Winnetou. Czerwonoskóry gentleman. Tom III - Karol May - ebook

Winnetou. Czerwonoskóry gentleman. Tom III ebook

Karol May

3,0

Opis


Winnetou. Czerwonoskóry gentleman. Tom III" to  powieść przygodowa składająca się z trzech tomów autorstwa Karola Maya z 1893 roku.


 Jest to najpopularniejsza powieść tego autora, uważana za klasykę literatury dziecięco-młodzieżowej. Była tłumaczona na wiele języków, a bohaterowie tej powieści, tacy jak dzielny Apacz Winnetou i jego biały przyjaciel Old Shatterhand, rozbudzili wyobraźnię wielu czytelników na całym świecie.


Pierwszy polski przekład był anonimowy. Opublikowało go w 1910 roku Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ w serii wydań zeszytowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol May
Winnetou.
Czerwonoskóry gentleman. 
Tom III

Wersja demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Karol May

Winnetou. Czerwonoskóry gentleman. Tom III

Copyright © by Karol May, 1910

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

Tekst oryginalny tłumaczenia: anonimowy.

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Łukasz Chmielewski

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

Druk: Aleksander Ripper

Wydawnictwo: „Przez Lądy i Morza“

Lwów, 1910

ISBN: 978-83-7900-799-8

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/

e-mail:[email protected]

 ROZDZIAŁ I.

Nad wielką koleją zachodnią.

 Od wczesnego ranka przebyłem znaczną przestrzeń.

Opanowało mię pewne znużenie, które zwiększały jeszcze silne promienie słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowiłem więc zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Prerya rozciągała się przedemną w dal nieskończoną, tworząc falę za falą. Od pięciu dni, kiedy to Ogellallajowie rozbili nasze szczupłe grono, nie zauważyłem ani godnego wzmianki zwierzęcia, ani śladu człowieka i zatęskniłem wkońcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem mógłbym się przekonać, czy z powodu długotrwałego milczenia nie zapomniałem zupełnie mowy ludzkiej.

 Ponieważ w tej okolicy nie było potoku, ani innej wody, zarówno jak lasu, ani zarośli, przeto nie potrzebowałem długo wybierać, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało. To też w pierwszem zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mię tam kto zobaczył, gdyż zaraz położyłem się na ziemi.

 Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy byli z nad brzegów Platte w liczbie dwunastu ludzi w tym zamiarze, żeby po wschodniej stronie Gór Skalistych zejść do Teksas. W tym samym czasie opuściły były różne plemiona

Siouksów swoje wsi obozowe, aby wywrzeć zemstę za to, że kilku ich wojowników zabito w ostatnich czasach. Wprawdzie wiedzieliśmy o tem, lecz pomimo naszej przebiegłości wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie, rozprószyliśmy się na wszystkie strony.

 Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indyanie musieli poznać, że udaliśmy się na południe, przeto nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigali. Trzeba było mieć się na baczności, jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby, owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez skalpu w wiecznych ostępach.

 Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bawolego, natarłem jo w braku soli prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, któryby pozwolił tę skórzaną substancyę bez

niebezpieczeństwa dla zdrowia przenieść do żołądka. Następnie wyjąłem z kieszeni „własnoręcznie“ zrobione cygaro, zapaliłem je zapomocą punksui zacząłem wydmuchiwać z dymu figury z taką przyjemnością, jak gdybym był plantatorem w Wirginii i palił skubane w rękawiczkach środkowe listki najlepszego goosefoot.

 Leżałem tak na kocu jeszcze niedługo, kiedy oglądnąwszy się przypadkiem poza siebie, ujrzałem na widnokręgu punkt, poruszający się wprost ku mnie pod kątem ostrym do mojego kierunku. Zsunąłem się wobec tego natychmiast ze wzniesienia tak daleko, że mnie całkiem zasłoniło i przypatrywałem się dalej zjawisku, w którem wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem Indyan siedzącego koniowi prawie na karku.

 Zobaczyłem go w odległości może półtorej mili angielskiej.

Koń jego wlókł się tak powoli, że potrzebował z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty, poruszające się w ślad za nim. Pierwszy jeździec był białym, czego niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indyanami, którzy go ścigali? Popatrzywszy przez dalekowidz, przekonałem się, że domysł mój był prawdziwy. Uzbrojenie i tatuowanie zbliżających się wskazywało na to, że to są Ogellallajowie, czyli członkowie najbardziej wojowniczego i najokrutniejszego plemienia Siouksów. Oni mieli konie znakomite, tymczasem koń białego wydawał się całkiem miernem bydlęciem. Biały zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mu się mogłem szczegółowo przypatrzyć.

 Był to człowiek chudy i nizkiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez kresy. Okoliczność ta nie wpadłaby w oko na preryi, jako coś szczególnego, tu jednak odsłaniała brak, uderzający niezwykle. Ten człowiek nie miał obojga uszu, a miejsce, na którem znajdowały się niegdyś, pokryte było śladami aktu przemocy. Widocznie poobcinano mu je bez litości. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca zupełnie górną część ciała tak, że wyzierały z pod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, z których w Europie śmianoby się do rozpuku, należały bowiem do rodzaju obuwia, jakie wyrabiają i noszą zwykle gauchowie z południowej Afryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra przylgnie szczelnie do nogi i do stopy, tworząc temsamem doskonałe obuwie, które tę tylko ma właściwość, że się w niem chodzi na własnych podeszwach. U siodła wisiało coś podobnego do strzelby, co jednak przypominało raczej kostur, znaleziony przypadkowo w lesie. Klacz miała wysokie wielbłądzie nogi, głowę dużą, uszy przerażającej długości, ale była bez ogona, słowem wyglądała tak, jak gdyby ją poskładano z końskich, oślich i wielbłądzich części ciała. Szła z głową spuszczoną ku ziemi, uszy zaś, jakby zbyt ciężkie, zwieszały się tuż przy samej głowie jak u psa nowofundladzkiego.

 Nowicyusz albo i doświadczony człowiek w innych okolicznościach uśmiałby się na widok tego jeźdźca i konia, mnie jednak wydał się ten człowiek, pomimo swej osobliwej postaci, jednym z owych westmanów, których trzeba wprzód poznać, zanim się oceni ich wartość. On nie przeczuwał widocznie, że tak blizko za nim podąża czterech

najstraszliwszych wrogów preryowego myśliwca, bo nie byłby jechał tak wolno i swobodnie, lecz byłby czasem oglądnął się przynajmniej na nich.

 W odległości stu kroków odemnie natrafił obcy na mój trop. Kto pierwszy go spostrzegł, czy jeździec, czy jego klacz, tego nie mógłbym powiedzieć, dość, że zwierzę się zatrzymało, spuściło głowę jeszcze niżej i zaczęło zezować ku śladom mego mustanga, przyczem ruszało żywo uszyma, to spuszczając je naprzód, to kładąc w tył, co wyglądało tak, jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała mu je z głowy powykręcać. Zauważyłem, że obcy zamierza zeskoczyć z siodła, aby trop zbadać dokładnie, na co byłby niepotrzebnie stracił wiele cennego czasu. To też powstrzymałem go od tego okrzykiem:

 — Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie!

 Równocześnie zmieniłem swoją postawę, aby mię mógł zobaczyć. Klacz także głowę podniosła, wyprężyła uszy naprzód, jak gdyby się starała pochwycić w nie mój okrzyk jak piłkę i wywijała przytem pilnie kawałkiem ogona.

 — Hallo, master! — odpowiedział jeździec. — Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!

 Na skutek tej zachęty rozstawiła klacz niesłychanie długie nogi i stanęła potem sama obok mojego mustanga, a spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, zwróciła się do niego wprost niegrzecznie pewną częścią ciała, należała bowiem do tych, nie rzadko na preryi spotykanych, zwierząt, które żyją wyłącznie dla swego pana, a każdemu innemu opierają się tak, że na nic mu się nie przydają.

 — Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić — odparłem. — Skąd przybywacie i dokąd zmierzacie?

 — To was dyabelnie mało obchodzi!

 — Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Takie świadectwo mogę wam już teraz wystawić z czystem sumieniem, chociaż zamieniliśmy zaledwie dwa słowa. Muszę wam się jednak przyznać, że jestem przyzwyczajony do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!

 — Hm, tak; wydajecie mi się bardzo dostojnym gentlemanem — rzekł, patrząc na mnie lekceważąco. — Dla tego zaraz wam udzielę żądanego wyjaśnienia.

Po tych słowach skinął ręką poza siebie, oraz przed siebie, a potem dodał:

 — Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.

 Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mię pewnie za zabłąkanego członka z grona niedzielnych myśliwych.

Prawdziwy westman nie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć do wszystkiego, co czyste. Kto latami włóczy się po dzikim Zachodzie, tego wygląd zewnętrzny nie nadaje się do salonu. Taki westman domyśla się w każdym porządnie odzianym człowieku greenhorna, po którym nie można się spodziewać niczego dobrego. Ja właśnie zaopatrzyłem się był niedawno w forcie Wilfers w nowe ubranie, a broń zawsze lubiałem trzymać w porządku, a te dwie okoliczności nie dopuszczały pełnego uznania dla mnie w oczach sawannowego myśliwca. Dlatego nie wziąłem za złe tej lakonicznej odpowiedzi obcego, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo, jak on przed siebie:

 — To starajcie się dojść „tam“, ale uważajcie na czterech Indyan, którzy dążą za waszym tropem! Nie spostrzegliście ich chyba dotychczas?

 Obcy utkwił we mnie jasne, bystre, oczka z wyrazem zdumienia i wesołości równocześnie.

 — Nie spostrzegłem? Hihihi! Aż czterech Indyan jabym miał nie zauważyć! Wy naprzykład wydajecie mi się wcale szczególną figurą! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi nie oglądam, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w odpowiedniem oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się na noc ułożę. Ale bardzo się przeliczą naprzykład, gdyż urządzę im pierścień, po którym znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie miałem jeszcze odpowiedniego terenu do tego. Będę mógł to zrobić dopiero tu między falami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak się do takiej rzeczy bierze stary westman, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Ale wy pewnie zaniechacie tego, gdyż człowiek waszego pokroju naprzykład dyabelnie nie ma ochoty wciągać do nosa indyańskiej perfumy. Come on, Tony!

 Nie troszcząc się już dalej o mnie, odjechał, a w pół minuty zniknął razem ze swoją słynną klaczą pomiędzy wyniosłościami terenu.

 Plan jego dobrze pojąłem, gdyż na jego miejscu byłbym podobnie postąpił. On postanowił zatoczyć łuk, dostać się w ten sposób poza swoich wrogów, aby zaś to uskutecznić, musiał się do nich zbliżyć, zanimby ze zmienionego kierunku przejrzeli jego taktykę. Zbytecznem jednak dla niego było cofać się poza Indyan, wystarczało zakreślić łuk tak krótki, iżby sami musieli przejechać obok niego. Dotąd śledzili go dokładnie, wiedzieli, jak daleko znajduje się przed nimi, nie mogli zatem przypuścić, żeby był znowu blizko.

 Ponieważ było czterech przeciwko jednemu, przeto przygotowałem się odrazu na to, że będę musiał użyć broni. Zbadałem ją zatem i czekałem na dalszy przebieg wypadków.

 Zbliżając się z każdą chwilą, dojechali byli Indyanie już prawie do miejsca, gdzie trop obcego stykał się z moim, kiedy nagle jadący na przedzie zatrzymał konia i odwrócił się do towarzyszy. Wydało im się przecież podejrzanem, że ścigany przez nich biały gdzieś zniknął. Odbyli więc krótką naradę, podczas której stali tuż obok siebie. Kulą z rusznicy mogłem ich już dosięgnąć, ale to było niepotrzebne, gdyż w tej chwili huknął jeden strzał, a zaraz po nim drugi. Dwaj Indyanie spadli z koni bez życia, a równocześnie rozległ się tryumfalny okrzyk:

 — O-hi-hi-hiii! — wydany gardłowym głosem, podobnie jak to czynią Indyanie przy wojennym okrzyku.

 Ale tym razem nie podniósł tego okrzyku Indyanin, lecz mały myśliwiec, który wychylił się z zagłębienia po dwu wystrzałach, udając, że chce uciekać. Klacz zamieniła się teraz w całkiem inne zwierzę. Wyrzucała kopytami, aż trawa w górę wylatywała, głowa jej z nastawionemi uszyma zrównała się w tym zapale z szyją, a każda żyła, każde ścięgno na jej ciele naprężyło się do ostatecznych granic. Jeździec i koń jakby się zrośli z sobą. Biały wywinął strzelbą i nabił ją w cwale z pewnością, która świadczyła o tem, że nie poraz pierwszy znalazł się w takiem położeniu.

 Za nim rozległ się trzask dwu wystrzałów. Indyanie wypalili do niego, lecz nie trafili. Wobec tego wrzasnęli jak wściekli, porwali za tomahawki i popędzili za nim. Aż do tej chwili nie oglądnął się na nich ścigany, teraz jednak, uporawszy się z nabijaniem, skręcił nagle konia. Zdawało się, że koń myśli o postanowieniach swego pana, bo stanął i wyprężył się jak kozioł do rznięcia drzewa. Jeździec podniósł strzelbę i wymierzył prędko. W następnej chwili błysnęło raz po razu, przyczem klacz, ani drgnęła, a obaj Indyanie spadli z koni z przestrzelonemi głowami.

 Ja trzymałem ciągle kolbę przy ramieniu, lecz cyngla nie nacisnąłem, gdyż mały myśliwiec nie potrzebował mojej pomocy. Teraz zsiadł z konia, aby zbadać poległych, a ja zbliżyłem się ku niemu.

 — No, sir, czy wiecie teraz naprzykład, jak się czerwonym łajdakom urządza pierścień? — zapytał.

 — Thank you, master! Przekonałem się, że mogę się od was czegoś nauczyć.

 Mój uśmiech musiał mu się jednak wydać trochę dwuznacznym, gdyż spojrzał na mnie bystro i rzekł:

 — Może wy bylibyście także wpadli na taki pomysł?

 — Pierścień nie był tu tak bardzo potrzebny. Tam, gdzie można się ukryć pomiędzy falami gruntu, wystarczy ukazać się nieprzyjacielowi w większej odległości, a potem wrócić poprostu własnym śladem. Pierścień jest odpowiedniejszy na równej, otwartej, preryi.

 — Patrzcie! Skądże wy o tem wiecie? Kto wy właściwie jesteście, hę?

 — Piszę książki.

 — Piszecie książki? — powtórzył i cofnął się o krok w zdumieniu, przybierając minę, napół podejrzliwą, a na pół litościwą. — Czyście chorzy, sir?

 Wskazał przytem na czoło. Ja zaś domyśliłem się zaraz o jakiej chorobie mówił.

 — Nie — odrzekłem.

 — Nie? To was chyba niedźwiedź zrozumie, ale nie ja. Ja strzelam do bawołu, bo muszę jeść, ale z jakiego powodu wy piszecie książki?

 — Ażeby je ludzie czytali.

 — Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale ja twierdzę, że to największe głupstwo, jakie tylko można wymyślić! Kto chce czytać książki, niech je sobie sam pisze, to naprzykład pojmie każde dziecko. Ja także zwierzyny dla nikogo nie strzelam! Aha, więc jesteście book maker? W takim razie poco przyjeżdżacie na sawannę? Czy będziecie naprzykład tu pisali książki?

 — Czynię to zwykle dopiero po powrocie do domu. Opowiadam w tych książkach wszystko, co przeżyłem i na co patrzałem, a tysiące ludzi czytają to i wiedzą całkiem dobrze, co się dzieje na sawannie, a nie potrzebują mimoto sami udawać się na preryę.

 — Czy i o mnie tam wspomniecie?

 — To się rozumie!

 Nieznajomy odskoczył jeszcze o krok, a potem przystąpił tuż do mnie, położył prawą dłoń na rękojeści noża, a lewą na mem ramieniu i rzekł:

 — Sir, tam stoi wasz koń. Powieście się na nim i zabierzcie się stąd precz, jeśli nie chcecie, żeby wam kilka cali ostrego, zimnego, żelaza zakradło się pomiędzy żebra. Toż przy was nie można słowa powiedzieć, ani ręką ruszyć, żeby się cały świat o tem nie dowiedział. Niech was porwie to, czy owo! Dyrdajcie sobie stąd czemprędzej!

 Mały człowieczek dosięgał mi ledwie do ramienia, a mimoto groził mi wcale poważnie. Bawiło mnie to oczywiście w duszy, choć tego po sobie nie okazywałem.

 — Zapewniam, że tylko dobrze o was napiszę! — rzekłem.

 — Idźcie! Tego żądam i tak być musi!

 — To dam wam słowo, że wcale nie będę o was pisał!

 — To nic nie znaczy! Kto pisuje książki dla drugich, ten zwaryował, a waryat nigdy nie dotrzymuje słowa. A więc precz, człowiecze, bo mi żółć gotowa wejść w palce i spowodować coś niemiłego dla was!

 — Co takiego?

 — Zaraz zobaczycie!

 Spojrzałem z uśmiechem w jego gniewem płonące oczy i powiedziałem spokojnie:

 — No, to pokażcie!

 — A więc patrzcie! Jak wam się podoba ta klinga?

 — Wcale, wcale! Zaraz wam tego dowiodę!

 W jednej chwili pochwyciłem go, a zagiąwszy mu ręce w tył, wsunąłem między nie a grzbiet moją lewą rękę i przycisnąłem je do siebie mocno, a wreszcie ująłem prawą w przegubach tak silnie, że wypuścił nóż z ręki. Ten niespodziany napad tak stropił małego człeka, że rzemieniem od worka z kulami związałem mu ręce na plecach zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch w celu oporu.

 — All devils! — zawołał. — A wam co znowu! Co chcecie ze mną zrobić naprzykład?

 — Hallo, master! Zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej — odpowiedziałem mu podobnie jak on mnie poprzednio. — Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć!

 Wypuściłem go i szybkim ruchem pochwyciłem jego nóż i strzelbę, które był odłożył podczas badania poległych Indyan. On próbował sobie ręce uwolnić, z wysiłku krew nawet do twarzy mu nabiegła, lecz nie udało mu się rozerwać rzemienia.

 — Dajcie spokój, master! Będziecie skrępowani, dopóki ja zechcę! — poradziłem mu. — Chciałem wam tylko pokazać, że book maker zwykł tak przemawiać do ludzi, jak oni do niego. Dobyliście na mnie noża, chociaż ja nie obraziłem was, ani nie uszkodziłem, podpadacie więc według prawa sawanny takiej karze, jaka mnie się spodoba. Nikt mi tego nie zgani, jeśli teraz tak się urządzę, że to ostre, zimne, żelazo zakradnie się wam między żebra, zamiast mnie.

 — Pchnijcie! — odrzekł ponuro. — Najlepiej będzie, jeśli mię zdmuchniecie, gdyż pozwolić się jednemu człowiekowi oko w oko w biały dzień pokonać i związać bez naruszenia jemu włosa na głowie, to hańba, której nie przeżyje Sans-ear!

 — Sans-ear? Wy jesteście Sans-ear? — zawołałem.

 Słyszałem wiele, bardzo wiele, o tym słynnym westmanie, którego nikt jeszcze nie widział w towarzystwie kogoś drugiego, ponieważ on nie uznawał nikogo godnym tego, żeby się doń mógł przyłączyć. Przed wielu laty musiał u Nawajów zostawić uszy, dla tego przybrał sobie to szczególne nazwisko „Bezuchy“, złożone z wyrazów, wziętych z dwóch języków. Pod tem nazwiskiem znano go jak daleko sięgała sawanna, a nawet i dalej.

 Westman nie odpowiedział na moje pytanie. Dopiero gdy je powtórzyłem, odrzekł:

 — Moje nazwisko nic was nie obchodzi! Jeśli złe, to go nie warto podawać, a jeśli dobre, to należałoby je uchronić od obecnej hańby.

 Przystąpiłem doń i rozwiązałem mu ręce.

 — Macie tu swoją strzelbę i nóż. Jesteście wolni. Możecie odejść, gdzie wam się spodoba!

 — Nie róbcie głupich żartów! Czy mogę tu zostawić hańbę klęski, poniesionej z rąk greenhorna? Żeby to choć był jaki setny chłop, jak czerwony Winnetou, długi Haller, Old Firehand albo Old Shatterhand, wtedy, tak wtedy...

 — Greenhorna? Czy naprawdę sądzicie, że nowicyusz potrafiłby wypłatać takiego figla wam, dzielnemu Sansearowi?

 — A cóż wy jesteście? Wyglądacie tak, jak gdybyście wyszli prosto od krawca, a broń wasza wyczyszczona tak pięknie, jak na maskaradę.

 — Ale dobra! Zobaczycie! Uważajcie dobrze!

 Podniosłem z ziemi kamień wielkości dwudolarówki, wyrzuciłem wysoko w powietrze, złożyłem się szybko i trafiłem go w chwili, w której siła rzutu i siła przyciągania ziemi pozwoliły mu dosięgnąć największej wysokości. Zdawało się, że kamień zawisł w powietrzu, a kula pchnęła go jeszcze wyżej.

 Setki razy ćwiczyłem się dawniej w tem strzelaniu, zanim mi się udało. Nie była to zresztą nadzwyczajna sztuka. Ale mały westman spojrzał na mnie parą oczu, w których odbił się niemal wyraz strapienia.

 — Heavens! To był strzał! Czy się zawsze udaje?

 — Dziewiętnaście razy na dwadzieścia.

 — No, to poszukać takiego strzelca! Jak brzmi naprzykład wasze nazwisko?

 — Old Shatterhand.

 — Nie może być! Old Shatterhand musi być o wiele, o wiele starszy, bo inaczej nie nazywaliby go: Starą „grzmotliwą ręką“.

 — Zapominacie, że słowa Old używa się często nie tylko na oznaczenie wieku.

 — To słuszne! Ale, hm! Nie weźcie mi tego za złe, sir! Old Shatterhand leżał raz pod grizzlim, który go we śnie zaskoczył i zdarł mu skórę z pleców aż po żebra. Zraniony westman przylepił sobie potem szczęśliwie kawał rumpsteaku, ale blizna z pewnością będzie widoczna naprzykład!

 Na to ja rozpiąłem bluzę myśliwską i znajdującą się pod nią białą koszulę ze skóry jelenia.

 — Popatrzcie!

 — Do stu piorunów! A to was ładnie urządził! Pewnie było widać wszystkich sześćdziesiąt ośm żeber

 — Prawie. Stało się to nad rzeką Red-River. Leżałem z tą okropną raną przez dwa tygodnie nad rzeką obok niedźwiedzia, zdany tylko na siebie samego, dopóki nie znalazł mnie wódz Apaczów, Winnetou, którego imię wypowiedzieliście dopiero co.

 — W takim razie jesteście Old Shatterhand! Hm, posłuchajcie: „Czy sądzicie, że ja naprzykład jestem okropnym głupcem?“

 — Nie, tak nie sądzę. Popełniliście tylko błąd, biorąc mnie za greenhorna i nic więcej. Ze strony nowicyusza nie spodziewaliście się takiego ataku. Sans-eara można tylko niespodzianką zwyciężyć.

 — Oho! Wy nie potrzebowaliście chyba urządzać niespodzianki, bo nie wielu zapewne posiada taką siłę bawolą. Dać się przez was zaskoczyć nie jest bynajmniej hańbą. Moje imię i nazwisko brzmi właściwie Sam Hawerfield. Jeżeli chcecie mi zrobić przyjemność, to nazywajcie mnie Sam!

 — A wy mnie Charley, jak wszyscy moi przyjaciele. Oto moja ręka!

 — Zgoda, niech tak będzie, sir! Stary Sam nie ściska odrazu palców pierwszemu lepszemu, ale wam podaję rękę natychmiast. Proszę was tylko, nie zgniećcie mi ręki na pudding! Ja potrzebuję jej jeszcze nadal.

 — Bez obawy, Samie! Ta ręka niejedno mi jeszcze wyświadczy, tak samo jak moja gotowa zawsze wam służyć. Ale teraz wolno chyba będzie zapytać powtórnie: skąd i dokąd?

 — Przybywam teraz trochę z Kanady, gdzie dotrzymywałem towarzystwa ścinaczom drzewa, a chcę teraz naprzykład udać się do Teksas i do Meksyku, gdzie podobno tak dużo jest łotrów, że aż serce się śmieje na myśl o kulach i pchnięciach, jakie tam można otrzymać.

 — Moja droga także tam prowadzi. Jadę właśnie do Teksas i do Kalifornii, a wszystko mi jedno, czy zboczę nieco przez Meksyk. Czy mogę się do was przyłączyć?

 — Dziwne pytanie! Owszem! Wy byliście już na Południu, takiego mi właśnie potrzeba. Ale powiedzcie mi bez żartu: czy rzeczywiście robicie książki?

 — Tak.

 — Hm! Skoro to robi Old Shatterhand, to niewątpliwie jest to coś innego, aniżeli sobie myślałem. Powiem wam jednak, że ja wolę niespodzianie wpaść w jamę niedźwiedzią, aniżeli wepchać pióro w atrament. Przez całe życie nie skleiłbym pierwszego słowa. A teraz powiedzcie mi, skąd się tu biorą Indyanie! To Ogellallajowie, przed którymi trzeba się mieć na baczności.

 Podzieliłem się z nim wiadomościami o ruchach tych czerwonych.

 — Hm! — mruknął Sam. — Wobec tego wskazanem jest nie zatrzymywać się tu długo. Natknąłem się wczoraj na trop, przed którym trzeba mieć respekt. Naliczyłem co najmniej sześćdziesiąt koni. Zejdziemy im chyba z drogi i skierujemy się wprost na południe, chociaż tam dopiero jutro w południe natrafimy na wodę. Jeśli rychło wyruszymy, dotrzemy jeszcze dzisiaj wieczorem do kolei, biegnącej ze Stanów do krajów zachodnich, a jeżeli przybędziemy o czasie właściwym, zobaczymy naprzykład pociąg, gdy będzie koło nas przejeżdżał.

 — Jestem gotów do drogi. Ale co zrobimy z trupami?

 — Co zrobimy? Nie wiele. Zostawimy je tutaj, tylko najpierw im uszy zabiorę.

 — Musimy je zakopać, gdyż mogą zdradzić naszą obecność.  — Niech je znajdą, Charley. Ja chcę tego właśnie.

 Sam zaniósł zwłoki Indyan na grzbiet wzniesienia, poukładał je obok siebie, poobcinał im uszy i włożył w ręce.

 — Tak, Charley! Zobaczą trupy i dowiedzą się zaraz, że tu był Sans-ear. Nie uwierzylibyście, jakie to nędzne uczucie, kiedy człowiek chce w zimie zmarznąć w uszy, a nie ma ich.

Byłem raz na tyle niezręczny, że dałem się złapać czerwonym. Kilku z nich zabiłem, a jednemu obciąłem tylko ucho, nie trafiwszy go dobrze tomahawkiem. Dla szyderstwa obcięli mi za to uszy, nim jeszcze życie odebrali, co z wielką ochotą byliby zrobili. Uszu mię wprawdzie pozbawili, lecz życia nie, bo Sam Hawerfield zabrał się niespodzianie. Ale za moich dwoje uszu... no... policzcie!

 Podniósł strzelbę i pokazał na niej nacięcia. Każde z nich kosztowało życie Indyanina. Teraz wyciął cztery nowe kreski i mówił dalej:

 — To sami czerwoni. Tu na górze jest ośm karbów dla białych, którym moje kule życie odebrały. Za co, o tem wam kiedyś opowiem. Mam jeszcze dwu odszukać, ojca i syna, dwu największych łotrów na świecie bożym. Gdy ich odnajdę, skończy się dzieło mojego życia.

 Oczy jego zabłysły naraz wilgocią, a ogorzała twarz nabrała wyrazu rzewności, wzruszenia i miłości. Domyśliłem się, że serce starego myśliwca upomniało się było także niegdyś o swoje prawa. Może jego tak samo, jak wielu innych, rzucił ból, albo zemsta w objęcia dziczy, gdyż preryowy myśliwiec nic nie wie o tem wzniosłem przykazaniu: Kochajcie waszych nieprzyjaciół!

 Sam nabił na nowo strzelbę. Był to jeden z owych strasznych samopałów, jakie się nierzadko spotyka na preryi. Drzewce straciło już swoją formę pierwotną. Karb siedział na karbie, nacięcie na nacięciu, a każde zosobna przypominało śmierć jednego wroga. Lufa pokryta grubą rdzą wyglądała jak gdyby się wyciągnęła i nikt obcy nie potrafiłby strzelać z niej znośnie.

W ręku właściciela natomiast strzelba taka nie chybia.

Przywykły do niej przez całe życie, zna on jej wszystkie zalety

i wady i gdy w nią wpuści kulę na proch, założy się o życie i o zbawienie duszy, że swego celu dosięgnie.

 — Tony! — zawołał „Bezuchy“.

 Klacz pasła się dotychczas w pobliżu. Na zawołanie przybiegła i stanęła przy nim tak wygodnie, że wystarczyło mu rękę wyciągnąć, aby wskoczyć na siodło.

 — Samie, toż wy macie znakomitego konia! Na pierwszy rzut oka niktby dolara za niego nie ofiarował, po przypatrzeniu się jednak poznałby każdy, że nie dalibyście go za tysiąc.

 — Tysiąc? Psliaw! Powiedzcie: milion! Znam w Górach Skalistych miejsca, skąd mógłbym łopatami wybierać pieniądze i jeśli kiedyś spotkam człowieka, który zasłuży na to, żeby go Sam Hawerfield całem sercem umiłował, to pokażę mu te miejsca. Nie potrzebuję więc oddawać mojej Tony za pieniądze. Powiem wam tylko tyle, Charley: Ten, którego teraz nazywają Sans-ear, był niegdyś całkiem inny, pełen szczęścia i rozkoszy, jako dzień pełen światła i morze pełne wody. Był młodym farmerem i miał żonę, za którą byłby tysiąc razy życie oddał w ofierze i dziecko, które przedstawiało dlań wartość dziesięciu tysięcy żyć. Tę żonę przywiózł był do domu na swej najlepszej klaczy, zwanej Tony. Kiedy później klacz urodziła źrebię, zdrowe, żwawo i rozumne jak rzadko, czemu nie miało się ono także Tony nazywać? Czy nie mówię słusznie?

 — Oczywiście — odrzekłem, wzruszony głęboko dziecięcą naiwnością, która przebijała się teraz z tej chropowatej skorupy.

 — Well! Potem przyszło owych dziesięciu, o których wam przedtem wspomniałem. Była to zgraja Busheaderów, którzy wtenczas grasowali po okolicy. Spalili moją farmę, zabili mi żonę i dziecko, zastrzelili klacz, której użyć nie mogli, ponieważ nie chciała nosić na sobie obcego. Tylko źrebię uniknęło śmierci dlatego, że wybiegło w pole. Powróciwszy z polowania, zastałem zwięrzę, jako jedynego świadka mojego szczęścia. Cóż wam więcej powiem? Ośmiu z tych łajdaków padło z mojej ręki i od kul tej strzelby. Dwaj, którzy z życiem uszli, będą także moi, gdyż na czyj trop Sans-ear raz wejdzie, ten mu nie umknie, choćby zabiegł aż między Mongołów. W tym właśnie celu udaję się do Meksyku i Teksas. Z młodego i żwawego farmera zrobił się siwy przebiegacz lasów i preryi, myślący tylko o krwi i zemście, źrebię zaś zmieniło się w istotę, podobniejszą do kozła, niż do dobrego konia. Lecz oboje są dzielni jeszcze dziś i wytrzymają razem niejedną przygodę, dopóki nie świśnie strzała lub kula, nie zaszumi tomahawk i nie skróci życia jednemu z nich. Drugie — czy człowiek, czy zwierzę — zginie samo ze zmartwienia i tęsknoty.

 Sans-ear przesunął dłonią po oczach, a potem wskoczył na siodło i dodał:

 — Tyle o dawnych dziejach, Charley! Jesteście pierwszym, któremu je opowiadam, chociaż was widzę poraz pierwszy, i będziecie prawdopodobnie ostatnim. Słyszeliście zapewne o mnie już często, a mnie także obiło się o uszy nieraz wasze nazwisko, ilekroć przyszło mi na myśl przysiąść się do jakich ludzi przy ognisku. Dlatego chciałem wam pokazać, że nie uważam was za obcego. A teraz zróbcie mi tę przyjemność i zapomnijcie o tem, że się wam pozwoliłem zaskoczyć! Będę się starał wam udowodnić, że stary Hawerfield potrafi zawsze zrobić to, co do niego należy.

 Tymczasem i ja rozpętałem swego mustanga i wsiadłam nań. Sans-ear powiedział był przedtem, że pojedziemy ku południowi, tymczasem ruszył prosto na zachód. Nie pytałem go o nic, gdyż on z pewnością kierował się dobrze obmyślanym zamiarem. Nie dotknąłem również tego, że zabrał z sobą włócznie czterech Indyan. On mi przypominał żywo starego Sama Hawkensa, z którym miał wspólne imię.

 Przebyliśmy już dość długą przestrzeń, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, kiedy nagle mały westman zatrzymał swego konia, zsiadł i wetknął jedną włócznię w szczyt jednej z fal terenu zapewne w tym celu, aby Indyanom zostawić drogowskazy, któreby ich zaprowadziły do zabitych, oraz by im pokazać, że zemsta Sans-eara porwała znowu cztery ofiary. Następnie wyjął z torby ośm grubych szmat, z których cztery dał mnie.

 — Charley, zsiądźcie tutaj i owińcie tem kopyta mustanga! Na tego rodzaju gruncie nie zostanie z nich dzięki temu ani śladu, a czerwonym będzie się zdawało, że odjechaliśmy przez powietrze. Teraz skierujecie się wprost na południe, dopóki nie dostaniecie się do kolei, gdzie na mnie zaczekacie. Ja zatknę jeszcze te trzy włócznie, a potem wrócę naprzykład do was. Spotkamy się napewno, a gdybyśmy się pomylili o jaki kawałek, to sygnałem będzie w dzień krzyk sępa, nocą zaś wycie kujota.

 W pięć minut potem nie widzieliśmy się już wzajemnie. Jechałem pogrążony w cichej zadumie we wskazanym mi kierunku. Okrycie kopyt przeszkadzało koniowi w biegu, dla tego po przebyciu może pięciu mil zsiadłem i zdjąłem mu szmaty, tem bardziej że chodziło tylko o ukrycie naszych śladów w pobliżu wbitych włóczni.

 Teraz mógł mustang biec prędzej. Prerya stawała się coraz to równiejsza, a na niej zaczęły się tu i ówdzie pojawiać małe krzaki orzechów i dzikiej czereśni. Słońce stało jeszcze nad zachodnim nieboskłonem, kiedy na południu ujrzałem prostą linię, ciągnącą się ze wschodu na zachód.

 Czyżby to był tor kolei, o której wspomniał Sans-ear? To pomyślawszy, zwróciłem się ku niej i wkrótce zobaczyłem przed sobą szyny na nasypie, który dosięgał wysokości człowieka.

 Opanowało mnie szczególne uczucie: niejasne, a mimoto zrozumiałe. Na obecnym postoju zetknąłem się znów po długim przeciągu czasu z cywilizacyą. Wystarczało zaczekać na pociąg, dać ręką znak, wsiąść do wagonu i pojechać na wschód lub na zachód.

 Przywiązawszy konia lassem do palika, zacząłem i w zaroślach szukać drzewa na ognisko. Na zboczu nasypu rósł krzak, pod którym schyliłem się, aby podnieść trochę gałęzi i spostrzegłem ku memu zdumieniu na ziemi młot. Leżał on tam niewątpliwie od niedawna, gdyż sam tłuczek błyszczał nadzwyczajnie, a na bokach i okuciu rączki nie było ani śladu rdzy, która musiałaby go pokryć, gdyby choć przez kilka dni wystawiony był na działanie rosy nocnej. To wszystko dowodziło, że tego dnia lub najdawniej poprzedniego przebywali na tem miejscu ludzie.

 Zbadałem najpierw zwróconą, do mnie stronę nasypu, lecz nie znalazłem nic uderzającego. Następnie wydostałem się na nawierzchnię i szukałem znowu przez jakiś czas bezskutecznie. Wtem zauważyłem kępkę wonnej, odznaczającej się krótkiemi źdźbłami gramy, która wpadła mi w oko przez to, że tego rodzaju trawa rzadka jest w tych stronach. Na niej wyciśnięty był świeży jeszcze ślad nogi ludzkiej, pozostawiony co najwyżej przed dwiema godzinami. Źdźbła, pogięte krawędzią podeszwy, już się były podniosły, ale na wewnętrznej części odcisku widać było dokładnie szerokość pięty i palców. Ślad pochodził od mokassynu. Czyżby Indyanie byli w pobliżu? Na co wskazywałby w takim razie młot? Czy biali nie noszą także indyańskich mokassynów? Czy nie mógł to być dróżnik kolejowy, który używa tego wygodnego obuwia? Takie pytania nasunęły mi się zaraz do głowy. Mimoto zdawało mi się, że nie powinienem uspokajać się żadnym domysłem. Tu chodziło o pewność.

 Co prawda, badanie nasypu było rzeczą wysoce niebezpieczną. Po obu stronach mógł za każdym krzakiem znajdować się zaczajony nieprzyjaciel, a z nawierzchni widać mnie było daleko. W innych warunkach nie byłby mnie ten młot tak zaniepokoił, byłbym też bezzwłocznie zaczął badania. Teraz jednak, wiedząc, że Ogellallajowie grasują w tych stronach, musiałem zważać na najmniejszą drobnostkę. Przewiesiłem rusznicę przez plecy i wziąłem w rękę tylko rewolwer. Skradając się od krzaku do krzaku, przesunąłem się po dość wielkiej przestrzeni, lecz bez żadnego wyniku. Powróciłem drugą stroną, także napróżno. Badanie przeprowadziłem na zachód od miejsca, na którem pasł się mój koń. Potem ruszyłem na wschód, z początku także bez skutku. Wobec tego postanowiłem się przedostać przez nasyp i prędko na rękach i nogach przelazłem wpoprzek nawierzchni. Wtem wydało mi się, że czuję szczególny szmer taki, jaki powstaje, gdy się usuwa piasek. Wpadło mi też w oko to, że piasek tworzył tutaj kolistą powierzchnię, wyglądającą tak, jak gdyby go ktoś naumyślnie rozsypał. Zacząłem skwapliwie grzebać palcami. Wnet z przerażeniem spostrzegłem, że ręka zabarwiła mi się krwawo, a piasek był także czerwony i wilgotny. Leżąc na ziemi całem ciałem, zbadałem wszystko dokładniej i przekonałem się, że zakryto tu piaskiem dużą i głęboką kałużę krwi.

 To mię naprowadziło na domysł, że tu popełniono morderstwo; krwi zwierzęcej bowiem nie staranoby się tak ukryć. Na górze śladów nie było, gdyż twardy grunt nie dopuszczał odcisków, kiedy jednak rzuciłem okiem na drugą stronę, porosłą trawą bawolą, zauważyłem kilka śladów nóg ludzkich, oraz dwa długie pasy, jak gdyby ciągnięto człowieka, którego nogi wlokły się po ziemi.

 W tem miejscu było nader niebezpiecznie przechodzić z jednej strony na drugą. Krew nie wsiąknęła była jeszcze zupełnie w ziemię, a ślady były tak świeże i dobrze utrzymane, że prawdopodobne morderstwo mogło się zdarzyć niedawno, a mordercy znajdować się jeszcze całkiem blizko. Dla tego zlazłem po tej stronie nasypu, poszedłem wstecz znaczną przestrzeń i dopiero tam poczołgałem się przez nasyp na drugą stronę ku wschodowi.

 Odbyło się to bardzo powoli, gdyż przy wszelkich ruchach i postawach ciała musiałem zastosować całą przebiegłość i zręczność, aby nie dać się spostrzec, gdyby niebezpieczeństwo było blizko. Szczęściem rosły tu krzaki bliżej siebie, a chociaż musiałem starannie ukrywać się za każdym i przenikać bystro wzrokiem następny, zanim się odważyłem przebiec przez dzielącą je przestrzeń, dostałem się przecież bez wypadku poniżej miejsca, gdzie przedtem zauważyłem krew na nasypie.

 Naprzeciwko grupki czereśni, pod którą leżałem zaczajony, rósł krzak, oddalony od niej o ośm metrów. Jakkolwiek czereśniowe zarośla przeszkadzały mi w swobodnem patrzeniu i pomimo gęstości tamtego krzaku wydało mi się, że widzę pod nim coś jakby ciało ludzkie. Przedmiot ten mógł być przykryty, tworzył jednak ciemną masę, odbijającą od otoczenia, przez które dostawało się światło i miał długość ciała ludzkiego. Czy porzucono tam zamordowanego, czy też był to może jeden z morderców? Postanowiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie.

 Na cóż narażałem się na niebezpieczeństwo? Wszak mogłem zaczekać na Sama, a potem najspokojniej pojechać z nim dalej! Ale preryowy myśliwiec musi wiedzieć, jakiego wroga ma przed i za sobą, a jakiego obok siebie. Bada on sumiennie najdrobniejszą okoliczność, o której wiedzieć musi, której znajomość podnosi jego bezpieczeństwo, która jednak nie przyszłaby na myśl najbystrzejszemu uczonemu i profesorowi. Myśliwiec preryowy wnioskuje z najbardziej nieznacznych rzeczy, które dla niewtajemniczonego nie stoją w żadnym związku. Kto inny wyśmiałby się nawet z tych wniosków, tymczasem one okazują się często słusznymi. Jednego dnia przebywa westman na swym mustangu czterdzieści i pięćdziesiąt mil angielskich, a w następnym posunie się naprzód zaledwie o pół mili, ponieważ musi dobrze zbadać, czy może dalej krok uczynić. Jeśli zaś sam z takiej ostrożności nie korzysta, to może się swem doświadczeniem przysłużyć drugim, może im dobrze poradzić, może ich ostrzec, dać potrzebne wyjaśnienia. Oprócz tego tkwi w każdym człowieku żądza nabrania pewności o każdem niebezpieczeństwie i przeciwdziałania ze wszystkich sił wszelkiemu złemu, pomijając już urok, jaki na każdą naturę wywiera śmiałe przedsięwzięcie.

 Wziąłem leżącą nieopodal gałąź, założyłem na nią kapelusz i wywołując naumyślnie szelest, wysunąłem ją z krzaku czereśni tak, że z przeciwnej strony musiało się wydawać, jakoby ktoś usiłował się stąd przecisnąć. Po tamtej stronie nic się nie ruszyło. Albo nie było tam nieprzyjaciela, albo miałem do czynienia z kimś zbyt przebiegłym i doświadczonym na to, żeby się dał wziąć na taką fintę.

 Postanowiłem odważyć się na wszystko. Wsunąłem się napowrót, rozpędziłem się, w dwu skokach przebiegłem wolną przestrzeń i z nożem, gotowym każdej chwili do pchnięcia, wpadłem w zarośle. Pod połamanemi gałęziami leżał człowiek, ale nieżywy. Podniosłem w górę gałęzie i ujrzałem twarz, zmienioną okropnie od drgawek przedśmiertnych, z zakrwawioną czaszką. Był to biały, którego oskalpowano. W plecach tkwiła mu strzała z haczkami o zwróconych w tył ostrzach. Nie ulegało wątpliwości, że zrobili to Indyanie, znajdujący się na ścieżce wojennej.

 Czy oddalili się, czy też zatrzymali się jeszcze w pobliżu? Musiałem się o tem koniecznie dowiedzieć. Ślady ich widać było stąd wyraźnie, a prowadziły z nasypu kolejowego na preryę. Poszedłem tymi śladami od krzaku do krzaku przygotowany na to, że każdej chwili dostanę strzałę, lub sam kogoś pchnę nożem. Ślady świadczyły, że było dwu mężczyzn i dwu młodzieńców. Podczas gdy ja posuwałem się naprzód tylko na końcach palców u rąk i nóg, co wymaga wielkiej wprawy i siły niezwykłej, oni nie starali się ukryć swego tropu, jak gdyby czuli się tutaj zupełnie bezpiecznie.

 Wiatr wiał z południowego wschodu, a więc z tej strony, w którą zdążałem. To też nie przestraszyłem się zbytnio, usłyszawszy parskanie konia, gdyż nie mógł mnie zwietrzyć. Poczołgałem się dalej i znalazłem się wreszcie u celu, to jest zobaczyłem dość, aby się cofnąć. Przedemną stało w zaroślach z sześćdziesiąt koni, posiodłanych na sposób indyański z wyjątkiem dwu. Tylko same siodła z nich pozdejmowano, aby ich prawdopodobnie w obozie użyć jako siedzeń lub podściółek pod głowę. Zwierząt strzegło tylko dwu ludzi. Jeden z nich, młody jeszcze, miał na nogach buty z grubej skóry, które były prawdopodobnie własnością zamordowanego, znalazłem go bowiem prawie bez ubrania. Rzeczy jego rozdzielili mordercy pomiędzy siebie. Ten młodzik musiał zatem należeć do owych czterech ludzi, których trop przyprowadził mnie tutaj.

 Indyanin obcuje często z białymi, nie rozumiejącymi jego mowy. Z tego powodu wyrobił się między czerwonoskórymi a „blademi twarzami“ język mimiczny, a znaki jego i ich znaczenie musi rozumieć każdy, kto się wyprawia na dziki Zachód. Wobec żywości temperamentu i drażniących przyczyn

dzieje się często, że ten czy ów posługuje się mową z towarzyszeniem mimiki, znaczącej to samo, co słowa. Obaj wartownicy mówili o jakimś bardzo obchodzącym ich przedmiocie, gdyż, sądząc, że nikt ich nie widzi,

giestykulowali w sposób, który byłby na nich ściągnął naganę starych, poważnych wojowników. Pokazywali na zachód, dawali znaki na ogień i konia, a zatem na lokomotywę, zwaną przez Indyan koniem ognistym, uderzali łukami w ziemię, jak gdyby rąbali lub bili młotem, mierzyli jak do strzelania, wykonywali ruchy, naśladujące pchnięcie i zamach tomahawkiem. To mi wystarczyło, cofnąłem się więc niezwłocznie, starając się zatrzeć ślady za sobą.

 Z tego też powodu upłynęło wiele czasu, zanim dostałem się do swego konia. Znalazł on tymczasem towarzysza, gdyż obok pasła się klacz Sama, który leżał sobie wygodnie w krzakach i żuł potężny kęs suszonego mięsa.

 — Ilu ich jest, Charley? — zapytał mnie.

 — Kogo?

— Indyan.

 — A wy skąd o nich wiecie?

 — Stary Sans-ear wydaje się wam teraz greenhornem, jak wy jemu poprzednio. Mylicie się jednak grubo, hihihi!

 Był to śmiech, wydany półgłosem i świadczący o pewności siebie, jaki już raz u niego słyszałem. Tak śmiał się ten westman, ilekroć czuł swoją przewagę nad kimś drugim. Pod tym względem był także podobny do Sama Hawkensa, który zwykle wybuchał takim śmiechem.

 — O ile, Samie?

 — Czy trzeba wam to dopiero mówić? Co bylibyście zrobili, gdybyście przyszedłszy tutaj, znaleźli byli obok konia ten młot zamiast Sama Hawerfielda?

 — Byłbym zaczekał, dopókiby nie wrócił.

 — Naprawdę? Nie chętniebym w to naprzykład uwierzył. Nie było was, kiedy nadszedłem. Ponieważ mogło wam się stać coś złego, przeto puściłem się za wami.

 — Ja jednak mogłem zajmować się czemś, w czem byłaby mi przeszkodziła wasza obecność. Zresztą myślę, że Old Shatterhand nie przedsięweźmie niczego bez nieodzownej ostrożności. Jak daleko byliście za mną?

 — Najpierw tu, potem tam, z tej i stamtej strony, a wreszcie koło tego biedaka, którego zdmuchnęli czerwoni. Mogłem się poruszać szybko, gdyż wiedziałem, że jesteście przedemną. Ujrzawszy zabitego, pomyślałem, że pewnie jesteście na zwiadach i wróciłem, gdzie naprzykład czekałem na was spokojnie. A zatem wielu jest Indyan?

 — Może sześćdziesięciu.

 — Popatrz! A więc to oddział, którego trop wczoraj widziałem. Czy są na ścieżce wojennej?

— Tak.

 — Czy obóz założyli na krótko?

 — Pozdejmowali siodła.

 — Do pioruna! W takim razie postanowili pewnie coś tutaj zrobić. Czy nie zauważyliście niczego?

 — Chcą, jak mi się zdaje, wyrwać szyny, ażeby pociąg uległ katastrofie, skoro nadejdzie, a potem mają zamiar go ograbić.

 — Czyście zwaryowali? To byłoby straszne niebezpieczeństwo dla railroaderów razem z ich podróżnymi.

Skądże wy o tem wiecie?

 — Podsłuchałem ich.

 — A rozumiecie narzecze Ogellallajów?

 — Tak, ale tym razem tego nie było potrzeba, gdyż warta przy koniach rozmawiała wyraźną mimiką.

 — To zawodzi czasami. Opiszcie mi tę mimikę!

 Uczyniłem to, a mały myśliwiec zerwał się z ziemi, lecz wnet pohamował się i usiadł napowrót.

 — Zrozumieliście dobrze. Musimy wobec tego pociągowi pójść na pomoc. Nie wolno nam jednak śpieszyć się zbytnio, gdyż nad tak poważnemi rzeczami należy się namyślić spokojnie i naradzić. A więc sześćdziesięciu? U mnie zmieści się co najwyżej jeszcze dziesięć karbów na rusznicy. Gdzie potem będę nacinał?

 Pomimo powagi położenia omal nie roześmiałem się głośno. Ten mały człowiek miał przed sobą sześćdziesięciu Indyan i zamiast się bać ich przewagi liczebnej, troszczył się o miejsce na karby.

 — Iluż zamierzacie trupem położyć? — spytałem.

 — Tego sam jeszcze nie wiem naprzykład, bo uciekną na widok dwudziestu lub trzydziestu białych.

Sam brał więc w rachubę to samo, co ja sobie myślałem, czyli tę okoliczność, że przyłączy się do nas personal kolejowy i podróżni.

 — Główna rzecz zauważyłem — żebyśmy odgadli, na który pociąg chcą napaść. Byłoby źle, gdybyśmy obrali fałszywy kierunek.

 — Z waszego sprawozdania wynika, że mają na myśli pociąg z Mountain, nadchodzący z zachodu, i to mnie dziwi. Pociąg wschodni wiezie zawsze więcej towarów i rzeczy, przedstawiające wartość dla Indyan. Nie pozostaje nam nic innego, jak rozdzielić się, jeden pójdzie na wschód, a drugi na zachód.

 — Musimy to zaiste zrobić, jeśli nam się nie uda nabrać pewności. Gdybyśmy tak mogli wiedzieć, skąd i kiedy przechodzą pociągi!

 — Kto to może wiedzieć! Jak długo żyję, nie siedziałem jeszcze w tem, co oni nazywają wagonem, gdzie ze strachu nie wie człowiek, gdzie nogi włożyć. Ja lubię preryę i moją Tony.

Przy robocie nie spotkaliście jeszcze Indyan?

 — Nie. Widziałem wogóle tylko konie. Ze wszystkiego należy wnosić, że wiedzą, kiedy pociąg nadejdzie i zdaje się, że nie zabiorą się do roboty przed nocą. Brakuje jeszcze co najwyżej pół godziny do zmroku. Potem podejdziemy ich i zasiągniemy potrzebnych nam wiadomości.

 — Well! Niech tak będzie!

 — Ale w takim razie trzeba, żeby jeden z nas zajął stanowisko tu na torze. Czerwonym może przyjść na myśl zabrać się do rzeczy z drugiej strony. Ja sądzę jednak, że oni z naszej strony wyrwą szyny, ponieważ muszą miejsce ataku urządzić między pociągiem a sobą.

— To niekoniecznie, Charley! Przypatrzcie się mojej Tony! Nie przywiązuję jej nigdy, ani nie pętam, ale to sławnie mądre bydlę ma nos, któremu mogę zaufać. Czy widzieliście kiedy konia, któryby nie parskał, skoro zwietrzy nieprzyjaciela?

 — Nie.

 — No, to patrzcie na jedyny wyjątek w tym względzie, na moją Tony. Parskanie ostrzega wprawdzie pana, lecz równocześnie zdradza dwie rzeczy: gdzie jest pan i koń, oraz to, że pana ostrzeżono. Toteż oduczyłem tego moją Tony, a mądre zwierzę mnie pojęło. Puszczam ją zawsze wolno na paszę, a ona skoro tylko zwietrzy nieprzyjaciela, przychodzi do mnie i trąca mnie nozdrzami.

 — A jeśli, jak dzisiaj, nic nie zauważy?

 — Pshaw! Wiatr wieje prosto od Indyan. Pozwolę, żebyście mnie zastrzelili na miejscu, jeśli Tony każdego

czerwonoskórca nie oznajmi na tysiąc kroków. Zresztą te draby mają oczy jak orły i mogą was zauważyć zdaleka, nawet gdy się położycie na torze. Zostańcie więc tutaj całkiem spokojnie, Charley!

 — Dobrze. Zaufam raz waszej Tony tak samo, jak wy. Znam ją dopiero od niedawna, ale przekonałem się już prawie, że ona nie zawodzi.

 Dobyłem znowu cygaro własnego wyrobu i zapaliłem. Sam rozwarł oczy, jak mógł najszerzej, a potem usta, nozdrza zaś rozszerzyły mu się i wciągały pożądliwie woń ziela, a na twarzy jego odmalował się zachwyt. Westman nie często kosztuje dobrego tytoniu, a paleniu oddaje się zazwyczaj namiętnie.

 — O wonderfull...! Charley...! Czy to być może, macie cygaro?

— To się rozumie! Jeszcze jest z tuzin. Chcecie zapalić?

 — Dawajcie! Jesteście zuch, dla którego należy mieć całą dynię szacunku!

 Zapalił podane mu cygaro, połknął indyańskim zwyczajem dym z kilku pociągnięć i wydmuchnął go potem z żołądka. Twarz miał przytem tak rozanieloną, jakby się dostał do siódmego nieba Mahometa.

 — Hang sorrow, a to przyjemność! Czy mam zgadnąć, jaka to sorta, Charley?

 — No, zgadnijcie! Jesteście znawcą?

 — Właśnie!

 — No?

 — Goosefoot z Wirginii lub Marylandu!

 — Nie.

 — Co! Wobec tego pomyliłem się pierwszy raz. To goosefoot, bo znam ten smak i ten zapach!

 — Nie.

 — W takim razie to brazylijski legittimo.

 — Również nie.

 — Curassao z Bahii?

 — Znowu nie.

 — No, a cóż?

 — Przypatrzcie się cygaru!

 Wyjąłem nowe cygaro, rozwinąłem je i podałem mu środek i liść do owijania.

 — Czy zwaryowaliście, Charley, że takie cygaro rujnujecie! Każdy nastawiacz łapek ofiaruje wam za to, zwłaszcza gdy długo nie palił, pięć do ośmiu skórek bobrowych!

 — Za dwa lub trzy dni dostanę nowe.

— Za trzy dni? Nowe? Skądże?

 — Z mojej fabryki.

 — Co? Wy macie fabrykę cygar?

 — Tak.

 — Gdzie?

 — Tam — rzekłem, wskazując na mego mustanga.

 — Charley, proszę was, róbcie ze mną żarty tylko wtedy, kiedy są coś warte naprzykład!

 — To nie żart, lecz prawda.

 — Gdybyście nie byli Old Shatterhandem, pomyślałbym naprawdę, że u was w głowie czegoś za dużo, albo za mało!

 — Przypatrzcie się najpierw tytoniowi!

 Sam Hawerfleld zabrał się troskliwie do badania.

 — Nie znam go, ale dobry, bardzo dobry.

 — Teraz pokażę wam moją fabrykę.

 Poszedłem do mustanga, rozluźniłem siodło i wydobyłem z pod niego małą poduszkę, którą rozwinąłem.

 — Sięgnijcie tam!

 Wezwany wyciągnął garść liści.

 — Charley! Nie róbcie ze mnie błazna. To są przecież liście czereśni i lentysków!

 Słusznie! Dodajcie do tego trochę dzikich konopi, a liść zewnętrzny jest tylko rodzajem wołowego języka, który wy tu nazywacie verhally. Ta poduszka jest rzeczywiście moją fabryką tytoniu. Ilekroć znajdę gatunek tych liści, zbieram je wedle potrzeby, wkładam do poduszki i wsuwam ją pod siodło. Tak powstaje ciepło, liście zaczynają się rozkładać i oto cała moja sztuka!

 — Trudno uwierzyć!

 — A jednak to prawda! Takie cygaro jest wprawdzie tylko nędznym surogatem i nawet palacz z podniebieniem, jak skóra bawola, pociągnie raz co najwyżej i wyrzuci je potem, lecz pobiegajcie sobie parę lat po preryi i zapalcie potem coś takiego, a wyda wam się, że to goosefoot. Widzicie to przecież na własnej osobie!

 — Charley, rośniecie w mojem wyobrażeniu!

 — Tylko nie zdradźcie tego, skoro znajdziecie się między ludźmi, nie znającymi Zachodu! Uważaliby was za Tunguza, Kirgiza, lub Ostiaka z natartemi dziegciem i smołą narządami smaku i powonienia!

 — Tunguz, czy Ostiak, to mi wszystko jedno, jeśli tylko cygaro smakuje. Zresztą nie wiem nawet, gdzie można znaleźć ludzi tego rodzaju.

 Odsłonięcie mej tajemnicy nie popsuło mu bynajmniej smaku, przeciwnie wypalił cygaro do końca, a wyrzucił tylko mały niedopałek, którego nie mógł już w ustach utrzymać.

 Tymczasem słońce pochyliło się i zmrok już zaczął zapadać, a niebawem zrobiło się tak ciemno, że mogliśmy przystąpić do wykonania naszego zamiaru.

 — Czy teraz? — zapytał Sam.

 — Tak.

 — W jaki sposób?

 — Dojdziemy razem do koni czerwonoskórych, zakradniemy się pod obóz, a za nim znów się spotkamy.

 — Dobrze; a gdyby nas co zmusiło do ucieczki, gdybyśmy się nawzajem stracili z oczu, to zejdziemy się nad wodą prosto stąd na południe. Las, opadający z gór, wysuwa tam najdalszą swą odnogę na preryę. Dwie mile od końca odnogi, na południowym skraju boru jest coś w rodzaju preryowej zatoki, gdzie się łatwo odszukamy.

— Dobrze! A więc naprzód!

 Nie zdawało mi się prawdopodobuem, żeby nas miano rozpędzić, należało się jednak przygotować na wszelki wypadek.

 Wyruszyliśmy w drogę.

 Było już tak ciemno, że mogliśmy w wyprostowanej postawie przejść przez tor. Potem zwróciliśmy się na lewo i poszliśmy wzdłuż nasypu, trzymając w ręku noże na wypadek wrogiego spotkania. Oko przyzwyczaja się na preryi bardzo prędko do ciemności; na odległość kilku kroków bylibyśmy poznali każego Indyanina.Obok zwłok zabitego białego dostaliśmy się na miejsce, gdzie przedtem stały konie. Były tam jeszcze dotychczas.

 — Wy w prawo, a ja w lewo — szepnął Sam i odszedł cicho odemnie.

 Zawróciłem łukiem dokoła koni i dostałem się na miejsce, wolne od zarośli, gdzie leżały ciemne postaci Indyan. Nie rozniecili ognia i zachowywali się tak cicho, że można było słyszeć szelest chrząszcza w trawie. Nieco opodal ujrzałem trzy postaci, siedzące i zajęte rozmową. Ku nim zacząłem się skradać, jak mogłem, najostrożniej.

 Kiedy znalazłem się zaledwie o sześć kroków za nimi, poznałem w jednym z nich ku mojemu zdumieniu białego. Co go łączyło z Indyanami? Jeńcem ich nie był. To było jasne odrazu. Może był to jeden z owych preryowych człapaków, którzy przystają bądź to do czerwonych, bądź do białych w miarę, jak się to nadaje do ich rozbójniczych zamiarów. Mógł to także być jeden z owych białych myśliwców, którzy dostawszy się do niewoli, ocalają życie swoje tylko w ten sposób, że biorą sobie za żonę indyańską dziewczynę i należą potem do szczepu. Ale wtedy miałoby jego ubranie, które dobrze widziałem mimo ciemności, bardziej indyański krój i części składowe.

 Dwaj inni byli wodzami, na co wskazywały pióra, przymocowane do wysoko podniesionego pukla włosów. Do tego przedsięwzięcia zeszli się zatem widocznie wojownicy dwu plemion, lub dwu wsi.

 Wszyscy trzej siedzieli na skraju wolnego placu, tuż pod krzakiem, poza którym zbliżyłem się do nich tak, że mogłem podsłuchać kilka słów z ich rozmowy. Przysunąłem się do nich i położyłem się tak blizko, że mogłem ich prawie ręką dosięgnąć.

 W ich rozmowie nastąpiła była widocznie przerwa. Milczeli przez kilka minut, poczem jeden z wodzów zapytał myśliwca żargonem, złożonym ze słów obcych i indyańskich, jakim się posługuje Indyanin w stosunkach z białymi.

 — Czy mój biały brat wie, że właśnie tym najbliższym koniem ognistym nadejdzie mnóstwo złota.

 — Wiem o tem — odrzekł zapytany.

 — A kto mu to powiedział?

 — Jeden z ludzi, mieszkających w stajni konia ognistego.

 — Czy złoto przywiozą z kraju Wajkurów?

 — Tak.

 — I oddadzą ojcu bladych twarzy, który z niego chce zrobić dolary?  — Tak jest.

 — Ojciec bladych twarzy nie dostanie nawet tyle z tego złota, żeby sobie mógł zrobić pół dolara! Czy dużo ludzi pojedzie na koniu ognistym?

— Tego nie wiem, ale żeby ich było jak najwięcej, mimoto mój czerwony brat pobije ich wszystkich przy pomocy swoich wojowników.

 — Wojownicy Ogellallajów przyniosą do domu dużo skalpów, a ich żony i córki zatańczą z radości. Czy jeźdźcy konia ognistego będą mieli z sobą dużo rzeczy, któreby się przydały czerwonym wojownikom? Ubrania broń, callico?

 — Wszystko to i wiele innych rzeczy. Ale czy czerwoni wojownicy dadzą białemu bratu to, co mu przyrzekli?

 — Mój biały brat otrzyma wszystko złoto i srebro, które koń ognisty przywiezie. My się tego zrzekamy, bo w naszych górach jest więcej nuggetów, niż potrzebujemy. Ka-wo-mien, wódz Ogellallajów — przytem wskazał ręką na siebie — poznał swego czasu rozumną i mężną bladą twarz, która powiedziała, że złoto jest tylko deadly dust, stworzonym przez złego ducha ziemi na to, żeby ludzi robić złodziejami i mordercami.

 — Ta blada twarz była strasznie głupia. Jak jej było na imię?

 — To nie był wcale głupiec, lecz bardzo mądry i waleczny wojownik. Synowie Ogellallajów byli nad wodami Broadforku, aby stamtąd przynieść sobie skalpy kilku traperów, którzy na ich terytoryum połowili mnóstwo bobrów. Między nastawiaczami łapek znajdował się pewien biały, którego wszyscy uważali za głupca, ponieważ przybył tylko na to, aby zbierać chrząszcze i rośliny, oraz przypatrzyć się sawannie. Ale w jego głowie mieszkała mądrość, a w jego ramieniu siła. Strzelba jego nigdy nie chybiała, a nóż jego nie obawiał się wielkiego niedźwiedzia Gór Skalistych. Ów mądry biały chciał swoim braciom dać rozum przeciwko czerwonym mężom, lecz oni wyśmiali się z niego. Dla tego zginęli wszyscy, a skalpy ich zdobią do dzisiaj wigwamy Ogellallajów. On nie opuścił swych białych braci w ich nieszczęściu i położył trupem wielu czerwonych mężów, którzy jednak jako znacznie liczniejsi powalili go, chociaż stał jako dąb leśny, druzgocący wszystko, gdy pada pod siekierą woodmana. Pojmano go i zaprowadzono do wsi Ogellallajów. Tu nie zabito go, ponieważ był odważnym wojownikiem i niejedna dziewczyna z czerwonego narodu pragnęła jako skwaw pójść do jego wigwamu. Największy wódz Ogellallajów, Ma-ti-ru, gotów był oddać mu swą córkę i jej wigwam, lecz on pogardził kwiatem preryi, porwał konia wodza, wykradł broń swoją napowrót, zabił kilku wojowników i umknął.

 — Kiedy to się stało?

 — Słońce zwyciężyło od tego czasu cztery zimy.

 — A jak się nazywał ten biały?

 — Pięść jego była jako łapa niedźwiedzia. Samą ręką roztrzaskał wiele czaszek czerwonych mężów, a wiele także i białych, dla tego nazywali go biali myśliwcy: Old Shatterhand.

 Była to rzeczywiście jedna z moich przygód dawniejszych, o której opowiedział teraz Ka-wo-mien. Poznałem jego dopiero teraz, zarówno jak siedzącego obok niego Ma-ti-ru. Obydwaj wzięli mnie byli wówczas do niewoli. Opowiadający mówił prawdę, musiałem mu tylko w duchu zarzucić to, że co do mojej osoby wyrażał się zbyt ozdobnie.

 — Old Shatterhand? Ja go znam! — odrzekł biały. —

Znajdował się swojego czasu w hide-spot[6] Old Firehanda, kiedy z kilku dzielnymi towarzyszami napadłem był na nich, aby im zabrać skórki wydrze i bobrowe. Umknąłem wówczas tylko z dwoma ludźmi, dla tego bardzo życzyłbym sobie spotkać się jeszcze z tym łotrem. Zwróciłbym mu kapitał z obfitym procentem!

 Tego również poznałem. Był to dowódca owych busheaderów, którzy uderzyli byli na nas nad południowem Saskaczawan, gdzie jednak tak zostali przyjęci, że tylko trzech ich z życiem uszło. Ten był jednym z owych rozbójników preryowych, których należy się więcej obawiać niż Indyan najdzikszych, ponieważ łączą w sobie wady obu ras w zdwojonej mierze. Ma-ti-ru, który milczał dotychczas, podniósł rękę i powiedział:

 — Biada mu, jeśli jeszcze raz wpadnie w ręce czerwonych mężów! Przywiążą go do pala, a Ma-ti-ru odejmie mu każdy mięsień od kości. On zabił wojowników Ogellallajów, porwał najlepszego konia wodzowi i odepchnął od siebie serce najpiękniejszej z córek sawanny!

 Gdyby ci trzej ludzie byli wiedzieli, że ten, przeciwko któremu miotali takie groźby, leżał za nimi zaledwie o kilka piędzi!

 — Czerwoni mężowie nie zobaczą go już nigdy, ponieważ wyjechał daleko za morze do kraju, gdzie słońce pali jak ogień, gdzie piasek jest większy od sawanny, gdzie ryczy lew, a mężowie mogą mieć po kilka żon.

 Siedząc nieraz u ognisk obozowych, wspominałem przy sposobności, że zamierzam zwiedzić Saharę. To nastąpiło, a teraz podczas wyprawy przez preryę dowiedziałem się ku mojemu zdumieniu, że wieści o tem dostały się już do Indyan. Tutaj z nożem w ręku udało mi się prędzej zostać znanym szeroko człowiekiem, a niżeli w kraju przy pomocy pióra.

 — On powróci — rzekł Ma-ti-ru. — Kto przesiąknął tchem preryi, ten pragnie go, dopóki Wielki Duch życia mu nie poskąpi!

 Pod tym względem czerwony wódz miał słuszność. Jak góral tęskni na dolinach za górami aż do rozchorowania się, a żeglarz nie może rozstać się z morzem, tak samo dzieje się z każdym, kogo prerya raz weźmie w objęcia. Nic dziwnego więc, że na nią wróciłem.

 Wtem wskazał Ka-wo-mien na niebo.

 — Niech mój biały brat spojrzy na gwiazdy! Czas już udać się na drogę konia ognistego. Czy żelazne ręce, odebrane białemu słudze konia przez moich wojowników, są dość silne do przerwania jego drogi?

 To pytanie wyjaśniło mi, kim był zamordowany.

Niewątpliwie był to urzędnik kolejowy, który dla zbadania toru szedł po przestrzeni z narzędziami, nazwanemi przez wodza „żelaznemi rękami“.

 — Są silniejsze od rąk dwudziestu czerwonych mężów — odrzekł biały.

 — A czy mój biały brat umie się z niemi obchodzić?

 — Tak. Niechaj czerwoni bracia pójdą za mną! Za godzinę nadejdzie pociąg. Ale niechaj bracia moi zważą raz jeszcze, że wszystko złoto i srebro do mnie należy.

 — Ma-ti-ru nigdy nie kłamie! — zapewnił dumnie wódz, powstając z miejsca. — Złoto jest twoje, a wszystko inne wraz ze skalpami bladych twarzy stanie się własnością walecznych wojowników Ogellallajów.

 — A wy mi dacie muły, które poniosą moje złoto, i ludzi, pod których osłoną udam się nad Canadian.

 — Dostaniesz muły, a wojownicy Ogellallajów będą ci towarzyszyli aż do granic kraju Actlan[7]. Jeśli zaś koń ognisty przywiezie dużo rzeczy, które spodobają się Ka-wo-mienowi i Ma-ti-ru, to zaprowadzą cię jeszcze dalej, aż do miasta Actlan, gdzie, jak mówiłeś, syn twój czeka na ciebie.

 Rzekłszy to, wydał okrzyk, na który zerwali się Indyanie natychmiast. Wobec tego ja zacząłem się cofać. Niedaleko od miejsca, na którem leżałem, usłyszałem lekki szmer, jak gdyby trawę musknął lekki wiatr.

 — Samie!

 Tchnąłem raczej, aniżeli wymówiłem to słowo, mimoto podniosła się w odległości kilku kroków do połowy mała postać mego towarzysza. Trwało to jednak tylko mgnienie oka, poczem równie cicho zabrzmiało:

 — Charley!

 Poczołgałem się do niego.

 — Coście widzieli? — zapytałem go.

 — Nie wiele. Indyan, podobnie jak i wy.

 — A słyszeliście?

 — Nic, ani słowa, a wy?

 — Bardzo wiele. Ale chodźcie! Oni wyruszą w każdym razie na zachód, musimy więc śpieszyć, ażebyśmy wczas dostali się do naszych koni.

 Ja pomknąłem naprzód, a on za mną. Dotarłszy do kolei, przeszliśmy przez nasyp na drugą stronę, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę.

 — Samie, pójdźcie do koni i jedźcie z pół mili wzdłuż kolei, a potem zaczekajcie na mnie. Chciałbym dopóty nie opuścić Indyan, dopóki nie zorjentuję się dokładnie.

 — Czy nie mógłbym ja wziąć tego na siebie? Wyście tyle wyszpiegowali, że wstydzić się muszę tego, iż nic nie zrobiłem.

 — To być nie może, Samie! Mój mustang was posłucha, a wasza Tony nie dałaby się może ruszyć z miejsca.

 W tom macie naprzykład wielką słuszność, Charley.

Postąpię zatem wedle waszej wskazówki.

 Po tych słowach poszedł wyprostowany swoją drogą, nie troszcząc się oczywiście w ciemności o swoje ślady. Ledwie mi on zniknął z oczu, ujrzałem, leżąc po tej stronie nasypu, Indyan, przemykających szybko jeden po drugim.

 Udałem się za nimi w ten sposób, że posuwałem się ciągle równolegle z nimi. Niedaleko miejsca, gdzie młot znalazłem, zatrzymali się i zaczęli piąć się na wał. Wtedy ja cofnąłem się w zarośla i wkrótce doszedł do moich uszu odgłos uderzeń młota. Widocznie więc busheader zabrał się do dzieła i zaczął odebranemi drożników i narzędziami odrywać szyny od podstawy.

 Dla mnie nadszedł był już czas. Opuściłem teren domniemanej bitwy i pośpieszyłem naprzód. W pięć minut potem doścignąłem Sama.

 — Pracują nad szynami? — spytał mnie.

 — Tak.

 — Słyszałem to. Jeśli się tu do szyny przyłoży ucho, słyszy się naprzykład uderzenia młota.

 — Teraz naprzód, Samie! Za trzy kwadranse nadejdzie pociąg, musimy się dostać do niego, zanim Indyanie zdołają światła zobaczyć.

 — Słuchajcie, Charley, ja nie pójdę z wami!

 — Dlaczego?

 — Jeśli obaj opuścimy to miejsce, to za dużo cennego czasu stracimy na nowe zwiady, jeśli zaś ja wrócę do Indyan, żeby ich śledzić, to powiadomię was o wszystkiem dokładnie, gdy do mnie przyjedziecie.

 — To prawda! A wasza Tony?

 — Zaczeka na mnie tutaj.

 — Dobrze! Wiem, że niczego nie popsujecie.

 — Możecie mi pod tym względem zaufać. A więc zabierajcie się, Charley! Znajdziecie mnie potem tutaj.

 Dosiadłem konia i pojechałem tak szybko, jak na to ciemność pozwalała, naprzeciwko pociągu. Należało dotrzeć doń tak daleko, żeby Indyanie nie zauważyli, iż się zatrzymał. Noc rozjaśniała się coraz bardziej. Powschodziły gwiazdy i rzucały tyle łagodnego światła na preryę, że na kilka długości konia można było wszystko dokładnie rozróżnić. Z tego powodu wzmagała się z każdym krokiem szybkość mej jazdy, nieprzerwanej żadną przeszkodą na przestrzeni może trzech mil angielskich.

 W tej odległości od Indyan zatrzymałem się, zsiadłem z konia, przywiązałem go i spętałem mu przednie nogi, gdyż hałas, spowodowany przez zbliżający się pociąg, mógł go spłoszyć i skłonić do ucieczki.

 Następnie nazbierałem, ile tylko mogłem, zeschłej trawy, położyłem na nią trochę chróstu i sporządziłem potem także pochodnię, przywiązawszy wiązkę trawy do kija, wyłamanego z zarośli. Tak przygotowany do wstrzymania pociągu, pościeliłem derkę na torze, usiadłem na niej i przykładałem co chwila ucho do szyn, lub podnosiłem się, aby wypatrywać w stroną, z której miał pociąg nadejść.

 Już może po dziesięciu minutach czekania usłyszałem lekki turkot, który wzmagał się z każdą sekundą, potem dostrzegłem w dali mały, jasny, punkt, wychylający się z pomiędzy gwiazd na widnokręgu. Nie mogła to jednak być gwiazda, gdyż punkt powiększał się uderzająco i zbliżał szybko.

 To nadchodził pociąg.

 Wkrótce rozdzieliło się światło na dwa punkty. Teraz należało wziąć się do dzieła. Zapaliłem prędko kupę chróstu, który buchnął od razu w górę tak wysokim płomieniem, że musiano ogień zobaczyć w pociągu. Turkot wzmagał się ciągle. Wkrótce zobaczyłem klin świetlny, wywołany przez obydwie latarnie. Za minutę mógł pociąg przelecieć obok mnie.

 Wobec tego zapaliłem pochodnię i wywijając nią nad głową, z całych sił biegłem naprzeciwko pociągu. Maszynista poznał, że chcę pociąg zatrzymać, bo trzy przeraźliwe świsty zabrzmiały wkrótce tuż jeden po drugim. W ślad za tem przywarły się do kół hamulce, a rozdzierający uszy zgrzyt, turkot, syk i wycia napełniły powietrze, poczem pociąg stanął tam, gdzie płonęło ognisko. Maszynista wychylił się ku mnie i zapytał:

 — Hallo, człowiecze! Co to ma znaczyć? Czy chcecie wsiąść do pociągu?

 — Nie, sir. Ośmieliłbym się właśnie prosić was o coś przeciwnego. Wysiadajcie!

 — Ani myślę!

 — A jednak musicie to uczynić, gdyż na przodzie są Indyanie, którzy szyny wyrwali.

 — Co? Indyanie? s’death! Czy mówicie prawdę, człowieku?

 — Nie mam powodu kłamać.

 — Co się stało? — spytał mnie teraz także konduktor.

 — Podobno czerwonoskórcy są przed nami — odpowiedział mu maszynista.

 — Naprawdę? Czy widzieliście ich?

 — Widziałem i podsłuchałem. To Ogellallajowie.

 — To najgorsi ze wszystkich! Ilu ich było?

 — Około sześćdziesięciu.

 — A do kata! W tym roku już trzeci raz napadają te draby na pociąg, ale my ich pięknie odeślemy do domu. Już dawno pragnę sposobności do dania im trochę po palcach. Jak daleko stąd się znajdują?

 — Prawie o trzy mile.

 — W takim razie nakryjcie światła, maszynisto! Te hultaje mają bystre oczy. Słuchajcie, master, jestem wam niewymownie wdzięczny za to, żeście nas ostrzegli. Jesteście preryowcem, jak świadczy wasze ubranie?

 — Czemś podobnem. Mam z sobą jeszcze jednego, który uważa na Indyan, zanim my nie nadejdziemy.

 — To rozumnie z waszej strony. Miejsca, ludzie! Nie grozi żadne nieszczęście, przeciwnie zapowiada się nawet przyjemność.

 Z najbliższego wozu usłyszano naszą rozmowę i natychmiast pootwierano wszystkie drzwi. Podróżni powyskakiwali i cisnęli się, zasypując nas okrzykami i zapytaniami. Dopiero po napomnieniu konduktora nastał jaki taki spokój.

 — Czy wieziecie złoto i srebro? — zapytałem konduktora.

 — Kto to powiedział?

 — Indyanie. Dowodzi nimi biały busheader, któremu oni obiecali wszystek kruszec jako udział w zdobyczy, a resztę wraz ze skalpami mają wziąć czerwoni.

 — Ach! Skąd ten łajdak mógł się dowiedzieć, jaki mamy ładunek?

 — Zdaje się, że od jakiegoś urzędnika, chociaż nie wiem, w jaki sposób.

 — Już my to z niego wydobędziemy, byleśmy go tylko dostali żywcem w nasze ręce, czego sobie bardzo życzę. Ale podajcie, master, swoje szanowne nazwisko ażebyśmy wiedzieli, jak do was mówić.

 — Mój towarzysz nazywa się Sans-ear, a ja...

 — Sans-ear? Do stu piorunów, to tęgi zuch, który w tej sprawie potrafi zdziałać tyle, co tuzin innych! A wy?

 — Mnie na preryi nazywają Old Shatterhand.

 — Old Shatterhand, którego przed trzema miesiącami w

Montanie ścigało stu Siouksów, który całą przestrzeń YellowStone od Śnieżnej Góry aż do fortu Union przebiegł na łyżwach śniegowych w przeciągu trzech dni?

 — Tak.

 — Sir, słyszałem o was niejedno i cieszę się, że was dzisiaj spotykam! Ale to szczególne! Czy nie ocaliliście już swego czasu pociągu, który chciał zniszczyć Paranoh, biały wódz Siouksów?

 — Ocaliłem rzeczywiście. Był ze mną wtedy Winnetou, wódz Apaczów i najsłynniejszy Indyanin, jak daleko sięga prerya! Czas jednak, sir, coś postanowić. Indyanie wiedzą dokładnie, kiedy pociąg ma nadejść i mogliby się czegoś domyślić, gdybyśmy się dłużej ociągali.

 — Macie słuszność! Przedewszystkiem więc trzeba nam wiedzieć, jakie zajmują stanowiska. Kto chce uderzyć na nieprzyjaciela, musi znać zarządzenia, jakie on poczynił.

 — Mówicie, jak wielki dowódca, sir. Niestety nie mogę wam dać odpowiednich wyjaśnień. Chcąc was ostrzec, nie mogłem czekać, dopóki Indyanie się nie ustawią. O tem wszystkiem dowiemy się od mego towarzysza. Prosząc was o to, żebyście coś postanowili, chciałem się tylko dowiedzieć, czy jesteście skłonni podjąć z nimi walkę, czy też nie.

 — Naturalnie, naturalnie, że ich zaatakuję — odrzekł skwapliwie. — Mam przecież obowiązek popsuć tym ludziom raz na zawsze apetyt na nasze towary. Wy i wasz towarzysz to za mało na sześćdziesięciu Indyan, nie powinniście wcale puszczać się na...

 — Pshaw, sir! — wpadłem mu w słowo. — Co nam wolno, a czego nie wolno, to wiemy lepiej od innych. Sans-ear zdmuchnął dzisiaj rano w biały dzień czterech czerwonych w przeciągu dwu minut, a ja powiadam, że bez waszej pomocy wyślemy kilka tuzinów Ogellallajów do wiecznych ostępów. Mniej tu chodzi o liczbę, a więcej o inne rzeczy, które trzeba mieć w pięści i w głowie. Jeśli wystrzelę z mego sztućca w ciemności dwadzieścia pięć razy bez nabijania, to Indyanie nie będą wiedzieli, czy stoi przeciwko nim dwu, czy dwudziestu.

Słuchajcie, ludzie, czy są którzy z was uzbrojeni?

 Pytanie to było właściwie zbyteczne. Wiedziałem, że każdy z tych ludzi nosił z sobą coś na kształt strzelby, lecz konduktor zrobił taką minę, jak gdyby chciał objąć kierownictwo, a do tego ja dopuścić nie mogłem. Aby poprowadzić nocny atak na Indyan, do tego trzeba było czegoś więcej, aniżeli to, co mógł zdziałać urzędnik kolejowy, choćby nawet był dzielny i odważny. Na moje pytanie odpowiedziano powszechnem: tak, a konduktor dodał:

 — Mam między podróżnymi szesnastu robotników kolejowych, którzy umieją doskonale obchodzić się ze swemi strzelbami i nożami, oraz dwudziestu wojskowych, jadących do fortu Palwieh i uzbrojonych w strzelby, rewolwery i noże.

Oprócz tego jest tu jeszcze kilku gentlemanów, którym będzie przyjemnie poskrobać trochę głębiej pod skórą poczciwych Indyan. Hej, kto z nami, ludzie?

 Wszyscy bez wyjątku zgłosili się z gotowością do ataku, a chociaż niejednemu może brakowało odwagi, to mimoto godził się na wszystko, ażeby nie uchodzić za tchórza. Tacy ludzie jednak byliby oczywiście nie na wiele się przydali, dlatego wolałem ich zostawić. Toteż rzekłem: