W ofierze Molochowi - Asa Larsson - ebook + książka

W ofierze Molochowi ebook

Larsson Åsa

4,5

Opis

Przeszłość wciąż nie daje o sobie zapomnieć. I wciąż zabija.

Pewnej niedzieli we własnym domu zostaje zamordowana starsza kobieta. Siedmioletni wnuk zmarłej, Marcus, zostaje odnaleziony w pobliżu. Zszokowany, nie potrafi wyjaśnić, co się stało.

Wkrótce okazuje się, że nad rodziną chłopca ciąży fatum. Zmarli wszyscy jego krewni. Pradziadek został rozszarpany przez niedźwiedzia, babcia zakłuta widłami, tato – potrącony śmiertelnie przez nieznanego kierowcę. Sam Marcus nieomal pada ofiarą dwóch tragicznych wypadków.

 To nie może być zwykły przypadek.

Prawniczka Rebeka Martinsson, ignorując zakaz nowego szefa, rozpoczyna prywatne śledztwo, które prowadzi ją do odległej przeszłości. Pomagają jej również znani z poprzednich części cyklu policjanci: Anna Maria Mella i Sven Erik Stalnacke. Wkrótce Rebeka odnajduje… zmarłą babkę Marcusa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (40 ocen)
25
11
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Faktycznie, nie można się od tej książki oderwać, kolejna bardzo dobra powieść tej autorki. Czytam z ogromną przyjemnością, chociaż niektóre jej wypowiedzi świadczą o niekoniecznie dobrym zdaniu o moich rodakach.Musieli dać się autorce we znaki. Szkoda i wstyd. Genialne opisy reklam telewizyjnych,, uśmiałam się serdecznie. Ogólnie - swietna lektura.
10
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część trzymająca w napięciu do ostatniej strony.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: TILL OF­FER ÅT MO­LOK
Opieka re­dak­cyjna: WAL­DE­MAR PO­PEK
Re­dak­cja: ANNA MI­LEW­SKA
Ko­rekta: JO­LANTA STAL, DO­ROTA TRZCINKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KA­TA­RZYNA BOR­KOW­SKA
Fo­to­gra­fia przed­sta­wia­jąca chłopca na pierw­szej stro­nie okładki: © LEA BERN­STEIN / ar­can­gel-ima­ges.com
Zdję­cie w tle: © JOR­GEN LARS­SON / Nor­dic­pho­tos / Cor­bis
Skład i ła­ma­nie: Scrip­to­rium „TE­XTURA”
Re­dak­tor tech­niczny: BO­ŻENA KOR­BUT
© Åsa Lars­son, 2012 First pu­bli­shed by Al­bert Bon­niers För­lag, Stoc­kholm, Swe­den Pu­bli­shed in the Po­lish lan­gu­age ar­ran­ge­ment with Bon­nier Group Agency, Stoc­kholm, Swe­den © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Be­ata Wal­czak-Lars­son © Co­py­ri­ght for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2013
ISBN 978-83-08-05093-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Czy­tam Księgę Ka­płań­ską. Roz­ju­szony Bóg re­cy­tuje usta­no­wione przez sie­bie prawa, wy­li­cza kary za ich nie­prze­strze­ga­nie. Sroży się, grozi i pała gnie­wem. W roz­dziale dwu­dzie­stym, pod na­głów­kiem Kary za bał­wo­chwal­stwo, Pan mówi, że ten, kto da jedno ze swo­ich dzieci Mo­lo­chowi, zo­sta­nie uka­rany śmier­cią, a miej­scowi lu­dzie go uka­mie­nują. Bóg zwróci ob­li­cze prze­ciwko ta­kiemu czło­wie­kowi i wy­łą­czy go spo­śród swego ludu. Cie­kawe, w jaki spo­sób, my­ślę, skoro już bę­dzie uka­mie­no­wany. Je­żeli miej­scowa lud­ność za­słoni oczy przed czło­wie­kiem, który dał jedno ze swo­ich dzieci Mo­lo­chowi, całą jego ro­dzinę do­się­gnie gniew Boga.

Czy­tam o Mo­lo­chu. Wy­gląda na to, że bo­żek ów może za­pew­nić bo­gac­two, ob­fite plony i po­myśl­ność na woj­nie. Któ­ryż bóg nie obie­cy­wał ta­kich rze­czy? Zda­rzało się, że po­świę­cano mu dzieci. Ist­niały mie­dziane sta­tuy Mo­lo­cha, pu­ste w środku, z po­tęż­nymi ra­mio­nami. Sta­tuę naj­pierw roz­grze­wano do czer­wo­no­ści, póź­niej zaś kła­dziono żywe dziecko w jej ob­ję­cia.

My­śla­łam o tym, pi­sząc tę książkę. O po­świę­ca­niu dzieci dla szczę­ścia, ku chwale tego świata.

ŻE TEŻ PIES może tak krzy­czeć. Sa­muel Jo­hans­son ni­gdy cze­goś ta­kiego nie sły­szał.

Stoi w kuchni i sma­ruje kromkę chleba. El­khund jest uwią­zany na po­dwó­rzu. Pa­nuje błogi spo­kój.

I na­gle pies za­czyna szcze­kać. Naj­pierw ostro, po­pę­dli­wie.

Na kogo tak ujada? W każ­dym ra­zie nie na wie­wiórkę, to pewne. Łoś? Nie, szcze­ka­nie na ło­sia jest bar­dziej stłu­mione i upo­rczywe.

Po­tem coś się dzieje. Pies krzy­czy. Wyje, jakby otwarła się brama pie­kieł. To od­głos, który wzbu­dza w Sa­mu­elu Jo­hans­so­nie zimny strach.

A po­tem rap­tow­nie za­pada ci­sza.

Sa­muel wy­biega z domu. Bez kurtki. Bez bu­tów. Bez roz­sąd­nej my­śli.

Po­ty­ka­jąc się w je­sien­nych ciem­no­ściach, bie­gnie ku ga­ra­żowi i psiej bu­dzie.

A tam, w świe­tle lampy nad ga­ra­żem, stoi niedź­wiedź. Szar­pie mar­twe ciało psa, chce je wziąć ze sobą, ale ono cią­gle jest przy­wią­zane do dłu­giej liny. Niedź­wiedź zwraca za­krwa­wiony pysk w stronę czło­wieka i wy­daje po­tężny ryk.

Sa­muel robi chwiejny krok do tyłu. A po­tem wstę­pują w niego nie­ziem­skie siły i bie­gnie tak szybko, jak ni­gdy wcze­śniej w ży­ciu. Wraca do domu po strzelbę. Niedź­wiedź nie ru­sza się z miej­sca, ale Sa­muel czuje na karku jego go­rący od­dech.

Mo­krymi rę­kami ła­duje broń, otwiera ostroż­nie drzwi. Musi za­cho­wać spo­kój. Musi tra­fić cel­nie. W prze­ciw­nym ra­zie sprawy mogą po­to­czyć się bar­dzo szybko. Ranne zwie­rzę rzuci się na niego w ciągu se­kundy.

Skrada się w ciem­no­ści. Krok za kro­kiem. Włosy na karku na­je­żyły mu się jak igiełki.

Niedź­wiedź stoi tam, gdzie stał. Po­żera resztki psa. Pod­nosi wzrok, gdy sły­szy od­głos od­bez­pie­cza­nej broni.

Sa­muel ni­gdy tak się nie trząsł. Nie ma chwili do stra­ce­nia. Pró­buje się uspo­koić, ale to nie­moż­liwe.

Niedź­wiedź groź­nie po­trząsa głową. Bul­go­cze. Sa­pie jak miech. Ru­sza po­woli do przodu. Wtedy pada strzał. Po­tworny huk. Zwie­rzę zwala się na zie­mię, lecz mo­men­tal­nie się pod­nosi. Po chwili znika w mroku.

Niedź­wiedź roz­pływa się w czar­nym le­sie. Lampa nad ga­ra­żem nie daje dużo świa­tła. Sa­muel się cofa. Kie­ruje strzelbę to tu, to tam. Cały czas na­słu­chuje. Cho­lerne niedź­wie­dzi­sko w każ­dej chwili może skądś wy­sko­czyć. Wi­docz­ność jest ogra­ni­czona do ja­kie­goś me­tra. Jesz­cze dwa­dzie­ścia kro­ków do drzwi. Serce wali mło­tem. Pięć kro­ków. Trzy. W domu.

Sa­muel drży. Cały się trzę­sie. Musi po­ło­żyć ko­mórkę na ku­chen­nym stole i ob­jąć prawą rękę lewą, żeby wy­stu­kać od­po­wied­nie cy­fry. Łow­czy od­biera po pierw­szym sy­gnale. Uma­wiają się na spo­tka­nie o brza­sku. W ciem­no­ści nic nie można zdzia­łać.

O świ­cie na po­dwó­rzu Sa­mu­ela zbie­rają się męż­czyźni z wio­ski. Są dwa stop­nie po­ni­żej zera. Przy­mro­zek ściął drzewa. Opa­dły li­ście. Ja­rzę­biny czer­wie­nią się w sza­ro­ści po­ranka. W po­wie­trzu coś wi­ruje. To taki śnieg, który ni­g­dzie nie osiada.

Męż­czyźni do­kład­nie przy­glą­dają się po­twor­no­ści przy bu­dzie. W za­sa­dzie zo­stała tylko głowa, uwią­zana na li­nie do bie­ga­nia. I ja­kieś cho­lerne ochłapy.

To grupa twar­dzieli. Ubrani w kra­cia­ste ko­szule, bo­jówki i zie­lone kurtki. Do pa­sów przy­tro­czyli noże. Mło­dzi mają brody i kasz­kiety. Naj­starsi sta­ran­nie się ogo­lili i wło­żyli na głowy skó­rzane czapki z na­usz­ni­kami. To męż­czyźni, któ­rzy sami kon­stru­ują po­jazdy do trans­portu ubi­tych łosi. Męż­czyźni, któ­rzy wolą sa­mo­chody z gaź­ni­kami, bo przy ta­kich mogą maj­stro­wać, unie­za­leż­nieni od warsz­ta­tów na­praw­czych, gdzie do aut pod­łą­cza się te­raz ka­ble kom­pu­te­rowe.

– To było tak – pod­su­mo­wuje łow­czy, pod­czas gdy po­zo­stali umiesz­czają pod war­gami ko­lejne por­cje snusu[1] i zer­kają na Sa­mu­ela, któ­remu trudno opa­no­wać ner­wowe tiki twa­rzy. – Sa­muel usły­szał wy­cie psa. Wziął strzelbę i wy­szedł z domu. Po­dej­rze­wał, że to może być niedź­wiedź, bo prze­cież od ja­kie­goś czasu mamy ta­kiego w oko­licy.

Sa­muel po­ta­kuje.

– No więc tak. Wy­cho­dzisz ze strzelbą. Niedź­wiedź pa­ła­szuje psa i ru­sza do ataku. Strze­lasz w obro­nie wła­snej. Zwie­rzę po­de­szło do cie­bie. Nie wra­ca­łeś do domu po broń. Od po­czątku mia­łeś ją ze sobą. Nic w tym dziw­nego. Nikt cię nie oskarży o na­ru­sze­nie prawa ło­wiec­kiego, prawda? Wczo­raj wie­czo­rem za­dzwo­ni­łem na po­li­cję. Od ręki wy­dali ze­zwo­le­nie na od­strzał.

– Kto go doj­dzie? – pyta ktoś.

– Pa­trik Mäki­talo.

Na tę wieść wszy­scy po­pa­dają w za­dumę.

Pa­trik Mäki­talo po­cho­dzi z Lu­leå. Oczy­wi­ście do­brze by było, gdyby za niedź­wie­dziem po­szedł ktoś z lo­kal­nego koła ło­wiec­kiego. Ale nikt nie ma tak cię­tego psa jak Pa­trik. A gdzieś w środku męż­czyźni za­sta­na­wiają się, czy oni sami są wy­star­cza­jąco cięci.

Niedź­wiedź jest zra­niony. A więc nie­bez­pieczny. Tu­taj po­trzebny jest pies, który od­waży się go osa­dzić. Który nie stchó­rzy i nie wróci do pana z dep­czą­cym mu po pię­tach dra­pież­ni­kiem.

Po­trzebny jest też my­śliwy, któ­remu nie za­drży ręka, kiedy „pro­szę pań­stwa, oto miś” po­jawi się w za­ro­ślach. Wów­czas nie ma se­kundy do stra­ce­nia. Po­wierzch­nia, do któ­rej się mie­rzy, by uśmier­cić niedź­wie­dzia, jest nie więk­sza niż dno garnka. Ce­luje się na sto­jąco, bez pod­pórki. To tro­chę jak strze­la­nie do prze­la­tu­ją­cej pi­łeczki te­ni­so­wej. Je­śli spu­dłu­jesz, nie masz gwa­ran­cji, że zdą­żysz od­dać jesz­cze je­den strzał. Po­lo­wa­nie na niedź­wie­dzia to nie jest za­ję­cie dla tych, któ­rym trzęsą się ręce.

– O wilku mowa – od­zywa się łow­czy, śle­dzący oczyma szosę.

Pa­trik Mäki­talo wy­siada z sa­mo­chodu i po­zdra­wia ze­bra­nych ski­nie­niem. Ma około trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Wą­skie oczy, bródka długa i wą­ska jak u kozy. Mon­gol­ski wo­jow­nik z pro­win­cji Nor­r­bot­ten.

Pa­trik nie mówi dużo, słu­cha łow­czego, pyta Sa­mu­ela o strzał. Gdzie stał on? Gdzie stał niedź­wiedź? Ja­kiej amu­ni­cji użył?

– Oryxa.

– Świet­nie – od­po­wiada. – Do­brze za­cho­wuje masę. Przy odro­bi­nie szczę­ścia prze­szył tu­szę na wy­lot. Krew uła­twi tro­pie­nie po­strzałka.

– A czym ty strze­lasz?

To któ­ryś ze star­szych od­wa­żył się za­dać py­ta­nie.

– Vul­ka­nem. Naj­czę­ściej za­trzy­muje się tuż pod skórą.

No ja­sne, my­ślą męż­czyźni. Bo jego zwie­rzęta pa­dają w ogniu. Nie musi ich tro­pić. Może się za­trosz­czyć o skórę niedź­wie­dzia.

Pa­trik od­bez­pie­cza ka­ra­bin i wcho­dzi do lasu. Wraca po chwili z krwią na pal­cach.

Pod­nosi klapę ba­gaż­nika. W klatce trans­por­to­wej stoją dwa psy my­śliw­skie z ję­zo­rami zwi­sa­ją­cymi z uśmiech­nię­tych py­sków. Nie mają od­wagi spoj­rzeć na ko­goś in­nego niż ich pan.

Pa­trik prosi o mapę to­po­gra­ficzną. Łow­czy przy­nosi ją ze swo­jego sa­mo­chodu i roz­kłada na ma­sce.

– To się okaże, jaką wy­brał drogę – mówi Mäki­talo. – Ale je­śli po­szedł pod wiatr i przedarł się przez młod­niak, jest ry­zyko, że prze­pra­wił się gdzieś tu­taj.

Su­nie pal­cem wzdłuż po­toku wpły­wa­ją­cego do rzeki La­inio.

– Zwłasz­cza je­śli to ja­kiś star­szy cwa­niak, który zro­zu­miał, jak prze­chy­trzyć psy. Przy­go­tuj­cie łódź i bądź­cie w po­go­to­wiu, gdyby się oka­zało, że trzeba przejść przez wodę. Psom nie sta­nowi, że zmo­czą so­bie łapy, ale ich pan nie jest rów­nie wy­trzy­mały.

Wszy­scy nie­znacz­nie pod­cią­gają ką­ciki ust, już odro­binę zbra­tani wspól­nym za­da­niem.

Ze­braw­szy się w so­bie, łow­czy pyta:

– Chcesz wziąć ko­goś ze sobą?

– Nie. Po­tro­pimy ka­wa­łek i zo­ba­czymy. Je­śli ru­szył w tym kie­runku, w stronę mo­kra­deł, to bę­dzie­cie je mu­sieli obejść i za­jąć tam sta­no­wi­ska. Zo­ba­czymy, do­kąd uszedł.

– Chyba nie­trudno go zna­leźć; w każ­dym ra­zie je­śli far­buje – od­zywa się je­den z męż­czyzn.

Pa­trik nie za­szczyca go na­wet spoj­rze­niem, gdy od­po­wiada:

– Hm, za­zwy­czaj po ja­kimś cza­sie prze­stają krwa­wić. A po­tem za­szy­wają się w gę­stwi­nie, czę­sto za­ta­czają łuk i pod­cho­dzą prze­śla­dowcę. Więc je­śli będę miał pe­cha, to nie ja jego, tylko on mnie znaj­dzie.

– Święta prawda, kurwa – po­twier­dza łow­czy, ci­ska­jąc z oczu bły­ska­wice w stronę ko­legi z nie­wy­pa­rzo­nym ję­zy­kiem.

Pa­trik Mäki­talo wy­pusz­cza psy z klatki. Zni­kają jak dwie brą­zowe kre­ski z no­sami przy ziemi. Ru­sza za nimi z GPS-em w ręce.

Tempo, tempo! Spo­gląda w niebo z na­dzieją, że śnieg nie roz­pada się na do­bre.

Prze­mie­rza te­ren szyb­kim kro­kiem. Oży­wia w pa­mięci spo­tka­nych przed chwilą my­śli­wych. Tacy jak oni sie­dzą na sta­no­wi­skach, po­cią­gają z flaszki, a po­tem za­sy­piają. Ni­gdy nie po­do­ła­liby ta­kiemu mar­szowi. A tym bar­dziej po­lo­wa­niu.

Po dru­giej stro­nie żwi­ro­wej drogi wznosi się piasz­czy­ste zbo­cze. Wi­dać, że niedź­wiedź się po nim wspi­nał. Ciężko i na roz­sta­wio­nych no­gach. Męż­czy­zna przy­kłada dłoń do wy­raź­nych tro­pów.

Miesz­kańcy La­inio już od­czu­wają niedź­wie­dzią go­rączkę. Od ja­kie­goś czasu wie­dzą, że zwie­rzę kręci się w po­bliżu. Łajno obok prze­wró­co­nego ku­bła na śmieci, pa­ru­jące w po­ran­nym chło­dzie, czer­wone jak gry­sik z brusz­nicą i ja­go­dami. Nie­usta­jące roz­mowy o dra­pież­niku. Od­ku­rzane stare hi­sto­rie.

Pa­trik przy­gląda się za­dra­pa­niom w miej­scach, gdzie niedź­wiedź za­pie­rał się ła­pami o darń, by wejść na skarpę. Pa­zury ostre jak noże. We wsi mie­rzą ślady. Kładą pu­dełko za­pa­łek obok i fo­to­gra­fują ko­mór­kami.

Ko­biety i ma­lu­chy nie wy­cho­dzą z domu. Nikt nie ma od­wagi iść na ja­gody. Ro­dzice przy­jeż­dżają po dzieci sa­mo­cho­dami, od­bie­rają je z przy­stanku szkol­nego au­to­busu.

To bez wąt­pie­nia spory ga­ga­tek, stwier­dza Pa­trik, stu­diu­jąc tropy. Stary mię­so­żerca. Dla­tego rzu­cił się na psa.

Przed nim wy­soki so­snowy las. Te­ren ła­twy i pła­ski. Ko­lum­nada drzew, pro­ste pnie, żad­nych ga­łęzi i tylko szu­miące w gó­rze ko­rony. Mech, chrzęsz­czący la­tem pod sto­pami, te­raz jest mo­kry, miękki i bez­gło­śny.

To do­brze, my­śli Pa­trik. Ci­cho i do­brze.

Prze­cina pod­mo­kłą łąkę. Stara sto­doła za­pa­dła się na środku. Wo­kół leżą zmur­szałe resztki da­chu. Mróz nie ściął jesz­cze wy­star­cza­jąco pod­łoża. Męż­czy­zna brnie przez mo­kra­dła, już so­lid­nie spo­cony. Wo­kół unosi się woń błota i że­la­zi­stej wody.

Ślady na­gle skrę­cają. Wiodą ku za­ro­ślom, w kie­runku Va­ik­ko­joki.

Gdzieś w od­dali, w sza­ro­ści po­ranka, na­wo­łują skrze­kli­wie kruki. Ro­ślin­ność gęst­nieje. Drzewa kar­ło­wa­cieją. Wal­czą o prze­strzeń. Cher­lawe so­sny. Nędzne, po­szar­pane cho­iny świer­ków. Mi­zerne brzózki z reszt­kami li­sto­wia, żół­cą­cego się na tle przy­ga­szo­nej zie­leni i si­wi­zny. Wi­docz­ność ma­leje do pię­ciu me­trów. A może jesz­cze bar­dziej.

Pa­trik do­cho­dzi do po­toku. Chwi­lami musi od­gar­niać ga­łę­zie. Wi­dzi te­raz na od­le­głość kilku me­trów.

I wtedy od­zy­wają się psy; dają głos trzy razy. Po­tem za­lega ci­sza. Ich wła­ści­ciel ro­zu­mie, co to zna­czy. Wy­pło­szyły niedź­wie­dzia z łoża. Po­czuły ostry za­pach i dały znać.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach znów za­czy­nają szcze­kać. Tym ra­zem upo­rczy­wie. Do­go­niły po­strzałka. Pa­trik zerka na GPS. Pół­tora ki­lo­me­tra. Oszcze­kują go i bie­gną za nim. Tempo, tempo! Jesz­cze nie ma się co pod­nie­cać. Po­zo­staje mieć na­dzieję, że młoda nie po­dej­dzie za bli­sko. Jest tro­chę na­rwana. Star­sza suka pra­cuje spo­koj­niej. Po­trafi oszcze­kać zwie­rzynę na bez­pieczną od­le­głość. Rzadko pod­cho­dzi bli­żej niż na trzy me­try. Te­raz z pew­no­ścią za­cho­wuje cztero-, pię­cio­me­trowy dy­stans. Ranny ku­dłacz ła­two traci cier­pli­wość.

Po pół­go­dzi­nie sły­chać cha­rak­te­ry­styczny oszczek. Psy osa­dziły po­strzałka. Ra­zem z nim stoją w miej­scu.

No ja­sne. W naj­gor­szej gę­stwi­nie. Su­che ga­łę­zie i dzia­do­stwo, zero wi­docz­no­ści. Pa­trik nie ustaje w mar­szu, zo­stało mu około dwu­stu me­trów.

Ma boczny wiatr. Nie szko­dzi; niedź­wiedź nie po­wi­nien go zwie­trzyć. Od­bez­pie­cza broń. Idzie przed sie­bie. Serce mu wali.

W po­rządku, my­śli. Wy­ciera dłoń o spodnie. Po­lo­wa­niu za­wsze to­wa­rzy­szy dawka ad­re­na­liny.

Jesz­cze tylko pięć­dzie­siąt me­trów. Mruży oczy, pró­buje coś zo­ba­czyć w gę­stwi­nie ga­łęzi. Suki mają na so­bie ka­mi­zelki, se­le­dy­nowe po jed­nej stro­nie i ja­skra­wo­po­ma­rań­czowe po dru­giej. Żeby od­róż­nić je od niedź­wie­dzia, kiedy na­dej­dzie od­po­wiedni mo­ment, żeby wie­dzieć, w któ­rym kie­runku są zwró­cone.

W od­dali miga coś po­ma­rań­czo­wego. Która to z nich? Nie spo­sób doj­rzeć. Niedź­wiedź po­wi­nien być mię­dzy nimi. Pa­trik wy­pa­truje oczy. Tak ci­cho, jak tylko się da, idzie bo­kiem. Go­tów do strzału, ła­do­wa­nia, ko­lej­nego strzału.

Wiatr zmie­nia kie­ru­nek. Uka­zuje się druga suka. Stoją od­da­lone od sie­bie o dzie­sięć me­trów. Gdzieś tam po­wi­nien być niedź­wiedź. Cią­gle nie­wi­doczny. Pa­trik musi po­dejść bli­żej. Czuje po­wiew wia­tru na karku, tro­chę z boku. Nie­do­brze. Unosi fu­zję.

Wi­dzi ku­dła­cza. Dzie­sięć me­trów. Za da­leko na do­bry strzał. Za dużo drzew i za­ro­śli. Niedź­wiedź się pod­nosi. Po­czuł woń czło­wieka.

Ru­sza przed sie­bie. Wszystko dzieje się bły­ska­wicz­nie. Za­le­d­wie je­den od­dech i zwie­rzę jest już w po­ło­wie drogi. Trzask ła­ma­nych ga­łęzi.

Pierw­szy strzał spy­cha niedź­wie­dzia na bok, ale ten nie prze­rywa biegu. Drugi strzał jest per­fek­cyjny. Dra­pież­nik zwala się na zie­mię trzy me­try przed Pa­tri­kiem.

Mo­men­tal­nie do­pa­dają go psy. Tar­gają za uszy. Ką­sają ku­dły. Wolno im. To ich na­groda.

Serce tłu­cze się jak otwarte drzwi na wie­trze. Pa­trik chwyta od­dech mię­dzy po­chwa­łami dla psów. „Do­brze!” „Dzielna dziew­czyna!” „Zuch z cie­bie!”

Wy­ciąga te­le­fon. Dzwoni do łow­czego.

Mało bra­ko­wało. O mały włos... Przez głowę prze­myka mu myśl o synku i na­rze­czo­nej. Myśl, którą szybko od sie­bie od­suwa. Spo­gląda na niedź­wie­dzia. Jest ogromny. Pra­wie czarny.

Człon­ko­wie koła ło­wiec­kiego przy­by­wają na miej­sce. W po­wie­trzu czuć chłód je­sieni, szorst­kiego niedź­wie­dzia i głę­boki re­spekt. My­śliwi ob­wią­zują zwie­rzę par­cia­nymi ta­śmami, two­rzą z ich koń­có­wek kilka uprzęży i wspól­nymi si­łami wy­wle­kają ciało z lasu. Skła­dają je bli­żej drogi, na po­la­nie, do któ­rej może do­trzeć czte­ro­ko­ło­wiec. Ha­rują jak woły. Ciężki ka­wał dra­nia, mó­wią.

Po ja­kimś cza­sie przy­bywa też kon­tro­ler z läns­sty­rel­sen[2]. Prze­pro­wa­dza in­spek­cję miej­sca ze­strzału, by się prze­ko­nać, czy nie zła­mano za­kazu wy­kła­da­nia przy­nęty. Pod­czas gdy my­śliwi od­po­czy­wają, po­biera wszyst­kie nie­zbędne próbki. Wy­cina kępkę sier­ści i frag­ment skóry, od­cina ją­dra i po­ma­ga­jąc so­bie no­żem, wy­dłu­buje ząb, po­trzebny do okre­śle­nia wieku zwie­rzę­cia.

Na końcu roz­cina brzuch.

– Spraw­dzimy, co miś ostat­nio jadł? – pyta.

Psy, uwią­zane przy drze­wie, skomlą ża­ło­śnie i szar­pią się na li­nach. To prze­cież ich niedź­wiedź!

Nad za­war­to­ścią żo­łądka unosi się para. I cho­lerny odór.

Kilku męż­czyzn bez­wied­nie się cofa. Wie­dzą, co jest w środku. Resztki El­khunda Sa­mu­ela Jo­hans­sona. Kon­tro­ler też wie.

– Aha – mówi. – Ja­gody i mięso. Sierść i skóra.

Kiedy tak mie­sza pa­ty­kiem w bez­kształt­nej mazi, na­gle opa­dają mu ką­ciki ust, mina rzed­nie.

– Ależ to, kurde, nie jest...

Milk­nie. Prawą ręką, odzianą w pla­sti­kową rę­ka­wiczkę, pod­nosi kilka ko­stek.

– A cóż on, kurwa, po­łknął? – mam­ro­cze, grze­biąc jesz­cze chwilę pa­ty­kiem.

Męż­czyźni pod­cho­dzą bli­żej. Dra­pią się po gło­wach, daszki cza­pek zsu­wają im się na czoła. Ktoś wy­ciąga oku­lary.

Kon­tro­ler wstaje. Gwał­tow­nie. Cofa się. W pal­cach trzyma nie­wielką kość.

– Wie­cie, co to jest? – pyta.

Twarz mu po­sza­rzała. Wy­raz jego oczu spra­wia, że po­zo­sta­łym prze­cho­dzą ciarki po ple­cach. Za­pada ci­sza. Żad­nego wia­tru. Żad­nego ptaka. Las milk­nie. Jak gdyby nie chciał wy­ja­wić ta­jem­nicy.

– W każ­dym ra­zie to nie jest pies. Tyle mogę po­wie­dzieć.

[1] Snus – po­pu­larna w Szwe­cji używka na ba­zie ty­to­niu (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).

[2]Läns­sty­rel­sen – szwedzki od­po­wied­nik urzędu wo­je­wódz­kiego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki