Wiersze - Krzysztof Kamil Baczyński - ebook
8,11 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wybór wierszy legendarnego poety czasów wojny z własnoręcznymi rysunkami autora. Poezja Baczyńskiego najpełniej wyraża cechy pokolenia Kolumbów. Baczyński pisał szybko i dużo (jakby przeczuwał, że ma niewiele czasu) w manierze katastroficznej, językiem trudnym i niezwykłym. Do dziś inspiruje i pobudza wyobraźnię kolejnych pokoleń, mimo że sam zginął młodo w Powstaniu Warszawskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 88

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wiersze

Krzysztof Kamil Baczyński

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-215-5 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab  Zdjęcie na okładce: Eugeniusz Lokajski MASTERLAB Białobrzegi, Polska

Lasem.

Chodzę lasem, zostawiam nie ślady lecz tropy

i sapię w wąskiej norze oddechem włochatym.

Czy to prawda, że żyłem rybą przed potopem

i że jestem dziś wilkiem kochającym kwiaty?

Jakże płyną te sosny? sierść ma zapach ostry.

Patrzę wam prosto w oczy, a krok mój jest wiekiem.

Gdzie las się kończy nagle fioletowym ostem

myśliwy z psem,który też był kiedyś człowiekiem.

listopad 40r.

* * * (Pod nieba dłoniastą palmą...)

Pod nieba dłoniastą palmą nie daj mi chodzić samotnie

Agni.

Otwórz rzeki, a sosny krzykiem z ognia i wiosny

podpal i nagnij.

W jakie zimy prowadzisz, jakich kolęd słuchać

śmiertelnych?

Otom jest syn wygnany z ziemi niepoznanej

niewiernej.

Obce mi niebo czarne i białe zawieszasz

nad czas samotny,

oceany z kamienia, w które się przemieniam

jak w lodach okręt.

Nad dniem ostatnim stawiasz mi długie, woskowe

świec rzędy,

które są stare drzewa, kiedy w portów brzegach

rżą argonauckie okręty.

Odbierz mi ziemię, miłość rozumną oderwij

i porwij

z pośród umarłych rzeczy, gdzie dojrzewa wieczór

o woni morwy.

Daj mi konia o Agni z żółtych, strasznych płomieni

i białych,

bo oto spadam owoc w grób ziemi pod sobą

dojrzały.

3 grudzień 40 r.

Żal.

Pościnano drzewa światowidom,

ścięto głowy buntom dziecięcym,

bo nie przyjdą anioły z ptasich puchów, nie przyjdą.

Oto nóż szafotów do chleba. Cóż więcej?

Zatroskane madonny mdleją

jakbyś podniósł ziemi upiorną powiekę

więc żal mi, żal, bo świat to żal

za utraconym człowiekiem.

luty

Legenda (Wydęte karawelle...)

Wydęte karawelle o żaglach z czerwonych motyli

pachnące cynamonem, pieprzem i imbirem

upływają po morzach mosiężnych, a w tyle

delfiny ciągną jak antyczne liry.

Jacyż na rufach zdobywcy

odlani z płynnego złota

w pieśniach wysmukłych jak skrzypce

z puszystym wejrzeniem kota.

A zawsze tak sam daleko

dzwonią na widnokręgu

maleńkie archipelagi,

które dosięgnąć ręką.

Tam w wyspach małych jak uśmiech

przez dżungle tygrysiej trawy

wędrują złote strusie

i szylkretowe żyrafy.

W różowym hamaku wybrzeża

koń purpurowy gna,

a z dziupli zagląda w pejzaż

maleńki, induski strach.

Kto ten krajobraz zbudował

na wiotkim cieniu zamyśleń,

nad trąbką wiatru wydymał

policzki wezbrane jak wiśnie.

Oto zwrotniki płonące

jak złoto-czerwone piekło.

Maleńkie archipelagi

zawsze tak samo daleko.

Strzelały race gwiazd

w przestrzeń wydętą i ślepą,

spadały księżyce na płask

do dna stopionego w srebro

Śpiewały ryby skrzydlate

pieśni przejrzyste i szklane

kiedy w wyblakłe rano

okręt upływał nad światem.

Oto legenda marzeń

śmiesznych ptaków ze snu.

Nocą to tylko żeglarze

płyną na dziwny łów:

Patrzeć, patrzeć na niebo smutku,

nad drzewo odarte historii.

Tam białe trupy zdobywców

herosów zastygłych w orion.

Tam tylko w hamaku plaży

dziewczynki z miedzi kołyszą

pieśni zgubionych żeglarzy

zarosłych czasem i ciszą.

21 luty 41 r.

Z psem.

Poświęcam Danowi synowi Toma.

1.

We dwu przyjacielu, przez las

po jasnych pętlach dróg,

poprzez polany biegnące na płask

we dwu przyjacielu, we dwu.

Masz twarz obrosłą, masz twarz jak ogień

jeleni natchnionych przez grom.

Pędzą przed nami zdumione drogi

z obłoków, z liści, z wszystkich stron.

Las to także jest dno

pod powierzchnią zamkniętą wiatru.

Bije burz magnetycznych batóg,

gdy w muzykę płyniemy i światło

jak dziecinny, grający bąk.

2.

Gdzie ta droga przystaje? — powiedz.

Rwą dziecięce koniki w śmierć.

Biją mokre po deszczu gałęzie świerkowe

w twoją wzniesioną jak trawa sierść,

w moją płonącą gwiazdami głowę

i w nasz nieludzki rytm jak wiersz.

We dwu przyjacielu, we dwu

w uroczysku brzęczących godzin

wytropimy zielony cud

drugich narodzin.

Przez ten płomień roztartych mchów,

poprzez liście drgających nut

kwitnie zwierząt rogaty oset.

Coraz dalej, przyjacielu, we dwu

zatrzymamy na krawędzi snu

drętwiejące nogi bose.

Powrócimy przyjacielu we dwu

zamyśleni tak głęboko w smutek tamtych nut,

w ten najwyższy z zielonych tonów,

że spóźnimy się o wszystkie pory roku

na zmącony życia wodopój

jak na wieczerzę do domu.

Kirszek 9 sierpień 41r.

Magia

Dym układa się w gryfy, postaci i konie

nad rozlewanym ogniem, a on czesząc grzywy

żółtych płomieni woła: "Przez gwiazdy zielone

zaklinam cię, demonie, Aharbalu - przybądź!"

Wtedy przez pustą ramę portretu wychodzi

duch ogromny szeleszcząc od niebieskich iskier

i staje u pułapu jak wstrzymany pocisk

naprężonych obłoków, i unosi wszystkie

rozlane dymy w sobie. Wtedy on zbielały,

porywany przez ciszę, trojony przez cienie,

"Aharbalu - zaklina - przez ten dym stężały,

"Aharbalu - zaklina - przynieś jej wspomnienie!"

Więc w suchym blasku iskier rośnie łuk różowy

piersi wygiętych twardo, ust rozwartych koncha,

podłużne liście powiek. Wtedy z jego głowy

odrzuconej w odległość wypływają oczy

jakby łzy w których widać odwrócony obraz,

coraz mniejszy; i płacze: "O siostro niedobra!"

a już ona jak kamień - rozpuszcza się w nocy.

15 październik 1941 r.

Krzyż.

Za tych — co batem ścięte liście,

za tych — co ptaki z wosku lane,

tych — co im krew znużeniem tryśnie

i tych — co wbici cieniem w ścianę

i za zwierzęta konające,

którym powoli oczy bledną —

— chciałbyś odrzucić Bogu — życie,

umrzeć raz drugi jak zbawiciel;

ale zawarty tobie upływ

krwi, i związane ręce w supły,

bo ty nie twórczym niepokojem,

a tylko, że się patrzeć boisz.

25 listopad 41r.

Z szopką.

Górą białe konie przeszły,

trop dymiący w kłębach stanął.

W gwiazdach płonąc cicho trzeszczy

wigilijne siano.

Z poza gór czy z ponad ziemi

anioł biały? kruchy mróz?

starcy w niebo nachyleni?

Anioł biały szopkę niósł.

Zamknąć tak — to ironicznie —

w daszek gwiazdom pobielany

płomień wieków i człowieka

w tekturowe cztery ściany.

Zamknąć tak — to z odległości —

w dwie figurki — czarną, białą

rozdeptanych epok kości

i spalone żądzą ciało.

W naprężone kusze burz

anioł biały szopkę niósł.

A figurki w męce gasnąc

coraz słabły, zanikały

w napowietrzną gwiazdy jasność,

tekturowo — popielały.

Śmiał się anioł pół-uśmiechem

z ich uporu, a nie grzechu,

że tak jedni, choć ich stu

Anioł biały szopkę niósł.

aż na grudzie stopą lekką

stanął niby mgłą i skałą

i koślawe, głodem ścięte

ujrzał w grudę wbite — ciało,

żeber czarnych łuki spięte,

poskręcane rydle rąk,

brzuch jak bęben życia wzdęty,

brzuch zsiniały, brzuch jak tłok

i zawrócił. W nieba plusk

poczerniałą szopkę niósł.

2 grudzień 41r.

Śnieg.

Bóg jest śniegiem — on ziemię połączy

z niebem na kształt liści milczących,

które z drzewa ostatecznych zamilczeń

szczerzą oczy pół boskie — pół wilcze.

Bo tak świecić jak on — ciemnością,

tworzyć razem błądzenie i kościół

jest nieznane. Tylko ci co najdalej

w kręgach białych jego twarz poznali.

Jesteś w śniegu, a śnieg oburącz

ogarnąwszy — co w nim zobaczysz

dotykalne spadnie cały kulą

i żywymi oczami zapłacze.

Ty w nim ręki skinieniem drążąc

różowawe ciała kobiet wywołasz,

róg danieli, ptaki jak mosiądz

szybujące w gotyckich kościołach.

I pomników zamyślenie wieczne,

kanonierów o lawety wspartych,

których dawno śnieg wchłonął i przestrzeń,

pokolenia idące, a martwe.

A gdy urny ziemi zadymią,

będą śniegiem bez legend i imion.

Taki w blasku niby, a w ciemności

stojąc, płynąc nie znasz odległości,

bo co w tobie — za tobą dąży,

co najdalej — to łoża drąży

wgłąb spojrzenia, a ziemia w tobie

mrze w kolebce, zaczyna się w grobie.

Ziemią pocznij — odpowie obłokiem,

pocznij śniegiem — ziemią odpowie.

Więc ty w gwieździe się pocznij wysokiej

przejdź człowiekiem i sznurami owiec,

przejdź morzami jak syn człowieczy

zgiń piorunem i wrzawą mieczy

wieczny będziesz — czy się zmienisz w słowo,

czy w grobowce, czy w zielony owoc.

• / Kulig /

Tobie cóż jeszcze? Sań ptaszęcy trzepot

z miast kamiennych nawet wyfrunie,

bo wiosłując ramionami przez niebo

zaczniesz w ciszy, skończysz w piorunie.

Może ptaki, nie liście,

może sen,

może dzieci puszyste jak len —

poprzez kręgi śniegowe prą

w puklach blasku,

w zamęcie rąk.

To w mamutów galopie,

w nagłych łyskach ich kłów

w lustrach zbudzić się przyjdzie, czy w grobie

na łów gwiazd pędząc miły, na gwiazd łów.

Noce, dnie obok sanny prą,

jędrne słońca i komet bąk —

to w zdumienia, to w cienie snów,

na łów gwiazd towarzyszu, na łów.

My czy w gospodzie, na dróg zakręgu,

czy w ciemności staniemy na koniec?

Przeżegnamy się drzewem, czy ręką?

Staną gwiazdy parując jak konie.

I rozżarzą się polana w kominie —

błękitnawe, purpurowe kolumny,

a ten kamień wielki jak niebo,

a te drwa jak płonące trumny

będą z wolna jak róże złote

przekwitały, rozwijały płomienie,

aż się staną jak niegdyś — potem,

ludzką krwią i ludzkim kamieniem.

I w szkielety czarne zapatrzeni

powrócimy z powrotem do ziemi.

Tylko śnieg co jest Bóg i rzeczy płynność,

co nad ciszę i nad krew niewinną

elementy spopielałe połączy

z niebem — na kształt liści milczących.

8 grudzień 41r.

Dzień sądu.

Każdy dzień jest dniem sądu bez kary

jak w niepamięć idące pożary

niewidzialny — na ziemi — nisko,

niechwytany przepala wszystko.

Chociaż dzwonią owoce w uśmiechach

i świątynie wzrastają na grzechach,

chociaż młodość wytryska i starość

każdy dzień jest dniem sądu bez kary.

A kto nagle na mchach zobaczy

jakieś tropy jak łuny rozpaczy

i w marmurze, czy ptaku rozpozna,

że stanęła ziemia nieostrożna

zadrży prochem, zadymi pożarem

w nim zobaczy dzień sądu bez kary.

grudzień 41r.

Bohater.

„Zato i rycerz nie lada gwałtownik, lecz ów co czeka...” (C.K.N.) [odręczny dopisek autora]

On w wielości stoi pośród rzeczy,

które rosną w potwornej przemianie,

pośród roślin przezroczystych mieczy,

pośród zwierząt, ludzi, a poznanie

będzie obce mu, by trudniej było

wielość formy połączyć w miłość.

Więc się mienić będą i brunatnieć

z złotych formach dojrzałe oczy,

to obłoki będą dnem się toczyć,

dnem tych spojrzeń, by nie było łatwiej

snów od ludzi, kamieni od rąk

porozróżniać, a gradu od trąb.

A ten, który przeciw niemu zawoła

o swej sile i wstrząśnie owadem

wszechmałości — Przejdzie w apostoła

przemartwiały swej słabości jadem

i ze strachu potęgę głoszący

w pięści zmienić chce gwiazdy i słońce.

On w wielości stoi. Wśród kaskady

tryskającej mleczem i tonami,

a nie spadnie choć poryty gradem

i nie wiedząc, gdzie koniec — nie skłamie.

Ani w bojach zjednoczy się w ogień,

ani w ludziach nie przystanie z trwogi.

I nie wiedząc choć otchłań zobaczy

i nie wierząc w wiarę, która depcze

czuciem światła łącząc przez powietrze

tak gwiazdami i łzami zapłacze.

Ręce kładąc prosto w tęczę tonu

sklepi ziemię z niebem na kształt domu.

będzie człowiek w ludziach, zieleń w ziemi

nad wiekami trwający ciemnymi.

28 styczeń 42r.

Serce.

Serce jest ptak biały z drzew białych

nieoderwany ptak — jak owoc niedojrzały,

jak nieznajomość potęg,

które w kolebach ziemi kołysały

trwogę i miłość nim w ciało stężały,

nim się nie stały młotem.

A teraz młot, a nad nim cóż, gdy bije