion mylił się jednak w swych rachubach; w chwili gdy nakazywał generałom podjęcie przygotowań do wejścia w góry, powstańcy podchodzili już pod gwardyjskie umocnienia na nizinach. Dzień wcześniej major Randin i major Hakayan zwinęli swoje obozy w lasach i rozpoczęli dwoma kolumnami marsz ku dolinom. Randin szedł na północ, wąwozem Ledi, by u jego wyjścia zaatakować fort Althion, główną bazę wypadową oddziałów gwardii prezydenta. Wąwóz zapewniał stosunkowo duże bezpieczeństwo marszu, ale fort uchodził w całym kraju za symbol potęgi dyktatora. W dodatku dywizja musiała atakować go z marszu, gdyż bunkry i okopy gwardzistów sięgały w głąb wąwozu, a nadzieję na powodzenie akcji dawało tylko natarcie z zaskoczenia.

Grupa Hakayana była liczniejsza, ale słabiej uzbrojona, zwłaszcza w broń pancerną. Zajmując południową część gór, staczała mniej walk z gwardią niż oddziały Randina, miała zatem mniej okazji do zdobycia sprzętu. Przypadły jej do sforsowania umocnienia gwardii pod Minthere. Były one słabsze od umocnień fortecznych Althionu, lecz droga do nich wiodła po odsłoniętych stokach, narażając oddział na częste ataki lotnictwa. Jednocześnie więc grupa Hakayana miała przyjąć na siebie główne uderzenia gwardii, odwracając jej uwagę od innych oddziałów. Randin zwolnił nieco marsz, wiedząc o tym: chciał, by Hakayan zaatakował pierwszy. Hakayan zrobił zresztą to samo.

Za dwoma głównymi zgrupowaniami ruszyły dziesiątki innych, mniejszych, które, niezdolne do przeprowadzania samodzielnie większych bitew, szarpały patrole i konwoje gwardzistów. Wkrótce też zaktywizowały swą działalność oddziałki bazujące w dolinach, w ocalałych tam resztkach lasów.

– Zbliża się rozstrzygnięcie – powiedział Vandini do swych żołnierzy na ostatnim postoju, kilkanaście kilometrów przed fortem. – Kiedy zdobędziemy Althion, pozostanie nam już tylko marsz na stolicę i powieszenie prezydenta na latarni.

Ktoś zaśmiał się ponuro. Żołnierze nie byli w nastroju do żartów. Szli na samym czele kolumny i im właśnie przypadło zdobywanie fortu w pierwszej linii. Wiedzieli, że większość z nich zginie w tej bitwie. Że to nie oni będą wieszać Althiona.

– No, a teraz w tył rozejść się, macie piętnaście minut na ostatni odpoczynek przed bitwą.

Dwuszereg rozsypał się na dziesiątki pojedynczych żołnierzy, którzy porozchodzili się na boki i zdejmując broń, siadali lub kładli się w wysokiej trawie.

Kapitan został sam na wiodącej środkiem wąwozu wstążce piaszczystej drogi. Przez chwilę wpatrywał się w jaśniejące powoli, opuchłe niebo. Do świtu pozostawało jeszcze ponad dwadzieścia minut. Noce na Manwenie zawsze były jasne i krótkie, jakby na złość powstańcom.

Usłyszał za sobą cichutki warkot motoru. Prawie niedosłyszalny. Dobra gwardyjska maszyna – czasem przejedzie kilkadziesiąt metrów niezauważona.

Powiódł wzrokiem po linii horyzontu i odwrócił się. Na łącznikowym, zdobycznym motocyklu podjechał ku niemu porucznik Halfest. Zatrzymał się, zasalutował niedbale – taki był wśród powstańców fason: salutowało się zawsze niedbale, jakby od niechcenia – i powiedział głośno, trochę za głośno w tej porannej ciszy:

– Major pyta, czy nie zmienił pan swego zdania.

– Nie. Sam poprowadzę swych żołnierzy do ataku. To mój obowiązek.

– W takim razie przynoszę panu rozkaz majora, aby natychmiast opuścił pan pierwszą linię i zameldował się do służby sztabowej.

Vandini oparł rękę na lufie przewieszonego przez plecy automatu i powoli podszedł do motocykla.

– Powiedz, że odmawiam wykonania tego rozkazu.

– Znakomicie – mruknął Halfest cicho, tak by nie usłyszeli tego żołnierze.

Zsiadł z motocykla, oparł go na wysuniętej nóżce i stanął obok Vandiniego.

– Instrukcja – rzucił ściszonym głosem. – Doprowadzisz żołnierzy do drugiej linii umocnień. Kiedy zobaczysz atakujące czołgi, zawrócisz i przyczaisz się w jednym z bunkrów. Trzynaście minut po rozpoczęciu natarcia Randin ze sztabem znajdzie się na polu walki. Po wykonaniu żądania wrócisz do żołnierzy i poprowadzisz atak na sam fort. Koniec.

– Tak – odpowiedział cicho Vandini.

Halfest odwrócił się i podszedł do maszyny, wzruszając ramionami. Z daleka wydawało się, że bezskutecznie przekonuje Vandiniego do zmiany decyzji, tak właśnie miało to wyglądać.

– Radziłbym jednak panu zmienić zdanie – krzyknął Halfest i ruszył, znikając po chwili w głębi wąwozu.

Vandini usiadł na kamieniu obok drogi. Wysoko przeleciał zwiadowczy samolot; niedobrze, może dostrzec poruszenie w wąwozie. A gdyby tak spróbował zdjąć go z nieba?

Ręka machinalnie sięga po broń. Za późno, już zniknął, słychać tylko warkot silnika.

Zebrał żołnierzy i poprowadził ich na pozycje wyjściowe.

Cztery minuty przed świtem niebo wybuchło. Lejkowate wyjście z wąwozu pokryła gruba warstwa gotującego się pyłu, dymu i ognia. Wszystkie miotacze rakiet i działka, jakie miała do dyspozycji dywizja Randina, strzelały na przedpole, by rozryć ziemię, pozrywać z niej zasieki, wyłuskać i zdetonować miny. Jakieś działo strzeliło za krótko i pocisk eksplodował pośród żołnierzy. Rozległy się jęki – pierwsi ranni.

Vandini spokojnie zapalił papierosa, podniósł się z ziemi i przesunął automat z pleców do ręki. Wał ognia przetoczył się dalej, nie czyniąc prawie żadnych szkód gwardyjskim umocnieniom. Powstańcy nie mieli dział, które mogłyby naruszyć potężne bunkry. Jedynym ich atutem było zaskoczenie.

– Naprzód! – ryknął, usiłując przekrzyczeć huk wybuchów. – Naprzód!

Machnął lufą automatu i rzucił się pierwszy, pociągając za sobą falę żołnierzy.

– Naprzód! Za Manwen! Za ojczyznę!

Przed siebie. Huk, krzyk, wybuchy i odgłosy strzałów. Stopy zapadają się w zrytej pociskami ziemi. Co chwilę rozlega się eksplozja miny i któryś z żołnierzy pada. Inni przeskakują przez niego i pędzą dalej. Widać już pierwszy pas bunkrów – są puste, tylko w niektórych drżą iskierki pistoletów maszynowych.

Uderzenie w pierś. Pociski rozrywają skórę i odbijają się od czegoś twardego, co znajduje się pod spodem. Rana zabliźnia się błyskawicznie, zapełnia ciastowatą masą krzepnącą w ciało. Nie ma śladów krwi na rozdartym mundurze.

Dopadli pierwszych bunkrów, wytłukli tam nielicznych gwardzistów i pognali dalej. Dopiero ostry ogień cekaemów z drugiej linii przydusił ich do ziemi. Vandini kazał żołnierzom cofnąć się, poukrywać i czekać na nadejście czołgów.

Niepostrzeżenie przeszedł do pierwszej linii bunkrów i wsunął się do jednego z nich. Oparł lufę karabinu o krawędź strzelnicy.

Przedpolem sunie kilka wozów pancernych i czołgów, przechodzi rozwinięta w tyralierę kompania piechoty. Strzelanina wzmaga się coraz bardziej. Zajeżdża ubłocony gazik; jedno koło wozu wpada w lej po rakiecie. Z samochodu wysiada kilku wyższych oficerów. Znajome sylwetki. Rozmawiają z ożywieniem. Randin odwraca się do przechodzących żołnierzy, krzyczy coś, wymachując rękami.

Dlaczego? – zastanawia się Vandini, przykładając policzek do kolby karabinu. Celownik wędruje szybko po horyzoncie, by spocząć na wyprostowanej sylwetce dumnego oficera. Krótkie złożenie. Dlaczego? Nie może spudłować. Tacy jak on nie pudłują. Czarny krzyż celownika na głowie. Spust. Randin rozkłada szeroko ręce i ciężko wali się na ziemię.

Las czarnych, powykręcanych drzew wyciąga się boleśnie ku sinofioletowym, obrzmiałym powiekom nieba. Krwawe niebo Manwenu – napęczniały posoką bąbel, w którym od lat odbijają się tylko trupy. Trupy porozrywanych pociskami, trupy powieszonych na osmalonych konarach, trupy rozstrzelanych. Na Manwenie od dawna nie umiera się normalną śmiercią.

Przed wieczorem minęli spaloną wioskę, w której początkowo zaplanowali postój. Wieś została zniszczona zaledwie na kilka dni przed zdobyciem fortu Althion; gwardziści doszli do wniosku, że trzeba dać nauczkę ludności, która udziela ciągłej pomocy powstańcom. Czarne szkielety okrągłych chat, swąd spalonego mięsa, tu i ówdzie zwęglony trup trzymający jeszcze karabin. Nie poddali się bez walki.

Vandini kazał rozbić namioty kilka kilometrów dalej, w umarłym lesie.

Kiedyś te rany się zabliźnią, spalone drzewa obrosną fioletowym mchem i spróchnieją, użyźniając glebę pod nowy las, pomyślał Vandini, przechadzając się wokół obozu. A z nas, to znaczy z nich, poprawił się w myśli, pozostaną pusto brzmiące imiona na kartach książek.

Zatrzymał się przy grupie powstańców grzebiącej zabitych. Wstrętna robota.

– Kapralu! – zawołał, przyjrzawszy się ich pracy.

Podoficer podbiegł do niego, salutując.

– A tamci? – Vandini wskazał na trupy gwardzistów poobdzierane z broni, butów i panterek, które potem matki i siostry żołnierzy farbowały na czarno w korze lahii.

– To przecież gwardziści. Może nawet z tych, którzy spalili tę wioskę.

– Zapamiętajcie, kapralu: tam już nie ma powstańców ani gwardzistów. Są tylko polegli.

– Major Randin kazał ich zostawiać, więc myślałem...

– Major Randin nie żyje. Teraz ja tu dowodzę. Pochowajcie ich.

– Tak jest, panie majorze.

Ruszył w kierunku obozu. Randin... Jego Vandini nie mógł zapomnieć. Ta wykrzywiona bólem twarz, gdy przywoływał do siebie zdyszanego, okrwawionego Vandiniego i przekazywał mu dowództwo.

Trzymał wtedy w dłoni stygnące palce Randina, z przylepionym do twarzy grymasem bólu, choć w duszy nie czuł nic. Potem sztucznie zbolałym głosem – to też nie należało do niego – powiedział, że musi wracać do walczących żołnierzy, i włożywszy hełm, pobiegł ku zdobywanemu fortowi.

Wtedy też po raz pierwszy zobaczył w oczach swych żołnierzy błysk uwielbienia.

W obozie trwało niezwykłe poruszenie. Żołnierze, zbici w dużą gromadę, kłębili się pomiędzy namiotami. Zbliżywszy się, Vandini dostrzegł, że pośrodku tej grupy znajduje się ktoś, kogo poszturchują i okładają pięściami.

– Co się tu dzieje? – spytał wartownika.

– Złapaliśmy jeńca, panie majorze.

– Oficera?

– Nie, cywila. Ale to Ziemianin.

– Skąd się tu wziął?

– Po prostu przyszedł. Chciał wejść na teren obozu. Twierdził, że musi koniecznie porozmawiać z panem majorem.

Vandini skierował się ku kłębowisku. W połowie drogi dopadł go porucznik Nadcen.

– Panie majorze, melduję, że...

– Już wiem.

– Nie możemy sobie poradzić z żołnierzami... O mały włos go nie zabili...

Vandini przyspieszył kroku. Dwóch rosłych żandarmów trzymało jeńca – choć nie zamierzał uciekać – a pozostali próbowali utrzymać w bezpiecznej odległości żołnierzy, którzy obrzucali cywila stekiem najwymyślniejszych obelg. Gdy zobaczyli Vandiniego, uspokoili się trochę.

– Rozejść się! – rzucił. – Jeńca do sztabu na przesłuchanie. Jeśli jeszcze raz się coś takiego powtórzy, oddam pod sąd.

Żołnierze niechętnie rozstąpili się, szemrając i klnąc głośno. Vandini spojrzał na jeńca: typowy Ziemianin, nieco wyższy od przeciętnego Manweńczyka, ale też o wiele grubszy i bardzo niezgrabny. Skórę miał zupełnie białą, włosy jasne, szczeciniaste. Za grubymi szkłami okularów tkwiły ruchliwe wyłupiaste oczka, którymi strzelał na wszystkie strony. Wyglądał na porządnie przestraszonego i nie stawiał oporu prowadzącym go żandarmom. Vandini odprowadził grubasa wzrokiem aż do szałasu, w którym urzędowało dowództwo.

– No, powiedziałem: rozejść się! To wojsko czy banda hołoty?

Czego on mógł szukać? – zastanawiał się. Gdyby wpadł w ręce wieśniaków, już by nie żył. Powinien sobie zdawać sprawę, że Manwen to nie jest najbezpieczniejsze miejsce dla Ziemian.

Odczekał jeszcze kilka sekund, a potem wszedł do szałasu.

– Powtarzam jeszcze raz – mówił Ziemianin stojący pośrodku. – Muszę koniecznie rozmawiać z dowódcą zgrupowania.

Mówił dość płynnie i poprawnie, choć z bardzo dziwnym akcentem.

– Ale będziesz rozmawiać ze mną – zasyczał jeden ze sztabowców i podskoczył do jeńca. Prawdopodobnie uderzyłby go pięścią w twarz, gdyby nie obecność Vandiniego.

– Muszę rozmawiać z majorem Randinem, po to przyleciałem tu z Ziemi. Od tego zależy los całego waszego powstania!

– Ja jestem tutaj dowódcą – powiedział Vandini.

Ziemianin odwrócił się.

– Major Randin?

Vandini podsunął mu krzesło.

– Major Randin poległ tydzień temu, teraz ja tu dowodzę. Major Vandini. Niech pan siada.

Ziemianin bezwiednie wykonał polecenie. Vandini obszedł go i usiadł na stole.

– Więc słucham, co mi pan chce powiedzieć?

– Wybaczy pan, panie majorze, ale dla dobra sprawy... Lepiej by było, gdybym rozmawiał z panem majorem w cztery oczy.

Vandini zastanawiał się krótko.

– Dobrze. Niech panowie wyjdą – rzucił do sztabowców.

Jeden z oficerów:

– Panie majorze, to może być podstęp...

– Nie sądzę. Wyjdźcie, panowie. I nie ważcie się podsłuchiwać.

– Więc? – Ponowił pytanie po ich wyjściu.

Ziemianin nerwowo otarł spocone czoło wymiętą chustką.

– Jestem profesor Jack Kannen, z ziemskiego Komitetu Pomocy Manwenowi.

– O?! Ziemianie chcą pomóc Manwenowi! Wystarczy, jeśli się wreszcie od nas odpieprzą.

– Działamy w opozycji do rządu Ziemi. W naszym układzie żyje wielu ludzi, panie majorze. Różnych ludzi. Chcemy wam pomóc. Wasze powstanie jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Vandini sięgnął po papierosa.

– O ile wiem, zwyciężamy na wszystkich frontach.

– Tak, bo nasz rząd na to pozwolił. Poświęcili Althiona, żeby uspokoić ludność waszej planety. Chcą rozsadzić powstanie od wewnątrz.

– Jak?

– Mają wśród powstańców wielu swoich ludzi. Z tego, co wiemy, przed paroma tygodniami przerzucili do was robota, czy raczej swego rodzaju cyborga. Miał on podszyć się pod poległego oficera i dzięki pomocy przekupionych Manweńczyków dostać się do dowództwa powstania, w przyszłości zaś zająć miejsce Althiona. Nie muszę chyba panu tłumaczyć, że jest on absolutnie posłuszny rządowi Ziemi.

– Ma pan pewność, że jest już tutaj?

Cichy, powoli narastający szum w głowie.

– Tak, wiemy na pewno, że znajduje się już wśród powstańców. – Kannen zapala się, mówi coraz szybciej. – Zastąpił jednego z poległych oficerów i prawdopodobnie dowodzi w tej chwili dużą jednostką powstańczą.

Szum przeradza się w przeraźliwy, natarczywy gwizd.

– Skąd to wiecie?

Dwa obce głosy prowadzące ze sobą ożywioną rozmowę stają się coraz dalsze, coraz trudniej słyszalne. A gwizd się nasila.

– Mamy zupełnie pewne przecieki z kręgów rządowych. Właściwie nie jest to robot, lecz wyposażony w mechaniczne systemy stabilizacyjne sztucznie wyhodowany Manweńczyk z odpowiednio wypranym mózgiem i magnetyczną, kontrolowaną pamięcią. Może ma on pewne namiastki własnej psychiki, ale te ślady osobowości milkną, gdy do mózgu dochodzą instrukcje wysyłane przez ludzi kontrolujących jego postępowanie...

Usta Kannena – poruszające się szybko, rytmicznie. Pulsowanie w głowie.

– ...i dlatego musiałem was koniecznie uprzedzić. Jesteśmy prawie pewni, że tym cyborgiem jest dowódca jednego z waszych największych zgrupowań, major Hakayan. Musicie go zniszczyć, i to szybko. Gwardia Althiona jest w rozsypce. Jego żołnierze rzucają broń i uciekają. Kto dotrze pierwszy do stolicy, zostanie przez ludność i powstańców obwołany nowym prezydentem. Jeżeli będzie to Hakayan, koniec z wami.

Potworny dźwięk zdaje się rozsadzać czaszkę i nagle – cisza.

INSTRUKCJA AWARYJNA A–7. DEKONSPIRACJA.

Palce zaciskają się kurczowo. Karabin z ramienia na biodro, lufa w brzuch, odbezpieczyć, spust – ułamek sekundy. Rozsadzający łomot serii, automat szarpie się w dłoniach, krzyk. Rozpruty, charkoczący trup, czerwone bebechy rozchlapane na ścianach.

KONIEC.

Oparł się ciężko o blat stołu. Do szałasu wpadli żołnierze z bronią gotową do strzału.

– Co się stało?

Vandini podnosi głowę. Jego twarz jest spokojna.

– Nic, schowajcie broń. Rzucił się na mnie z nożem.

– Mówiłem, panie majorze...

– Zawsze mówiłem. – Chorąży Zill wzrusza ramionami. – Ziemian trzeba rozwalać od razu.

Vandini wyprostował się i przewiesił automat przez ramię.

– Sprzątnijcie to. – Wskazał głową Kannena. – Szczęście, że zdążyłem od niego wyciągnąć parę ważnych informacji. Oficerowie służbowi!

– Tak, panie majorze.

– Alarm bojowy. Natychmiast zwijać obóz, przygotować oddziały do wymarszu. Idziemy na stolicę.

– Ale, panie majorze... Żołnierze muszą odpocząć.

– Odpoczną w Manaken. Na razie jeszcze nie pora. Od tego, jak szybko dotrzemy do stolicy, zależy los Manwenu. Dowódca grupy zmechanizowanej i kapitan Halfest: do mnie!

Wyszedł z izby.

– Ale co się właściwie stało?

– Gwardziści rzucają broń i uciekają. Jeżeli damy im czas na odpoczynek, mogą z powrotem skoncentrować swoje oddziały i przejść do kontrofensywy.

– Panie majorze, dowódca oddziałów zmechanizowanych, kapitan Hartsone, melduje się na rozkaz.

– Dobrze. – Vandini wziął kapitana za ramię i odprowadził na bok. – Ile wozów ma pan w tej chwili gotowych do drogi?

– Dwanaście ciężarówek i osiem tych zdobycznych transporterów z fortu, poza tym łaziki i motocykle.

– Dojedziemy na nich za jednym zamachem do Manaken?

– To przecież prawie tysiąc kilometrów! Nie mamy tyle paliwa.

Vandini nerwowo przetarł palcami powieki.

– Musimy jak najszybciej przerzucić do Manaken możliwie największą liczbę żołnierzy.

– Całego zapasu z fortu wystarczyłoby na doprowadzenie do Manaken czterech... no, najwyżej pięciu transporterów z ludźmi i sprzętem.

– Pięć transporterów... To jest ponad dwustu pięćdziesięciu ludzi... Dobrze. Przygotujcie je do drogi. I jeden motocykl.

– A co z resztą?

– Zostawić. Albo spalić.

– Tak jest.

Vandini obrócił się do Halfesta.

– Wybierzesz kilkunastu żołnierzy najlepszych w walce wręcz, w strzelaniu i przede wszystkim gotowych za mną skoczyć w ogień. Na ich czele postawisz jakiegoś wiernego mi podoficera.

– Któregoś z „naszych” żołnierzy?

– Nie, normalnego, wiernego powstaniu patriotę. Może być głupi, nawet powinien, żeby się niczego nie domyślił. Przyślesz go do mnie.

– Myślę, że nadawałby się do tego kapral Vent z trzeciego szwadronu.

– Może być on. Wszystkich tych żołnierzy przenieść z dotychczasowych jednostek do mojej osobistej ochrony.

– Tak.

– Po wykonaniu tego rozkazu weźmiesz od Hartsone’a motocykl i pojedziesz do Hakayana. Gdyby cię pytali, wieziesz ode mnie tajny list do dowódcy zgrupowania. Zabijesz go, a potem wiej, jak się da. Staraj się dostać do pałacu prezydenckiego, będę tam na ciebie czekał. Gdyby cię złapali, pamiętaj, że nigdy z tobą o tym nie rozmawiałem.

– Tak jest! – Do niedawna jeszcze porucznik, a teraz kapitan Halfest trzasnął obcasami i pobiegł ku oddziałom. W spokojnym jeszcze przed chwilą obozie wrzała praca: setki obudzonych niespodziewanie żołnierzy uwijało się przy pakowaniu namiotów i plecaków. Chociaż znać było na ich twarzach potworne zmęczenie, żadnemu nie wymknęło się z ust nawet jedno słowo niezadowolenia.

Przy magazynach Vandini spotkał swego zastępcę – majora Parnavio.

– Dwie pierwsze kompanie, które będą gotowe do drogi, wyślij do parku mechanicznego. Tam są przygotowane dla nich transportery. Niech nie biorą namiotów ani zbędnego wyposażenia, tylko broń automatyczną, granaty i jak najwięcej amunicji. Jadę z tymi oddziałami. Ty obejmiesz dowództwo nad resztą. Poprowadzisz ich na Manaken, możliwie najszybciej.

– Rozkaz.

Vandini spojrzał na zegarek. Przymknął oczy i przez chwilę obliczał w myślach drogę, którą miał do przebycia, i szybkość zdobycznych transporterów. Z obliczeń tych wynikało, że dotrą one do stolicy następnego dnia, na krótko przed świtem.

Althion wzdrygnął się lekko, kiedy lekarz wbił mu strzykawkę w skłute przedramię i zaczął powoli wciskać tłoczek. Gdy skończył, prezydent powiedział do niego:

– Możesz iść, dokąd ci się podoba. Nie będę już więcej potrzebował twojej pomocy.

Osobisty lekarz prezydenta skłonił się pokornie i wyszedł z gabinetu. Althion odsunął fotel od biurka, podniósł się i leniwie przeciągnął, czekając, aż środki pobudzające zaczną działać. Powoli, zmęczonym krokiem zaczął się przechadzać po marmurowej czarno-białej posadzce. Jeszcze raz obrzucił wzrokiem bogate ściany pokoju, z którego przez dwadzieścia lat niepodzielnie rządził planetą.

Trzasnęły drzwi. Althion obrócił się na pięcie.

– Jeszcze pan tu jest? – zapytał zdziwiony.

– Powiedziałem, że nie ucieknę. – W drzwiach stał sekretarz prezydenta, Danlin. Wszedł do środka, zamykając starannie drzwi.

– Liczy pan, że pana zabiorę ze sobą?

– Nie. Zamierzam tu zostać.

– Pan zwariował, Danlin. No, ale to pańska sprawa. Skoro tak bardzo chce pan wisieć na latarni...

Danlin zaśmiał się. Nie wyglądał na drżącego o swą przyszłość. Podszedł do okna i otworzył je szeroko. Na dworze zapadł już zmierzch.

– Jakie są nowiny? – zapytał Althion.

– Nie mogą być już gorsze niż do tej pory. Cała planeta jest w rękach rebeliantów; wszystkie ważniejsze miasta, drogi, porty i lotniska. Fort Tire broni się jeszcze w okrążeniu, ale to nie potrwa długo.

Zza okna dobiegł odgłos serii karabinowej.

– A gwardia?

– Gwardii już nie ma. Ci, którzy nie zginęli, zdezerterowali.

– Durnie. Wieśniacy będą ich tropić po lasach. Lepiej byłoby dla nich umrzeć, niż dostać się w ręce powstańców. Na co oni liczą?

– Pewnie, że uda im się dotrzeć do portów i uciec jakąś tratwą na wyspy.

Manwen miał tylko jeden wielki kontynent; pięć szóstych globu zajmował ocean, z którego wypiętrzało się kilka bezludnych prawie archipelagów. Od wieków służyły one za azyl uchodźcom z kontynentu.

– Niech próbują. – Althion poruszył ramionami. – Gdzie jest Martio?

– Uciekł.

– A Biganov?

– Uciekł.

– A Narylin? Też uciekł?

– Zginął w walce. Już trzy dni temu. Zapomniał pan?

– A rzeczywiście, zapomniałem. Stary osioł Narylin przynajmniej pozostał do końca wierny swym ideałom. Może i lepiej dla niego, że poległ. Całe życie poświęcił rewolucji, byłoby mu przykro, gdyby na starość dowiedział się, że je zmarnował.

– Rewolucja była dwadzieścia lat temu.

– Tak. Teraz jest następna. Za kilkanaście lat będzie kolejna. Jedna rewolucja wynosi człowieka do władzy, druga zrzuca go z fotela. Zostają tylko stosy trupów, a najlepiej wychodzą na tym wszystkim Ziemianie.

Strzały i wybuchy za oknem przerodziły się w regularną strzelaninę.

– Ciągną stąd te swoje pierwiastki promieniotwórcze, czy jak oni to nazywają... À propos, co słychać w kopalniach? Praca nie ustała ani na chwilę, wydobycie wzrasta?

– Tak.

– Dopóki na tej ziemi zostało choć trochę uranu, nie dopuszczą, aby coś się zmieniło. Biedny narodek. Durnie. – Althion oparł się ręką o ścianę obitą miękkim materiałem. W mięśniach poczuł przypływ rześkości; efekt zastrzyku. – Chętnie bym tu sobie porządził jeszcze z dziesięć lat. Myślałem, że Ziemianie mi pomogą, przecież sprzedałem im Manwen... Ale oni już go widocznie kupili od tego, kto mnie zastąpi. To bardziej opłacalna transakcja.

Kanonada za oknami zdawała się słabnąć.

– Zdaje się, że pańska wierna straż pałacowa kończy swój żywot.

– Tak. Pora uciekać, wkrótce wpadnie tu motłoch. Ziemianie mi nie pomogli, ale myślę, że pozwolą spędzić u siebie stare lata.

– Nie.

Althion spojrzał na sekretarza zdziwiony.

– Nie dostaniesz się już na Ziemię – wyjaśnił Danlin.

Althion roześmiał się. Wyjął z kieszeni srebrny kluczyk i wsunął w szczelinę pod malutkim posążkiem na biurku. Jedna ze ścian rozsunęła się na boki, ukazując przeszklone drzwi do eleganckiej kabiny przypominającej windę.

– Nie wiedziałeś o tym, co? Teleporter. Wchodzisz do środka, naciskasz guziczek i już jesteś na Ziemi. Jeden z tych ich cudownych wynalazków.

– Jesteś głupi, Althion. A jak myślisz, jak ja przybyłem na Manwen?

– Ty...?

– Oczywiście. Przysłali mnie z Ziemi. Żebym cię pilnował.

W ręku Danlina zalśnił mały ziemski obezwładniacz.

– Ty musisz tu zostać, Althion. Ci ludzie chcą mieć jakąś satysfakcję, zadośćuczynienie za te miliony wymordowane przez twoich gwardzistów i za wszystko to, co działo się po rewolucji. Jesteś dla nich ucieleśnieniem tego wszystkiego i musimy cię poświęcić, żeby się trochę uspokoili.

Althion rozejrzał się nerwowo. Najszybciej jak umiał sięgnął do kieszeni po pistolet; błysk obezwładniacza. Prezydent osunął się na podłogę.

– Idą po ciebie, Althion – powiedział Danlin, podnosząc z podłogi kluczyk, który wypadł z zesztywniałych palców prezydenta. – Wrócę na pewien czas na Ziemię, lecz nie zabawię tam długo. Po prostu nie ma tu bezpiecznego ukrycia. Ale zjawię się znowu, gdy już będziesz trupem.

Wszedł do kabiny. Althion, niezdolny się poruszyć, patrzył, jak szczelina w ścianie zamyka się, nie pozostawiając po sobie śladu. Zaczął się zastanawiać, czy zdąży odzyskać władzę nad mięśniami, nim do gabinetu wpadną jego byli poddani. Nie chciał, by dostali go bezbronnego jak niemowlę.

Strzały odzywały się coraz rzadziej. Strażnicy pałacowi kończyli swą służbę – jako ostatni, wierni mu ślepo do końca.

Transportery sunęły szybko kilkanaście centymetrów nad szklistą powierzchnią pustej autostrady. Pędzili całą prędkością, jaką dało się wycisnąć z silników, mijając od czasu do czasu małe ubogie wioski – przeważnie spalone albo rozsypujące się ze starości. Wyprzedzali też maszerujące drogą oddziały partyzantów albo cywilów, którzy po zniknięciu gwardzistów wyszli ze swych ukryć i kolorowymi, rozgadanymi gromadami szli ku stolicy. Na widok transporterów z żołnierzami „z gór” cywile machali rękami i krzyczeli, żeby ich podwieźć do Manaken. Niektóre grupy usiłowały nawet zastępować im drogę, ale rezygnowały na widok dystynkcji Vandiniego i karabinów jego żołnierzy.

Vandini prawie cały czas stał na pomoście pierwszego transportera z dłońmi opartymi na poręczy, wpatrzony w autostradę. Jeżeli schodził z tego posterunku, to tylko aby porozmawiać ze strudzonymi żołnierzami. Nie potrzebował zresztą podnosić w nich ducha; mimo zmęczenia byli szczęśliwi, pewni, że już wkrótce wrócą do domów.

Do miasta dojechali niedługo przed świtem, tak jak Vandini przypuszczał. Niezauważeni przez nikogo przemknęli przez opustoszałe dzielnice slumsów i wjechali pomiędzy betonowe mrówkowce.

Stolica Manwenu przedstawiała żałosny widok. W mieście nie ocalała ani jedna szyba, niektóre domy zostały spalone, zawartość sklepów poniewierała się na trotuarach i jezdniach wśród poprzewracanych samochodów. Ulicami snuły się grupki wrzeszczących, pijanych ludzi, którzy uciekali na widok gwardyjskich transporterów.

Silnik pierwszego poduszkowca zacharczał rozpaczliwie i wóz opadł ciężko na ulicę.

– Panie majorze, koniec paliwa – zameldował z wnętrza wozu Hartsone.

Vandini odwrócił się.

– Potrzebuję kogoś, kto dobrze zna miasto! – zawołał.

– Ja znam! Mieszkałem tu kilka lat.

– Ja się tu urodziłem!

– I ja!

– Dobrze! – Vandini uciszył ich ruchem dłoni. – Dowódcy plutonów do mnie!

Zsunął się z pomostu i przerzuciwszy nogi przez pancerną płytę, zeskoczył na ziemię.

Zza zakrętu wyszedł chwiejnym krokiem obdarty cywil z przewieszonym przez ramię automatem. Zobaczył żołnierzy, wzniósł do góry obie pięści i ryknął:

– Zwycięstwo! – Po czym chwycił się latarni, żeby nie upaść. Dopiero w tym momencie Vandini zauważył, że na latarni wisi jakiś człowiek ze związanymi z tyłu rękami i przyczepioną do nóg deską z napisem „Zdrajca”.

– Zabierzcie mu broń – powiedział Vandini, wskazując na trzymającego się latarni pijaka. – Bo zrobi komuś krzywdę.

Żołnierze właśnie zaczęli wychodzić z transportera, prostując obolałe nogi. Kilku z nich podeszło do pijanego cywila i zabrało mu automat.

– No, no! – opierał się tamten, gdy prowadzili go za ręce. – W imię powstaniaaa!

Vandini z rozmachem strzelił go w pysk.

– Kto?! – ryknął.

Cywil zastygł z otwartymi ustami.

– Nazwisko!

– Bant... Bantanto... Robotnik miejski numer siedemset dwanaście tysięcy czterysta dwadzieścia pięć.

– Co tu się dzieje?

– Zwycięstwo... – Wytrzeźwiały nagle cywil rozejrzał się ze zdziwieniem.

– Gdzie gwardziści?

– Wiszą.

– A prezydent?

– Prezy...? Prezydent! Boże, zapomniałem na śmierć! – Zaczął się szarpać. – Mój automat! Do szturmu!

– Chyba nic z niego nie wydusimy – stwierdził kapitan Arzent.

– Puśćcie go, niech idzie do jasnej cholery. Panowie! – Vandini odwrócił się do oficerów: – Powstanie zakończyło się zwycięstwem, ale trzeba jeszcze zrobić porządek w tym mieście. To znaczy wziąć za mordę ten pijany motłoch, zanim z nadmiaru szczęścia nie powyrzyna się nawzajem. Kompania kapitana Arzenta zajmie natychmiast pałac prezydencki i usunie z niego to bydło. Podobnie zrobi też kapitan Hank, zajmując stację radiowo-telewizyjną i sąsiadującą z nią drukarnię. Postara się zebrać pracowników i jak najszybciej je uruchomić. Jeden pluton pod dowództwem porucznika Zoego zajmie centralną siłownię miejską oraz rozdzielnię wody i gazu. Gdybyście napotkali jakieś jako tako zorganizowane i trzeźwe oddziały, powiedzcie im, że przechodzą pod dowództwo majora Vandiniego i skierujcie do zaprowadzenia porządku na ulicach. Cywilów rozbrajać. Starajcie się nie używać broni, raczej jakoś przemówić im do rozsądku.

Vandini przetarł oczy, chociaż nie czuł się senny.

– Obsługa techniczna i jedna drużyna z piątego plutonu niech zostaną przy transporterach. Czy są jakieś pytania?

Cisza.

– W takim razie proszę przystąpić do wykonywania zadań. Kapitanie Hartsone, pan postara się jakoś uruchomić transportery, przynajmniej niech je pan doprowadzi na główny plac miasta i ustawi na środku. Trzeba będzie urządzić jakiś wiec, zajmie się pan tym. Kiedy wszystko będzie gotowe, niech się pan zamelduje w pałacu prezydenckim, tam będzie nasza tymczasowa siedziba.

Odszedł kilka kroków i przez chwilę patrzył na rozchodzące się w różnych kierunkach plutony. Potem przeniósł wzrok na żołnierzy ze swojej obstawy, skupionych przy pierwszym transporterze.

– Aha, kapitanie Hartsone! Przy okazji – wskazał palcem na latarnię – zdejmijcie tego nieszczęśnika.

– Tak.

Vandini rozejrzał się.

– Idziemy – rzucił do Venta.

Znał miasto dość dobrze, choć nie pamiętał skąd. Nie chciał zjawiać się w pałacu, zanim Zand i Arzent nie zrobią tam porządku, poszedł więc okrężną drogą, przez plac Althiona i aleję Rewolucji. To znaczy, pomyślał, przez były plac Althiona i aleję Poprzedniej Rewolucji.

Im bliżej centrum, tym bardziej stawały się widoczne zniszczenia dokonane w mieście. Większych nie mogłyby spowodować nawet kilkudniowe walki uliczne – a przecież wszystkie wypadki w stolicy rozegrały się w ciągu zaledwie kilku godzin.

Ludzie w mieście to zupełnie inna kategoria niż ci z dalekich wiosek, myślał. Oni pierwsi poczuli rękę dyktatora i ostatni się spod niej wyzwolili. To, co dla wieśniaków urzeczywistniało się najściem pacyfikacyjnego oddziału gwardii, oni ciągle mieli wokół siebie. Zamiast szansy oporu albo przynajmniej bohaterskiej śmierci – bulgocące, zbydlęciałe bagno. Oto ich wyzwolenie: najchętniej zniszczyliby wszystko, łącznie z sobą. Trzymani całe życie na łańcuchu, mieli tę jedną noc dla siebie. Taka okazja zdarza się raz na dwadzieścia lat: palić, mordować, tłuc, a potem włamać się do gorzelni i schlać na umór. Nieszczęsne bydło.

Po placu kręciło się kilku ludzi, przebierając pośród zalegających ulicę szczątków. Ktoś popijał rahię z nadtłuczonego kubka. Na odgłos kroków, chrzęszczących na potłuczonym szkle, odwrócili głowy. Ktoś pomachał ręką, krzyknął coś przyjaźnie.

Doszli do pałacu prezydenckiego. Przed ogrodzeniem kłębili się mieszkańcy miasta. Vent z kilkoma żołnierzami wysunął się do przodu.

– Z drogi! – ryczał, tłukąc kolbą opornych. – Idzie major Vandini. Słyszycie? Vandini!

– Van-di-ni! Niech żyje! Van-di-ni zwycięzca! – podjął tłum.

Na twarzy majora pojawił się sztuczny uśmiech. Podniósł ręce, dziękując za owację. Z trudem dopchnęli się do bramy. Wartownik wyprężył się sprężyście i zasalutował – już nie tak niedbale, jak zwykle robili to powstańcy, ale po „gwardyjsku”.

Gdy tylko znaleźli się za bramą, uśmiech znikł z twarzy Vandiniego, zastąpiony nie mniej sztucznym wyrazem zmęczenia. Jeszcze raz obejrzał się przez ramię na skłębiony przed bramą wiwatujący tłumek.

A ty kim jesteś, pomyślał. Jednym z nich czy Ziemianinem? Chyba ani jednym, ani drugim.

Przed drzwiami czekał już na niego kapral Arzent.

– Melduję wykonanie rozkazu, panie majorze. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, właśnie szykowali się do podpalenia pałacu. Na szczęście po drodze spotkaliśmy spory oddziałek powstańców, pomogli nam bardzo.

– Co to za jedni? – spytał Vandini. – Od Hakayana?

– Nie, z lasów. Dotarli do miasta kilka godzin przed nami. Kiedy usłyszeli o panu, przeszli pod naszą komendę.

– Dobrze.

Znaleźli się w obszernym holu. Marmurowa posadzka zasypana była chrzęszczącym pod stopami szkłem i potłuczonymi stiukami. Pod ścianą kłębiły się pozrywane zasłony, strzępy sztandarów i kawałki boazerii. U stóp szerokich schodów leżał podeptany portret Althiona.

– Cholera – powiedział Vandini, gdy rozejrzał się po odartych do gołego muru ścianach. – Cały pałac tak wygląda?

– Cały, panie majorze.

Weszli na piętro. Ściany korytarza podziurawione zostały gęsto kulami. W wielu miejscach na podłodze widniały plamy krwi.

– Musiała tu być niezła strzelanina.

– Tak, panie majorze. Trupy już powynosiliśmy.

– Dużo ich było?

– Dużo. Bronili się do ostatka.

– A Althion?

– Nie znaleźliśmy go, ale na pewno nie żyje.

– Skąd pan wie?