W pałacu carów - Aleksander Dumas - ebook

W pałacu carów ebook

Aleksander Dumas

3,2

Opis

Jest to jedyna powieść w dorobku autora „Trzech muszkieterów”, której fabuła w całości została osadzona w Rosji. Aleksander Dumas-ojciec napisał ja w latach dwudziestych XIX wieku, a bohaterem utworu jest Francuz szukający pracy w stolicy rosyjskiego imperium. Razem z nim poznajemy codzienne Zycie oraz stosunki panujące w największym państwie świata i cofamy się do jego niedawnej historii, a konkretnie do rządów okrutnego cara Pawła, syna Katarzyny Wielkiej. Finałem powieści jest odmalowany z napięciem i typowym dla Dumasa przygodowo-sensacyjnym stylem udany zamach na despotę, dokonany przez arystokratyczna opozycję. Dodatkowym elementem zachęcającym do lektury tej nie wznawianej od okresu przedwojennego powieści, są wzmianki o Polsce i Polakach, którymi autor nasycił swój utwór.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (5 ocen)
0
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




w pałacu carów

ALEKSANDER DUMAS

w pałacu carów

Tłumaczył J. Orlicz

Jirafa Roja

Warszawa 2007

© Copyright by Jirafa Roja, 2007 Tytuł oryginału: „Le Maitre d'Armes”

Tłumaczenie: J. Orlicz Redakcja: Paweł Waszczyk Korekta: Magdalena Rejnert Łamanie: Tatsu

Projekt okładki: Żaneta Delegacz

Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział PAP S.A.

Wydanie I Warszawa 2007

ISBN 978-83-89143-73-0

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

I.

Przeżywałem wtedy jeszcze porę złudzeń i rozporządzałem kapitałem około 4 tysięcy franków, który wydawał mi się bogactwem niewyczerpanym, gdy do uszu mych doszła wieść o Rosji, jako o istnym Eldorado dla wszelkiego rodzaju mniej lub bardziej biegłych artystów. Wierzyłem w swój talent, przeto postanowiłem udać się do Petersburga.

Postanowienie to bezzwłocznie doprowadziłem do skutku. Byłem samotny, nie miałem rodziny, długów — również. Musiałem tylko zaopatrzyć się w kilka listów polecających oraz paszport, co nie zajęło mi wiele czasu, a tydzień nie minął, jak byłem w drodze do Brukseli.

W stolicy Belgii zatrzymałem się na dwa dni. W Liege — jeden dzień. Tu, w archiwum miejskim, ujrzałem pewnego starego kolegę szkolnego i nie chciałem przegapić okazji widzenia się z nim. Powiedziałem mu o swym zamiarze zwiedzenia największych miast Prus oraz miejsc znanych bitew. Ale ten zaczął się śmiać, mówiąc, że w Prusach ludzie się zatrzymują nie tam, gdzie chcą, ale tam, gdzie to się podoba konduktorom, w których dyspozycji pasażerowie są całkowicie. I rzeczywiście, przez cały czas podróży, od Kolonii po Drezno, gdzie miałem chęć zatrzymania się przez trzy dni, pozwalano nam wychodzić z dyliżansu tylko na obiad, a i na to wyznaczano tylko tyle czasu, ile trzeba, by się nasycić.

Przez trzy dni takiego pozbawienia wolności, przeciwko któremu nikt z pasażerów nie protestował, tak dalece było to powszechnym w królestwie Jego Królewskiej Mości Fryderyka Wilhelma — przybyliśmy do Drezna.

Nie będę opisywać szczegółowo, jak dostałem się do Rosji. Począwszy od Wilna, podróżowałem końmi tym samym szlakiem, którym przed dwunastu laty kroczyła armia Napoleona do Moskwy.

Bardzo pragnąłem obejrzeć Smoleńsk i Moskwę, ale by je widzieć, trzeba by zrobić około dwustu wiorst1 ponad program, a to było dla mnie niemożliwością. Spędziwszy jeden dzień w Witebsku i obejrzawszy dom, w którym przez dwa tygodnie mieszkał Napoleon, wsiadłem do budy, w jakiej jeżdżą kurierzy po Rosji. Nazywa się tu taka buda „pierekładnaja”, ponieważ konie są przekładane, czyli zmieniane na każdej stacji.

Do takiej budy zaprzężono trzy konie. Jeden z koni, środkowy, pędził trzymając łeb prosto, a dwa boczne — spuściwszy łby i odwróciwszy je na obie strony

Jechałem teraz szlakiem, którym Katarzyna Wielka odbywała swą podróż na Krym. Nazajutrz wieczór przybyłem do Wielkich Łuk. Drogi były tak złe, a mój „ekwipaż” tak strasznie trząsł się, że chciałem początkowo zatrzymać się tu, aby choć trochę wypocząć, ale rozmyśliwszy się, ruszyłem dalej. Do Petersburga pozostało mi około 170 wiorst. Bezcelowym jest mówić, że przez całą tę noc oka nie zmrużyłem, trzęsąc się w tym ekwipażu, jak orzech w skorupie. Nieraz usiłowałem jakoś przystosować się do swego drewnianego siedzenia, na którym leżało coś w rodzaju skórzanej poduchy, grubości zeszytu szkolnego, cóż, kiedy raz po raz staczałem się z niej i musiałem znowu gramolić na swoje miejsce, ubolewając w duszy nad nieszczęsnymi kurierami rosyjskimi, którzy zmuszeni są robić po tysiąc wiorst w takich okropnych budach.

W każdym innym ekwipażu mógłbym czytać. Tu również kilkakrotnie próbowałem czytać, ale już przy czwartym czy piątym zdaniu książka wypadała mi z rąk a gdy się schylałem, by ją podnieść, to dostawałem tęgi cios w głowę lub w plecy To szybko wyleczyło mnie z chęci czytania w drodze.

Nazajutrz o świcie byłem już koło Beżanic — niedużej wioski, a czwartego dnia w Porchowie, starym mieście, położonym nad rzeką Szełoń. Była to połowa mej drogi. Czułem wielką pokusę przenocowania tutaj, ale „pokój dla przyjezdnych” w tutejszym hotelu był tak niechlujny, że wolałem udać się w dalszą drogę. Prócz tego mój woźnica upewnił mnie, że droga dalej będzie o wiele lepsza i to skłoniło mnie do zdobycia się na ten heroiczny krok.

Dalej popędziliśmy galopem, więc też jeszcze bardziej rzucało mną i potrącało w budzie. Woźnica, po rosyjsku jamszczyk, siedząc na koźle, śpiewał jakąś pieśń smętną, żałosną, płaczliwą, której słów nie rozumiałem wcale, ale której motyw bardzo odpowiadał memu smutnemu nastrojowi. Gdybym wam rzekł, że chociaż na godzinę przymknąłem oczy tej nocy, to powiedziałbym nieprawdę. Podrzucanie było tak wielkie, że nawet sam woźnica z trudem utrzymywał się na siedzeniu. Przyszła mi wtedy do głowy myśl: a może by tak zamienić się z nim miejscami? Cóż, kiedy mimo wszelkich prób tłumaczenia, woźnica nie mógł mnie zrozumieć! Zresztą, może się nawet obawiał przystać na to, podejrzewając, że wówczas nie wykona na czas zobowiązania? Pojechaliśmy dalej. Woźnica nucił swoją pieśń, a ja nie przerywałem mimowolnego tańca w budzie.

Około godziny piątej przybyliśmy do wsi Horodec, gdzie zatrzymaliśmy się na śniadanie. Chwała Bogu! Stąd do celu podróży było nie więcej niż pięćdziesiąt wiorst.

I oto znowu siedzę w budzie. Zapytałem woźnicę, czy nie można opuścić osłony? Ten odparł, że nie ma nic łatwiejszego na świecie.

W Łudze przyszła mi do głowy inna, nie mniej wspaniała myśl — usunąć deskę, na której siedzę, nasłać jak najwięcej słomy, a pod głowę zamiast poduszki podłożyć płaszcz. W ten sposób, dzięki tym stopniowym ulepszeniom, dorobiłem się możności jechania mniej więcej znośnie. Przyjechaliśmy do Gatczyna. Tu woźnica wskazał mi pałac, w którym mieszkał car Paweł I podczas całego panowania Katarzyny Wielkiej. Następnie w Carskim Siole widziałem pałac, w którym mieszkał car Aleksander I, ale że byłem bardzo zmęczony drogą, więc zadowoliłem się tylko obejrzeniem tych pałaców z daleka, ślubując sobie, że obejrzę je kiedy indziej, w lepszych warunkach, gruntownie.

Za Carskim Siołem złamała się oś powozu, który jechał przed nami, skutkiem czego ekwipaż ten przewrócił się. Wyskoczył z niego jakiś wysoki, szczupły jegomość, trzymając w jednej ręce cylinder, a w drugiej małe skrzypce. Jegomość ten był ubrany na czarno, tak jak ubierano się w Paryżu w 1812 roku — miał na sobie krótkie spodnie, jedwabne czarne pończochy i pantofle z klamerkami. Stanąwszy na ziemi, jął najprzód tupać prawą nogą, potem lewą, następnie jął skakać, oczywiście, chcąc się przekonać, czy niczego sobie nie złamał. Uznałem za niestosowne przejechać obok bez zatrzymania się i bez zapytania, czy nie przydarzyło mu się jakieś nieszczęście.

– Żadne monsieur — odparł jegomość — jeśli pominąć fakt, że opuszczę lekcję. A za każdą lekcję dostaję luidora. Uczennica moja jest najpiękniejszą kobietą Petersburga, panna de Włodeck. Pojutrze odtwarzać będzie Filadelfię, jedną z córek Lorda Wartona, na festynie, który urządzony zostanie na cześć księżniczki Weimarskiej.

– Wybacz mi pan — odparłem — niezupełnie pana rozumiem, ale to nie ma znaczenia, skoro mogę być panu w czymś użytecznym.

– Nie tylko użytecznym, ale może mnie pan po prostu zbawić! Wyobraź pan sobie, że właśnie jadę z lekcji tańców od księżnej Lubomirskiej, jej willa leży niedaleko stąd. Za tę lekcję dostaję po dwa luidory — mniej nie biorę. Cieszę się dużym wzięciem, toteż mam z tego dobry zysk. Sprawa jest bardzo prosta, ponieważ innego mistrza tańców, prócz mnie, nie ma w Petersburgu. I oto powóz, w którym odwożono mnie do miasta, jak monsieur widzi, złamał oś.

– Jeśli się nie mylę, monsieur — rzekłem — to mogę wyświadczyć panu przysługę, proponując miejsce w swoim powozie.

– Och, monsieur! To byłoby wielką dla mnie przysługą, ale doprawdy nie mam śmiałości…

– Co znowu! Wobec rodaka?

– Więc pan jesteś Francuzem?

– I również, jak pan, artystą!

– Pan artystą? Ach monsieur, Petersburg jest bardzo marnym miastem dla artystów. Zwłaszcza dla mistrzów tańca. Ale spodziewam się, że pan nie jest nauczycielem tańca?

– Przecież dopiero co powiedział mi pan, że pobiera po luidorze za lekcję. Sądzę, że jest to bardzo przyzwoite wynagrodzenie.

– Racja, monsieur. Ale teraz to już nie to, co było dawniej. Francuzi zepsuli Rosję. Więc nie jest pan mistrzem tańców? Nie?

– A mnie właśnie opowiadano o Petersburgu, jako o nadzwyczajnym mieście specjalnie dla wszelkiego rodzaju artystów.

– Zupełnie słusznie, monsieur. Tak było rzeczywiście, ale dawniej. Jakiś, dajmy na to, nędzny golibroda zarabiał tu jeszcze niedawno po 600 rubli dziennie, podczas gdy ja z trudem wycisnę ledwie 80. Niechże pan powie, czy pan doprawdy nie jest mistrzem tańców?

– O, nie mój kochany rodaku — odparłem przejęty jego obawą. — Pan możesz śmiało wsiąść do mego powozu, nie lękając się, że zrobię mu konkurencję.

– Merci, Monsieur! Z przyjemnością przyjmuję pańskie zaproszenie — odparł mój towarzysz podróży, usadawiając się obok mnie w „ekwipażu”. — Teraz, dzięki panu, zdążę na czas na lekcję.

Woźnica popędził galopem i w trzy godziny potem, to jest już wieczorem, wjechaliśmy do Petersburga przez bramę moskiewską. Mój nowy znajomy stał się bardzo miłym i sympatycznym towarzyszem podróży, gdy tylko przekonał się, że nie jestem nauczycielem tańców. Poradził mi zatrzymać się w hotelu Londyńskim na rogu Newskiego Prospektu i placu Admiralicji. Rozstaliśmy się. Wsiadł do dorożki, ja zaś skierowałem się do tego hotelu.

Nie potrzebuję mówić, że pomimo wielkiej chęci zapoznania się jak najprędzej z miastem Piotra I, odłożyłem ten zamiar do dnia jutrzejszego. Byłem połamany i ledwie stałem na nogach. Z wysiłkiem dotarłem do swego pokoju, gdzie, na szczęście, zastałem wygodne łóżko, czego byłem pozbawiony począwszy od Wilna.

Obudziwszy się nazajutrz około godziny dwunastej, przede wszystkim podbiegłem do okna. Przede mną stał gmach Admiralicji ze swą Złotą Igłą, na której widniał mały okręt. Admiralicja była okolona pasem drzew. Po lewej stronie placu był senat, a po prawej — Pałac Zimowy i Ermitaż. Pomiędzy nimi widać było zakręty Newy, która wydała mi się tak szeroka, jak morze.

Ubrawszy się, zjadłem naprędce śniadanie i natychmiast pobiegłem na Bulwar Pałacowy około mostu Troickiego, długiego na 1800 kroków, skąd poradzono mi obejrzeć miasto.

Muszę przyznać, że była to jedna z najlepszych rad danych mi w życiu. Doprawdy, nie wiem czy jest na świecie jakiś inny widok, który mógłby się równać z roztaczającą się przed mymi oczami panoramą. Przede mną, po prawej stronie, połączona dwoma lekkimi mostami wystawała forteca, pierwsza kolebka Petersburga. Pomiędzy jej gmachami zarysowywał się ostry szczyt Soboru Piotra i Pawła — miejsca wiecznego spoczynku carów rosyjskich oraz zielony dach pałacu Mennicowego. Na wprost fortecy widać było gmach pałacu Marmurowego, którego główny brak polega na tym, że architekci zapomnieli dać mu fasadę. Dalej szły Ermitaż — wspaniały gmach, postawiony przez Katarzynę II, Pałac Zimowy bardziej imponujący swym ogromem, niż pięknem architektury, Admiralicja ze swymi dwoma pawilonami i schodami z granitu. Tu biorą początek trzy główne ulice Petersburga: Newski Prospekt, ulica Gorochowaja i Prospekt Wozniesienski. Za Admiralicją widać było bulwar Angielski z jego wspaniałymi gmachami, kończący się Nową Admiralicją. Wprost przede mną widać było Wasiljewskij Ostrow — giełdę, gmach nowoczesny zbudowany, nie wiem czemu, pomiędzy dwiema kolumnami. Schody od giełdy biegną ku samej Newie. W pobliżu znajdują się wszelkie instytucje naukowe: uniwersytet, Akademia Nauk, Akademia Sztuk Pięknych, a w samym końcu, tam gdzie Newa robi ostry zakręt — Instytut Górniczy.

Po drugiej stronie brzeg Wyspy Wasilewskiej omywa Mała Newa, oddzielająca ją od Wolnego Ostrowu. Tu, w przepięknych ogrodach, za pozłacanymi kratami kwitną w ciągu trzech miesięcy, dopóki bywa lato petersburskie, najrozmaitsze rzadkie kwiaty, i tu leżą najwspanialsze wille bogatych mieszkańców stolicy Gdy stanąć plecami do fortecy, a twarzą w stronę biegu Newy, to widok panoramy zmienia się, wciąż jeszcze nie przestając być wspaniałym. Na jednym brzegu stoi Sobor Troicki, a na drugim Ogród Letni. Na pierwszym brzegu stoi maleńki domek, w którym mieszkał Piotr I podczas budowania fortecy Koło tego domku do dziś jeszcze przechowało się drzewo, do którego umocowano obraz Matki Boskiej.

Kiedy założyciel Petersburga — Piotr Wielki zapytał raz kogoś, do jakiej wysokości podniosła się woda w Newie podczas powodzi, to pokazano mu ten obraz Matki Boskiej, a wtedy car gotów był wyrzec się swego wielkiego planu wystawienia tu stolicy Drzewo i domek okolone zostały wałem z kamieni, gwoli zabezpieczenia ich od niszczącego wpływu klimatu. Sam domek zdumiewa swą przedziwną prostotą. Posiada raptem trzy pokoje — stołowy, salonik i sypialny Piotr I wybudował miasto, ale nie miał czasu wybudować sobie pałacu.

Dalej, po drugiej stronie Wielkiej Newy, zaczyna się Stary Petersburg. Tu znajdują się szpital wojskowy i Akademia Medyczna. Jeszcze dalej leży wieś Ochta ze swą piękną okolicą. Po tej stronie rzeki, na prawo od koszar kawaleryjskich, stoją Pałac Taurydzki, ze swym przedziwnym dachem pokrytym szmaragdami, koszary artylerii i stary klasztor Smolny

Nie mogę rzec, ile czasu stałem na moście, zachwycony tą przedziwną panoramą. Przy bardziej szczegółowym obejrzeniu tych wszystkich pałaców i parków, wydały mi się one dekoracją operową. Kolumny, które z dala wydawały się marmurowymi, były w gruncie rzeczy z cegły, ale na pierwszy rzut oka widok ich był na tyle zachwycający, że przewyższał wszystko, co można było sobie wyobrazić. Wybiła godzina czwarta, a byłem uprzedzony, że table d'hote2 w hotelu zaczyna się o godzinie wpół do piątej. Przeto, ku wielkiemu swemu żalowi, musiałem wracać do domu. Z powrotem szedłem koło Admiralicji, aby lepiej przyjrzeć się kolosalnemu pomnikowi Piotra Pierwszego, który przedtem widziałem tylko z dala, z mojego okna.

Co się tyczy ludności, to na pierwszy rzut oka różni się ona bardzo od mieszkańców miast zachodniej Europy Przede wszystkim w Petersburgu są albo biedacy, albo potentaci — środka pomiędzy nimi nie ma.

Jeśli chodzi o mużyka, to wygląd jego nie jest wcale interesujący: w zimie nosi tzw. tułup, czyli kożuch owczy, w lecie — koszulę na wierzch portek. Na nogach ma coś w rodzaju sandałów, które przytrzymują się za pomocą długich rzemyków, pookręcanych aż po same kolana. Włosy ma krótko ostrzyżone, a brodę taką, jaką mu dała matka natura. Niewiasty noszą długie półkożuchy, spadające im na spódnice i ogromne buciska, w których noga całkowicie zatraca swój kształt.

Należy rzec, że w żadnym innym kraju nie ujrzysz ludzi o takich spokojnych twarzach, jak tutaj. W Paryżu, spośród pierwszych lepszych dziesięciu osób należących do sfery niższej, z pewnością u pięciu lub sześciu na twarzach jest wypisane cierpienie, nędza czy strach. W Petersburgu nigdy nic podobnego nie widziałem.

Inna osobliwość, która uderzyła mnie w Petersburgu — to kanały, przecinające wiele ulic. Nigdzie na ulicach nie ma wielkiego tłoku powozów, wszędzie masz szerokość przestrzeni. Ulicami pędzą z wielką szybkością dorożki, kibitki, bryczki i powozy, co krok słyszysz: „Poskorieje!” (Prędzej!). Chodniki pełne przechodniów. Woźnice odznaczają się wielką biegłością w kierowaniu końmi.

Wśród ozdób Petersburga pierwsze miejsce zajmuje pomnik cara Piotra Pierwszego, postawiony mu przez hojną Katarzynę Drugą. Car wyobrażony jest na tym pomniku jako jeździec na koniu stojącym dęba, co jest aluzją do szlachty moskiewskiej, którą nie tak łatwo było mu poskromić. Siedzi na skórze niedźwiedziej, symbolizującej dzikość moskiewskiego ludu. Dla wyjaśnienia alegorii tego pomnika dodam, że postawiony jest na dzikiej skale granitowej, która ma znowu wskazywać na przeszkody, jakie musiał przezwyciężyć założyciel Petersburga.

Zegar po raz trzeci wybił wpół do piątej, gdy odszedłem od tego arcydzieła dłuta naszego rodaka, Falconneta, od napisu „Petro Primo — Catharina Secunda, 1782”. Bałem się, że moje miejsce przy table d'hote zastanę zajęte.

Petersburg jest największym z małych miast, jakie dotąd w życiu poznałem. Wiadomość o mym przybyciu rozeszła się już prawie po całym mieście, dzięki memu współtowarzyszowi podróży, który zresztą nie mógł nic więcej powiedzieć o mnie, poza tym, że podróżowałem dyliżansem pocztowym, i że nie byłem nauczycielem tańców. Wieść ta wywołała pewien niepokój wśród całej tutejszej kolonii francuskiej, której każdy członek lękał się ujrzeć we mnie swego konkurenta czy rywala.

Ukazanie się moje w stołowym pokoju wywołało szmer wśród czcigodnych gości przy table d'hote. Każdy z nich starał się z mego wyglądu, z manier, wywnioskować do jakiej sfery towarzyskiej należę. Ale nie tak łatwo było rozstrzygnąć tę kwestię. Złożyłem ukłon ogólny zebranym i zająłem swoje miejsce.

Przy zupie, dzięki skromności pierwszego wrażenia, jakie wywarłem, odniesiono się jeszcze z pewnym szacunkiem do mojej prywatności, ale już przy pieczystym — ciekawość, długo wstrzymywana, pękła wreszcie u mego sąsiada po prawej stronie.

– Monsieur, jest pewno obcym w Sankt Petersburgu?

– spytał, wyciągając do mnie swą szklankę.

– Nie inaczej, przyjechałem właśnie wczoraj wieczorem

– odparłem, nalewając mu wina do szklanki.

– Więc monsieur jest rodakiem? — zapytał mój sąsiad po lewej stronie.

– Bardzo możliwe. Jestem z Paryża.

– A ja jestem z Tours, z tego ogrodu Francji, gdzie, jak panu wiadomo, ludzie mówią najczyściej po francusku. Przybyłem do Petersburga, aby tu zastać nauczycielem. Pan, prawdopodobnie, też tu po to przyjechał? W przeciwnym razie dałbym mu doskonałą radę — wrócić bezzwłocznie do Francji!

– Dlaczego?

– A dlatego, że ostatni jarmark nauczycieli w Moskwie wypadł bardzo źle.

– Jarmark nauczycieli? — zapytałem zdumiony.

– Tak, panie, alboż pan nie wiesz, że ten nieszczęsny Le Duc stracił w tym roku połowę swego majątku?

– Panie — zwróciłem się do swego sąsiada po prawej stronie. — Niech mi pan nie odmówi wyjaśnienia, kto jest ten Le Duc?

– Nadzwyczajnie czcigodny restaurator, który równocześnie utrzymuje kantor wszelkiego rodzaju nauczycieli. Ci są u niego na całkowitym utrzymaniu, on zaś taksuje ich zgodnie z ich zaletami. W czasie Wielkanocy i podczas Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy dostojnicy i bogacze rosyjscy przybywają do stolicy, Le Duc otwiera swój kantor, wyrabia posady swym nauczycielom i w ten sposób zwraca sobie wszystkie wydatki wyłożone na ich utrzymanie, i nawet zarabia jeszcze za pośrednictwo. Otóż, mój panie, w bieżącym roku jedna trzecia jego nauczycieli została bez posad, a prócz tego zwrócono mu jeszcze szóstą część tych, których wysłał na prowincję. Nieszczęsny człowiek, jest dziś zrujnowany doszczętnie.

– Och, biedny!

– Otóż sam pan teraz widzi — ciągnął nauczyciel — że jeśli przybył pan tu w charakterze guwernera, to wybrał pan bardzo zły moment, ponieważ nawet przybysze z Tours, którzy mówią najpiękniej po francusku, i ci tylko w wielkim trudem otrzymali posady.

– Może pan być zupełnie pod tym względem spokojny — odparłem — mam zupełnie inną profesję.

Jegomość siedzący vis a vis mnie, którego akcent zdradzał, że pochodzi z Bordeaux, usłyszawszy to, odezwał się:

– Ze swej strony muszę uprzedzić pana, monsieur, że jeśli pan handlujesz winem, to w tym mieście, jest to bardzo liche zajęcie, które może mu zapewnić chyba tylko nadmiar wody do picia.

– Doprawdy? — zdziwiłem się. — Czyżby Rosjanie już zupełnie przerzucili się na piwo? A może zaprowadzili sobie własne winnice, gdzieś, dajmy na to, na Kamczatce?

– To bagatela! Gdyby tylko o to chodziło, to można by z nimi jeszcze konkurować. Tu chodzi o coś innego, a mianowicie, że Rosjanie kupować to kupują, tylko nie płacą.

– Jestem panu niezmiernie wdzięczny, monsieur, za pańską informację. Ale jeśli chodzi o mój towar, to jestem przekonany, że nie zbankrutuję na nim. W każdym razie winem nie handluję.

Jakiś jegomość z ostrym akcentem z Lyonu, ubrany w niemiecki surdut z futrzanym kołnierzem, pomimo gorącego lata, wziął również udział w naszej rozmowie.

– Bądź co bądź — zwrócił się do mnie — radzę panu szczerze, jeśli pan handluje suknem i futrami, zachować najlepszy towar dla samego siebie, ponieważ nie ma pan bardzo zdrowego wyglądu, a klimat tutejszy jest bardzo niebezpieczny dla chorych na płuca. W ciągu ubiegłej zimy zmarło tu piętnastu Francuzów Na to tylko chciałem zwrócić pańską uwagę.

– Będę się mieć na ostrożności, monsieur, a ponieważ mniemam, że zostanę pańskim nabywcą, tedy spodziewam się, że odniesie się pan do mnie, jak do swojego rodaka.

– To się samo przez się rozumie! Ależ, z największą przyjemnością, sam przecież jestem z Lyonu, z drugiej stolicy Francji, a pan wie, naturalnie, że my liończycy cieszymy się reputacją najuczciwszych ludzi. W takim razie, skoro pan nie handluje ani suknem, ani futrami, to…

– Ach, czyż nie widzicie, moi panowie, że nasz kochany rodak nie życzy sobie wcale powiedzieć nam, kim jest — odezwał się przez zęby jegomość z ukarbowaną szewelurą i mocno pachnący jaśminem. — Alboż nie widzicie, powiadam, że on wcale nie chce wyjawić nam swej profesji?

– Gdybym miał szczęście posiadania takiej fryzury, jak pańska, monsieur — odparłem — i gdyby wydzielała ona taką subtelną woń, to czcigodne nasze towarzystwo, prawdopodobnie bynajmniej nie miałoby kłopotu z odgadnięciem, kim jestem.

– Co pan chce przez to powiedzieć, monsieur? — zawołał ufryzowany młodzieniec.

– Chcę powiedzieć, że jest pan fryzjerem.

– Łaskawy panie, pan, jak się zdaje, chcesz mnie obrazić!

– Alboż to obraza, jeśli się panu mówi, kim pan jesteś?

– Łaskawy panie — ciągnął dalej zaperzony młodzieniec, podnosząc głos i wyjmując z kieszeni swój bilet wizytowy — oto mój adres.

– Doskonale — odparłem. — Ale kurczak panu wystygnie.

– Co, pan odmawia dania mi satysfakcji?

– Monsieur, pan chciałeś wiedzieć moją profesję? Otóż wiedz pan, że moja profesja nie daje mi prawa pojedynkowania się.

– Pan jesteś tchórz, łaskawy panie!

– Bynajmniej, wiedz to łaskawy panie. Jestem mistrzem fechtunku.

– Ach — jęknął ufryzowany młodzieniec i od razu opadł na swe siedzenie.

Nastała cisza