W matni. Cztery dni we Frankfurcie nad Menem - Victor Ast - ebook

W matni. Cztery dni we Frankfurcie nad Menem ebook

Victor Ast

0,0

Opis

Wybitny amerykański fizyk David Fastman, profesor słynnego uniwersytetu w Princeton przyjeżdża na zaproszenie profesora uniwersytetu we Frankfurcie nad Menem Alberta von Riddagshausena do Niemiec. Najnowsze wyniki badań Fastmana dotyczące nadprzewodności w wysokich temperaturach stanowią rewolucję w możliwości przesyłania energii. Państwo mające możliwość wykorzystania tych wyników mogłoby panować nad całym światem. Brytyjska MI 6 próbuje szantażować profesora von Riddagshausena i wymuszać na nim zdobycie wyników badań Fastmana. Radzieckie KGB robi to samo. Profesor von Riddagshausen jest osaczony. Amerykańskie CIA po uzyskaniu informacji, że Fastman poleciał do Niemiec zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi ze strony MI 6 oraz KGB podejmuje decyzję wysłania za nim swoich agentów w celu jego ochrony. Jest nawet decyzja ewentualnej likwidacji Fastmana w przypadku gdyby jednak nie udało się go uchronić. Fastman nie jest świadom niebezpieczeństwa, jakie mu grozi. Jeden z agentów CIA, wysłanych do Niemiec, Danny Korowsky nie zgadza się z ewentualnością zlikwidowania Fastmana i postanawia działać na własną rękę uzyskując cichą zgodę swego szefa, generała Lane. Nawiązuje kontakt z Fastmanem. Obaj udają jakoby byli starymi przyjaciółmi ze studiów i Korowsky wprowadza się do domu gościnnego niemieckiego profesora, w którym zamieszkuje Fastman.

Victor Ast jest z pochodzenia Polakiem. Urodził się w 1945 roku w Barnaule na Syberii, dokąd zostali zesłani jego rodzice po wkroczeniu armii czerwonej do Polski. W 1946 roku wrócił z rodzicami do Polski. W 1971 roku ukończył studia na politechnice wrocławskiej, uzyskując dyplom magistra inżyniera budownictwa lądowego. Od 1979 roku mieszka w republice Federalnej Niemiec.
W swoim dorobku konstruktora ma na swoim koncie kilka sporych mostów w Polsce, współpracę przy projektowaniu estakady szybkiej kolei magnetycznej w Szanghaju, a także 42 pietrowego budynku niemieckiej poczty w Bonn oraz wielu innych budynków.
Pisać zaczął jeszcze podczas pobytu w Polsce. Perypetie związane z wczesnymi próbami literackimi opisuje w jednej ze swoich późniejszych książek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Victor Ast

W matni.

Cztery dni we Frankurcie nad Menem

Tytuł oryginału: In der Schlinge

Przekład: Markus Lipowicz

®wszelkie prawa u Christine Lipowicz

© Copyright byVictor Ast

Projekt okładki: e-bookowo

Zdjęcia wykorzystane na okładce: Rafał Karcz i Victor Ast

ISBN 978-83-7859-288-4

Wydanie I 2014

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Rozdział 1

David Fastman nie mógł podzielać zachwytu większości pasażerów jumbo jeta, jak popularnie nazywano najnowszego Boeinga B 747 dopiero od niedawna latającego przez Atlantyk. Nie było go tu i teraz we współczesnym świecie, leciał pod prąd czasu powracając w przeszłość, w strony rodzinne, do Niemiec. I już na samą myśl ściskało go w gardle... Jak wtedy...

Jaskrawe promienie słońca wpadające przez okrągłe okienko, przy którym siedział, wyrwały go z półsnu. Odruchowo spojrzał na zegarek. Czy przestawił go na czas środkowoeuropejski? Tak, oczywiście, przypomniał sobie. Krótko po starcie. Dochodziła dziewiąta. Rozejrzał się i jego wzrok padł na sąsiada. Był to krzepki facet w czerwonych szelkach, które na brzuchu przygniatały mu białą koszulę w niebieskie paski. Siedział rozparty w swoim fotelu i trzymał przed sobą rozpostartą gazetę FRANKFURTER ALLGEMEINE sprawiając wrażenie, że ją czyta. Ludwig Wenger, Amerykanin, tak naprawdę pochodzący z niemieckiego miasteczka Kaufering, miał niemal chorobliwą potrzebę opowiadania o sobie. Fastmanowi wydawało się więc, że wie już o nim prawie wszystko – jako czternastolatek wyjechał z rodzicami do Ameryki, do San Diego, gdzie jego ojciec objął kierownictwo techniczne jakiejś drukarni. On sam zaraz po ukończeniu nauki na masarza otworzył sieć Steakhausów i zarobił na tym sporo pieniędzy. Teraz zamierzał, oczywiście najpierw na próbę, otworzyć pierwszą restaurację we Frankfurcie nad Menem.

– Na placu Roemerberg stale jest ruch – rzucił sąsiad, najwyraźniej zadowolony, że znowu ma z kim rozmawiać. – Ta zabytkowa część miasta powinna być atrakcją również dla żarłoków. Na terenie targów też dałoby się coś zrobić, i na lotnisku. A kto pierwszy... Rozumie pan? – zaśmiał się Wenger szczerząc zęby i mocno strzelił szelkami, jakby chciał podkreślić bezsensowność jakiegokolwiek sprzeciwu.

Ale Fastman nie zamierzał sprzeciwiać się. Bo i po co? Nigdy nie miał wspólnego języka z ludźmi biznesu i był przekonany, że nigdy go mieć nie będzie. A jego przypadkowy towarzysz podróży wyglądał na typowego biznesmena. To nie był jego świat. W normalnych warunkach schodził im z drogi. W normalnych warunkach! Teraz nie miał wyjścia. Na prawie dziewięć godzin los uszczęśliwił go towarzystwem tego nieszczęśnika goniącego za zyskiem i nie można było tego zmienić. Niestety.

– No, rozbudził się pan? – Wenger znowu wyszczerzył zęby. – Zaraz koniec naszej podróży. I co, miałem może pana zbudzić na śniadanie? Powiedziałem stewardessie – Daj chłopakowi pospać, kto wie w czyich ramionach teraz mu się tak błogo drzemie. We Frankfurcie na pewno czeka już na niego dobre śniadanie.

– Dziękuję – mruknął Fastman. Niech mu się zdaje, że ma rację, pomyślał.

Z przerażeniem spostrzegł, że Wenger składa gazetę. Nie, nie, już żadnych rozmów! Spojrzał jeszcze raz na zegarek. Za kilka minut wylądują... we Frankfurcie. Ogarnęła go panika. Najchętniej zostałby na swoim miejscu, nie wysiadłby w ogóle z samolotu i poleciał zaraz z powrotem do Nowego Jorku. Czy ta podróż ma jakiś sens? A może jednak to był błąd z tym przyjazdem tutaj? Czy udźwignie konfrontację z przeszłością? I czy w ogóle tego chce? Gdyby Bill Harley nie pokazał mu zdjęć z podróży po Europie, a zwłaszcza tego jednego, teraz mógłby jeszcze kilka godzin pospać sobie wygodnie we własnym łóżku, a później, przy śniadaniu spokojnie zastanowiać się, z kim w nadchodzący weekend zagra w tenisa.

Przed oczami wciąż na nowo pojawiało się mu to przeklęte zdjęcie, ta twarz. Jak wtedy, jak w snach! Fotografia mężczyzny, profesora fizyki jak on, tyle że na uniwersytecie Johanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie nad Menem. Profesor Albert von Riddagshausen. Dzisiaj! Minęło dwadzieścia sześć lat i prawie dokładnie cztery miesiące. Wtedy był to kapitan Heinrich Schulze. Zdjęcie było na tyle wyraźne, że nie pozostawiało wątpliwości. To ta sama twarz. Duże brązowe znamię na lewym policzku i myślące niebieskie oczy pod wysokim czołem intelektualisty. Tylko włosy nie tak jasne jak wtedy. Zresztą czy to w ogóle możliwe, że kapitan Heinrich Schulze i profesor Albert von Riddagshausen to ta sama osoba?

Fastman próbował przypomnieć sobie wszystkie rozmowy telefoniczne, jakie w ciągu minionych trzech tygodniach prowadził z Albertem von Riddagshausenem. Jakże uprzejmie i łagodnie brzmiał jego głos, gdy przed trzema dniami nieśmiało zaproponował, by Fastman zatrzymał się w jego domu gościnnym, tuż obok willi, w której mieszkał z rodziną. Jak gorąco podkreślał, że to wielki zaszczyt mieć możliwość osobiście poznać Fastmana, przedstawić go swoim studentom i współpracownikom, a także gościć go u siebie, prywatnie, w rodzinnym gronie. Nie, pomyślał Fastman, to nie jest głos mordercy, zbrodniarza wojennego, który wtedy wrzeszczał: Do cholery jasnej, uciekaj! Na co jeszcze czekasz? Uciekaj! Inaczej będę musiał cię zabić! Nie rób mi tego, chłopcze, do diabła! Zapomnij moją twarz! Zapomnij najlepiej o wszystkim, co tu widziałeś, i uciekaj!

Słowa te prześladowały Fastmana przez ponad ćwierć wieku i aż do pierwszej rozmowy telefonicznej z Albertem von Riddagshausenem mógłby przysiąc na wszystko, że rozpozna ten głos zawsze, do końca życia! A jednak przez ostatnie trzy tygodnie stale zadawał sobie to samo pytanie – czy rzeczywiście był to ten sam głos?

– Please fasten your seat–belt, sir – jakby z oddali dopłynął głos stewardessy.

Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę, że mówiła do niego.

– Sorry! – podniósł wzrok i spojrzał na nią.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– He slept up to now, you know? – odezwał się Wenger spoglądając porozumiewawczo na stewardessę.

Fastman osłupiał. Głos Wengera wydał mu się dziwny, jakiś inny, nosowy, bardziej uprzejmy i elegancki. W każdym razie nie taki jak dotychczas. Nagle zrozumiał, nagle wszystko stało się dla niego absolutnie jasne. Inny język. Do tej pory jego sąsiad rozmawiał z nim po niemiecku, a do stewardessy odezwał się po angielsku. Albert von Riddagshausen też rozmawiał z nim po angielsku. Nie mógł przecież wiedzieć, że Fastman zna niemiecki. Dla Alberta von Riddagshausena Fastman był genialnym amerykańskim fizykiem, słynnym profesorem w Institute for Advanced Study przy znanym na całym świecie uniwersytecie w Princeton. Wówczas, przed dwudziestu sześciu laty dla kapitana Heinricha Schulzego był tylko Davidem Grundmanem, żydowskim bękartem, podczłowiekiem, na którego wrzeszczał po niemiecku...

Jęk dławiących się silników podchodzącego do lądowania olbrzyma przerwał tok myśli Fastmana. Samolot przechylił się na lewą stronę, zatoczył wielki łuk przelatujac nad miastem od wschodniej, a kilka sekund później od północnej strony, zanim zmienił znowu kierunek, by wylądować od wschodu. Fastman spojrzał przez okienko. Wyraźnie mógł już rozpoznać dachy budynków południowych dzielnic miasta, Frankfurtu nad Menem. Miasta jego losu czy też przeznaczenia. Tu się urodził przed trzydziestu czterech laty i tutaj spędził pierwsze osiem lat swojego życia. Ale i tak nigdy nie będzie to jego miasto... Gdzieś tam w dole spoczywa cała jego rodzina... matka, ojciec i dwie małe siostry, Nella i Anita. Bez grobu z nazwiskiem i imionami. Pogrzebani jak szczury.

Znowu powróciła scena z przeszłości. Huk strzałów, przerażone dziewczynki... i twarz kapitana Heinricha Schulze. Dlaczego darował mu życie? Dlaczego najpierw zastrzelił rodziców, potem siostry, a jemu pozwolił, czy wręcz kazał uciekać? Dlaczego tylko jemu?

– Szanowni państwo, tu mówi kapitan – słowa płynące z głośników przerwały tę podróż w przeszłość. – Za chwilę wylądujemy we Frankfurcie nad Menem. W imieniu Pan American dziękuję państwu serdecznie za wspólną podróż oraz zaufanie do naszych linii.

Kilka minut później Boening B 747 dotknął ziemi. Niemieckiej ziemi! Przeklętej niemieckiej ziemi, na której Fastman nie chciał stanąć już nigdy w życiu. Obiecał to sobie dwadzieścia sześć lat temu. I teraz przyleciał tu, do miasta, w którym jego beztroskie dzieciństwo zamieniło się w piekło. I właśnie w tym mieście będzie honorowym gościem człowieka, który... Ale czy to naprawdę ten człowiek? Fastmanowi zakręciło się w głowie. Czuł gonitwę myśli. W jaki sposób będzie mógł wycofać się z zaaranżowanej przez samego siebie współpracy z niemieckimi kolegami naukowcami, jeśli okaże się, że dzisiejszy profesor Albert von Riddagshausen to rzeczywiście dawny kapitan Heinrich Schulze. Fastman nigdy nie potrzebował żadnej współpracy. A już z całą pewnością nie z Niemcami. Co zrobi, gdy stanie twarzą w twarz z Schulzem? Pobije go tak, że tamten nie będzie miał siły prosić o łaskę? A później..? Oko za oko, ząb za ząb? Nie, nie, odżegnał się Fastman, w żadnym razie. Nie można zniżać się do tego samego...

– Welcome to good old Germany! – zagrzmiał Wenger i mocno klepnął Fastmana po plecach – miłego pobytu w ojczyźnie!

– Dziękuję – powiedział Fastman niepewnie. – A panu powodzenia w interesach.

– Z tym pobożnym zamiarem właśnie tu przyleciałem – uśmiechnął się Wenger. – Dziękuję za życzenia, nigdy nie wiadomo, kiedy się przydzadzą. Mam na myśli...

Fasman uśmiechnął się zakłopotany i przepuścił Wengera do przodu chcąc wreszcie się go pozbyć. Po wyjściu z samolotu okazało się, że do budynku lotniska trzeba dojechać autobusem. Fastman zrobił pierwsze kilka kroków po niemieckiej ziemi. Właściwie jako kto tu przyjechał? Mściciel? Nie, nie! A może jednak? Czuł się rozdarty, skołatany. A już miał nadzieję, że po tylu latach wyzwolił się wreszcie od tej strasznej przeszłości i że może optymistycznie spoglądać w przyszłość. Po co, u diabła, tu przyleciał? Przypomniał sobie wers Celana: śmierć jest mistrzem z Niemiec. Może więc to wezwanie śmierci? Śmierci ucieleśnonej przez Heinricha Schulze alias Alberta von Riddagshausena. Jak właściwie powinien czuć się człowiek składając wizytę śmierci, pomyślał Fastman? Jak ma się zachować?

W momencie, gdy podnosił walizkę z taśmy, doznał olśnienia. Musi zachowywać się neutralnie, niepodpadająco. Albert von Riddagshausen nie może nawet podejrzewać, że został zdemaskowany. To w końcu tylko cztery dni. Tylko do poniedziałku. Te cztery dni jakoś wytrzyma. A w poniedziałek, podczas oficjalnego spotkania na uniwersytecie zrealizuje swój plan... Jak w transie przemierzał halę przylotów. Kto będzie go oczekiwał? Przecież dopiero w ostatniej chwili powiadomił Alberta von Riddagshausena, że przyleci dwa dni wcześniej, niż zamierzał. Czy profesor zdołał zmienić swe plany, by osobiście go powitać? Fastman miał nadzieję, że nie.

DR. DAVID FASTMAN. WELCOME TO GERMANY!

Młoda czarnowłosa kobieta średniego wzrostu trzymała wysoko nad głową tabliczkę. Fastman odetchnął. Gdy stanął przed nią, nie mógł wydobyć z siebie słowa. Przed oczami pojawiła mu się scena, którą widział wiele razy. Ale gdzie?

Tak, to była scena z jednego z tych pozbawionych kolorów filmów utrwalonych w czarnej skrzynce jego pamięci. Ruchomych obrazów, które przed laty wielokrotnie powracały we snach. Czy teraz był to tylko sen, czy też jakaś odległa rzeczywistość? Wydawało mu się, że ta młoda kobieta coś mówi. Dotknął lewego ucha, jak zwykle, gdy czuł się niepewnie obok atrakcyjnej kobiety. Teraz też czuł się niepewnie, nawet bardzo, ale nie dlatego, że ta kobieta była atrakcyjna. Zresztą wcale nie jest atrakcyjna, pomyślał. Chociaż...? Nie, nie był w stanie tego ocenić. Zauważył tylko jej wielkie ciemnoniebieskie oczy. Smutne, a zarazem śmiejące się. Było w niej coś, co go zafascynowało. Nie umiał tego zdefiniować, ale był pewien, że to nie uroda. Trwało chwilę, zanim dał jej znak ręką.

– Are you doctor Fastman? – zapytała i brzmienie jej głosu ponownie zbiło Fastmana z tropu. Miał wrażenie, że zna ten głos od pradawnych czasów. Z czarno–białych filmów?

– Yes, my name is Fastman, David Fastman – powiedział i szybko dodał: – Możemy rozmawiać po niemiecku.

– Ach, pan mówi po niemiecku! – zdziwiła się, jakby chciała powiedzieć, że zupełnie tego się nie spodziewała. – Nazywam się Sara Riddagshausen – z uśmiechem podała mu rękę. – Mój ojciec przeprasza, ale nie mógł osobiście powitać pana na lotnisku. O dziewiątej miał wykład i prosił, żebym pojawiła się tu w jego zastępstwie. Przyjdzie około dwunastej, prosto do domu. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy z moją matką zaopiekowały się panem.

– Ależ skąd! – powiedział Fastman z uśmiechem. Spadł mu kamień z serca, że to nie Albert von Riddagshausen czekał na niego. Kilka metrów przed sobą zauważył kwiaciarnię.

– Przepraszam, zostawię panią na chwilę – powiedział.

Kilka minut później stanął przed nią z dwoma wielkimi bukietami.

– To dla pani – podał jej kwiaty.

– A ten drugi z pewnością dla mojej matki – uśmiechnęła się. – Dziękuję. To bardzo miło z pana strony – dodała po chwili.

Fastman był zadowolony, że znowu panuje nad sytuacją.

– W którą stronę idziemy?

– Tutaj – Sara wskazała na lewo. Za płotem ogradzającym jakąś budowę obok kiosku z gazetami Fastman zauważył sklep fotograficzny sieci Porst.

HANSHEINZ PORST ZDEMASKOWANY JAKO RADZIECKI SZPIEG! – rzucił mu się w oczy wielki nagłówek w Bild Zeitung. A tuż obok:

MORALNY UPADEK: AMERYKAŃSCY ŻOŁNIERZE SPRAWCAMI MASAKRY W MY LAI!

Mimo woli przypomniało mu się zdjęcie, które zadecydowało o jego przyjeździe do Frankfurtu. Porównał w myślach tamtą twarz z twarzą Sary. Nie mógł doszukać się żadnego podobieństwa. Jej kruczoczarne włosy i śniada cera sugerować mogły raczej południowe pochodzenie. A Heinrich Schulze miał wygląd stuprocentowo germański. Pewnie ma matkę z Włoch albo z Hiszpanii, pomyślał.

– Mam nadzieję, że dobrze będzie się pan czuł w naszym domu gościnnym – powiedziała Sara. – Jest bardzo wygodny i stoi jakieś pięćdziesiąt metrów od naszej willi.

I znów ogarnęła go fala niepewności, której źródłem była bez wątpienia Sara. Ta młoda kobieta całkowicie paraliżowała jego pewność siebie. Ale dlaczego? Widział ją przecież pierwszy raz, a jednak miał osobliwe uczucie, że zna ją całe życie.

– Była pani może kiedyś w Stanach? – zapytał, by przerwać bezsensowne rozważania. A może chciał upewnić się, że naprawdę nigdy jej nie widział?

– Nie... nie byłam... ale z pewnością kiedyś to nadrobię – z oczu Sary odczytać można było pewne zakłopotanie, jakby czuła się winna nie mogąc dać mu twierdzącej odpowiedzi. – Moja przyjaciółka od dłuższego czasu namawia mnie na podróż za ocean. Ona lata tam stale, dwa, trzy razy do roku. Kilka razy już byłam zdecydowana, ale zawsze coś mi przeszkodziło. Właśnie we wtorek.., tak, przedwczoraj poleciała do Nowego Jorku. O mało nie pojechałam z nią.

– I czemu pani nie poleciała? – chciał wiedzieć Fastman i szybko dodał: – Oczywiście cieszę się, że zadecydowała pani inaczej. Nie miałbym wtedy okazji poznania pani.

– Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnęła się. – Annika, tak ma na imię moja przyjaciółka, rezerwowała bilety przed dwoma miesiącami. I wtedy byłam prawie pewna, że od listopada zacznę pracować w szpitalu. Ach, pan przecież nie może wiedzieć... W czerwcu skończyłam medycynę... I dopiero pod koniec października przestałam sama się oszukiwać.

– Nie bardzo rozumiem – zdziwił się Fastman. – Na czym miałoby polegać to samooszukiwanie i jaki ma to związek z ukończeniem studiów medycznych?

– To dość skomplikowane...

– Ach, proszę spróbować – przerwał jej Fastman z uśmiechem. – Wie pani z pewnością od ojca, że jestem fizykiem. Tak więc w pewnym sensie moje życie polega na rozumieniu skomplikowanych rzeczy.

Sara odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. Nawet jak się uśmiecha, ma tak strasznie smutne oczy, pomyślał Fastman.

– Zawsze chciałam studiować medycynę, ale... tak naprawdę nigdy nie chciałam zostać lekarzem zajmującym się chorymi.

– Słucham? – zdziwił się David. – Przecież zdrowi nie potrzebują lekarza.

– Potrzebują nie lekarza, a medyka! – powiedziała Sara z naciskiem. – Jestem przekonana, że powinno się na nowo przemyśleć i zacząć inaczej pojmować rolę medycyny. Jej zadaniem jest nie tylko leczenie. Leczenie to ostateczność! Medycyna ma zachowywać zdrowie! W końcu jesteśmy służbą zdrowia, a nie służbą choroby! O wiele ważniejsze są badania naturalnych mechanizmów leczenia.

– Jeśli więc dobrze rozumiem, chce pani zostać medykiem, a nie lekarzem?

W tym momencie Fastman przypomniał sobie, jakby to było wczoraj, dawne rozmowy rodziców. Ojciec stale przekonywał matkę, że to właśnie fizycy i medycy, a w żadnym wypadku nie lekarze, grają pierwsze skrzypce w rozwoju medycyny. Ujrzał wyraźnie, jak matka kładzie rękę na ramieniu ojca, a z jej spokojnej uśmiechniętej twarzy promieniuje jednomyślność ze zdaniem ojca.

Sara Riddagshausen zatrzymała się przed czerwonym volkswagenem garbusem.

– To moje auto – powiedziała.

– W takim razie mamy coś wspólnego – rzekł Fastman.

– Tak? – Sara odwróciła się do niego i poparzyła mu w oczy. – Co takiego?

– Samochód. Ja też jeżdżę garbusem. Białym – powiedział z uśmiechem.

– To wie pan z pewnością, że pańska walizka nie zmieści się w bagażniku.

– Wiem, ale za to na tylnym siedzeniu.

Fastman był wdzięczny Sarze, że dzięki niej mógł oderwać się od problemu, który przez ostatnie cztery tygodnie spędzał mu sen z powiek.

W samochodzie pojawiło się znowu to samo uczucie niepewności czy nawet lęku. Po dwudziestu sześciu latach był na powrót w Niemczech. I nie musiał się ukrywać. Czy to w ogóle możliwe? Na próżno usiłował rozpoznawać ulice i domy. Czyżby wszystko zapomniał? Bzdura, pomyślał, to przecież wielkie miasto.

Był zaskoczony nie widząc żadnych ruin. Domy, które mijali, zdawały się stać tu od zawsze. A przecież nie tak dawno temu widział w amerykańskiej prasie zdjęcia całkowicie zniszczonych Niemiec, niemieckich miast zrównanych z ziemią. Przypomniał sobie, jak się przyłapał na tym, że się cieszy.

– Jak to się stało, że opanował pan tak bezbłędnie niemiecki? – Głos Sary wyrwał Fastmana z zadumy. – Prawie bez obcego akcentu.

– Jest to w końcu mój język ojczysty – odpowiedział David automatycznie.

– Pański język ojczysty? – Sara odwróciła na moment głowę w prawo i popatrzyła zdumiona na Fastmana. – Ojciec nic mi nie mówił. Przeciwnie, był zadowolony, że mój angielski jest na tyle dobry, że będę mogła zająć się panem... Naprawdę jest pan Niemcem?

– Czy ja jestem Niemcem? – David westchnął głęboko. – Moi rodzice byli swego czasu przekonani, że należą do tego samego narodu co Heine, Schiller, Goethe czy Mendelssohn. Ale kiedy ja w 1935 roku przyszedłem na świat...

– Dzięki Bogu, że wtedy nie byliście państwo tutaj – przerwała mu Sara. – Nie jest wcale wykluczone, że pańska rodzina nie przeżyłaby tego piekła. Jak wiele innych rodzin zresztą. Ale przerwałam panu, przepraszam.

– W porządku, chciałem tylko powiedzieć, że moja rodzina pochodzi z Niemiec i to barbarzyństwo nie zostało nam niestety oszczędzone. Ale to inny temat. Od wojny minęły dwadzieścia cztery lata. Tak, jestem niemieckim Żydem... ale dzisiaj to już naprawdę nieistotne. Nie widzę powodu, żeby obciążać tym panią, tak młodą osobę. Myślę, że nie jest to najlepszy temat dla pani pokolenia...

Sara Riddagshausen odwróciła się krótko do Davida i ich spojrzenia spotkały się. Robiła wrażenie głęboko zadumanej, wręcz zatroskanej. Trwało to kilka sekund i znowu odwróciła głowę w kierunku jazdy.

Fastmanowi wydało się nagle, że znajdują się w znanej mu okolicy. Czy ten biały budynek po lewej stronie to nie dom, w którym mieszkał Hans Martens? I zaraz obok kiosk, gdzie ojciec kupował gazetę i papierosy w drodze na uniwersytet? Ale wtedy i kiosk, i dom były szare, a dzisiaj są bardzo kolorowe dzięki reklamom i mógłyby równie dobrze stać w Princeton albo w Nowym Jorku. Zaraz będą przejeżdżać koło miejsca, gdzie wtedy niemal zginął pod kołami ciężarówki. A sto metrów dalej po prawej stronie stał budynek gimnazjum, do którego koniecznie chciał chodzić...

– Chciałabym jednak wrócić do tego tematu... – powiedziała cicho Sara von Riddagshausen. – Muszę wrócić – dodała głośniej. – Jak pozna pan moich rodziców, zrozumie pan, dlaczego właśnie ten temat jest dla mnie tak ważny. Dzięki Bogu byli oni po właściwej stronie, nawet jeśli biernie. Obiecuje pan? – znowu spojrzała na Fastmana swymi smutnymi oczami. – Myślę o powrocie do tematu...

Skręciła w lewo, przecięła wąską uliczkę i przez żelazną bramę wjechała na wielką parcelę. Zatrzymała samochód jakieś dwadzieścia metrów dalej po prawej stronie, tuż przed małym domkiem, otynkowanym na biało i najwyraźniej niedawno wybudowanym.

– To jest pański azyl na czas pobytu we Frankfurcie. Serdecznie zapraszam! – Sara wskazała ręką na domek.

Wprowadziła go do saloniku z wielkim oknem i drzwiami na taras. Czarne skórzane fotele doskonale harmonizowały z niską białą ławą. Obok stał mniejszy, kwadratowy, też biały stolik na gazety i czasopisma. Biała szafa z książkami dopełniała doskonale całości. Nie brakowało sprzętu stereofonicznego i telewizora. Na parkietowej podłodze leżał ciemnoczerwony dywan. Drzwi po prawej prowadziły do małej jadalni oddzielonej od równie małej kuchni tylko czymś w rodzaju lady barowej. Schodami szło się na górę, do sypialni z olbrzymim łóżkiem i równie wielką szafą. Dominował tu łagodny kolor zielony. Obok mieściła się łazienka, też zielona. Naprzeciw były jeszcze dwie sypialnie, każda z oddzielną łazienką. Zeszli do kuchni, a Sara pokazała, gdzie można znaleźć kawę, herbatę i cukier.

– Jestem pewna, że będzie się tu panu podobało i że pobyt we Frankfurcie sprawi panu dużo przyjemności – Sara popatrzyła na niego i David odniósł wrażenie, że jest nieśmiała, jakby nie wierzyła w swoje możliwości. Z drugiej strony promieniowała z niej pewna klasa. Klasa człowieka o niezależnej i silnej osobowości.

Przyjemności..., pomyślał zaraz z irytacją. Ale uspokoił się. Skąd ta dziewczyna mogła wiedzieć, po co tu przyjechał.

Rozdział 2

Stojąc pod prysznicem uświadomił sobie nagle, że to właśnie Sara była tą kobietą, która rozmawiała z jego matką. W tej krótkiej scenie z czarno-białego filmu, który pojawił mu się przed oczami na lotnisku. Ale to przecież szaleństwo! Przyleciał tutaj zdemaskować przestępcę, zbrodniarza wojennego, a pierwszą osobą, jaką spotkał, była akurat jego córka. I w dodatku mająca swego ojca za kogoś po właściwej stronie. Jakże pragnął teraz, żeby rodzice Sary walczyli wtedy rzeczywiście po właściwej stronie.

Ogolił się i obejrzał dokładnie twarz w lustrze. Po raz kolejny stwierdził, że ma tę samą śniadą cerę i ten sam, raczej niewielki nos. Jak zawsze, jak wtedy. Wprawdzie teraz nosił o wiele dłuższe włosy, ale były tak samo czarne i tak samo trochę się kręciły. Czy to w ogóle możliwe, żeby Schulze go rozpoznał? Może po jego zielonych oczach, które zauważał każdy? Wtedy nie nosił ani wąsów, ani długich i szerokich baczków. Nie, Schulze nie może go rozpoznać! Poza tym wtedy był dzieckiem.

Pogładził dłonią twarz, wyłączył maszynkę do golenia i odłożył ją na półkę pod lustrem. Jakim człowiekiem była matka Sary? Jak go przyjmie? Ciekawe, że wyobrażał ją sobie z perspektywy Sary, jako jej matkę, a nie z perspektywy Schulzego, jako jego żonę. Jakby był gościem Sary, a nie jej ojca. Spojrzał na zegarek. Było krótko przed jedenastą. Minęło prawie pół godziny.

Wziął kwiaty, wyszedł z domku, zamknął drzwi, włożył klucz do kieszeni i skierował się na prawo. Po niespełna pięćdziesięciu metrach wyrosła przed nim okazała dwupiętrowa willa. Olbrzymi portal wejściowy, dwie wielkie kolumny dźwigające balkon. Okna na parterze wyglądały jak drzwi tarasowe, a na ścianach pięły się rośliny. Jak zielono musi tu być latem, pomyślał Fastman. Ciemnoczerwony dach zdawał się podkreślać wielkość budowli.

Sara oczekiwała go z uśmiechem przy drzwiach. Bez słowa wzięła go za rękę i poprowadziła do olbrzymiego salonu.

Znowu wydało mu się, że skądś ją zna. Jej wygląd, zachowanie, sposób mówienia, mimika. Wszystko było dziwnie znajome. A może przypominała mu kogoś, kogo nie mógł sobie przypomnieć, albo wręcz kogoś, kogo w ogóle nie znał, kto w ogóle nie istniał? Nie było w tym żadnej logiki.

W przedniej części salonu po lewej stronie, dookoła kwadratowego marmurowego stolika stało kilka foteli z białej skóry, a w narożniku stolik z prasą, czasopismami i książkami, obok dwa fotele. Spostrzegł Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Jak na zamówienie, pomyślał. Mozaikę parkietu zdobił szlachetny dywan, którego ciemna czerwień wspaniale pasowała do białego marmuru stolików. Przy oknach stały wielkie donice z roślinami. Były tam też krzewy, a nawet małe drzewka. David miał wrażenie, że znalazł się w cieplarni. Naprzeciw wejścia znajdowały się ogromne szklane drzwi prowadzące na taras, obok stał fortepian. Czarny Steinway. Za nim, dalej na prawo jeszcze jedne rozsuwane drzwi do innego pomieszczenia. Z pewnością do jadalni, przemknęło Davidowi przez głowę. Prawą stronę salonu, po przekątnej do białych foteli, umeblowano niemal symetrycznie, tyle że fotele były ciemnoczerwone, a dywan biały. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. Zmuszał się, żeby odwrócić od nich wzrok. Ale nieubłaganie przyciągały jego uwagę. Był pewien, że... je zna. To już prawie obsesja, pomyślał.

– Moni, to jest właśnie doktor David Fastman, gość ojca. Mam nadzieję – Sara zwróciła się teraz do Davida – że będzie pan mógł czuć się gościem całej naszej rodziny – ich spojrzenia spotkały się na krótko i David poczuł się znów bardzo niepewnie. – A to jest moja matka – ciągnęła dalej Sara – Monika Riddagshausen.

Fastman czuł ciepło Sary dłoni, która jakby nie chciała puścić jego nadgarstka. Chętnie delektowałby się dalej tym przyjemnym ciepłem, ale musiał przywitać się z jej matką.

– Cieszę się, że mogę panią poznać. I serdecznie dziękuje za zaproszenie na śniadanie – Fastman podał jej kwiaty.

– Opowiadałem już córce, że przespałem śniadanie w samolocie – dodał.

– Ach tak? Dziękuję za piękne kwiaty. A propos samolotu – jaki jest serwis w tej nowej wielkiej maszynie. Słyszałam, że przyleciał pan właśnie tym najnowszym olbrzymem. Jak on się nazywa?

– Boeing 747.

– Nie, nie... inaczej...

– Jumbo jet.

– Właśnie! Latający słoń.

– Serwis jest rzeczywiście znakomity, tyle tylko, że z niego nie skorzystałem...

– Jakimi liniami pan leciał?

– Pan American.

– I przespał pan śniadanie?

– Niestety.

– Lepiej niż lądowanie, nieprawdaż?

Fastman zmusił się do śmiechu. Z pewnością wolałby obudzić się teraz na swoim miejscu w samolocie i usłyszeć od stewardesy, że przespał lądowanie i musi wracać do Nowego Jorku, niż czekać tu na człowieka, który zabił mu całą rodzinę. Świadomość, że niebawem się z nim spotka i przez najbliższe dni będzie musiał udawać, że spotkanie ma charakter naukowy, nie dawała mu spokoju. Jak to wytrzymać do poniedziałku?

– Tak, ma pani rację – odpowiedział po chwili.

Przyjrzał się jej ukradkiem. Szczupła, elegancka blondynka, krótko po czterdziestce. Wydała mu się niezwykle sympatyczna. Najbardziej zdumiało go jednak wewnętrzne poczucie bliskości, zażyłości, której nie mógł bliżej zdefiniować, podobnie jak wobec Sary. Przez chwilę pomyślał, że wynika to może z rozmowy po niemiecku. Ale zaraz odrzucił to wytłumaczenie. Z drugiej strony, cóż innego mogłoby ich łączyć? Poczuł się trochę słabo. Jego stan nie pozostał niezauważony.

– Nie czuje się pan dobrze? To na pewno z powodu długiego lotu. Znam to. I jeśli do tego nic pan jeszcze dzisiaj nie jadł, to nie ma się co dziwić – usłyszał jakby z oddali głos Moniki von Riddagshausen.

Mahoniowe meble, wielki bordowy dywan i śnieżnobiałe ściany dużej i bardzo jasnej jadalni wywołały u Fastmana niemal poczucie obowiązku dobrego samopoczucia. Tak, tu trzeba czuć się dobrze, próbował poprawić swój nastrój.

Monika von Riddagshausen wskazała mu miejsce na szczycie dużego owalnego stołu. Sama usiadła obok niego po prawej stronie, a Sara naprzeciw.

– Proszę – powiedziała matka Sary i wskazała zapraszającym gestem na stół – proszę zaczynać. Co mogę panu podać do picia? Kawę czy może herbatę? O wodzie już pomyślałam. Wiem, że... u państwa, w Stanach na stole zawsze musi stać wystarczająca ilość wody.

– Och, dziękuję – Fastman przebiegł wzrokiem po zastawionym stole. – Dobrze, że przespałem śniadanie w samolocie.

Fastman zerknął na zegarek. Dochodziło południe. Siedzieli już w fotelach przy kawie.

– Na pewno nie wyobraża sobie pan, doktorze, jak duże znaczenie ma dla męża pańska wizyta – Monika von Riddagshausen podniosła głowę znad filiżanki i spojrzała na Fastmana. – Z wielu powodów – dodała. – Mam nadzieję... – nagle przerwała i odwróciła głowę w kierunku drzwi wejściowych, skąd dobiegło ciche skrzypnięcie.

Fastman poczuł, że serce bije mu coraz szybciej. Nie było już odwrotu. Definitywnie! Aż do poniedziałku, do oficjalnego spotkania na uniwersytecie musi zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Na uniwersytecie, na którym swego czasu wykładali jego rodzice. Być może Albert von Riddagshausen pracuje w tym samym gabinecie? A może nawet za tym samym biurkiem? Na samą myśl o tym zaczęło go mdlić. Nasłuchiwał. Co, do stu diabłów, robi ten facet tak długo w korytarzu. Tych kilka chwil zdawało się wiecznością.

– Halo papa, jesteś wreszcie!

Głos Sary wyrwał Fastmana z tych rozważań. Zmusił się, aby odwrócić głowę w kierunku drzwi. Był to rzeczywiście Heinrich Schulze...? Czy od zawsze Albert von Riddagshausen?

– I’m so glad to finally meet you, doctor Fastman – powiedział von Riddagshausen i podszedł z wyciągniętą ręką do Davida. – I am pleased to greet you as my visitor in our house.

David podniósł się z fotela i zrobił krok w jego kierunku. Tak, to był łagodny głos profesora Alberta von Riddagshausena, znany mu z rozmów telefonicznych. Czy był to też głos kapitana Heinricha Schulze? Fastman nie mógł spojrzeć mu w twarz. Zerknął na Sarę. Z jej smutnych oczu promieniowała teraz radość. Najwidoczniej cieszyła się ze spotkania z ojcem. Musi go bardzo kochać, przemknęło Davidowi przez głowę.

Zaczęło mu się kręcić w głowie. Z dużym wysiłkiem utrzymał się na nogach.

– Dziękuję za zaproszenie, panie profesorze – odpowiedział sztywno. – Domek, to znaczy dom, który dał mi pan do dyspozycji, jest naprawdę komfortowy... – Fastman próbował panować nad sobą, nie był jednak pewien, czy z powodzeniem. Czuł, że trochę plecie. Jakby był pijany.

– Słyszę, że mówi pan znakomicie po niemiecku. To niespodzianka!

– Wyobraź sobie, rodzina pana Fastmana pochodzi z Niemiec – wtrąciła się Sara.

– Ach, pańska rodzina wyemigrowała do USA – zapytał, a raczej stwierdził von Riddagshausen i po raz kolejny potrząsnął przyjaźnie rękę Fastmana.

– Nie.., nie, rodzina nie.., to ja wyemigrowałem – wybełkotał Fastman.

– Koniecznie musi mi pan o tym opowiedzieć – Albert von Riddagshausen potrząsał ciągle jeszcze rękę Fastmana.

Aby wykonać plan i wytrzymać do poniedziałku, trzeba teraz za wszelką cenę działać, pomyślał David. Obojętnie jak, ale działać. Już po pierwszych dwóch zdaniach po niemiecku wiedział, kim jest ten człowiek. Nie miał żadnych wątpliwości. Ta sama melodia. Każde zdanie zaczynał nisko, potem podwyższał ton, by od połowy zdania znowu go zniżać. Ten głos wrył mu się nieodwracalnie w pamięć. Nie tylko głos, także konkretne słowa i zdania. David odważył się rzucić na niego krótkie spojrzenie. Brązowe znamię na lewym policzku, niebieskie oczy... Nie, nie miał absolutnie żadnych wątpliwości.

– Ale nie teraz, może innym razem – odpowiedział. – To długa historia.

– Oczywiście, jak pan sobie życzy. Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot – powiedział von Riddagshausen.

Tylko bez powtórki o przespanym śniadaniu, to byłoby już śmieszne, pomyślał Fastman.

– Muszę pana przeprosić – ciągnął dalej Albert von Riddagshausen – że nie powitałem pana osobiście na lotnisku.

– Nic nie szkodzi, panie profesorze. Bywają sprawy ważniejsze niż powitanie na lotnisku kolegi po fachu.

– Pan wybaczy, panie doktorze, ale nie jest pan zwykłym kolegą po fachu. Pan jest znakomitością w kręgu fizyków...

– Trochę chyba pan przesadza – Fastman zaprzeczył raczej z zakłopotania niż z przekonania. – W każdym razie tylko w kręgu fizyków... – w tym momencie znowu pojawiły mu się przed oczami sceny z czarno-białego filmu. Słyszał strzały i krzyk dziewczynek. Widział nieżywą twarz matki. Musiał przerwać, żeby się opanować. Zakręciło mu się w głowie i bezwiednie usiadł.

– Czy coś nie w porządku? Nie czuje się pan dobrze? – zapytał von Riddagshausen zaniepokojonym głosem.

– To z pewnością nic groźnego... – David zrobił krótką przerwę. Z całych sił starał się opanować. – Lot trwał w końcu prawie dziewięć godzin – dodał po chwili – a nad Anglią mieliśmy silne turbulencje. Pewnie też i przesunięcie czasu... Przepraszam! Wie pan, jestem po raz pierwszy w tym kraju, to znaczy jako dorosły człowiek. I to też wytrąciło mnie trochę z równowagi.

– To zupełnie naturalne – w głosie von Riddagshausena słychać było zatroskanie. – Ile miał pan lat, gdy opuścił pan kraj? Powiedział pan przecież, że wyemigrował pan sam... to znaczy bez rodziny... Koniecznie musimy o tym porozmawiać...

– Osiem – przerwał mu David. – Miałem wtedy osiem lat – powtórzył automatycznie. – To było latem 1943 roku.

– A ja właśnie wtedy się urodziłam – wtrąciła Sara. – 28 lipca.

Fastman zauważył, że von Riddagshausen spojrzał porozumiewawczo na swoją żoną. Zerknął szybko w kierunku Sary. Był absolutnie pewien, że widziała wymianę spojrzeń rodziców. Czym zasłużyła sobie ta dziewczyna na ojca zbrodniarza? – pomyślał. Jak zareaguje, gdy dowie się, kim naprawdę jest jej papa? Zrobiło mu się jej bardzo żal.

– Widzisz, David? – włączyła się Sara – pardon, widzi pan, panie doktorze? Czy pan chce, czy nie, tego tematu w dzisiejszych Niemczech nie da się uniknąć. I myślę, że długo tak pozostanie – patrzyła mu teraz prosto w oczy i Fastman miał odczucie, że Sara mówi z głębi serca. W jej głosie wyczuwał duże zaangażowanie emocjonalne. – My wszyscy – ciągnęła dalej – a szczególnie pokolenie moich rodziców, będziemy jeszcze długo dźwigać ten niewyobrażalnie wielki ciężar winy. I to nawet za niepopełnione czyny.

Spojrzała na Davida z takim smutkiem w oczach, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem. Po chwili dodała:

– Tym bardziej zależy mi, żeby przekonać pana, że wtedy w tym kraju byli też porządni ludzie... Dwoje z nich siedzi tutaj – zwróciła wzrok na rodziców. – Mama na przykład...

– Sara – przerwał jej David, – ja wiem. Naprawdę! Dzięki takim porządnym ludziom żyję – serce mu się ściskało, gdy patrzył na tę młodą kobietę broniącą swojej narodowej godności. – Tak, Sara, takim właśnie porządnym Niemcom – powiedział z naciskiem – zawdzięczam życie i obiecuję pani – skoro ten temat tak bardzo leży pani na sercu – że do niego wrócimy. Ale proszę – nie teraz, dobrze?

– Jeśli pan pozwoli, to chciałbym... krótko... naprawdę bardzo krótko uzupełnić myśl mojej córki, niejako ją usprawiedliwić – wtrącił się Albert von Riddagshausen.

Fastman odniósł wrażenie, że głos profesora lekko drżał.