Wigilia szatana - Emma Popik - ebook + audiobook

Wigilia szatana ebook

Emma Popik

1,0

Opis

Kolejny rewelacyjny zbiór E-MMY Popik – Mistrzyni Małej Apokalipsy

Kolejny smakowity kąsek dla pasjonatów dobrej fantastycznej prozy i mocnej hard sf, wgryzającej się w mózg i przepalającej trzewia.

Tym razem autorka wprowadza nas w świat, który zostanie zbawiony przez... Szatana. Chcesz takiej apokalipsy, takiego końca i nowego początku? Nie chcesz?

A jeżeli żadna inna wyższa siła się nie kwapi? Jeżeli Opatrzność odwróciła się od świata i ludzkości?

Coś dla czytelników o stalowych nerwach. Wigilia szatana to kolekcja przejmujących, mocnych opowiadań o upadku cywilizacji, słabości i błędach człowieka, o zbrodniach, które popełnia na najbliższych oraz na otaczającym go świecie. Ciebie to nie dotyczy? Więc lepiej przejrzyj się w lustrze, geniuszu. Kto oddaje własne dzieci do domu dla niepełnowartościowego materiału ludzkiego? Kto kazał przyrodę Zapakować w pudełko i bezwzględnie ją kontroluje, tym samym uśmiercając własny gatunek? Kto pozwala wyzyskiwać się różnym cwaniakom, nazywających uczucia Zespołem nieprzystosowania społecznego? Kto daje się otumaniać bankierom, maszynom, systemom, urzędom, kto wierzy w boga wiecznych promocji? Nie wiesz? A może po prostu nie lubisz Kłopotliwych pytań, podważających obowiązujące prawo i naukę.

Uspakajając własne sumienie, zapewniasz, że świat nigdy nie będzie tak wyglądał.

No to rozejrzyj się wokoło...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




EMMA POPIK

WIGILIA SZATANA

zbiór opowiadań

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013

Redakcja: Joanna Ślużyńska

Korekta: Natalia Szczepkowska, Maciej Ślużyński

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Emma Popik 2013

Okładka Copyright © Mateo 2013

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-070-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstał ten zbiór opowiadań, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Wigilia szatana

Trójka mędrców rozmawiała w progu niewielkiej stajni. Tau trzymaną w ręku słomką narysowała trójkąt w plewach na ziemi. Po chwili wahania dorysowała pod spodem kwadrat i podzieliła go pionową linią na dwa pola. Zamyśliła się i drapiąc słomką po głowie, usiłowała coś sobie przypomnieć.

– Wydaje mi się, że to powinien być stożek – powiedział stanowczo Zeta.

Stał oparty o framugę, lecz mimo niedbałej pozy swoją opinię wyraził tonem definitywnym.

– Czuję, widzę – westchnęła Psi – jasne punkciki na tym stożku. Jak pięknie!

– Naszym zadaniem jest odgadnąć, czym to było – powiedział Zeta. – Potrafisz to wyczuć? – zwrócił się do Psi.

Psi rozpraszała się i rzedła, by po chwili konsolidować się i koncentrować. Wnikała w głąb, łączyła sobą odległe kwanty myśli. Na tle mgły, jaką się stała, pojawiły się wreszcie jej oczy, ciemne i wilgotne, patrzące z góry.

– To służyło do ozdoby i przyjemności. Jest obciążone poważną energią. Ach, jakże jest stara. Istniała na początku, przed pierwszą przemianą umysłów, zanim symbole scaliły się w jeden, obarczony cierpieniem, ale i nadzieją – wyszeptała.

– Mówisz, że symbole pochodziły z czasów, kiedy jeszcze nie było Saytana? – ustalał Zeta.

– Tak! On jeszcze nie został powołany do niesienia ciężaru.

– A ten rozdzielony prostokąt? – dopytywała się Tau.

– To przedmiot nazywamy drzwiami. Symbol. On się jeszcze powtórzy.

– Kiedy? – zapytał poważnie Zeta.

– Niedługo, już się staje.

– Drzwi? – zdziwiła się Tau. – Do czego, co jest za nimi?

– To trudne – szepnęła Psi. – Ma związek z okręgiem czasu.

Mówienie i ogląd wewnętrzny wydarzeń szybko ją wyczerpywały. Przerwała relację, by nabrać sił.

Ogromny wysiłek potrzebny do przebycia drogi czasu po średnicy okręgu, zabrał jej również gęstość materialną. Rozproszyła się, znikła. Niewidoczna, przebiegła długą drogę i powróciła, szybciej oczywiście niż myśl. Na tle otwartych drzwiczek do stajni zmaterializowały się jej usta.

– Tak – potwierdziła. – Tak na końcu, jak i na początku.

– Nowy początek – zdefiniował Zeta.

– Za tymi drzwiczkami? – powątpiewała Tau.

Chociaż mówiła o rysunku, jaki wykonali słomką w warstwie plew pokrywających ziemię, spoglądała na żłób widoczny z progu. Za żerdkami tkwił snop siana dla koni.

Z domu dobiegł brzęk naczyń przestawianych na płycie kuchennej. Matka przygotowywała kolację. Mędrcy zobaczyli wylatujący z komina czarny tuman sadzy. Ktoś energicznie czyścił wlot od dołu.

– Saytan! – krzyknęła na syna matka. – Cały jesteś czarny po tym czyszczeniu komina. Wyglądasz jak diabeł. Umyj się w tej chwili!

Jednakże jej ruchliwy synek, wyszedłszy z komina z uczernioną twarzą i rękami, tylko się wykrzywił w stronę jej pleców pochylonych nad stołem. Mając ręce po łokcie zanurzone w cieście, nie mogła się odwrócić. Obok na stolnicy zasypanej mąką stała miseczka z kapustą i grzybami.

– Co dostanę na prezent?

– A co napisałeś w liście?

– A po co miałem pisać? Przecież tu nie ma poczty!

– Dzieci zawsze tak robią.

– To głupie! I nie jestem dzieckiem.

– A kim jesteś? – Roześmiała się, wciąż odwrócona plecami i zajęta wałkowaniem ciasta.

Mały Saytan stanął na środku kuchni, twarzą do okna. Patrzył na niebo, po którym poruszał się mały srebrny punkcik. Punkt, nie większy od srebrnej monety, obracał się wokół swojej osi i emitował sygnały. Wydawał je regularnie od początku świata. Ich świata. Tyle pamiętali. Co było wcześniej i czy jakieś „przedtem” istniało, nie wiedzieli.

Mały Saytan przeszył wzrokiem niebo. Wyprostował się i zacisnął pięści. Nabierał w płuca powietrza i rósł w głąb. Widział całe niebo i wszystkie metalowe przedmioty, które na nim pozostawiono i które poniewierały się od tamtych wydarzeń.

– Jestem władcą nieba – rzekł z wielką pewnością siebie.

– Uważaj, by cię z niego nie strącono – rzekła matka ze śmiechem.

Przekomarzała się z synkiem, a jego słowa traktowała jak dziecinne przechwałki.

Mały Saytan przeniósł swój wzrok na ląd stały. Widział niewielkie skupiska organiczne, ot, plamy na zestalonych popiołach. Wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.

– Jestem panem świata.

– Już nie jesteś dzieckiem czekającym na prezenty?

– Po co mi prezenty, skoro mam wszystko!

– A ja widzę przez okno, że ktoś do nas jedzie – powiedziała matka.

– To do mnie! Wiezie prezenty! – Chłopiec bardzo się ucieszył.

– Dla ciebie zostaną wrzucone przez komin – przypomniała mu matka.

– Sprawdzę!

Wybiegł z domu i stanąwszy przed drzwiami, przyglądał się jadącemu. Czarny koń, czarny jeździec. Zbliżali się szybko. Chłopiec biegał przed drzwiami raz w jedną, raz w drugą stronę. Bardzo pragnął dostać prezenty. Jeszcze nigdy niczego mu nie podarowano. Za to na pewno w tym roku otrzyma coś nadzwyczajnego. Przecież nigdy wcześniej się nie zdarzyło, by zdążał do ich domu taki ognisty koń, którego dosiadał jeździec o tak dumnej postawie.

Chłopiec marzył i tęsknił. Krążył, stawiając coraz bardziej niecierpliwe kroki. Jeździec na koniu wyglądał wspaniale. Już się zbliżył na tyle, by chłopiec mógł zobaczyć broń optyczną wiszącą w poprzek jego piersi, a nad czołem celownik świecący niby gwiazda. Czarne ubranie jeźdźca było utkane z włókien, wewnątrz których ukrywały się inteligentne urządzenia. Dzięki nim poruszał się pewnie w każdym terenie, nawet na terytoriach pokrytych ciemnością. Odnajdował również drogę w odwróconej przestrzeni.

Wzrok chłopca przyciągnął świecący na głowie strażnika namiernik. Potem zaciekawiły go liczniki doczepione do pasów skrzyżowanych na piersi. Jakże piękne były rękawice ze strzałkami. Szukał jednak ukrytego prezentu. Nie mógł odgadnąć, który z tych przedmiotów przeznaczony został dla niego. Może wszystkie! Wyobrażał sobie, jak strażnik podjeżdża i zatrzymuje konia w miejscu, a ten unosi przednie wysięgniki; twarz jeźdźca promienieje radością; odczuwa zadowolenie z powodu spotkania z chłopcem, możliwości obdarowania go cennymi rzeczami...

Podjeżdżał coraz bliżej. Podciągał uprząż i nawijał ją na rękę, powodując, że koń zwalniał kroku. Nagle zwierzę stanęło gwałtownie, jakby uderzyło łbem w ścianę. Postawiono tu zaporę otaczającą obrzeże przestrzeni wewnętrznej.

Strażnik wstrzymał konia. Wbił wzrok w dziecko. Już podnosił wolną rękę, a strzałki na rękawicy skierowały się wprost na chłopca. Ten jednak tylko się uśmiechnął z zadowoleniem i zatoczył dłonią koło. Przestrzeń rozszerzyła się, po czym pętla jej granicy zawęźliła się za plecami strażnika, który znalazł się w środku terytorium.

Koń opuścił łeb i postąpił krok do przodu. Strażnik zorientował się, że zapora została opuszczona, co oznaczało, że nie wzbudzał strachu. Gospodarz interioru, mały chłopak z uczernioną twarzą, wcale się nie obawiał stanąć z nim twarzą w twarz. Wierzchowiec podszedł jeszcze bliżej i stanął naprzeciw chłopca.

– Hej ty, diablątko! – wrzasnął strażnik. – Podejdź no tu!

Strażnik potężnych rozmiarów siedział dumnie na wysokim koniu i spoglądał z góry na dziecko. W czerwonej twarzy żarzyły się czarne oczy. Zrobiły się małe ze złości i emanowały pogardą, gdy wołał na chłopca. Ten jednakże wciąż szukał wzrokiem prezentu.

– Co mi przywiozłeś? – zapytał, nie ruszając się z miejsca.

– Zaraz ci dam, to się nie pozbierasz! Co ty myślisz? Jestem twoim dostawcą? Jestem posłańcem królewskim.

– Co mi król przesyła przez ciebie? – zapytał chłopiec, ciesząc się jeszcze bardziej.

Nie rozumiał wściekłości widocznej na twarzy strażnika, który zastanawiał się, jak postąpić. Czy stanąć do walki z dzieciakiem? Byłoby to poniżej jego godności, posłańca głoszącego ważną wiadomość po całym terytorium. Możliwe, że zmiótłby dzieciaka jednym ciosem. Choć z drugiej strony postawienie zapory świadczyło o tym, że chłopak miał potężnych opiekunów. Jeżeli należeli do formacji półmaterialnych, walka z nimi nie zakończyłaby się zwycięstwem strażnika. Pokonanie ich części materialnej nie nastręczyłoby oczywiście trudności. Obciąłby im głowy czy odrąbałby na odległość ramiona. Taka siekanina nie zapewniłaby mu jednak zwycięstwa. Byty opiekuńcze przelałyby się do swojej formacji niematerialnej. Strażnik nie przechodził treningu i nie umiał sobie z nimi radzić. Mówiono, że pozostały po dawnych cywilizacjach. Strażnik w to nie wierzył. Nauka udowodniła, że nie było żadnych poprzednich cywilizacji i świat rozpoczął się od nich. Strażnik ufał nauce. Nie wiedział, jak wyjaśnić stawianie zapory czy istnienie formacji półmaterialnych.

Zanim wyruszył ze stolicy, postrzegał świat jako formę uporządkowaną i spójną. Uznawał ją za całkowicie wyjaśnialną. Rzeczywistość, w której żył, nie stawiała pytań. Były same odpowiedzi. Im dalej odjeżdżał od stolicy, tym bardziej podejrzewał, że są kłamstwami. Nie chciał, aby tak było. Każde spotkanie, choćby takie jak to, z chłopakiem o czarnej twarzy strzeżonym przez niepokonanych opiekunów, odbierał jak zburzenie kolejnego gmachu, w którym mógł się bezpiecznie schować przed innym i nieznanym. Miał ochotę zetrzeć z powierzchni ziemi każdego, kto niszczył ulica za ulicą jego solidny i słuszny świat. Właśnie stał przed dzieciakiem, który – choć się uśmiechał i tylko poruszył ramieniem – dowodził, że strażnik żył w świecie ułudy, a wszystkie odpowiedzi i wyjaśnienia, w które wierzył, były kłamstwem. Tylko on, ten mały, okazywał się prawdą.

Miał wielką ochotę zabić tego smarkacza z czarną twarzą. Śmiał się tak bezczelnie i okazywał tak wielką pewność siebie, jakby to on był panem świata, a nie cesarz. Tak, zabije go, bo mały wzbudzał w nim agresję. Uświadomił sobie naraz, że jeszcze nigdy nie czuł aż takiej dzikiej wściekłości. Nigdy nie miał ochoty mordować. Czynił to tylko zmuszony do obrony. Nigdy nie zabił dziecka. Cóż, że cesarz wydał taki rozkaz. W aneksie do rozkazu cesarz podał warunki, które muszą spełniać dzieci przeznaczone do likwidacji. Tylko noworodki płci męskiej. Ten chłopak nie podlegał tym warunkom. Czemuż więc wzbudzał w nim taką żądzę zabijania?

Strażnik, w gruncie rzeczy osobnik spokojny i poczciwy, unikał myślenia. Cenił dobre jedzenie, o co w podróży było trudno. Większość jego wysiłków pochłaniało zdobycie porządnej kolacji. Chciał wypełnić rozkaz cesarza, a przy okazji skorzystać, użyć sobie, i powrócić ze wspomnieniami. Taka podróż może się już nie powtórzyć.

Zabijać, siec, kaleczyć, odrąbywać! Nie, nigdy tego nie chciał. Ale teraz, gdy patrzył na tę małą sylwetkę z czarną twarzą, czuł, że się nie opanuje. Jego ręka sama się prostowała, a strzałki ustawiały na cel. Zabije go, o tak, tak!

Na progu stanęła matka, trzymając przed sobą koryto pełne pierogów, które zrobiła dla rodziny. Czekali na kolację i cieszyli się z przygotowywanej uczty. Tak wspaniałą potrawę otrzymywali tylko raz w roku, jak tradycyjnie nazywano ten okres. Nikt nie rozumiał tego słowa, jak i wielu innych, ale je powtarzano.

Przyciskała koryto do piersi, by potrawa nie utraciła ciepła.

– Pięknie pachną te twoje pierogi – zauważył strażnik.

– Dziękuję panu. – Matka skłoniła głowę. – Są również bardzo smaczne.

– Pewnie smażyłaś je w soku wielgusa?

– Są również bardzo twarde.

– Nie rozłożą się szybko – pochwalił strażnik. – Będą zalegać w żołądku bardzo długo.

– Cały czas będziesz czuł ich ciężar.

– A bekając, przypomnę sobie ich smak – rozmarzył się strażnik.

– Wy w stolicy pewnie nie jadacie produktów gnijącej materii – pożałowała go matka.

– Niestety. Dają nam tylko pożywienie wysoko przetworzone i wysublimowane.

– Ale stąd twoja okazała postać, strażniku – matka pocieszyła go komplementem.

– Wewnątrz pusta. – Strażnik westchnął.

– Pewnie dużo się w tobie mieści – droczyła się z nim matka.

– Sprawdź!

Strażnik pociągnął w dół żuchwę i odsunął ją aż o trzy stopnie. Jego paszczęka zrobiła się prostokątna i nie dała się łatwo zamknąć.

Matka wzięła pieróg w dwa palce i rzuciła go w stronę otwartej paszczy strażnika. Trafiła. Usłyszeli łoskot, jakby kamień toczył się po wąskich stopniach. Strażnik obrócił oczami naokoło, okazując zadowolenie. Matka rzuciła następnego pieroga i potem kolejnego. Górka w korycie szybko malała. Pierogi wciąż dudniły, spadając na dno rezerwuaru pokarmowego strażnika, a on obracał oczami, pokazując niebieskie spody gałek.

Chłopiec ze zdziwieniem spoglądał na szybko znikające jedzenie. Czekał na porę kolacji z niecierpliwością. Nazywano ją świętem, chociaż nawet Tau nie umiała wyjaśnić znaczenia tego słowa. Matka mówiła tylko: „Tradycja, tak się robi”, dodając w ten sposób kolejne niezrozumiałe słowo. Zresztą, wcale nie była jego matką. Takie nazwy wynikały chyba właśnie z tradycji i z wygody, zastępując numerowanie bytów.

Chłopiec liczył jednak na uroczystość. Czekał na smaczne jedzenie, ono jednakże znikało w czarnej paszczęce czarnego strażnika. Koryto było już do połowy opróżnione. „Może by rzucić mu kamień?” – pomyślał chłopiec. Uznał ten pomysł za nieuczciwy. Pochylił się nad korytem i wziął do ręki pieróg. Rzucił prosto w stronę strażnika. Nie trafił jednak. Nic dziwnego, był przecież tylko małym chłopcem. Matka odsunęła się i opuściła ramiona.

– Mój syn mnie wyręcza. Jakież to uczynne dziecko! Czy nie ma pan dla niego jakiejś nagrody?

Strażnik nie chciał jednak odpowiedzieć, gdyż musiałby podsunąć do góry szczękę, i to o trzy zaczepy, by ją z powrotem zamknąć.

– Hop! – zawołał chłopiec, celując i rzucając.

Trafił dokładnie tam, gdzie zamierzał, czyli do cebrzyka stojącego za progiem stajni.

– Łap! – zawołał znowu do strażnika.

Widząc lecący pieróg, strażnik skoczył w lewo, nastawiając otwartą paszczękę.

– Złapałeś! – zawołał chłopiec.

Pieróg jednakże trafił ponownie do cebrzyka. Chłopiec wziął po jednym pierogu do ręki. Rzucił szybko lewą ręką, a strażnik wybił się do skoku niby bramkarz do piłki. Potem prawa ręka chłopca wykonała szybki ruch i strażnik rzucił się w prawą stronę. Za każdym razem pieróg wpadał prosto do cebrzyka, a chłopiec podskakiwał i wykrzykiwał z radością: „Trafiłeś!”

W końcu w wiadrze pokazało się dno, a cebrzyk, ukryty za drzwiami stajni, został wypełniony. W ten sposób chłopiec uratował rodzinną kolację. Podniósł koryto i obrócił je do góry dnem.

– Zjadłeś wszystkie!

Strażnik wbił sobie szczękę jednym ciosem.

– Dobre było? – zapytał chłopiec.

– Oszukałeś mnie!

Strażnik wyciągnął palec i zmierzył objętość koryta oraz jego pojemność i wagę. Potem skierował palec z punkcikiem miernika na końcu kciuka i dotknął swojej piersi. Na palcu pokazały się cyferki.

– Moja waga powiększyła się tylko o połowę objętości koryta! Gdzie reszta jedzenia?!

– Na pewno już pan je strawił! – zawołał chłopiec.

Strażnik przewrócił z wściekłością oczami. Dotknął rozpostartą dłonią zewnętrznej strony swego zbiornika. Jego ręka zrobiła się przejrzysta, zamigotała i zmętniała.

– Widzisz! Proces trawienia nawet nie został uruchomiony.

– A to pan nie zna prawa dema?

– Co?

– Dematerializacji! – Chłopiec wymyślił je na poczekaniu. – Nie wie pan, że pewna część materii zgniwalnej po prostu znika. Puff! Nicość.

– Nicości nie ma – zaoponował strażnik.

– Jest! Skoro o niej mówię! – upierał się chłopiec.

Stał dumnie, wysunął lewą nogę przed siebie i ujął się pod boki.

– Tego rodzaju materia, która się dematerializuje, może być szkodliwa – rzekła cicho matka.

– Czym wy mnie nakarmiliście!? – wrzasnął strażnik.

– Wyniosłam jedzenie dla zwierząt – rzekła matka. – Pan o nie poprosił.

– Tak nie było!

– Możemy cofnąć czas – zaproponował chłopiec.

– Nie! Musiałbym znowu jeść te pierogi.

– Ale wtedy zjadłby je pan dwa razy – rzekł chłopiec.

– Dosyć już mam. – Strażnik ponaglił konia i zwierzę zaczęło ruszać.

– A prezent dla mnie? – Chłopiec tupnął nogą.

– Prezent! – wrzasnął strażnik, już czując w sobie nicość. – A masz!

Rzucił na ziemię małą miedzianą monetę. Chłopiec spojrzał na nędzny krążek. Jakże źle został potraktowany! Ogarnęła go wściekłość. Pod smolistą czernią twarz dziecka poczerwieniała. Zacisnął wargi, zatrzymując w sobie energię. Poczuł znaczny przypływ ciepła. Skupiał je w sobie i podwajał. Trwało to chwilę, koń zakręcał, by zabrać strażnika do następnej przestrzeni.

– Jaka cenna srebrna moneta! – zawołała matka.

– Srebrna? – strażnik zatrzymał konia.

Obrócił się ku chłopcu i spojrzał na ziemię. Srebrny krążek lśnił tuż pod nogami dziecka.

– Podaj mi ją! – rozkazał strażnik.

Chłopiec się pochylił, ujął monetę i uniósł na wysokość oczu. Trzymał ją przez chwilę, kusząc strażnika. Na awersie widać było cyfrę pokazującą wartość pieniądza.

– Całe czterdzieści srebrników! – rzekł strażnik zachwycony.

Wyciągnął ramię ku chłopcu. Otworzył dłoń, trzymając palce razem. Saytan położył monetę na ręce strażnika, jednocześnie kierując na nią wzrok i rozwierając usta. Gorąca i sucha energia wypłynęła z niego i skupiła się na metalu. Moneta zrobiła się biała, uniósł się z niej biały dym.

Strażnik wrzasnął z bólu i potrząsał ręką, by zrzucić pieniądz. Moneta jednak nie chciała się odkleić. Wprost przeciwnie, zagłębiała się w strukturę dłoni i dymiąc, przepalała ją. Strażnik wył z bólu i coraz gwałtowniej ruszał ręką. Palcami drugiej dłoni usiłował wydłubać pieniążek. Nadaremnie. Moneta przepaliła dłoń i spadła na ziemię. Strażnik podniósł rękę i spojrzał w otwór. Nie wierzył własnym oczom: miał w dłoni dziurę na wylot.

Chłopiec pochylił się. Jego oczy, lśniące białkami obróciły się w górę i na skos, gdy patrzył na strażnika. Uśmiechnął się i podniósł monetę. Chuchnął w nią, jakby gasił płomyk, i powoli wsunął do kieszeni.

Koń szalał, czując strach i ból jeźdźca. Stanął na zadnich nogach, przebierając w górze przednimi wysięgnikami. Wierzgał tuż ponad głową chłopca, ten jednakże stał nieporuszony.

Strażnik wyszarpywał z zaczepek jeden z wielu komunikatorów zahaczonych o pas na piersi. Ledwo odczepił, cisnął w ziemię tuż pod nogi chłopca. Zawrócił konia i spiąwszy go, przesadził granicę przestrzeni zewnętrznej. Odjechał szybko, figurka wierzchowca malała, wreszcie znikła w oddali.

Trzej mędrcy otoczyli chłopca, by go chronić i odczytać wiadomość. Tau miała możliwość kontaktu ze sztucznymi wytworami techniki. Wbiła wzrok w leżący na ziemi płaski przedmiot. Odczyt informacji nie sprawiał jej żadnych problemów. Przez chwilę robiła jednak mądre miny i milczała.

– Czy to jest dla mnie prezent? – ponaglił ją chłopiec.

– To jest wiadomość uniwersalna – odpowiedziała Tau.

– Co to znaczy?

– Jest przeznaczona dla ciebie, ale również dla wszystkich.

– Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę twoje szczególne znaczenie – wtrąciła się Psi – w pewnym sensie jest głównie dla ciebie.

– Zawsze mówisz dziwacznie i w sposób mało zrozumiały – zaoponował chłopiec, wciąż rozgniewany.

– Wiesz jednak, że zawsze moje słowa się sprawdzają.

– Powiedzcie mu, co to jest – rozkazał Zeta.

– To ma związek z rzeczami, które szczególnie dzisiaj są ważne. Tradycja, święto, kolacja. – O prezentach wrzucanych przez komin Tau wolała nie wspominać. – Ziemia była wtedy jednorodna. Mieszkali na niej ludzie.

– Lepiej nie wymawiaj tego słowa! – krzyknął chłopiec. – Myślałem, że jestem od nich uwolniony!

– Wiemy, że dużo przeszedłeś – rzekła Psi cicho i słodko.

– Nie chcę doświadczyć tego po raz drugi – rzekł poważnie Saytan.

Trzej mędrcy milczeli wymownie. Chłopiec patrzył na każdego przez chwilę, a kiedy dotykał spojrzeniem ich twarzy, odwracali głowę.

– To oni mi to wszystko zrobili! – wybuchnął chłopiec. – Ludzie!

– Narzucili na ciebie swoje ciężary– rzekła Psi współczująco.

– Obarczyli cię odpowiedzialnością za wszystko, z czym nie mogli sobie dać rady – szepnęła Tau.

– Oni stworzyli ciebie i twoją potęgę – zakończył Zeta.

Chłopiec zbierał w sobie siły. Zaczynał rozumieć, że nie może się wymknąć wydarzeniom. I chociaż przeszedł przez cierpienie, dźwigając brzemię ponad jego siły, będzie musiał przejść tę drogę po raz wtóry. Uświadomił sobie, że jeśli nie podejmie tego wyzwania, pozostanie na zawsze chłopcem. Będzie się przekomarzał z osobą, która wcale nie jest jego matką, lecz tak ją nazywa. Będzie używał nieznanych pojęć, wymawiał niezrozumiałe słowa jak zaklęcia, które nie zawierają w sobie magicznej mocy. Będzie rozumiał tylko strzępy rzeczywistości, nie potrafiąc w ogóle wyobrazić sobie całości. To oni dają mu siłę i dojrzałość, to z ich powodu rośnie i staje się mądrzejszy. To oni udzielają mu swej potęgi i dlatego staje się wszechwładny.

Czy ma zostać niewinny i głupi? Czy ma tkwić wiecznie w naiwności i oczekiwaniu? Nierozumiejący, na skraju rzeczywistości jak na brzegu szumnego oceanu? Chłopiec jeszcze przez chwilę był dzieckiem, potem spojrzała na niego Psi i poczuł, że więcej tego nie zniesie, więc pożegnał się z dziecięciem w sobie.

– Co jest w tym komunikatorze?

– Rozkaz zabicia wszystkich dzieci, które się narodzą.

– To nas nie dotyczy – odetchnął Saytan. – Moja matka nie może mieć dzieci.

– To usiądźmy do wieczerzy – powiedziała matka, nadchodząc.

Umieścili się wygodnie tuż za progiem stajni, zajmując miejsca na sianie rozrzuconym na ziemi. Pośrodku stał cebrzyk wypełniony pierogami.

Matka wzięła pieróg do ręki i przełamała go w pół. Wyciągnęła rękę do Saytana, kazała mu odłamać kawałek i zjeść z powagą. Potem podsunęła dłoń z kawałkiem pieroga do każdego z trójki mędrców. Ułamali po kawałku i zjedli w milczeniu.

– Prezenty mogą być niematerialne – powiedziała Psi. – I te właśnie mają największą wartość.

– Co więcej, mogą wzrastać, jeśli zostaną właściwie przyjęte przez odpowiednią osobę – dodała Tau.

– I są niezniszczalne – zakończył Zeta.

– Tak się właśnie stało – powiedział Saytan. – Taki dar otrzymałem.

– Ciekawe, czy jego wartość wzrosła z powodu tego szczególnego wieczoru? – zapytała matka.

– Popatrzcie! – krzyknął Saytan, spoglądając na niebo przez otwarte drzwi stajni.

Gwiazda, która się obracała i wydzielała z siebie wąską wiązkę światła, wybuchła nagle olbrzymim blaskiem. Po chwili wystrzelił z boku snop i leciał łukiem na ziemię, a błyszcząca kula gwiazdy podążała w dół za nim. Całe niebo zajęła gwiazda z olbrzymim ogonem blasku. Stała nieruchomo w przestrzeni, chociaż wiedzieli, że podąża przez nią z olbrzymią prędkością.

Saytan odłożył pieróg do cebrzyka, bo właściwie nie potrzebował jedzenia. Przeniósł wzrok na niebo i podziwiał wielkość zjawiska. Nie podejrzewał niczego. Nie odczuwał strachu, zresztą nigdy się niczego nie bał. Światło odbijało się w jego czarnych, lśniących oczach.

Mędrcy zbliżyli do siebie głowy i porozumiewali się, połączywszy umysłami. „To urządzenie zostało zawieszone na niebie bardzo dawno temu. Ziemia była wtedy jednorodna. Tak, jednogatunkowa. To ludzie ją zamieszkiwali. To oni wyprodukowali zasobnik. Zgromadzili w nim dane, historię, kulturę. Czuję, że jeszcze coś więcej. Czy sądzisz, że przewidzieli, że nastąpi rozpad powłoki? I wszystkiego, co zostało umieszczone wewnątrz? Nie sądzę, aby rozpad nastąpił przypadkiem, i to właśnie dziś. Na pewno został obliczony i wyznaczony na konkretną datę. Na ten wieczór właśnie. Dlaczego nie przewidzieliśmy, że program wyrzuci to akurat teraz? Przecież czas nie istnieje, a to dlatego, że ludzie przestali go produkować. Ale słuchajcie! Nastąpiło wydarzenie i to jest początek. Skoro będą zachodziły wydarzenia, pojawi się w ich rezultacie czas. Do tego są potrzebni ludzie. Słyszałam, że jest to możliwe i prawdopodobne. Ależ Tau, to chyba tylko hipoteza, myślę, że zbyt naiwna. Ale wydarzenia będą biegły wstecz. Do początku. Do tamtego początku czy do nowego? W każdym razie musimy rozpad uznać za znak. Jest tych znaków nieskończenie wiele. Rozsypały się po całym świecie jak bity, kwanty czy mikroby. Oni to przewidzieli? Może raczej ocalili. A co powiemy Saytanowi?”

– Co to jest, powiedzcie?

– Zawsze mówiono, że to są znaki – wyjaśniła Tau. – I to prawda.

– Co się wydarzy?

Tau milczała. Psi zaczynała blednąć i znikać, a Zeta zacisnął wargi, by żadne słowo się z nich nie wymknęło.

Saytan mierzył spojrzeniem czarnych oczu każde z nich kolejno. Mimo wymuszania w ten sposób informacji, żadne z nich się nie kwapiło, by ich udzielać. Saytan patrzył coraz bardziej rozgniewany i zdziwiony.

– Musicie mi powiedzieć – zażądał. – Jesteście moimi nauczycielami.

– To się już wydarzyło – zaczęła Tau. – Znaki zapowiedziały i się stało, co miało się stać.

– Ukrywacie przede mną prawdę. Jesteście zbyt poważni, bym mógł zapowiedź przyporządkować przeszłości.

Nadal milczeli, żadne z nich nie mogło wykrztusić prawdy.

– Skoro się wydarzyło, czego się obawiacie? Nic mi nie grozi. To już było – przekonywał ich Saytan.

– Chodzi jednak o to – odważyła się powiedzieć Tau – że wydarzenia zaczęły się poruszać wstecz.

– To zbyt straszne – szepnęła Psi.

– Czy chcecie mi powiedzieć, że te niewielkie skupiska życia biologicznego mogą z siebie wytworzyć tamtych?! – Saytan zadał pytanie z wielką złością.

Milczeli.

– Istnieję tylko ja! – wykrzyknął. – Nie po to tak długo się zmagałem z nimi, by teraz mój wysiłek został zmarnowany. Byłem wielki, lecz niosłem ciężar ponad siły. Narzucili na mnie tak dużo! Rosłem, nie przeczę. Ale nawet ja nie byłem w stanie tego udźwignąć.

Nie powiedzieli ani słowa.

– Czy chcecie powiedzieć, że moją winą jest to, co się stało? Że nie mogłem udźwignąć? Ugiąłem się pod tym strasznym brzemieniem! Tak, wiem! To ja ich broniłem. Rozumiem, to ja ratowałem świat tak długo, jak mogłem.

Mędrcy nadal milczeli.

– Czy wasze milczenie jest oskarżeniem? Macie pretensję do mnie o to, że nie zdołałem ocalić świata? I upadłem. Byłem zbyt słaby! Jakiż był ten świat, skoro nawet ja nie potrafiłem utrzymać go w całości, pomyślcie!

Mędrcy nadal milczeli, a Saytan wybuchnął śmiechem.

– Jakąż poczułem ulgę! Mogłem się odrodzić. Stałem się dzieckiem i podarowałem sobie wielki dar: zapomnienie.

– Wiemy, że ów szczęśliwy dar zapomnienia był dla ciebie straszną karą – powiedziała Tau. – Z tej głównie przyczyny zdecydowaliśmy się roztoczyć nad tobą opiekę. To dlatego cię uczymy.

– Nie zasłużyłeś na karę – szepnęła Psi. – Czyniłeś wszelkie starania.

– Doceniliśmy twoje wysiłki – zakończył Zeta.

Saytan pozornie uspokojony znowu obrócił swoje czarne oczy na świecącą gwiazdę. Rozpadała się, wyrzucała z siebie bez przerwy strumień iskier. Patrzył chwilę i nagle zrozumiał jeszcze więcej. Mimo to powiedział spokojnie:

– Oni mnie oszukali.

Wybiegł przed stajnię i stanąwszy na środku przestrzeni wewnętrznej, w jakiej się zamknął, by się chronić, uniósł pięść ku niebu. Patrząc szalonymi oczami na rozpadającą się gwiazdę, zawieszoną wysoko w pustym niebie, wygrażał pięścią, krzycząc. Mała figurka chłopca stała pod wielkim wklęsłym kloszem nieskończonej przestrzeni nieba. Wyglądała tak, jakby ktoś spoglądał na nią z bardzo daleka.

Saytan rozżalony i wściekły, krzyczał w niebo. Oszukany i wydrwiony. Czuł, że całe jego przeszłe cierpienie było nadaremne. Udręka wcale się nie liczyła. Ciężka praca została wykonana na próżno.

– Czyje to są wyroki? – krzyczał Saytan w niebo. – Czyj to plan?

Gwiazda się srebrzyła, rozsypując i rzucając iskry na ziemię.

– Już czas, Saytanie – szepnęła Psi. – Przygotuj się, chodź.

Spojrzał na nią, przytomniejąc. Otarł twarz z sadzy, spojrzał na swoje uczernione dłonie. I nie mówiąc ani słowa, powrócił do izby.

Na środku podłogi stała duża misa. Matka, stojąc obok, trzymała dzban. Strumień wody wylewał się z dzbana do misy i unosiła się para. Saytan uniósł głowę i zrzucił z siebie ubranie. Zrobił krok do przodu i wszedł do wody. Nie patrząc na matkę, ukląkł i pochylił głowę. Matka przechyliła dzban i strumień wody spływał na pochyloną głowę i na czarne włosy. Potem lała wodę na jego plecy. Obmywała ciało nie tylko z potu i brudu dnia codziennego. Jego skóra stawała się coraz bielsza. Kiedy podniósł głowę i powstał z kolan, był o wiele starszy.

W wodzie po kolana stał piękny młodzieniec z dumną twarzą. Patrzył przed siebie ku przeszłym wydarzeniom. Matka odstawiła dzban i wyżęła jego mokre włosy. Czarna fala rozsypała się na plecy. Owinęła go białym ręcznikiem i przeszła do drugiej izby.

Stanęła przy oknie i pomyślała, nie wiedzieć czemu, że trzeba coś przygotować dla nowo narodzonego. Drzwi stajni były nadal otwarte. Wyglądała przez okno, patrząc na wielką gwiazdę, która wciąż spadała, z jej srebrnej głowy wystrzelały pęki iskier, tworząc gigantyczny ogon, lecący z nieba na ziemię, oddzielający kopułę nieboskłonu jak srebrna tęcza dzieląca czas.

Saytan uniósł ramiona i złączył dłonie ponad głową. Wiedział, że wystarczy, by odbił się nogami, a zdoła unieść się ponad ziemię. Potem pochylił się i wytarł stopy do czysta. Był bardzo piękny.

Mędrcy go obstąpili, patrząc z czułością.

– Będziesz potrzebował sił – rzekła Tau. – Wyposażę cię w nadzwyczajną wiedzę.

Dotknęła palcem jego czoła. Wchłaniał ją, nikła, wsączała się. Na czole Saytana pomiędzy brwiami pozostała czerwona plamka.

– Jestem wolą nadzwyczajną – rzekł Zeta. – Jestem tobą.

Wszedł w Saytana, a ten wyprostował się z dumą. Nic go teraz nie złamie. Tym razem on wygra. Teraz, kiedy się powtórzy okręg czasu, to on będzie panem świata. I pozostanie nim na wieki wieków.

– Będziesz więcej czuł i odgadywał – szepnęła Psi. – Przyszłe i przeszłe wydarzenia.

Spojrzeniem przylgnęła do oczu Saytana i znikła. Młodzieniec wyszedł na próg i podniósł urządzenie, które rzucił strażnik. Wziął je tylko do ręki i wiedział, co zawiera. Przeznaczenie. Potem usiadł na progu i czekał na Jego narodziny z oczami utkwionymi w drzwi stajni.

Plan

Była noc i szalała burza. Niebo przecinały błyskawice, rozświetlając je na ułamek sekundy. Grzmiało. Zerwała się wichura, przyginająca palmy ku ziemi. Nadciągała tropikalna ulewa.

Ludzie pozamykali się w domach. Nikt nie miał odwagi wyjść na ulicę ani też położyć się spać. Słychać było, jak przesuwali ciężkie komody, barykadując drzwi. Inni bali się, że wichura porwie domy. Pakowali do skrzynek zapas wody, suchy prowiant i niezbędne lekarstwa.

Gdyby zbłąkany przechodzień był jeszcze na ulicy, dostrzegłby w ciemnych oknach domostw światełka latarek przesuwających się po pokojach i wymacujących drogę do piwnicy. Jakiś mieszkaniec New Hong City podszedł do okienka piwnicznego i starłszy palcami parę z szyby, wyjrzał z niepokojem na zewnątrz. Podniósł oczy na czarne niebo, lecz zaraz zacisnął powieki, przestraszony zygzakiem białej błyskawicy. Zauważył jednak, że jej blask rzucił na ściany domów cień barczystego mężczyzny. Gdy niebo ponownie pociemniało, a ukrywający się otworzył przerażone oczy, już go nie dostrzegł. Cień wtopił się w czarne tło nocy.

Olbrzymi mężczyzna szedł bardzo szybko, długimi krokami. Nie zważał ani na grzmoty, ani na porywy wichury. Wilgotne powietrze niosło w sobie zbliżający się deszcz. Czując zapach wody, przyspieszył. Już biegł, uderzany w pochylone plecy porywami wichury. Zerknął szybko na wyginające się czubki potężnych palm, by odgadnąć siłę nadchodzącej burzy.

Zdążył dotrzeć do Misji, nim lunął deszcz.

Nie wiadomo, jak mu się udało przejść przez bramę chronioną zamkiem szyfrowym. Nie mógł przecież sforsować muru otaczającego teren Misji, chyba że dysponował sprawnością komandosa. Misja! Nadal nazywano tak to miejsce, chociaż żołnierze dawno już zakończyli swoją misję i po kolei, szwadron za szwadronem, odlecieli warczącymi maszynami. Wtedy przez otwarte drzwi widać ich było siedzących rzędem i trzymających ręce na broni położonej płasko na kolanach. Patrzyli z góry na miasto, które prawie zrujnowali. Przyglądali się z pogardą skłóconym ludziom, których nie udało im się ucywilizować. Spoglądali na wąskie uliczki wśród wysokich domów, wiedząc, że pleniący się tam złoczyńcy tylko czekają, by ostatnia maszyna zniknęła za łańcuchem gór. Wtedy bandyci wypełzną niby szybkie skorpiony i będą kąsać. Wszystkich. Obejmą władzę, bo teraz ich kolej, i odegrają się na każdym, bez wyjątku. Żołnierze, trzymając spokojnie ręce na broni, byli jednak czujni i w napięciu obserwowali miasto i jego ciemne, cuchnące uliczki, podobne do kolein wyżłobionych przez koła wozów historii. Nie będą bezpieczni, póki ich warczące maszyny nie przelecą poza łańcuch gór. Wiedzieli, że potem nikt już nie będzie pewny swego życia. Ale to ich nie obchodziło.

Pozostały po nich na rozległym terytorium – wielkości miejskiej dzielnicy – baraki, zabudowania dla oficerów i pomieszczenia wypakowane tysiącami skrzynek. W Misji litościwa Federacja umieściła dzieci. Dostawały jedzenie czerpane z puszek i paczek pozostawionych w skrzyniach wypełniających magazyny. Szczodra i łagodna ręka Federacji karmiła dzieci, ale wpierw jej wytknięty palec nakazał spalić zboże na polach. Zapewniła im dach nad głową, ale dopiero po zburzeniu ich domów. Jednak, co najważniejsze, zapewniła im opiekę, protekcję i bezpieczeństwo, zabiwszy przedtem rodziców i obaliwszy rząd. Ale Misja trwała. I mimo wszystko było to dla dzieci największym, choć jedynym dobrodziejstwem.

Olbrzymi mężczyzna zatrzymał się na chwilę poza wysokim murem. W tym samym miejscu pięć lat temu stał razem z chłopcem. Od tamtego czasu nigdy więcej tu nie był. Może nie interesował się piętnastolatkiem, którego przyprowadził za rękę i pozostawił na łasce Misji. W jakim więc celu przyszedł tej nocy? Jaka sprawa nie mogła poczekać do rana? I kim był dla niego ów młody człowiek, dla którego narażał się na niebezpieczeństwo?

Przybyły wszedł pomiędzy równo stojące baraki. Poruszał się tak, że ani razu nie oświetliła go błyskawica. Nigdy też jego olbrzymi cień nie padł na ścianę. Stawiał stopy bez szmeru. Nie zachrzęścił żwir ani nie zaszeleściły liście wydarte z drzew palmowych i rzucone na ziemię przez wiatr. Kluczył pomiędzy budynkami, zmierzając do tego, który stał na krańcu terytorium.

Kiedy dotarł do baraku, przylgnął do ściany, stapiając się z jej ciemną barwą. Nasłuchiwał chwilę wśród świstów wichury siekącej strumieniami wody. Ktoś inny nie usłyszałby rozmowy poprzez ścianę. Mężczyzna jednak pokiwał głową, rozpoznając znajome głosy. Wyciągnął ramię i dotknął ręką drzwi. Ukrytą w dłoni kartą rozkodował zamek. A kiedy tylko drzwi się uchyliły, wsunął swe olbrzymie ciało do wnętrza baraku. Stanął tuż za progiem.

– Valko – szepnął.

Młody mężczyzna skoczył ku niemu. W połowie drogi zatrzymał się. Spojrzał na olbrzyma, z którego ściekały strumienie wody. Ostatni raz widział go pięć lat temu, kiedy Chińczyk przyprowadził go do Misji i tu zostawił. Dlaczego potem nie dawał znaku życia?

Z sąsiedniego pokoju wyszła dziewczyna. Stąpała z dziwną w tym miejscu godnością. Pokazywała być może, że nie czuje się sierotą pozbawioną ojczyzny. Stanęła naprzeciw Chińczyka, patrząc na niego bystro. Oczekiwała, że to on zacznie rozmowę. Przybysz jednak milczał. Błyskawica przecięła niebo. Uświadomili sobie nadzwyczajną powagę sytuacji. Skoro przeszedł przez miasto mimo burzy i wiatru, miał coś ważnego do zakomunikowania.

Valko lekko się pochylił i otworzył usta, by wyrzucić z siebie pytania, lecz dziewczyna powstrzymała go władczym gestem ręki. Usłuchał jej nakazu. Wyprostował się i zamknąwszy usta, czekał na wyjaśnienia. Przybyły zauważył, że ochłonęli ze zdziwienia, więc już mógł im wyjawić cel swojej wizyty.

– Musicie uciekać! Natychmiast! – powiedział.

Stali jednak nieporuszeni.

– Chodźcie ze mną – rzekł Chińczyk, obracając się już ku drzwiom.

Dziewczyna rozejrzała się wokoło, patrząc na osobiste przedmioty. Postawione pod łóżkiem buty, jeszcze wilgotne po spacerze. Porzucony na poduszce e-czytnik z wyświetloną stronicą książki. Czytała, gdy niespodziewany posłaniec wkroczył wprost w ich spokojny wieczór, każąc porzucić jedyną stabilizację, jaką znali.

Chińczyk pokręcił przecząco głową, co znaczyło: „niczego nie wolno zabierać”. Dziewczyna odnalazła w geście zapewnienie: „wkrótce tu wrócimy”, a jej towarzysz zrozumiał: „niczego nie musicie zabierać, dostaniecie wszytko, co będzie wam potrzebne”. Wyszli, osłonięci szerokimi plecami przewodnika. Kuląc się przed wiatrem, zmierzali ku wznoszącej się nieopodal rozległej budowli. Wbudowano ją we wzniesienie, nieporośnięte drzewami jak inne.

Było to w Misji miejsce zakazane. Nikomu nie zezwalano się do niego zbliżać. Nikt zresztą nie miałby na to ochoty ze względu na przerażający wygląd budynku. Betonowe ściany mówiły, że wejść pozwolą, lecz już nie wypuszczą na wolność. Podejrzewano, że w czasach gdy stacjonowali tu żołnierze, w bunkrze mieściło się więzienie. Wskazywały na to małe okienka z grubymi kratami. Wśród wolontariuszy Misji krążyły pogłoski o szczelnych piwnicach, przystosowanych do torturowania aresztantów, którymi byli okoliczni mieszkańcy, niechcący się podporządkować nowemu prawu. Opowiadano sobie szeptem, że ktoś, zajrzawszy przez okienko umieszczone tuż nad ziemią, zobaczył zwłoki zwisające z sufitu, zanurzone głową w basenie z wodą.

Gęsty cień otaczał budynek, ściany wydzielały chłód, powodując, że nawet ziemia w pobliżu była zimna. W strugach deszczu zatrzymali się przed okratowanymi drzwiami. Żelazo już pokrywała rdza, lecz nie przeżarła grubych prętów. Chińczyk zbliżył się swym bezszelestnym krokiem i wsunął ramię poza kraty. Spoza jego palców wystawał róg karty. Zamek się rozkodował i drzwi, razem z okrywającą je kratą, otworzyły się, nie wydając żadnego szmeru. Mężczyzna pierwszy przekroczył próg, pochylając głowę. Popchnięci wiatrem, skoczyli w ciemność. Drzwi od razu się zamknęły i zabłysło światło.

Ciągnął się przed nimi długi korytarz o gładkich ścianach i czystej podłodze pokrytej lustrzanymi taflami. Pod sufitem podwieszono rury i przewody. Kiedy ruszyli, zachęceni gestem swego przewodnika, ich krokom nie towarzyszył żaden odgłos, a mokre zelówki nie pozostawiały śladów na lśniącej posadzce. Za zakrętem wymacała ich pierwsza kamera i obróciła swój ostry nos, wbijając w ich głowy punkcik swego spojrzenia.

Tysiące pytań rodziło się w głowie Valko. Dlaczego korytarze wyglądają jak nowo zbudowane, chociaż żołnierze przestali je przemierzać dwadzieścia lat temu? Co pochłania dźwięk? Dokąd przesyłają obraz śledzące ich ruchliwe kamery? Kto na nich teraz patrzy? Wszystkie urządzenia, jakie dotychczas napotkali, działały. Do licha, w końcu to ukryta baza wojskowa, i to wciąż sprawna. A Chińczyk zdaje się doskonale orientować w jej topografii i na dokładkę potrafi uruchamiać systemy. Valko zapamiętał go jako bogatego handlarza, który z panem Ka-O, nazywanym Kałem, prowadził interesy. Kim był naprawdę?

Dotarli do olbrzymiej sali z wieloma konstrukcjami z żelaznych belek. Kiedy tylko przekroczyli próg, zapłonęły lampy, wydobywając kontrast białego metalu na tle czarnych ścian. Na środku pomieszczenia lśnił szklany szyb windy. Weszli do środka, drzwi się za nimi zamknęły. Dopiero wtedy, gdy błyskawicznie się unosili, udzielił skąpej informacji.

– Musicie wyruszyć jeszcze tej nocy, przed świtem.

Chłopak spodziewał się zupełnie innych wiadomości. Potrzebował wyjaśnień. Dlaczego muszą tak nagle opuścić miasto? Co się stało? Dokąd muszą się udać, no i oczywiście – na jak długo? Czy wrócą, zanim wyczerpią się baterie w czytniku ebooków?

Chińczyk zauważył jego ciekawość. I choć doskonale znał psychiczną strukturę Valko oraz jego gwałtowność, nadal nie zdradzał najistotniejszych informacji.

– Nie czas teraz na zbędne pytania i wyjaśnienia. Musimy się skupić na najważniejszym. A tym są wasza ucieczka i przeżycie.

– Kiedy...? – Chłopiec nie skończył pytania, które Chińczyk uciął:

– Wkrótce się wszystkiego dowiesz.

Winda zawiozła ich do obszernej komory. Nareszcie mogli zdjąć z siebie przemoczone ubrania. Zwinąwszy je w kłąb, wrzucili przez drzwiczki do wnętrza elektrycznego pieca i stojąc przed paleniskiem, przyglądali się płomieniom. Po chwili włączył się wywietrznik usuwający popiół i nie pozostało ani śladu po ich seryjnej odzieży, opatrzonej znakiem międzynarodowej Misji.

Dziewczyna westchnęła, jakby zrzuciła z siebie ciężar. Valko patrzył z zaciśniętymi zębami, jak obraca się w popiół jego dotychczasowe życie. Z gabloty w ścianie Chińczyk wyjął kombinezony, które założyli, dziwiąc się, że tak dobrze pasują do ich sylwetek. Były bardzo wygodne, zupełnie nie krępowały ruchów. Każdy wykonano z jednego kawałka porowatego tworzywa. Posiadały liczne kieszenie, nawet na ramionach i nogach, w których znajdowało się wiele przydatnych przedmiotów. Na paskach mankietów umocowano mierniki poziomu energii.

Chińczyk wyjmował ważniejsze urządzenia i trzymając je przez chwilę na dłoni, objaśniał szeptem ich przeznaczenie. Działały na prostej zasadzie: włącz – wyłącz. Czerwony kolor zawsze oznaczał zagrożenie. Czasu było mało, mimo to Chińczyk mówił spokojnie. Niecierpliwy z natury Valko przestępował z nogi na nogę. Przyswoił, że dysponowali przydatnymi miernikami i komunikatorami. Miał świetną pamięć wzrokową i bardzo szybko kojarzył. Wystarczyło, że jeden raz zobaczył jakiś układ elementów, choćby bardzo skomplikowany, a potrafił bezbłędnie go odtworzyć.

Chińczyk oparł rękę na ścianie. Kod został wczytany i otworzyły się drzwi prowadzące do kabiny. Stały w niej konsole sterownicze i obrotowy fotel.

– Będę was prowadził – powiedział. – Kiedy tylko opuścicie New Hong City, nic wam już nie będzie zagrażać.

– Czy chcieli mnie zabić? – zapytał chłopak.

Przewodnik ociągał się z odpowiedzią.

– Zamierzali cię pojmać – odpowiedział wreszcie.

– Nigdy! – powiedział chłopak z mocą.

Kiedy to mówił, dźwięki warczały mu w głębi gardła. Stał, kołysząc się lekko na stopach. Chociaż się uśmiechał, obnażał zęby jak zwierzę. Dziewczyna wyciągnęła ramię. Valko zamilkł i zacisnął wargi.

– Planowane są jednak pewne wydarzenia... – zaczął Chińczyk.

– Jestem gotowy na wszystko. – Valko emanował wewnętrzną siłą. – Zniosę każdy ciężar, pokonam wszystkie przeszkody – mówił, rozdzielając słowa, podkreślając ich wagę i znaczenie. – Nigdy się nie poddam.

Dziewczyna opuściła ramię i stanęła spokojnie obok niego.

– Dokądkolwiek zaplanowałeś nas wysłać – powiedział chłopak – sprawdzimy się jako ludzie.

– Macie tu wszystko, co jest potrzebne do życia – powiedział Chińczyk. – Niczego wam nie zabraknie.

Stał jeszcze chwilę, jakby chciał coś dodać, tym razem od siebie. Swoje emocje zawsze trzymał na wodzy. Uwolnił je tylko raz – chłopiec przypomniał sobie potem tę chwilę, gdyż ona zadecydowała o jego życiu. Twarz Chińczyka była wilgotna. Od deszczu zapewne; to woda, ściekając, wywoływała wrażenie, że po jego policzkach spływają łzy, jakby żegnał się na zawsze z najbliższą mu osobą.

Uczynił gest, jakby chciał wejść już do kokpitu. Dawał im do zrozumienia, że i oni powinni się ruszyć, wejść na platformę, przekroczyć szeroko otwarte drzwi. Postąpili więc krok w tył i znowu się zatrzymali, tym razem na krawędzi: czubkami butów jeszcze po tej stronie, a piętami już poza linią platformy. Pod pachą trzymali naszpikowane urządzeniami hełmy, jak sportowcy piłkę tuż przed meczem. Bali się, niepewni przyszłości. Wiedzieli jednak, że nie mają wyboru. Nie mogą pozostać w New Hong City. Już nie powrócą do Misji i swoich pokojów. Porzucony czytnik nadaremnie będzie czekał na odwrócenie strony i dokończenie historii. Rosa z butów wyparuje, a one same wypaczą się i zapomną kształt noszących je stóp.

Zapaliło się światło za nimi. Było jaskrawe. Świeciło z góry i padając na twarze, wyostrzało rysy. Zaczęło się obracać, powodując, że znikali i znów się pojawiali. Po kolei włączały się urządzenia za ich plecami, odezwał się sygnał, wyjąc niby syrena alarmująca o pożarze.

– Chodź – szepnęła dziewczyna.

Nie uczyniła kroku wstecz, lecz wykonała zwrot przez lewe ramię, odwracając się tyłem do Chińczyka, który właśnie robił krok w przeciwną stronę. Widziała jeszcze, jak usiadł na obrotowym fotelu, kładąc ręce na pulpicie. Wpatrywał się w monitor, na którym pokazał się obraz jakiegoś pustego wnętrza. Na ekranie wyświetlił się komunikat skierowany do niej. Przeczytała i zagryzła wargę w postanowieniu. Odwróciła się pierwsza, bo było jej łatwiej, bo nie miała nikogo na Ziemi. Valko zacisnął szczęki i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Chińczyka, zrobił zwrot i krok do przodu.

Nie usłyszeli, gdy drzwi zamknęły się za nimi. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, całkowicie przykuło ich uwagę. Ściany rozsunęły się horyzontalnie, zamieniając w olbrzymie okna. Ziemia została już pod nimi. Wysokie domy spadały coraz niżej, przestali widzieć dachy, miasta stawały się punktami, potem zobaczyli oceany.

– Ziemia – szepnęła dziewczyna. – Już jej nie widać.

– Dokąd lecimy? – zapytał chłopak.

– Boję się – powiedziała cichutko dziewczyna, tak by nie usłyszał, bo przecież zawsze starała się być dzielna.

Ziemi już nie było. Nie mogli otrząsnąć się z szoku.

– Myślałem, że czeka nas krótka podróż. Może na jakiś spokojniejszy kontynent. – Valko stał na szeroko rozstawionych nogach, ze skrzyżowanymi przed sobą ramionami, niby zawodnik, który za moment stoczy bój sam ze sobą i z całym światem.

– Nie ma spokojnych kontynentów – odparła dziewczyna. – Wszędzie są walki, zamieszki i działania misyjne, przywracające stabilizację. To znaczy morduje się ludzi w imię naszego prawa, które jest dla nich lepsze. Niech więc zginą, skoro nie potrafią go przyjąć.

– Może lecimy na Pierwszego Satelitę – wyraził przypuszczenie chłopak, by dodać jej otuchy. – Tam nikt nas nie zna. Powrócimy na Ziemię, na pewno.

W tej właśnie chwili rozświetliły się konsole pod ścianami kabiny, zabłysły monitory. Z podłogi na środku wysunęły się dwa szerokie fotele, ustawione do siebie oparciami. Usiedli na nich, zapinając pasy i klamry. Konsole przysunęły się do pulpitu, na którym chłopak położył ręce, przyglądając się ikonom. Nie miał wiele do zrobienia – kierował wszak ktoś inny. Jakże tajemniczą osobą był Chińczyk! Teraz więc, zdany na jego umiejętności i wolę, patrząc na panoramiczne okna, wciąż ciemniejące, rozjaśniane smugami – czego: komet, planet? – przypominał sobie, jaką rolę odegrał w jego życiu.

Chińczyk przyprowadził go do Misji, gdy miał piętnaście lat.

– Musisz tu zostać, Valko.