Warsztat - Izabela Tokarek - ebook

Warsztat ebook

Izabela Tokarek

4,3

Opis

Dwoje przyjaciół - Ben Iroshide i Robert Curtis - wychodzi z więzienia na zwolnienie warunkowe. Szukają pracy w warsztatach samochodowych, są mechanikami i tylko taka praca ich interesuje.

Niestety nie spodziewali się, że nikt nie będzie chciał dać im szansy, bojąc się zatrudnić skazańców. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dostają się do warsztatu, prowadzonego przez kobietę.

Czy dwójka mężczyzn z elektroniczną bransoletą na nodze i kuratorem na karku spełni oczekiwania właścicielki warsztatu i nie przysporzy jej problemów?


Izabela Tokarek przez blisko dwadzieścia lat pracowała jako listonoszka na łódzkim Teofilowie. Zawsze miała pasję pisania, jednak nigdy nie było czasu na jej realizację. Kiedy podziękowano jej za pracę w ramach redukcji etatów, postanowiła wziąć kurs na siebie i realizować się w tej dziedzinie, a jednocześnie spełniać swe marzenia. Jest wodnikiem i chyba to pozwala jej uruchomić swą wyobraźnię, by opisywać miejsca, w których nigdy nie była i nie będzie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Izabela Tokarek

Warsztat

© Copyright by Izabela Tokarek

Projekt okładki: e-bookowo. Zdjęcie: stock

ISBN 978-83-7859-086-6

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wszystko, co zostało zawarte w tej powieści jest wymyślone dla potrzeb fabuły, także nazwiska, jakakolwiek zbieżność jest przypadkowa.

Autorka

Ben i Bob od trzech godzin byli wolnymi ludźmi, co prawda na zwolnieniu warunkowym, ale wolnymi. Na wyjście dostali po czterysta pięćdziesiąt dolarów i adres kuratora, do którego mieli się zgłosić.

Pierwsze kroki po zejściu z promu skierowali do kolegi, który zaoferował im pokój w swoim domu, aż nie znajdą jakiegoś mieszkania. Zostawili tam swoje bagaże, jednak nie rozpakowywali się. Przez żonę kolegi zostali zaproszeni na obiad, a po nim postanowili udać się do biura kuratora, chcieli mieć rozmowę z nim jak najszybciej za sobą.

Zbliżała się piętnasta, kiedy weszli do budynku sądu, tam odszukali biuro człowieka, od którego wszystko teraz będzie zależało. Weszli do środka i podeszli do stanowiska sekretarki, powiedzieli, z czym przychodzą, kazała im wejść do poczekalni znajdującej się obok i trzymać się kolejki, bo już kilku oczekujących czeka. W poczekalni siedziało dwóch mężczyzn w ich wieku.

- Cześć - powiedzieli niemal jednocześnie do oczekujących, odpowiedzieli im, wtedy Ben zapytał. - Też pierwszy raz?

- Nie, ja przychodzę co miesiąc - odpowiedział pierwszy.

- Ja, co dwa dni… - powiedział z ironią drugi.

- Co dwa dni? - zdziwił się Bob.

- Tak, raz przyszedłem po głębszym i ten skurwiel ukarał mnie w taki sposób.

- Nieźle - uśmiechnął się Ben. - Nie idzie się z nim dogadać?

- Oszalałeś? - zaśmiał się. - Nie z nim, gnój chce pokazać, jaki jest ważny, traktuje wszystkich jak śmieci...

- Starszy? - spytał Bob.

- Chyba młodszy od nas - odpowiedział ten drugi, wszyscy spojrzeli na drzwi, które się otworzyły i wyszedł z nich bardzo zdenerwowany starszy mężczyzna, który, nie zatrzymując się, opuścił biuro. Jeden z tych, co czekali wszedł teraz do kuratora.

- Wiemy, że mamy dostać elektroniczne bransolety, ty też masz?

- Tak, to jest dla nich duża wygoda, przekroczysz dany obszar i już cię aresztują - odparł rozmówca, podciągnął nogawkę spodni pokazując swoją.

- Od razu zakłada?

- Nie, daje jakiś okres na znalezienie pracy, ja dostałem tydzień, ale to jest różnie…

- Znalazłeś? - zapytał Ben.

- Nie, nie róbcie sobie dużej nadziei na pracę, takich jak my, co to dopiero wyszli nikt nie chce przyjąć do roboty, najczęściej kończymy na zasiłkach, ja do dziś nie mam roboty, a jestem już pół roku na wolności....

- Niezła perspektywa - westchnął Bob. - A on nie pomaga w znalezieniu pracy?

- On? - zaśmiał się.

Wyszedł pierwszy rozmówca, teraz wszedł drugi.

- Nie dajcie mu się sprowokować, mam nadzieję, że ktoś mu kiedyś kosę sprzeda, to na razie chłopaki - pożegnał się i wyszedł.

- Z nami też może tak być… - odezwał się Ben.

- Jak?

- Że będziemy mieli problemy z pracą...

- Będziemy szukać do skutku, bierzemy, co nam dadzą, nawet, jeśli będą mało płacili - uznał Bob i dodał: - Nie zamierzam tam wracać, na zasiłku też siedzieć nie będę.

- Bob, ja tylko mówię, że może być z tym problem...

- Wiem - zgodził się Bob. Teraz była kolej na ich wejście, więc weszli, młody mężczyzna popatrzył na nich spode łba i zapytał.

- Nie wiecie, że wchodzi się pojedynczo?!

- Wiemy, ale razem wszystko robimy, jesteśmy z Wallasley i nie będzie się pan musiał powtarzać - powiedział pewnie Ben i obaj usiedli przed jego biurkiem. - Nazywam się Ben Iroshide.

- A ja Robert Curtis - powiedział Bob. Kurator przyglądał się im chwilę, po czym odszukał ich teczki, były w nie włożone jakieś puste druki z rubrykami, które zaczął wypełniać.

- Powiem to tylko raz - położył przed każdym z nich druk. - Od jutra macie trzy dni na znalezienie pracy, szukacie jej na własną rękę, w każdej firmie, w jakiej o pracy będziecie rozmawiać macie przedstawić ten dokument, czy was przyjmą czy nie, muszą tu w rubrykach podpisać i postawić pieczątkę, jak widzicie jest tu dwadzieścia pięć miejsc na pieczątki. Każda pieczątka oznacza dla mnie jak intensywnie poszukujecie pracy....

- A jeśli nie uda się nam znaleźć niczego w te trzy dni? - przerwał mu Ben.

- Macie gdzie mieszkać? - spytał.

- Nie - odparł Bob.

- To pójdziecie do schroniska dla bezdomnych i przez rok będziecie pobierali zasiłek, oczywiście będziecie musieli się u mnie meldować i nie będziecie mogli przekraczać... - przerwał i zajrzał w jakąś teczkę, sprawdził by dokończyć - kilometra od swego miejsca zamieszkania... - popatrzył na nich i dodał. - Jeśli to będzie więcej niż kilometr od mojego biura, to ja będę was sam sprawdzał.

- Mówi pan o bransolecie? - spytał Ben.

- Tak

- Jak mamy szukać pracy z tą bransoletą? - ciągnął dalej Ben.

- Bransolety założone będziecie mieli dopiero za cztery dni, jak znajdziecie pracę, to w obrębie kilometra od niej musicie znaleźć sobie lokum, oczywiście w przypadku jak znajdziecie pracę, w co ja osobiście nie wierzę, sam bym wam pracy nie dał - powiedział z ironią.

- A pan nie mógłby nam pomóc znaleźć pracę? - zapytał Bob.

- Dość mam kłopotów z wami i takimi jak wy, bym się miał jeszcze zajmować takimi rzeczami, sami musicie poszukać, jeśli nie znajdziecie pójdziecie na zasiłek jak większość. Tak więc ten dokument musicie zawsze przedstawić jak będziecie szukać pracy, przejdźmy teraz dalej, gdziekolwiek będziecie mieszkać, każde zgłoszenie przez sąsiadów na was o burdy czy pijaństwo skutkuje aresztem, wtedy kieruję wniosek do sądu i on już postanawia jak was ukarać, natomiast to samo czeka was, jeśli pojadę do was na kontrolę i od któregoś wyczuję choćby piwo, albo jak mi któryś nie otworzy drzwi...

- Nawet piwa nie wolno wypić? - spytał Bob.

- Nawet, sąd dał wam szansę nie po to byście się upijali, więc nie zmarnujcie tego, nie muszę chyba mówić, że jeśli cokolwiek przeskrobiecie to wracacie tam, skąd przyszliście?

- Nie musi pan - potwierdził Ben.

- Więc widzimy się w piątek, wtedy też będziecie mieli założone bransolety, macie być u mnie między dziewiątą a jedenastą, tu jest moja wizytówka. - Położył przed każdym z nich po dwie sztuki. - Jedna jest dla was, druga dla waszego pracodawcy, musicie mu ją dać, by miał ze mną kontakt.

Bob i Ben zabrali druki do zatrudnienia, wizytówki i bez słowa wyszli.

*

Obu mężczyzn interesowała tylko i wyłącznie praca w warsztacie samochodowym, znali się na tym, przed wyrokiem przy tym pracowali, zresztą w więzieniu też, było to ich dodatkowe zajęcie. Nie interesowały ich wielkie zarobki, ale takie, by pozwoliły przeżyć i wynająć jakieś mieszkanie. Zaczynają wszystko od nowa, po woli wszystkiego się dorobią. Bob mógł iść do swej siostry mieszkającej w mieście. Wiedział, że pomogłaby im, ale po ostatniej kłótni na widzeniach, nie chciał z nią rozmawiać, a tym bardziej spotkać się. Chcieli pracować i sami do wszystkiego dojść, by pokazać choćby jej, że wyszli na prostą. Pracować najlepiej razem w jednym warsztacie. Nie interesowało ich zbijanie bąków siedząc na zasiłku, obawiali się też tego, że jako bezrobotni mogą trafić na nieodpowiednie towarzystwo, a tu już najkrótsza droga na powrót na Wallasley.

Byli przyjaciółmi, postanowili trzymać się razem, by się wzajemnie pilnować. Mieli papiery z warsztatu znanego w mieście, w którym pracowali, ale jeszcze przed wyrokiem, dziś warsztat już nie istniał, trzy lata temu zmarł jego właściciel i nie miał kto poprowadzić dalej interesu.

Zbliżał się koniec drugiego dnia szukania pracy, został im jeszcze jeden dzień, na druku o zatrudnieniu mieli siedemnaście podpisów, które mówiły o tym, że nie ma wolnych wakatów. Tak Ben, jak i Bob wiedzieli, czemu nie chcą ich zatrudnić, byli naprawdę rozczarowani, rozgoryczeni i zmęczeni długim dniem, tracili już nadzieję, wracając późnym wieczorem do domu, odstawili wóz kolegi, którym poruszali się od dwóch dni i weszli do domu. Domownicy mieli gości, jakieś starsze małżeństwo.

- Dobry wieczór - uśmiechnęli się, przechodząc obok jadalni, chcieli iść na górę do pokoju, w którym pozwolono im zostać, jednak zatrzymała ich teściowa kolegi, która wraz z nimi mieszkała.

- No i jak, panowie, udało się wam coś znaleźć?

- Niestety nie - odpowiedział Ben.

- Wejdźcie do jadalni - poprosiła.

- Nie chcemy przeszkadzać...

- Zapraszam na kolację, nie będziecie przeszkadzać, rozmawiałam z moim bratem, który właśnie nas odwiedził i może uda się wam coś załatwić. - Uśmiechnęła się do nich, biorąc Bena pod ramię i prowadząc go. - Davidzie, przedstawiam ci panów, o których rozmawialiśmy... - powiedziała do brata. Starszy mężczyzna wstał i podał obojgu dłoń.

- Słyszałem, że szukacie panowie pracy w warsztacie samochodowym? - powiedział, gdy przysiedli się na zaproszenie gospodarzy do stołu.

- Tak, ale mamy problem, bo dopiero wyszliśmy z pierdla i nikt nie chce dać nam szansy - powiedział szczerze Ben.

- Ja pracuję już dwanaście lat w warsztacie i naprawdę sobie chwalę, dzwoniłem do szefowej, kiedy Alicja mi powiedziała o waszej sprawie...

- Szefowej? - uśmiechnął się Bob.

- Tak, bo to kobieta prowadzi ten warsztat, powiedziała mi, że może jednego przyjmie, więc jeśli coś takiego was urządza, to... - Uśmiechnął się, oni też od razu się uśmiechnęli z ulgą. - Może przyjedźcie obaj. - Położył im wizytówkę. - Moja szefowa to tak nieprzewidywalna osoba, że może przyjmie was obu - znów się uśmiechnął. Ben przyglądał się wizytówce.

- To znany warsztat, myśli pan, że jest szansa?

- Jeśli nie sprawdzicie, to nie będziecie tego wiedzieli - odezwała się Alicja.

- O której mamy być? - spytał Ben.

- Dziewiąta, dziesiąta, może się zdarzyć, że jej nie będzie, wtedy zaczekacie - zaproponował David.

- Jaka jest, o co będzie pytać, chcemy wiedzieć jak się przygotować na rozmowę, wie pan z kobietami rozmawia się inaczej - odezwał się Bob.

- Powiem tak, szefowa mocną ręką trzyma warsztat i pracowników, jest wymagająca, ale jak powiedziałem nieprzewidywalna, może o nic nie pytać, a może maglować was dwie godziny, to jak z kobietą... Zależy od jej humoru, ale można się z nią dogadać...

- Dziękujemy - uśmiechnął się Ben. - Przyjedziemy i jesteśmy zobowiązani.

Kolacja była pyszna, próbowali się czegoś więcej dowiedzieć, ale David nie chciał za wiele mówić.

Cieszyli się na propozycję i właściwie pomoc Davida, leżąc wieczorem w łóżkach planowali to spotkanie, wiedzieli, że muszą się postarać dobrze wypaść. Zawsze w sprawie pracy rozmawiali z mężczyznami, z kobietą trzeba będzie rozmawiać inaczej, uważali, że to na pewno starsza babka, przy której trzeba się pilnować ze słowami.

*

Warsztat znajdował się na obrzeżach miasta, w ładnej okolicy. Byli tam punktualnie o dziewiątej, pojechali taksówką, kolega nie mógł im dziś dać samochodu, sam go potrzebował. Gdy wysiedli z niej na podjeździe, zauważył ich David, podszedł podając rękę.

- Szefowa pojechała do lekarza, ale przyjmie was Mark i pogadacie, a jak przyjedzie szefowa to zobaczymy jak będzie.

- Rozmawiał pan z nią? - spytał Bob.

- Tak, jeśli chcecie wiedzieć, co powiedziała, to powiem tylko, że ona nie kupuje kota w worku... - uśmiechnął się i poszli do całkowicie oszklonego biura, skąd mieli widok i na warsztat i podjazd. Warsztat swą budową i ogromem przypominał hangar samolotów. Za nim znajdował się sporej długości i szerokości korytarz z podnośnikami na samochody i łańcuchami. Po obu stronach korytarza były też schody prowadzące na piętro, były tam tarasowe przejścia z barierkami i kilka drzwi. Na samym końcu korytarza znajdowało się otwarte pomieszczenie, w którym na specjalnym podeście stały motocykle, było ich dużo, takie lśniące i piękne jak na ekspozycji w muzeum. Obojgu to miejsce bardzo się spodobało. Drzwi do warsztatu były otwarte, ale nie przeszkadzało to w rozmowie trójki mężczyzn. Facet za biurkiem, też zajmował się naprawami, o czym świadczyły jego brudne od smaru ciuchy. Na kanale i podnośnikach stały trzy samochody, naprawiane przez sześciu mężczyzn, których dyskretnie policzył Ben. Przez kwadrans, jaki siedzieli już w biurze, zauważył, że podjechały trzy kolejne wozy. Tak więc, obaj pomyśleli, mają duży ruch, warsztat jest porządnie utrzymany, mają też sporo pracowników, więc ma swą renomę. Podjechał czarny jeep Nissan Navara, wysiadła z niego piękna, zgrabna, wysoka szatynka, ze strony pasażera wysiadła też śliczna może pięcioletnia dziewczynka z misiem w ręku. Jeden z pracowników podszedł jak do każdego kierowcy pytając o to, co naprawić, jednak tym razem nie tylko z nią rozmawiał, ale poszli na tył wozu i zaczął wyciągać jakieś pudełka stojące na kipie, wnosząc je do warsztatu. Spojrzeli na Davida, a ten wraz z jednym z pracowników dali im znać, że trzymają kciuki. Ben i Bob popatrzyli na siebie, nie wierzyli, że ta młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna, może być szefową tego warsztatu.

- To szefowa? - spytał cicho Ben.

- Tak - odparł Mark. Kiedy dochodziła do biura, obaj wstali. Weszła, wyciągnęła dłoń, podając ją najpierw Benowi, potem Bobiemu i z pięknym uśmiechem powiedziała.

- Witam panowie, jestem Lara Simpson, mam prośbę, usiądźcie i dajcie mi pięć minut, odprowadzę tylko córkę, zajmę ją czymś i zaraz porozmawiamy...

- Oczywiście - zgodzili się z uśmiechem. Czuli, że jest dobrze do nich nastawiona, mimo iż David powiedział jej o tym, że dopiero wyszli z więzienia. Patrzyli za nią jak szła z córką na piętro i znikła za jednymi z drzwi. Byli dobrej myśli, odczekali trzy minuty, gdy zobaczyli, że schodzi na dół, zatrzymała się przy stanowisku obsługi klienta i chwilę rozmawiała z dziewczyną przy biurku.

- No już jestem - powiedziała wchodząc do biura. Mark zwolnił jej fotel, spojrzała na nich, obaj zauważyli, że ma piękne brązowe oczy. - Szukacie pracy? - spytała.

- I pracowali u Stonforda - odezwał się Mark wychodząc z biura.

- Macie na to papiery?

- Tak, ale wszyscy uważają, że to nieważne, bo to było przed naszymi wyrokami, a Stonford już nie istnieje - wyjaśnił Ben podając oba papiery oraz dokumenty. - Czy David wspomniał, że wyszliśmy dopiero z więzienia? - zapytał.

- Tak - spojrzała w dokumenty i na nich. - Wiecie, że część sprzętów tutaj została kupiona na aukcji po śmierci Stonforda... - zaskoczyła ich tym, uśmiechnęła się i dodała. - Stonfort i mój dziadek byli dobrymi znajomymi...

- Nie wiedzieliśmy - uśmiechnął się Ben, chwilę mu się przyglądała, już jej się podobał ten facet, z takimi ostrymi rysami twarzy, ładnym uśmiechem. Zauważyła, że obaj mają śnieżnobiałe zęby, w ogóle wyglądali i pachnieli jak zadbani faceci. Lara była kobietą, która potrafiła rozpoznać ludzi dbających o siebie całe życie i takich, którzy chcą tylko dobrze wyglądać na rozmowie kwalifikacyjnej, nie byli, co prawda w garniturach, ale jeansach i stonowanych koszulach, mieli wypielęgnowane paznokcie, byli ogoleni i mieli porządnie przystrzyżone włosy. Oczywiście nigdy nie brała pod uwagę wyglądu podczas rozmów kwalifikacyjnych, ale był to duży plus na ich korzyść. Wiedziała już, że Ben ma trzydzieści sześć lat, a Bob jest rok młodszy.

- Macie jeszcze jakieś dokumenty?

- Tak, to są opinie z Wallasley, a to dokument od kuratora, to są nasze zaświadczenia o wózkach widłowych, pewnie niepotrzebne, ale... I prawa jazdy... - mówił, układając przed nią plik różnych kartek mniej lub bardziej ważnych. Nagle wszyscy spojrzeli na drzwi, stanął w nich jeden z pracowników, podał jej kartkę i powiedział.

- Możesz wypisać fakturę dla pana Spencera?

- Tak - odłożyła karteczkę i przeglądała ich papiery. - To nie jest mi potrzebne, to też nie, to też nie, zaświadczenie o wózkach to dobry papier, nie muszę was wysyłać na kurs - odkładała wszystkie ważniejsze, jak im się wydawało papiery i opinie, przed sobą na biurku zostawiła tylko dokument od kuratora, zaświadczenie o kursach wózków widłowych i ich dowody osobiste. - A kartę zdrowia macie?

- Przyznam, że dali nam jak wychodziliśmy, ale nie braliśmy ich, nie wiedzieliśmy, że będą potrzebne - powiedział szczerze Ben.

- Moment, wydrukuję tą fakturę, ale możemy rozmawiać, powiem tak, nie interesują mnie te wszystkie opinie i inne świstki - spojrzała na nich. - Dajcie mi telefon do osoby, która odpowiadała za was na Wallasley... - powiedziała, zdziwili się, nie spotkali się z tym, że ktoś chciał szukać opinii o nich u źródeł, ale i nikt wcześniej nie chciał z nimi rozmawiać, nikt nie poświęcił im nawet tyle czasu co ta dziewczyna.

- Najwyższą władzą na wyspie był komendant Ted Palmer. - Ben wyciągnął telefon i szukał numeru, pokazał jej, ona wprowadziła numer do swej komórki i zadzwoniła, odłożyła jednak telefon na biurko, miała słuchawkę w uchu, czekała na połączenie, nie patrzyła na nich a w monitor, na którym wystawiała fakturę. Mężczyźni niepokoili się, nie wiedzieli czy Palmer nie wywinie im jakiegoś numeru, zawsze trzymały się go dowcipy, a jak usłyszy głos tak młodej dziewczyny, może myśleć, że to jakiś żart.

- Nie odbiera... Spróbuję znowu za chwilę... - wydrukowała fakturę, przybiła kilka pieczątek, wstała i wyszła z biura, podając fakturę pracownikowi, wróciła znów próbując się połączyć, powiedziała do słuchawki. - Dzień dobry, czy rozmawiam z komendantem Tedem Palmerem? - przerwała i słuchała. - Nazywam się Lara Simpson, jestem właścicielem warsztatu samochodowego Simpson & Simpson, mam możliwość przyjąć do pracy Beniamina - wzięła do ręki dowód i odczytała nazwisko - Iroshide i Roberta Curtisa, chciałabym by wydał pan opinię o nich - poprosiła i słuchała znowu stukając w klawiaturę. - Moment - przerwała mu i zwróciła się do mężczyzn. - Komendant mówi, że tam też naprawialiście wozy? - spojrzeli na drzwi, stała w nich dziewczyna z tacą, wtedy powiedziała. - Mam nadzieję, że napijecie się kawy?

- Przepraszam - odezwała się dziewczyna wyglądająca jak Emo, z kolczykami na twarzy i tatuażami na rękach. Postawiła przed każdym filiżankę z kawą, na spodeczku leżała torebeczka z cukrem.

- Tak, chętnie, dzięki - powiedzieli obaj, kiedy Kiki wyszła, Ben odezwał się.

- Tak, byliśmy tam z jeszcze jednym facetem głównymi mechanikami... - uśmiechnął się i zaczęli wsypywać cukier, wymieszali kawę i upili łyk jak umówieni, następnie Ben bardzo delikatnie łącząc swe duże dłonie objął filiżankę nie dotykając jej, jakby pieścił ją, bardzo się to Larze spodobało.

- Dobrze może pan mówić dalej... - powiedziała do słuchawki, w pewnej chwili uniosła rękę przywołując z warsztatu Davida, wszedł po chwili, dała mu znak by zamknął drzwi, usiadł za nią na jednej z szafek, pokazał mężczyznom uniesiony do góry kciuk, teraz wszyscy byli dobrej myśli. - Tak rozumiem, jak faceci... - powiedziała do słuchawki rozmawiali już ponad dziesięć minut, co jakiś czas spoglądała na nich, czasami tylko unosiła brwi, zastanawiali się, co też Palmer na nich mówi. - Dobrze, to mi wystarczy, nie... Niech mi pan tego oszczędzi, dziękuję, do widzenia. - Rozłączyła się. - Palmer mówi, że jesteście przyjaciółmi?

- Tak - potwierdził Ben. Wydrukowała to, co przed chwilą pisała, odłożyła na bok, była bardzo poważna, oparła się o fotel i chwilę przyglądała się im, następnie obróciła się z fotelem i spojrzała na Davida.

- David, co by w takiej sytuacji zrobił mój dziadek? - spytała.

- Pewnie przyjąłby ich obu... - odpowiedział. Lara chwilę mu się przyglądała, potem spojrzała na nich. Odczekała dość długą chwilę.

- Niestety - odwróciła się do nich z fotelem i zaczęła, zrozumieli, że to niestety jest niejako wstępem do odmowy. - Obawiam się, że nadal będziecie na siebie skazani, bo obaj jesteście przyjęci. - Przybiła pieczątki na wydrukowanych i leżących obok umowach, oraz na dokumencie od kuratora w rubryce zatrudnienie. Obaj byli w szoku, ale szczęśliwi. Naprawdę szczerze się teraz do siebie uśmiechnęli, ona też się wreszcie uśmiechnęła, wreszcie, bo była bardzo poważna w czasie rozmowy, a uśmiech miała naprawdę piękny. David wyciągnął do nich dłoń gratulując.

- Przy tym wstępie niestety, już myślałem - powiedział Ben, gdy już opadły pierwsze emocje.

- Dobra, ale jeszcze zajmę wam kilka minut, bo muszę o wszystkim powiedzieć.

- Jasne - zgodzili się.

Była tak ładną i sympatyczną osobą, dała im pracę, tak, że byli gotowi przesiedzieć tu z nią jeszcze pięć godzin. Nagle do biura wszedł przystojny mężczyzna w garniturze, może w ich wieku.

- Cześć, kochanie - powiedział do niej. - To ci panowie, o których mówiłaś? - zapytał.

Ta uśmiechnęła się tajemniczo, wzięła do ręki druk z pieczątkami zakładów, w których rozmawiali o pracy i powiedziała.

- Spójrz, Berenson też im odmówił, a wypożycza od nas ludzi - podała mu druk. Mężczyzna spojrzał, uśmiechnął się i oddał jej dokument, następnie podał dłoń mężczyznom przedstawiając się.

- Morris Simpson.

Kiedy już mężczyźni przedstawili się on zwrócił się do kobiety.

- Musisz wprowadzić panów we wszystko.

- Tak właśnie miałam to zrobić, ale najpierw muszę zadzwonić w dwa miejsca... - Wykręciła numer, telefon znów leżał na biurku. - Witaj Phil, mam dla ciebie złe wieści, pochorowało mi się trzech pracowników i niestety Alan pracuje u ciebie tylko dziś, nie mogę ci go dłużej wypożyczać - skłamała i słuchała, co do niej mówi. - Ale nie ma takiej opcji, do żadnej soboty, jutro ma się stawić u mnie, nie, nie, na razie... - rozłączyła się. Ben i Bob podejrzewali, że mężczyzna w garniturze jest mężem Lary, w duchu cieszyli się, że załatwiła tak Berensona, wyciągnęła jakiś notes, odszukując numer, który wbiła w komórkę. - Dzień dobry, czy rozmawiam z doktor Larson? - spytała i słuchała. - No witam, Lara Simpson, mam do przyjęcia dwójkę panów, kiedy mogłaby ich pani przyjąć, zależy mi na czasie... - znów słuchała. - Moment zapytam - przerwała i zwróciła się do nich. - Kiedy chcecie iść na wizytę do lekarza, dziś czy jutro?

- Możemy dziś, jeśli to konieczne - zgodzili się, o czym powiedział Bob.

- Pani doktor, dziś byliby u pani - słuchała. - Dobra, przekażę, podaję nazwiska: Beniamin Iroshide i Robert Curtis, o siedemnastej, dobrze, dziękuję, do zobaczenia... - rozłączyła się. - Wiem, że nie jest to może wam na rękę i że zmarnujecie trochę czasu, ale bez opinii lekarza was nie przyjmę, musicie zabrać ze sobą swoje karty zdrowia - mówiła, pisząc na kartce. - O siedemnastej pod tym adresem, dobrze byłoby byście byli punktualni - zaproponowała.

- Oczywiście - powiedział Ben kładąc przed sobą adres.

- Dobra panowie, teraz taka pierwsza sprawa to, to, że my tutaj wszyscy mówimy sobie po imieniu - przytaknęli. - Na razie macie umowę na trzy miesiące, potem oczywiście, jeśli wszystko będzie okay i wy będziecie chcieli pracować dla mnie dalej, to ją przedłużymy - znów przytaknęli, ona z kolei zwróciła się do starszego mężczyzny. - Dawid, przedstawisz ich ludziom, tylko nie będziesz mógł ich nigdzie wysyłać, bo będą mieli założone bransolety, żeby nie napytali sobie biedy...

- Dobra - zgodził się mężczyzna. - Zaraz wrócę - powiedział i wyszedł.

- Powiedz im o Franku - zaproponował Morris także wychodząc.

- Tak, mamy pracownika o tym imieniu, proponuję byście trzymali się od niego z daleka, jest złośliwy, więc nie dajcie się sprowokować, to taka szuja, która tylko patrzy jak komuś zaszkodzić...

- Rozumiemy - odpowiedział Ben.

- Reszta pracowników jest okay - powiedziała i wstała, z szafki wyciągnęła dwie ładne firmowe teczki z logo warsztatu i jakieś druki. Obaj podążali wzrokiem za jej pięknymi kształtami. - Teraz panowie, musicie mi to wypełnić, chodzi o waszą odzież roboczą, konkretnie o rozmiary, najlepiej od razu. - Położyła przed nimi druki wraz z długopisami. Spojrzała na zegarek. - A tu jest katalog dań, jakie zamawiamy przez firmę cateringową, codziennie rano zapisujecie numer dania i podajecie Kiki, to dziewczyna w biurze obsługi klienta, ta od kawy, zapewniam tylko obiady, proponuję byście coś wybrali już na dziś - podsunęła im karteczkę. - Mamy kwadrans do złożenia zamówienia.

- Będziemy mieli za to potrącane? - spytał Bob.

- Nie, ale resztę posiłków organizujecie sobie we własnym zakresie - odpowiedziała, wybrali na szybko i zapisali na kartce, która Lara podała pracownikowi by zaniósł, Kiki. - Jeśli chodzi o wasze zarobki, na początek dostaniecie po czterdzieści dolarów na godzinę, czy to wam odpowiada?

- Jak najbardziej - uśmiechnęli się obaj.

- Oczywiście, jeśli przedłużymy umowę dostaniecie więcej - zaznaczyła od razu. - Pracujemy od ósmej do dwudziestej od poniedziałku do piątku, jednak w naszych usługach mamy też pomoc całodobową, dyżury w weekendy, dwóch czasem trzech ludzi z reguły ustalamy w tygodniu, za co też zarabia się dwadzieścia dolarów więcej za godzinę, organizujemy to tak, że w miesiącu na pracownika przypada dokładnie jeden dyżur weekendowy... Są też dyżury nocne, ale w tej chwili do końca miesiąca mam już ustawionych ludzi, więc na następny miesiąc przygotujcie się na dwa, trzy nocne dyżury... Tu też zarabia się więcej o te dwadzieścia dolarów na godzinie.

- Dla nas nie będzie to żadnym problemem - odparł Bob, Ben przytaknął.

- Cieszę się, w naszych usługach jest także udzielanie pomocy drogowej, ale wy nie będziecie w tym uczestniczyć ze względu na bransolety.

- Tak, to zrozumiałe - zgodził się Bob. Odezwał się telefon, który odebrała. Mężczyźni wypełniali druki na odzież.

- Prowadzimy nie tylko naprawy, ale też skupuję wypadkowe samochody, które rozkładamy na czynniki pierwsze, wówczas części albo wykorzystujemy albo sprzedaję... Tak, że przy tym też będziecie mogli pracować, jeśli będziecie chcieli, bo to nie jest obowiązkowe, ale jest to taką dodatkową fuchą, na którą chętnie przychodzą pracownicy w weekendy, bo zawsze poświęcamy na to którąś z sobót.

- Rozumiemy - potwierdzili

- Od kiedy możecie zacząć?

- Nawet dziś z przerwą na tego lekarza, z tym, że jutro byśmy się spóźnili, bo na dziewiątą mamy być u kuratora - powiedział Ben.

- Dobrze, panowie, powiedzcie mi tylko, czy macie gdzie mieszkać?

- Na razie zatrzymaliśmy się u kumpla, ale to centrum miasta... Więc będziemy musieli się rozejrzeć za jakimś pokojem tu w okolicy - odpowiedział Ben. Wrócił David.

- Spróbuję się rozejrzeć dla was za jakimś mieszkaniem w obrębie waszych bransolet, bo widzę, że - spojrzała w dokument - wyznaczył wam kilometr...

- Tak.

- Zrobimy tak, podpiszcie mi umowy i kopie - zaczęła, podsuwając im dokumenty do podpisu, zabrała ankiety. - Zaraz wracam. - Wyszła z nimi.

- David, nie wiemy jak ci dziękować - powiedział cicho Ben, obaj byli uśmiechnięci i zadowoleni.

- Powiem wam coś panowie, ona dała wam szansę, nie zawiedźcie jej, to nie jest warsztat, do którego wchodzi się z ulicy, a jak się dobrze znacie na robocie, to na pewno poradzicie sobie, nie chciałbym się za was wstydzić, bo nie po to z nią o was rozmawiałem - odpowiedział.

- Nie zawiedziemy nikogo - obiecali.

Wróciła Lara z dość dużym pudełkiem, dostali koszulki, cienkie przewiewne kurtki, spodnie typu ogrodniczki w kolorze czarnym, buty, rękawice, po trzy ręczniki, mydło i okulary ochronne do spawania.

- David przedstawi was pozostałej załodze, pokażę wam warsztat i magazyn, może już w czymś dziś pomożecie... - przerwała. - No właśnie. - Odszukała w biurku dwa niewielkie bloczki z karteczkami z załączonym z tyłu długopisem. - Panowie, wymieniając jakąś część nie lecicie z tym do mnie, tylko sami bierzecie z magazynu...

- A potem zapisujemy, co bierzemy i podajemy... - wtrącił Ben.

- Tak, właśnie, chodzi o to, że kiedy mnie nie ma, faktury wystawia Kiki, poznacie ją, i tylko jej podajecie ustnie, co to jest, a te karteczki nadziewacie na taki duży gwóźdź, to tak dla mnie, żebym mogła odhaczać sobie w komputerze, by nie robić milion razy inwentaryzacji i bym mogła uzupełniać na bieżąco braki, wszyscy tak robimy...

- Jest wtedy dużo wygodniej - uśmiechnął się David, wyciągając ze swych spodni bloczek z karteczkami.

- To zrozumiałe...

- Jeśli mówicie, że dziś możecie zacząć, to będziecie mieli zapłacone za całą dniówkę, wypłatę chcecie na rachunki czy do ręki i co tydzień, czy co miesiąc...

- Może co tydzień na początek i do ręki - odezwał się Bob.

Wrócił tymczasem Morris.

- A ty Ben?

- Ja też.

- Dobrze. - Wzięła ich umowy do ręki, spojrzała na podpisy. - Znam ten podpis... - Przyglądała się chwilę podpisowi Bena, spojrzała na niego...

- Nie sądzę, nigdy tu niczego nie podpisywałem, więc nie możesz go znać... - Uśmiechnął się.

- Gdzieś już go widziałam. - Wkładała umowy do teczek oraz katalog dań, zrobiła sobie kopię ich dokumentów i oddała im.

- Niemożliwe - upierał się Ben.

- David, pokaż im wszystko i przedstaw załodze, niech się przebiorą, może się znajdzie dla nich jakaś robota - zaproponowała. Wstali wszyscy, mężczyźni wyciągnęli do niej dłoń, podała im swoją z ładnym uśmiechem.

- Dziękuję, że nam dałaś szansę, nie zawiedziemy cię.

Następnie podali dłonie Morrisowi. Kiedy wyszli z Davidem, zamknęła za nimi drzwi, Morris usiadł naprzeciwko niej na fotelu, w którym przed chwilą siedział Ben.

- Skoro dopiero wyszli, to pewnie są bez grosza, może powinnaś dać im jakąś zaliczkę, by mieli na kilka pierwszych dni - zaproponował.

- Powinnam - zgodziła się. - Ale niech się jakoś wykażą, do końca dnia zostało wiele godzin, muszę im załatwić jakieś mieszkanie w okolicy, zastanawiam się, czy pani Gilling by ich nie przyjęła tak od razu na jakiś czas?

- Może, zadzwoń do niej i zapytaj.

- Tak zrobię, ale najpierw muszę zajrzeć do Laury.

Opuścili razem biuro.

*

Dawid zawołał kolegów i najpierw przedstawił mężczyzn wszystkim pracownikom, także Kiki, która przypomniała im o dwóch ważnych rzeczach, że do jedenastej codziennie mają zostawiać kartkę z zamówionym menu i imieniem oraz o zapisywaniu także z imieniem karteczki z elementami branymi z magazynu. Zaprowadził ich do pierwszych drzwi po lewej stronie w korytarzu za warsztatem. Była to szatnia. Tam wybrali sobie wolne szafki po dwóch różnych stronach, przebrali się, zostawili w nich wszystkie rzeczy, także swoje otrzymane od Lary teczki, pokazał im też, że za szafkami znajduje się łazienka z natryskami i ubikacja. Poszli do następnych drzwi.

- Tu mamy taki strażacki pokój - zaśmiał się. - Jak widzicie duży stół, leżanka, bufet, na którym możecie sobie robić kanapki, ekspres do kawy, telewizor, jak nie mamy co robić, to rżniemy tu w karty, a tak w ogóle to tu jemy wszyscy lunch... A przerwę na lunch mamy godzinną o trzynastej... - wyjaśnił i wyszli. Nie było kolejnych drzwi, tylko stał ogromy regał. Po drugiej stronie pod schodami był taki sam regał, a na nim części wymontowywane z samochodów, ale dość uporządkowane. Teraz przed nimi stała otworem sala z motocyklami. Zanim tam weszli chwilę się przyglądali, doszedł do nich Morris i zapytał.

- Jak wam się podobają?

- Piękne - odparł Ben i przekroczyli próg.

- Wszystkie na chodzie? - spytał Bob.

- Jasne, cóżby to był za warsztat, gdyby pod ręką Lary coś nie chodziło - odpowiedział z uśmiechem Morris, wszystkie zaczęli oglądać, naliczyli ich dwadzieścia osiem sztuk, przeróżne, bardzo drogie i znane marki, starsze i nowe.

- Kosztowały majątek? - uznał Ben.

- Ale są warte tego majątku... - zaśmiał się David. - Dobra, idziemy dalej, bo nam tego zwiedzania do wieczora zejdzie.

Ruszyli dalej. Zatrzymał się przy pierwszych drzwiach po drugiej stronie korytarza, złapał za klamkę, ale puścił ją jak oparzony, szepnął tylko tajemniczo.

- To cela Kiki...

Wszyscy się uśmiechnęli, nie zdając sobie sprawy, że to była damska toaleta.

- Tu jest magazyn. - Otworzył drugie drzwi, weszli do środka. Pomieszczenie było tak duże jak szatnia i łazienka, metalowe regały na dwóch bocznych ścianach, a na nich przeróżne części, ale wszystko ładnie posegregowane, podpisane, większe elementy luzem, mniejsze i średnie w pojemnikach. Na ścianie naprzeciwko zawieszone trzy długie rzędy małych pojemniczków, a w nich uszczelki, nakładki, gumki, paski klinowe, przewody, żarówki i inne rzeczy, też opisane. Na ścianie przy drzwiach spawarki, klucze i inne przedmioty potrzebne do napraw, w rogu stało kilka nierozpakowanych jeszcze pudeł. Nie można było się tu zgubić, wchodziło się po element do danego samochodu i po opisie na danej półce wiedziałeś, czego szukasz i gdzie to jest.

- Pierwszy raz widzę tak porządnie utrzymany magazyn, w którym wiadomo, co gdzie jest - powiedział Ben.

- A kto o to dba? - zapytał ich David i sam odpowiedział. - Oczywiście szefowa i dlatego są tak ważne te karteczki.

Wyszli z warsztatu. Zauważyli idącą w ich stronę Larę.

- Powiedzcie mi, nie macie jeszcze bransolet czy pojechalibyście do awarii na drodze, to jest tu niedaleko?

- Jasne - zgodził się zadowolony Bob.

- Macie tu adres, David pokażesz im wóz i objaśnij wszystko - podała im kartkę z adresem.

- Chodźcie, no proszę od razu rzuciła was na głęboką wodę - podeszli do specjalnego wozu, otworzył drzwi od strony kierowcy. - Wiecie jak obsługiwać wciągarkę?

- Tak, mieliśmy taki wóz na Wallasley - przyznał Bob.

- Tu macie telefon służbowy, gdybyście mieli większy problem. - Pokazał. - Musicie zawsze pamiętać, że wyruszając włączacie kilometromierz, to jest to urządzenie, bo za dojazd też płacą, tu są druki i pełny cennik, gdyby udało się naprawić na miejscu, narzędzia i niektóre części są tu. - Otworzył skrzynię stojącą za kabiną. - Każdą część musicie wpisać, kilometry, policzycie, tu macie kalkulator. - Wrócił do kabiny. - Jeśli nie płaci gotówką, w tym miejscu wpisujecie numer karty, czeki też przyjmujemy, to możecie brać, jakieś pytania?

- Tak - odezwał się Ben. - Kto odbiera telefon służbowy?

- Szefowa.

- A nie możesz dać nam swego numeru, nie chcemy wpaść pierwszego dnia...

- Jasne - zaśmiał się zapisując im swój numer na kartce. - Poradzicie sobie, powodzenia...

*

Wszyscy zastanawiali się, jak ci dwaj sobie poradzą, nie było ich ponad godzinę. David zastanawiał się, czemu nie pojechał z nimi. Ale w końcu muszą się znać na tym, skoro naprawiali wozy w więzieniu. Nie żeby się denerwował, ale bardzo chciał, żeby im się udało, podobali mu się ci dwaj mężczyźni. Przyjechali pół godziny później. Kiedy zaparkowali samochód, Lara, David i Mark wyszli do nich.

- Jak tam?

- Strasznie dużo tego wypisywania - uznał Bob, podając Larze blok z drukiem z naprawy.

- Wymiana wahacza? - zdziwiła się. - Naprawiliście to na miejscu, a w jaki sposób, przecież do tego powinien wjechać na kanał albo podnośnik?

- Tak jak to robiliśmy na wyspie - uznał Ben. - Unieśliśmy wóz wciągarką...

- Jesteście super - zaśmiała się, przyglądając się wpisom w poszczególne rubryki.

- Nie miała gotówki, więc wpisaliśmy numer karty, tylko chyba nie do końca wszystko policzyliśmy - mówił Ben. - Bo babka twierdzi, że jest stałą klientką i ma piętnaście procent rabatu przy każdej usłudze... - przerwał, wyciągnął telefon, odszukał i pokazał jej zdjęcie karty rabatowej. - O kartach rabatowych nam nie mówiłaś. - Uśmiechnął się do niej.

- Ben, o wielu rzeczach wam nie mówiłam i na pewno o wszystkim wam powiem w miarę przypominania sobie, wiesz już nie te lata i nie ta pamięć. - Roześmieli się wszyscy, bo Lara była chyba najmłodsza w tym towarzystwie...

- Tak czy inaczej zapisałem tu na boku numer tej karty i jej telefon, gdybyś chciała do niej zadzwonić - powiedział, wskazując. - A to zużyliśmy. - Pokazał karteczkę ze swoim imieniem i częściami.

- Dobrze, świetnie się spisaliście - pochwaliła zadowolona i ruszyła w stronę biura, nagle odwróciła się i zapytała. - Ben, policzyliście dojazd, części, a za usługę nie, czyżbyście za to wzięli w naturze?

- Nie policzyliśmy tego? - zdziwił się i obaj podeszli.

- To ta rubryka - wskazała.

- Cholera i co teraz... - spytał cicho Ben.

- Jak sam powiedziałeś jest naszą stałą klientką, wydrę jej to z gardła, nie pozwolę, by takie dwa przystojniaki poświęcali się za darmo.

- Dzięki - szepnął Ben i spojrzeli na samochód cateringu.

- Idźcie się umyć, za chwilę przerwa na lunch - poleciała wracając do biura.

*

Lara zadzwoniła do klientki, oczywiście dogadały się, co do kwoty za usługę i rabatu, tak, że nie było żadnego problemu. Żałowała trochę, że będą mieli bransolety, doskonale sobie poradzili z tą naprawą, na pewno żaden z jej mechaników nie pomyślałby, żeby unieść wóz na miejscu i tam zmienić wahacz, przydaliby jej się tacy właśnie mechanicy, którzy mają jakieś konkretne pomysły, a i pewnie sporo doświadczenia z wyspy. Weszła do strażackiego pokoju, gdzie wszyscy prócz Franka spożywali posiłek rozmawiając.

- Posłuchajcie - zwróciła się do Bena i Bobiego. - Pomyślałam, żeby wam przełożyć na jutro tą wizytę u lekarza, załatwicie ją o siódmej trzydzieści rano, potem pojedziecie sobie do kuratora, bo myślę, że dziś przydacie się nam tutaj, co wy na to?

- Dobrze, nawet lepiej, jutro wszystko załatwimy - zgodzili się.

- To nie przeszkadzam, smacznego - powiedziała i wróciła do biura.

Po południu Lara z córką poszła na spacer, mężczyźni pracowali, pracy mieli sporo, bo aż cztery wozy były naprawiane, a jeden miał przegląd i wymianę oleju. Nie wiadomo, kiedy nadszedł wieczór. Szczęśliwie warsztat wtedy był już pusty. Wszystkie udało się naprawić jednego dnia, nie zostawiając niczego na noc ani na jutro. Zbliżała się dziewiętnasta. Kiki się urwała pół godziny temu, Frank też wyszedł wcześniej.

- Ben, możecie pójść ze mną w jedno miejsce? To nam zajmie kwadrans - spytała.

- Tak, oczywiście...

- To idźcie wziąć prysznic i przebrać się, nie będziecie już dziś pracować - zaproponowała.

- Dobra, daj nam dziesięć minut...

Kwadrans później umyci i przebrani wyszli z warsztatu, szli po obu jej stronach a ona mówiła.

- Rozmawiałam tutaj z jedną sąsiadką o pokoju dla was i zgodziła się wynająć wam pokój, może nie jest to jakiś luksus, ale chodzi przecież o przetrwanie tego pierwszego okresu, prawda? Potem poszukamy czegoś innego....

- Tak - odparł Bob. - Ważne, żeby było się gdzie umyć i przespać...

- Jadąc tutaj, tak naprawdę nie do końca wierzyliśmy, że przyjmiesz nas obu, początkowo mowa była tylko o jednym... - wspomniał Ben.

- Wiecie, dlaczego