W kręgu zła - Sylwia Milczarczyk - ebook

W kręgu zła ebook

Sylwia Milczarczyk

3,0

Opis

Francesca Bianchin to młoda, atrakcyjna, pełna życia kobieta, która w drodze na uniwersytet ulega dość nietypowemu wypadkowi samochodowemu. Po trzech miesiącach Francesca, ku radości rodziny, wybudza się ze śpiączki. Szczęście jednak nie trwa zbyt długo, bowiem okazuje się, że dziewczyna jest całkowicie sparaliżowana.
Wydaje się, że już nic nie może pogorszyć jej sytuacji, ale oto do szpitala przyjeżdża, nieświadomy zaistniałych wydarzeń, Quentin – jej „internetowy kochanek”. Chłopak kuszony obietnicami spędzenia namiętnych nocy z piękną Włoszką nie jest w stanie zaakceptować jej obecnego stanu zdrowia. Nie pozostawiając żadnych złudzeń Quentin opuszcza salę szpitalną po to... by wrócić tam ponownie – tym razem z tajemniczymi puzzlami, które rzekomo mają moc uzdrawiania.
Oboje z Francescą nie zdają sobie jednak sprawy, że właśnie rozpoczęli grę, w której stawką jest... życie. Jakie zasady obowiązują i co zrobić, by powstrzymać tę maszynę zła? Czy Francesca znajdzie w sobie wystarczająco sił, by stawić czoła koszmarnej rzeczywistości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sylwia Milczarczyk
W kręgu zła
© Copyright by Sylwia Milczarczyk 2010Ilustracja na okładce: Andrea Monti
ISBN 978-83-7564-273-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

 1

– Jesteście gotowi? – pytam trójkę, niesfornych, ale uroczych brzdąców, będących dziećmi mojej siostry. – Już siódma trzydzieści. Musimy wychodzić!

Rok szkolny rozpoczął się trzy tygodnie temu, ale żadne z nich nie wykazuje nadmiernej radości z tego powodu, przynajmniej nie o tak wczesnej porze.

Dobrze, to objaw dziecięcej normalności – myślę, uśmiechając się sama do siebie.

Nico jest najstarszy. Ma jedenaście lat, a to, co w jego wyglądzie najbardziej przykuwa uwagę, to duże brązowe oczy. Często spuszcza je, trzepocząc długimi rzęsami. W dodatku kiedy się uśmiecha, robią mu się dołeczki w policzkach – jak w herbatnikach. Można by rzec: istna słodycz. Znajomi żartują, że Nico za dwa, może trzy lata zacznie łamać serca koleżankom. Z początku może nie będzie to „groźne”, ale potem – kto wie. Jeśli do tego nadal będzie trenować rugby, jak to robi z ogromnym zapałem od trzech lat, rzeźbiąc muskulaturę na wzór rzymskiego gladiatora, to jestem pewna, że dziewczyny będą ustawiać się do niego w kolejce wcześniej, niż się tego spodziewamy.

Lisa ma siedem lat i chodzi do tej samej co Nico szkoły. Ma krótkie, czarne włosy – w tej chwili sterczące, każdy w inną stronę. Wygląda uroczo. Cristina (moja siostra) obcięła je latem, żeby skóra głowy dziewczynki mogła nieco oddychać, nawet w najbardziej upalne dni. W żaden sposób nie odejmuje jej to jednak uroku. Jest śliczna. To nasza mała principessa1. Zawsze stara się upodobnić do którejś z bajkowych księżniczek. Dziś odstroiła się w swoją ulubioną różową bluzkę z Królewną Śnieżką i spódniczkę w tym samym kolorze. Jestem pewna, iż mimo tak młodego wieku doborem strojów mogłaby zadziwić włoskich kreatorów mody.

Teraz właśnie Lisa obejmuje mnie w pasie, patrząc na mnie swymi wielkimi, cudnymi, szafirowymi, ale wciąż zaspanymi oczętami, zdającymi się prosić: „a może dziś byśmy jeszcze zostali w domu…” Oczywiście nie mogę się na to zgodzić. Choć sama chętnie poleniuchowałabym jeszcze w łóżku, to zobowiązałam się, po całym, wspólnie spędzonym weekendzie, odwieźć dziś dzieciaki do szkoły, najmłodszą zaś do przedszkola. Właśnie…

– Sara, pospiesz się! Czekamy już tylko na ciebie!

Jak powiedziałam, jest najmłodsza z rodzeństwa, ale to właśnie ona, jak nikt inny, potrafi skupiać na sobie uwagę wszystkich dookoła. Bóg mi świadkiem, że drugiej takiej próżno szukać. Diabeł w ciele anioła. Jej buzia – słodka, jak wielkie pudełko czekoladek Mon Cheri, mówi „przytul mnie”, ale jej główka już kombinuje, co by tu zmajstrować. Zawsze znajdzie czas na to, by coś zepsuć, kopnąć albo przewrócić. Potem naturalnie udaje skruchę, tak że czasem wprost nie sposób się na nią gniewać.

Właśnie obserwuję, jak przytrzymując się poręczy, schodzi po schodach w naszym kierunku.

– Pospiesz się, Sara! Czekamy jak zwykle tylko na ciebie! – mówi Nico, który jako pierwszy gotowy jest do wyjścia.

– Przecież idę – odpowiada spokojnie nasza czterolatka.

– Spóźnię się przez ciebie do szkoły – kontynuuje z wyrzutem chłopiec.

– Ojej… – Sara nie wydaje się wzruszona tą uwagą.

– No już, zakładaj szybko buty, bo faktycznie się spóźnimy – mówię, wciskając jej białego adidasa na nogę. O dziwo, pomaga mi, zakładając w międzyczasie drugi.

– Gotowi? – pytam, spoglądając na stojące przede mną dzieci.

Kiwają potakująco głowami, po czym każde z nich zakłada na plecy swój plecak i cała trójka wychodzi przed dom.

– No to w drogę! – zatrzaskuję drzwi mieszkania.

– Zapomniałam wziąć wodę – odzywa się Lisa. – Została przy wejściu. Cała butelka.

– Zaczyna się! – mówię z wyrzutem. – Lisa, przecież pytałam…

Mała wbija wzrok w ziemię, ale już po chwili ożywia się, dodając:

– Bo to przez Sarę. Gdyby się pospieszyła, to bym pamiętała…

Nie jestem zbyt przesądna, ale podobno wracanie się do mieszkania, zwłaszcza w poniedziałek rano, nie wróży niczego dobrego. Tym razem wolę jednak to niż lament dziewczynki w samochodzie.

Po nerwowym przeszukaniu wszystkich kieszeni kurtki i odnalezieniu kluczy, naturalnie w ostatniej z nich, otwieram drzwi i wchodzę do środka. Zabieram stojącą tuż przy schodach butelkę, po czym przestępując próg domu, uprzedzam:

– Jeśli ktoś ma coś jeszcze do zabrania, to lepiej, żeby sobie przypomniał teraz. Macie ostatnią szansę!

Cisza.

– Sara? Lisa? Nico? – upewniam się jeszcze.

– Mamy wszystko! – odpowiada Nico. – Chodźmy wreszcie!

Ponownie zatrzaskuję za sobą drzwi i szybkim krokiem, trzymając za ręce dziewczynki, zmierzam w kierunku zaparkowanego przed bramą samochodu. Nico już tam na mnie czeka.

Podziwiam go. Jest mały, ale taki uporządkowany i w tej kwestii, muszę przyznać, bije mnie na głowę. Czasem zdarza mu się coś przeoczyć, w końcu jest jeszcze dzieckiem, ale jeśli chodzi o siostry czy szkołę, jest nadzwyczaj obowiązkowy. Zaskakuje mnie to, oczywiście pozytywnie, i to tym bardziej, że nie jest rodzonym bratem Sary i Lisy – to znaczy jest tylko po części. Cristina wyszła dwukrotnie za mąż i on jest dzieckiem z jej pierwszego małżeństwa. Jemu, i słusznie, nie robi to żadnej różnicy, bo czuwa nad siostrami tak, jakby były dwiema połówkami jego samego. One, naturalnie, odwzajemniają jego miłość, okazując ją w najbardziej spontaniczny sposób, jaki istnieje – obdarowują go każdego dnia niezliczoną ilością buziaków i uścisków.

Niewątpliwie dzieci udały się mojej siostrze. Trzeba jej przyznać, że radzi sobie z nimi wyśmienicie, zwłaszcza że opiekę nad nimi musi łączyć z codzienną pracą i domowymi obowiązkami.

Oczywiście Mario – obecny mąż Cristiny – pomaga jej w tym zadaniu całym sobą… a jest go niemało, jako że od wielu lat boryka się z dużą nadwagą. Pod tymi nadprogramowymi kilogramami kryje się jednak mężczyzna o gołębim sercu. Pozytywne wrażenie, jakie zwykle wywiera na ludziach, zawdzięcza wyjątkowo ładnej (jak na mężczyznę) i sympatycznej twarzy oraz niesamowicie niebieskich oczach, dodatkowo potęgujących ciepło bijące od niego.

Może nadejdzie taki dzień, że i ja znajdę życiowego partnera, choć po części przypominającego Mario, i wreszcie się ustatkuję. Czasem wyobrażam sobie siebie z mężem, dziećmi… ale zwykle wtedy dzwoni telefon i już po chwili jestem w drodze na imprezę, wraz z moimi zwariowanymi przyjaciółmi.

– Ciociu, patrz! Kotek! – wykrzykuje Sara, wyszarpując swą rękę z mojej dłoni.

Nim zdążam cokolwiek powiedzieć, ona już biegnie w stronę czarnego futrzaka, czmychającego przed nią na ogrodzenie. Zwierzę jest szybkie i zwinne, ale od razu widać, że nie miało wcześniej do czynienia z naszą Sarą. Przeraźliwie szamocząc się, usiłuje wyrwać swój ogon z rąk oprawcy – na próżno.

– Puść go natychmiast! – krzyczę tak głośno, że Sara aż podskakuje do góry, a kot widząc jedyną dla siebie szansę ucieczki, wbija pazury w jej przedramię, wspina się na bramę i ucieka daleko, przebiegając mi przy okazji drogę do auta. Czyżby to kolejna tego dnia zapowiedź pecha? Całą swą uwagę skupiam jednak na mojej siostrzenicy.

Podbiegam do niej roztrzęsiona.

– Nic ci nie zrobił? Nie ugryzł cię? Nie zadrapał? Pokaż mi się tutaj natychmiast!

Pospiesznie oglądam nieosłonięte części ciała dziewczynki. Widzę małe punkciki na ręku, ale na szczęście bez śladów krwi. Poza nimi kot nie wyrządził jej żadnej krzywdy. Ze wszystkich sił próbuję się uspokoić, ale i tak daję upust zdenerwowaniu:

– Nie wolno dotykać obcych zwierząt! Rozumiesz? – potrząsam ją lekko za ramię. – To nie nasz kot i nie wiemy, czy jest chory czy nie, dobry czy zły! – Serce bije mi coraz szybciej.

W głowie tworzę najbardziej drastyczne scenariusze tego, co mogło się jej przytrafić. Jakbym wytłumaczyła Cristinie, że przez moją nieuwagę jej córka została zarażona wścieklizną lub inną chorobą, ma na twarzy bliznę do końca życia lub wydłubane oko? Może to śmieszne, ale w tej chwili każde z tych zdarzeń wydaje mi się jednakowo prawdopodobne. Nie lubię kotów i może właśnie stąd biorą się teraz te moje pesymistyczne wizje. Chyba w dzieciństwie nasłuchałam się zbyt wielu historii…

Sara zwiesza głowę w geście „obrażenia”, bynajmniej nie skruchy, ale przynajmniej nie robi problemów z wejściem do samochodu, więc… może uda się przetrwać drogę do szkoły.

Włoskie ulice, zwłaszcza w centrum miasta, różnią się od tych w pozostałej części Europy, po których miałam okazję poruszać się samochodem. Choć na nas – Włochach – nie robią żadnego wrażenia, to trzeba przyznać, że wymagają wyjątkowo dobrej znajomości miasta i niemalże cyrkowych umiejętności kierowania pojazdem. Drogi są zwykle bardzo wąskie i kręte, a w dodatku usiane przeróżnymi znakami, na które przeciętny Włoch nie zwraca najmniejszej uwagi To sprawia, że na każdym kroku spotykać można pojazdy mknące pod prąd. Najważniejsze jest bowiem dotarcie do celu, a to, że przy okazji złamie się parę przepisów… co tam. Usprawiedliwienie jest zawsze to samo – przecież wszyscy tak robią.

Co ciekawsze, nawet tutejsza „drogówka” nie reaguje zbyt agresywnie na łamanie przepisów. Może to i lepiej (dla nich i dla nas), w przeciwnym razie musiałaby zatrzymywać praktycznie każdy samochód, a tak jedynie grozi palcem „niedzielnym kierowcom”. Oczywiście takie postępowanie jest praktykowane w stosunku do aut z włoskimi rejestracjami. Niechby tylko jakiś zagubiony Francuz zapomniał włączyć światło zmiany kierunku zjeżdżając z ronda. Oj, biada mu wtedy! Nasza, zawsze elegancko ubrana, policja drogowa niewątpliwie wychwyci go swym czujnym okiem i z całą pewnością zadba, by podróż po Włoszech na wieki zapadła w pamięci tego delikwenta.

Tak więc ja, dokładnie o siódmej czterdzieści, wbijam się w typowy miejski ruch. Mieszkam w Rovigo, w północnym rejonie Włoch, zwanym „po naszemu” Veneto(Wenecja Euganejska). Nie jest to duże miasto, więc i korki o tej porze są mniejsze, co niewątpliwie różni je od Bolonii, Rzymu czy Neapolu, ale ma swój niepowtarzalny urok, jak każde z wcześniej wymienionych. Nie ma tu tego charakterystycznego dla wielkich, przepełnionych ludnością miast zgiełku, co my – mieszkańcy Rovigo – bardzo sobie cenimy.

Jedziemy powoli, przystając co kilka sekund. Przepuszczamy włączające się do ruchu pojazdy, w których obładowane pluszowymi maskotkami dzieci jadą sprostać kolejnym szkolnym wyzwaniom, jak te na tylnym siedzeniu mojego samochodu.

Jeszcze dwa zakręty i będziemy na miejscu. Zamiast pedału gazu z całej siły wciskam hamulec, bo oto dwa malce zapomniały, że wjeżdżając rowerem na ulicę najpierw należy się rozejrzeć w lewo i prawo, by nie wylądować pod kołami jakiegoś samochodu.

My też tak jeździłyśmy do szkoły z Cristiną – wspominam z lekkim rozrzewnieniem.

Dojeżdżamy wreszcie na miejsce. Wysiadam i otwieram drzwi z lewej strony, nie przejmując się, że wstrzymuję tym samym ruch uliczny. Z samochodu wychodzą Nico i Lisa. Pomagam im założyć plecaki. To niewiarygodne, że są w stanie dźwigać takie ciężary. Całują mnie na pożegnanie, po czym trzymając się za ręce, przebiegają na drugą stronę ulicy. Przed wejściem do szkoły machają jeszcze do mnie, ale już po kilku sekundach znikają w tłumie rozwrzeszczanych pociech, czekających na pierwszy dzwonek, a wraz z nim na nauczycielkę, która poprowadzi je do klasy. Jestem z nich taka dumna, choć nawet nie są moje. Kocham je całą sobą. Mogłabym tak tu stać w bezruchu, czekając na chwilę, kiedy to będą wybiegać ze szkoły.

Niestety Sara, czekająca w zaparkowanym samochodzie, bardzo szybko przypomina mi o swoim istnieniu. Przecisnąwszy się na przednie siedzenie, jedną ręką wciska bez opamiętania klakson, a drugą dobiera się do kluczyków w stacyjce. W ostatniej chwili wsiadam do środka, spychając ją tym samym na fotel pasażera. Wymierzam jej małego „klapsa” w rączkę, karcąc podniesionym głosem:

– Ile razy mówiłam ci, że nie wolno tu nic dotykać?

– …ale ja tylko chciałam… – zaczyna jak zwykle swoje wymówki i po raz kolejny dzisiejszego dnia spuszcza głowę.

– Nieważne, co chciałaś! Ważne, że nie słuchasz, co się do ciebie mówi. Chcesz spowodować wypadek?

– Nie… – odpowiada prawie płacząc (co ciekawe, na sucho). Teraz próbuje wzbudzić we mnie litość. Zawsze tak robi z moją siostrą, ale ze mną ten numer nie przejdzie. Zresztą jestem pewna, że ze wzrokiem wbitym w podłogę uśmiecha się „pełną gębą”.

Ruszam, każąc jej jeszcze tylko zapiąć pasy.

– Mama nie każe mi ich zapinać – mówi i choć niechętnie, to jednak wykonuje me polecenie.

Wygląda przekomicznie z czarną, ukośną taśmą pasa przechodzącą jej pod samą brodą. W tej chwili nie zamierzam poświęcać jej więcej czasu. I tak już mnie dziś wystarczająco zdenerwowała. Poganiana przez innych zniecierpliwionych kierowców, ponownie włączam się w uliczny ruch.

Kątem oka od czasu do czasu zerkam na małą, siedzącą ze splecionymi na piersiach rękoma i z jej słynną nadąsaną miną. Jej poza nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. W takich chwilach zastanawiam się, czy nadaję się na matkę, skoro jestem tak bezwzględna dla małych dzieci. Nie, właściwie jestem taka tylko dla tego potwora w dziecięcej skórze. Uwielbiam szkraby panoszące się po domu… tylko ona – Sara – wzbudza we mnie najgorsze instynkty. Czasem wprost nie mogę patrzeć na jej gierki. Trzeba przyznać, że jest inteligentną bestią. Doskonale wie, na co i przy kim może sobie pozwolić. Według mnie potrzebuje częstszego karcenia. Parę klapsów wymierzonych w pupę może zdziałać cuda. Niestety, w domu Cristiny nie praktykuje się kar cielesnych, efektem czego jest naburmuszona czterolatka siedząca właśnie po mojej prawicy. Naturalnie nie zamierzam wytykać błędów wychowawczych popełnianych przez moją siostrę, bo i tak uważam, że radzi sobie świetnie, niemniej kiedy dzieci są ze mną, muszą przestrzegać moich i tylko moich zasad.

W tej chwili mam na głowie ważniejsze sprawy niż niezadowolona Sara. Nie wiem na przykład, czy Mario i Cristina zdążą na czas wrócić z Turynu, by odebrać dzieci ze szkoły.

Oboje zrobili sobie wolny weekend i wyjechali do znajomych. Potrzebowali tego. Dzień w dzień harują jak woły, tylko po to, by zapewnić byt rodzinie, w tym także i mnie. Mam nadzieję, że ten wyjazd choć na chwilę pozwolił im zapomnieć o codziennych problemach. Naturalnie znam swoją siostrę i wiem, że rozłąka z dziećmi za nic na świecie nie jest w stanie jej zrelaksować, wręcz przeciwnie. Pewnie zamartwia się, czy Sara nie narozrabiała za bardzo, czy Lisa nie wybrzydzała przy jedzeniu i czy Nico rzetelnie przygotował się do szkoły, choć tego ostatniego może być akurat pewna.

Może na próżno, ale łudzę się, że podczas tego weekendu była choć jedna minuta, kiedy to oboje z Mario myśleli wyłącznie o sobie. Z drugiej strony dwa ich wcześniejsze wyjazdy miały taki sam finał – mała fasolka dojrzewająca przez kolejnych dziewięć miesięcy w łonie Cristiny. Mam nadzieję, że choć tym razem się zabezpieczą, bo nie chcę być ciocią po raz czwarty.

– Widziałaś?! – wykrzykuje nagle Sara.

– Co się dzieje? – próbuję zachować spokój, mimo że już trzeci raz w ciągu godziny podnosi mi ciśnienie.

– Ten sam kotek! Ten, co go głaskałam przed bramą! – mówi, stosując dziecięcą gramatykę.

„Głaskałam”? Mając przed oczyma biedne, rozwrzeszczane z przerażenia zwierzę, które tarmosiła wcześniej za ogon, zastanawiam się nad jej kategoriami dobra i zła.

– Sara, jesteśmy już daleko od domu. To na pewno… – waham się, chcąc powiedzieć „brzydactwo” – jakiś inny kot.

– To ten! Ma taki sam kolor i takie długie wąsy! – nie daje za wygraną dziewczynka.

– Też jest czarny i ma wąsy, ale to nie może być on. Jest mnóstwo czarnych kotów. Wszystkie wyglądają tak samo – wciąż usiłuję złapać oddech.

– To był on, bo mi pomachał łapką…

– Aaa, to co innego – udaję, że mnie przekonała.

Ach, ta dziecięca wyobraźnia! Kiedy jest się niczego nieświadomym czterolatkiem, wszystko wydaje się takie czyste i niewinne. Z czasem jednak przybywa problemów i zmartwień i tęczowy świat zaczyna zapełniać się szarymi i czarnymi barwami. Dzieciństwo minie bezpowrotnie, a w jego miejscu pojawi się ból. My, dorośli, powinniśmy robić wszystko, by beztroskie życie naszych pociech trwało jak najdłużej. Przecież nie ma powodów, by spieszyć się ku dorosłości. Rzeczywistość i tak da o sobie znać wcześniej czy później, w bardziej lub mniej brutalny sposób.

Dojeżdżamy – tym razem do przedszkola. Nie wiem, jak te panie – chyba święte – radzą sobie ze zgrają małych, rozwrzeszczanych stworzeń. Jeśli wśród piętnaściorga brzdąców choć jedno jest podobne do Sary, to należy współczuć opiekunkom, a ponadto dzień i noc modlić się, by nieustannie miały siły i chęci do pracy.

Wysiadam, obchodzę samochód dookoła, po czym trzymając Sarę za rączkę, pomagam jej wysiąść, albo raczej wyskoczyć z samochodu. Odprowadzam ją do wejścia do przedszkola. Tutaj, przed szklanymi rozsuwanymi drzwiami, obklejonymi niezliczoną ilością misiów, kwiatków i zajączków, wita mnie znajoma twarz:

– Dzień dobry! Widzę, że dziś na pani spoczywa przyjemność odwożenia dzieci.

Urażona sposobem, w jaki to powiedziała, odpowiadam:

– Dzień dobry. Tak, dziś ja zastępuję moją siostrę, ale dzieci są tak urocze, że mogłabym to robić codziennie.

Trochę mnie to kosztuje wysiłku, ale uśmiecham się tak, jakby nigdy przedtem nie spotkało mnie w życiu nic milszego.

Sara widząc to, prawie natychmiast przyciąga mnie do siebie za rękaw kurtki i całuje, zostawiając mokry ślad ust na moim policzku.

– Biegnij, aniołku – mówię spoglądając w stronę pilnującej wejścia pani.

Kobieta jedynie przewraca oczami dając wyraz „swojemu zadowoleniu” na myśl o kolejnym dniu spędzonym w pracy… z Sarą u boku.

Dziewczynka macha mi na pożegnanie. Odpowiadam jej, posyłając buziaka.

– Miłego dnia! – z nieukrywaną złośliwością zwracam się do pani przed wejściem, a sama udaję się znów do zaparkowanego nieopodal auta.

Siadam za kierownicą. W uczuciu ulgi rozpinam kurtkę. Przez chwilę wdycham zapach wanilii, pochodzący z małej choineczki zawieszonej przy przednim lusterku samochodu. Nareszcie spokój. Zadanie wykonane – dzieci są całe, zdrowe, każde we właściwym miejscu. Teraz mogę zająć się sobą i moim życiem. Na początek szkoła!

Studiuję w Bolonii, na jednym z najstarszych uniwersytetów w Europie. Medycyna, bo taki kierunek wybrałam, nie należy do najłatwiejszych, ale nie mogę powiedzieć, żeby nauka przychodziła mi z wielkim trudem. Być może jakieś wrodzone zdolności, albo po prostu chęć bycia lekarzem sprawia, że stopnie mam zwykle bardzo dobre, dzięki czemu rok w rok przysługuje mi stypendium – choć tak mogę pomóc mojej siostrze. Nigdy jednak nie poświęcam nauce więcej czasu niż to jest konieczne do zaliczenia przedmiotu, przez co moje podejście do przyszłego zawodu może wydawać się nieco lekceważące. Nie ma jednak nic bardziej mylnego. Zdrowie i życie ludzkie cenię ponad wszystko, ale jeśli widzę choćby cień szansy na zdanie egzaminu w oparciu o zdobytą wcześniej wiedzę, to wolę ulotnić się z przyjaciółmi do kina, pubu lub dyskoteki, niż spędzać kolejne godziny nad stertą książek we własnym pokoju. Czy jest w tym coś złego?

Naturalnie takim postępowaniem spędzam sen z powiek Cristinie. Nie moja wina, że moja siostra – z zawodu pielęgniarka – traktuje mnie jak swe czwarte dziecko – wbrew pozorom – najmłodsze.

Swoją nadopiekuńczość zaczęła okazywać w dniu, kiedy to zamieszkałam z nią i Mario pod jednym dachem, czyli po śmierci ojca (matka zmarła wiele lat temu). Może ma i rację, że choć jestem młodsza od niej tylko o cztery lata kalendarzowe, to jednak emocjonalnie prawie nie różnię się od jej dzieci.

Odpalam silnik mojego fiata i wjeżdżam na jedną z głównych ulic, prowadzących na autostradę. Pogoda nie jest dziś rewelacyjna, ale dokładnie taka sama była wczoraj i przedwczoraj o tej samej porze. Dookoła panuje mgła, ale to normalne tutaj – zwłaszcza rano. Nie rozumiem, dlaczego to Londyn uchodzi za „mgielne miasto”. Byłam tam kilka razy, ale nigdy nie spotkałam się z mgłą dorównującą naszej. Ba, pozwolę sobie na stwierdzenie, że Anglicy nie mają zielonego pojęcia, co oznacza podróż autem, kiedy to widoczność nie przekracza dziesięciu metrów.

Za szybą biało, a w radio co chwilę słyszę komunikaty przypominające o przestrzeganiu przepisów bezpieczeństwa na drogach. Nawet teraz mijam jakąś informację na zamontowanym ponad pasami ruchu monitorze: „Uwaga, widoczność 30 m, proszę zachować ostrożność! Ograniczenie prędkości do 40km/h”.

Standard – myślę. A jeszcze wczoraj było tak ładnie, to znaczy po południu, kiedy to wybrałam się z dzieciakami do Ferrary.

Przełączam radio na stację z muzyką, żeby umilić sobie długą podróż. Ku mojemu zadowoleniu, słyszę jedną z moich ulubionych piosenek. To James Blunt i kawałek pod tytułem „1973”. Wysłuchałam go już tyle razy, że wszystkie słowa znam na pamięć. Całe szczęście, że jestem sama w samochodzie. Nie mam więc żadnych skrupułów i śpiewam razem z piosenkarzem, nie szczędząc swoich strun głosowych

W tej samej chwili kątem oka widzę, że jakiś samochód z lewej strony wyprzedza mnie z dużą prędkością. Spoglądam w jego stronę. W środku siedzą chłopcy (na oko siedemnasto-, osiemnastoletni) i robią do mnie głupie miny.

– Dzieciaki! – myślę, wjeżdżając na most, podczas gdy chłopcy są już daleko z przodu.

Automatycznie spoglądam w lusterko, upewniając się, czy nie jadą za mną kolejni szaleńcy, ale ku mojemu przerażeniu, nad zagłówkiem mojego fotela widzę jedynie… czarnego kota prychającego ze złości!

– Chryste Panie! – wykrzykuję.

Prawą ręką energicznie wymachuję ponad głową, starając się przepędzić intruza. On jednak nie wydaje się ani trochę przestraszony. Wręcz przeciwnie, przechodzi do ataku i już po chwili czuję, jak ostrymi pazurami rozdrapuje skórę na mej szyi. Na dodatek wpatruje się we mnie tymi wrednymi, szpetnymi, jasnozielonymi oczami.

Podobno zwierzęta nie zdają sobie sprawy z tego, co widzą w lustrzanym odbiciu. Może większość nie, ale to kocisko, wielkości żbika, na pewno do nich nie należy. O nie! On doskonale wie, na co patrzy – na swoją ofiarę. Na mnie!

Przerażona hamuję, skręcając maksymalnie kierownicę w lewo. Nie jechałam więcej niż pięćdziesiąt, no może sześćdziesiąt kilometrów na godzinę – Włosi prawie nigdy nie dostosowują się do „zaleceń” – ale nagły zwrot powoduje, że pojazd wyskakuje w górę i po obrocie w powietrzu spada na dach. Sunie tak jeszcze ładnych parę metrów, po czym przebija barierę chroniącą kierowców przed wylądowaniem w rzece.

Nie wiem, czy podczas tego wypadku utraciłam przytomność i ją potem odzyskałam, czy też przez cały czas byłam całkowicie (lub przynajmniej na wpół) nieprzytomna, ale faktem jest, że w tej chwili nie bardzo zdaję sobie sprawę z tego, gdzie tak naprawdę jestem.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, jest pysk kota tuż nad moją głową i jego wyszczerzone, gotowe do ataku kły. Nawet w tej chwili czuję, jak krew ścieka wąskim strumykiem po szyi.

Nie mogę się ruszyć. Próby uwolnienia ze zmiażdżonej maszyny ponawiam coraz częściej, zwłaszcza że swąd spalonej gumy powoli ustępuje zapachowi wyciekającej benzyny. Niestety, wszystko na darmo. Pozostaję w bezruchu. Staram się opanować – najważniejsze to nie panikować! Ręce mam bezwładne, lecz mimo to usiłuję zgiąć je w łokciach tak, by móc odpiąć pasy bezpieczeństwa i samodzielnie wydostać się na zewnątrz. Bezskutecznie.

– Opanuj się, dziewczyno! Tylko nie panikuj! – podpowiada mi wewnętrzny głos, ale druga część mnie, ta przepełniona adrenaliną, krzyczy:

– Obudź się wreszcie i… Cazzo! Rusz dupę i wynoś się stąd, jeśli chcesz żyć! Za chwilę ten pogięty złom wyleci w powietrze, a ty spłoniesz żywcem w środku!

Tak, ten głos zdecydowanie jest bardziej przekonujący od poprzedniego. Ponownie usiłuję napiąć mięśnie, tak by przemieścić się na fotelu, ale zanim udaje mi się wykonać choćby najmniejszy ruch, moją głowę przeszywa ból nie do opisania. W dodatku cały samochód zaczyna się kołysać.

Czy ja wciąż jestem na moście? – zastanawiam się przez moment.

– Tak, więc jeśli jakimś cudem nie spłoniesz, to na pewno się utopisz! Już jesteś martwa! Słyszysz? Martwa! – „podtrzymuje mnie na duchu” moje drugie, pesymistyczne „ja”.

Panicznie boję się, że mogę jeszcze pogorszyć swoją sytuację (jakby to było możliwe). Staram się nawet nie oddychać zbyt głęboko, by nie wprowadzać samochodu w nadmierne drgania. Tylko tyle mogę zrobić, zanim nadejdzie pomoc, a nadejdzie… prawda?

Obok swojego wozu słyszę głosy ludzi. Mam nadzieję, że nikt przeze mnie nie ucierpiał. Modlę się o to z całych sił. Jakby nie było, wystawiłam się na czołowe zderzenie z pojazdami jadącymi z naprzeciwka. Żeby tylko nic się nikomu nie stało.

Zapach benzyny coraz bardziej wgryza się gardło. Chcę krzyczeć, prosić o pomoc, ale głos nie chce wydostać się z mojego ciała.

Spoglądam przez wybitą przednią szybę auta – rozkruszona w drobny mak. Setki kawałków zasypały mnie prawie całą, raniąc niemalże każdy centymetr ciała, łącznie z twarzą. Dopiero teraz odczuwam pieczenie skóry.

– W dodatku jesteś oszpecona… – kontynuuje ten paskudny, wewnętrzny głos.

Nie wykonując żadnego ruchu głową, powoli przenoszę wzrok wzdłuż długiego, grubego pręta – prawdopodobnie fragmentu bariery mostu – wbitego w przednią szybę jak dzida. Jego koniec przechodzi między „trzema wskazówkami” kierownicy i zagłębia się…

– O Boże! – krzyczę, albo raczej krztuszę się z rozpaczy.

…w moim ciele.

Nie mogąc ruszyć głową, maksymalnie napinam mięśnie gałek ocznych, kierując swe spojrzenie w dół, poszerzając tym samym pole widzenia. Dookoła widzę tylko krew.

– Jezu! Przecież nie mogę umrzeć… Nie tu… i nie teraz… Mam jeszcze tyle rzeczy do zrobienia…

Mam świadomość, że pewnie wszyscy tak mówią w obliczu śmierci, ale mimo to powtarzam nieustannie:

– Boże, pomóż mi. Proszę cię, Boże, pomóż mi wyjść z tego…

Powoli tracę przytomność. Z oddali dolatują mnie jeszcze, z wciąż działającego radia, słowa piosenki. „To koniec…” śpiewa James Blunt. Tak, mam nieodparte wrażenie, że dla mnie to koniec…

* * *

…Co się stało?… Nie wiem… wyskoczyła tak nagle…

…A pan, widział pan coś?

…Młoda… pewnie naćpała się czegoś…

…Że też właśnie dzisiaj… spóźnię się na samolot…

…Pomóżcie… trzeba ją wyciągnąć… Co tak stoicie?!

* * *

– Poczekaj… Jeszcze nie! Jeszcze nie! Teraz! Tnij! Wyciągaj… Przytrzymaj tutaj! Czujecie? Pospieszcie się, bo zaraz wszyscy wylecimy w powietrze!!! – słyszę stanowczy, męski głos, wyróżniający się spośród pozostałych.

Po chwili znów się oddala…

* * *

…Ciśnienie siedemdziesiąt na pięćdziesiąt ale… wciąż spada… – kolejne odgłosy.

Jakieś szumy, trzeszczenie. Ktoś jest koło mnie. Spod uchylonych powiek obserwuję młodego mężczyznę, miotającego się z plastykowymi rurkami. Przytrzymuje moje ramię, po czym coś na nie zakłada. Ktoś inny, chyba kobieta, majstruje coś w okolicy dłoni… chyba wbija mi igłę. Chcę ją wyszarpnąć, ale palce odmawiają mi posłuszeństwa. Zmęczona próbami uwolnienia się przymykam oczy, ale już po chwili ktoś jednym ruchem brutalnie je otwiera, przytrzymuje powiekę i świeci w nie małym światełkiem.

– Jezu… Dlaczego po prostu nie pozwolicie mi spokojnie zasnąć… – pytam ich, a może tylko samą siebie.

I jeszcze ten dźwięk, jakby… pikanie. Co to jest? Skąd ono dochodzi? Jest nie do wytrzymania. Czuję, że zaraz od tego dźwięku mózg mi pęknie.

– Wyłączcie to! Błagam! Wyłączcie!!! – krzyczę, ale oni nie reagują na moje prośby.

Usiłuję zatkać uszy rękoma, ale… oni mnie czymś związali. Czuję, jak coś mnie przygniata. Jakiś ogromny ciężar. Jestem totalnie bezwładna. Nie mogę się ruszyć.

– Ratunku!!

– Spokojnie, dziecinko… spokojnie… Już prawie jesteśmy na miejscu… Jeszcze tylko trochę…

– Dokąd mnie zabieracie? Co mi zrobiliście?

– Uspokój się. Jedziemy do szpitala. Miałaś wypadek.

– Zostawcie mnie! Odwiążcie mnie! – znów usiłuję się oswobodzić.

– Nikt cię nie związał… Proszę, wytrzymaj jeszcze chwilkę…

Widzę, jak rozmawiająca ze mną kobieta, patrząc mi w oczy, wstrzykuje coś…

Opadam całkowicie z sił. Mimowolnie słucham dźwięku, wgryzającego się w istotę szarą mego mózgu. Pewnie teraz bardziej przypomina ona galaretę niż skupisko komórek nerwowych.

Kiedy to wszystko się skończy? Zamykam oczy. Wciąż słyszę tylko: „pik… pik… pik… pik”, chociaż teraz jakby nieco rzadziej. Jak to dobrze, może niedługo całkiem ustanie…

 2

– Patrz, mamo! Poruszyła się!

– Co ty mówisz?

– Widziałem. Ruszyła okiem!

– Nico, proszę, odejdź od cioci.

– Nieee! Nie wierzysz mi, ale ja widziałem! Naprawdę!

– Usiądź pod oknem. Idę po lekarza. Niczego nie dotykaj! Słyszysz?

– Ale…

– Zaraz wrócę!

– Wierzysz mi? Ciocia się rusza! Widziałem! – chłopiec wydyma wargi i spuszcza oczy.

Od nadmiaru emocji, jakie wzbudziło w nim dopiero co odkryte „zjawisko”, cały się trzęsie, ale i tak siada posłusznie na fotelu.

Słyszę, co mówią, choć głosy nakładają się na siebie. Mimo to rozpoznaję je bez trudu. Należą do mojej siostry i jej syna. Nie rozumiem tylko, o czym tak właściwie mówią.

„Ciocia się rusza… ” A co mam niby robić? Mam przecież dwie ręce i dwie nogi, ale zaraz. Czy coś się stało z moimi oczami? Nic nie widzę. Gdzie ja jestem? Co się dzieje?

Słyszę szelest. To Nico wstał z fotela.

– Czy ktoś mnie słyszy? Cristina! Odezwij się, proszę! Nico, nie odchodź! Nie zostawiaj mnie tu samej! Tu jest tak ciemno i zimno! Zabierzcie mnie stąd…

Nie wiem, jak długo powtarzam te słowa, ale teraz znów czuję się dziwnie. Coś jakby ściąga mnie w dół, w czarną otchłań.

– Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! – krzyczę, ale nikt nie przychodzi mi z pomocą.

Znów zapadam się w ciemność.

* * *

– Pani Bianchin, słyszy mnie pani?

Ten głos… Słyszę go dziś po raz kolejny, a może to było wczoraj. Nieważne. Najgorsze, że ten człowiek znów będzie czegoś chciał. Czego tym razem? Mam podskoczyć i klasnąć w dłonie?

– Proszę zacisnąć powieki. Jeśli mnie pani słyszy, proszę zacisnąć powieki.

– Człowieku, choćbym chciała, to nie mogę. To za dużo dla mnie… – odpowiadam w myślach. – Po prostu nie daję rady…

Może nawet za bardzo nie próbuję…

* * *

– Ciociu! Obudź się! – dochodzi do mnie głos jakiejś małej dziewczynki. – Wiem, że śpisz, ale i tak ci coś opowiem. Dzisiaj jest niedziela, a wczoraj, czyli w sobotę, brałam udział w przedstawieniu. Mama była bardzo dumna ze mnie, bo występowałam na scenie w teatrze. Tata zrobił mnóstwo zdjęć, a dziadek nagrał cały występ na płytę. Później ci wszystko pokażę. To znaczy, jak się obudzisz. Ja byłam Gwiazdą Betlejemską. Miałam śliczną, białą spódniczkę, jak baletnica… i jak już skończyłam śpiewać, to wszyscy bili mi brawo. Chciałam pomachać do mamy i taty, ale nawet ich nie widziałam. Wiesz… tam jest tyle foteli. Zupełnie nie wiedziałam, gdzie ich szukać. Poza tym, za plecami gości były takie ref… refle… refruktory ze światłem, że aż oczy musiałam mrużyć. Ale było fajnie. Nawet panowie z telewizji byli. Mama mówi, że teraz jestem prawdziwą gwiazdą, bo będę w telewizorze. A wiesz, że przedwczoraj Sara też miała występ? Oczywiście u niej nie było tych ogromnych kamer, jak u nas, bo oni są jeszcze za mali. Sara była przebrana za panettone2, ale uwierz mi, wyglądała bardziej jak grzyb – dziewczynka chichocze, zasłaniając usta rączką. – Miała na sobie…

Choć uwielbiam słuchać opowieści Lisy, to wypowiadane przez nią teraz słowa ulatują gdzieś w przestrzeni. Powiedziała: „Gwiazdą Betlejemska”, „panettone”? Czy to możliwe, że robią próby tak wcześnie? To małe dzieci, więc zaczynają zwykle pod koniec listopada. Tak przynajmniej było do tej pory. Ale we wrześniu? Do Bożego Narodzenia jeszcze daleko. Co dziś jest – wtorek, środa?

Moment, czy Lisa powiedziała, że „występowała”? Mówiła coś o teatrze, telewizji i kamerach? Na próbach przecież tego nie ma – nawet generalnych.

Czy to możliwe, że… jest grudzień? Święta? Dlaczego mnie nie zaprosili? Zapomnieli o mnie? Przecież nie mogli ot tak wyjść z domu na taką uroczystość, nie powiadamiając mnie o niczym. A może mnie wtedy nie było w domu? To niemożliwe. W okresie świątecznym zawsze jestem z rodziną. Jeśli nie, to gdzie się podziewałam? Gdzie ja byłam przez cały ten czas? Co się ze mną działo? Gdzie ja jestem teraz?

– Gdzie ja jestem? Gdzie ja jestem? Gdzie ja jestem? – powtarzam bez przerwy.

Z trudem otwieram oczy, ale natychmiast je mrużę, bo światło jest zbyt intensywne. Przypominam sobie, że poprzednio widziałam tylko ciemność, i to, jak bardzo się bałam, że oślepłam.

– Mamo!!! Ciocia się obudziła!!!

Jezu, jak ona krzyczy, przecież wystarczyło normalnie powiedzieć.

– Skarbie, nie rób tego więcej… – proszę ją.

– Maaaamooo!!! Ciocia coś mówi!

– Lisa, błagam… – szepczę, ale wypowiadane słowa przypominają raczej niewyraźny bełkot.

– Mamusiu! Ciocia czuje się lepiej!

Dziękuję, Lisa… Dziękuję. Z tym bólem głowy na pewno będę się czuć lepiej… Możesz być tego pewna.

– Pani Bianchin, słyszy mnie pani? Jestem doktor Andreoli. Słyszy mnie pani?

O masz! Ten znów zaczyna… – od razu poznaję jego głos. Gdzie ja jestem?

Podnosi mi powieki do góry i znów świeci tą przeklętą latarką. Czuję, jak źrenice zwężają się, wywołując nieprzyjemne uczucie. Mam świadomość, że ten facet ubrany na biało robi coś jeszcze, ale nie wiem co. Czuję się niepewnie. Obserwuję go spod przymrużonych powiek. Podwija prześcieradło i odsłania moje podudzia. Nie mija pięć sekund, jak staje znów obok mnie i mówi:

– Proszę się nie denerwować – wpatruje się we mnie. – Jest pani w szpitalu. Jak się pani czuje?

Chcę powiedzieć, że lepiej by było, gdyby wszyscy dali mi wreszcie święty spokój, ale zamiast tego mówię jedynie:

– Dobrze… ale problem w tym, że nic nie czuję.

Mrużąc oczy, obserwuję lekarza i moją siostrę. Ich twarze przybierają dziwny wyraz. Oboje spoglądają na siebie. Nigdy nie widziałam swojej siostry tak zdenerwowanej. Jej oczy są zaczerwienione i opuchnięte od łez. Na palec wskazujący bezustannie nawija i odwija rożek chustki do nosa, zdradzając w ten sposób swój niepokój i lęk.

Po dłuższej chwili milczenia lekarz zaczyna:

– Jak już wcześniej powiedziałem, jest pani w szpitalu. Miała pani wypadek…

– Słucham?

– Proszę się nie denerwować.

– Co pan powiedział? Jaki wypadek? Jak mam się nie denerwować?

– Wszystko jest już dobrze. Proszę się nie martwić – widzę, że kładzie rękę na mej dłoni, a mimo to nie czuję jego dotyku.

– Miałam wypadek i mam się nie martwić? – czuję, że jeśli ten kurdupel w kitlu nie powie mi wszystkiego, to lada moment rzucę mu się do gardła i wyciągnę z niego wszystkie informacje.

– Tak, teraz już nie ma powodów…

Lekarz spogląda na moją siostrę, po czym kończy niepewnie:

– …do zmartwień.

– Słucham?

– Przeszła pani kilka operacji…

– Kilka? To znaczy ile? Dwie, trzy, a może dziesięć? O czym pan mówi? – charczę.

– Miała pani rozległe obrażenia wewnętrzne. W większości przypadków to były raczej zabiegi niż operacje.

– A w mniejszości? Proszę się ze mną nie bawić w kotka i myszkę – mój głos wydaje się tym bardziej ochrypły, że w moich ustach nie ma ni grama śliny.

– Przeprowadziliśmy dziewięć zabiegów, z czego pięć w obrębie jamy brzusznej.

– Pięć to nie jest mniejszość – daję mu do zrozumienia, żeby tym razem mówił wszystko, co wie.

– Nie wszystkie były poważne… chodzi jednak o to, że…

– O nie… – szepczę.

Mam świadomość, że lekarz ma coś w zanadrzu. Słyszałam takie historie wielokrotnie, podczas odbywania praktyk na neurochirurgii czy ostrym dyżurze. Prawie nigdy nie wróżą nic dobrego.

Przymykam oczy, kiedy lekarz zaczyna dobrze znany mi, medyczny bełkot. Cristina, starając się urozmaicić nieco monolog doktora, przeplata jego wypowiedź licznymi policyjnymi ustaleniami. Trzeba przyznać, że robi to nad wyraz rzetelnie. Mam wrażenie, że to ona tam była, a nie ja.

Po kilku minutach przestaję ich słuchać. Czuję jak wzbiera we mnie złość, która w oka mgnieniu pomaga mi zregenerować siły. Całą uwagę skupiam na rękach i nogach…

– …i niestety na razie nie będzie pani mogła ruszać się przez jakiś czas.

…dobiegają mnie słowa, kiedy właśnie usiłuję zgiąć kończyny.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – charczę z powodu nieustępującej suchości w ustach i gardle.

– …że musisz teraz tylko wypoczywać – odpowiada natychmiast Cristina.

– A poza tym? – obrzucam nienawistnym spojrzeniem doktora.

– To znaczy? – pyta lekarz nieco zaskoczony.

– Czekam na resztę złych wiadomości. Na pewno chce mi pan teraz powiedzieć, że niestety w czasie wypadku został uszkodzony rdzeń kręgowy, bo sądząc po braku czucia w kończynach górnych i dolnych, tak właśnie się stało. Czyż nie?

Odpowiada mi cisza.

– Śmiało, słucham! Przecież po to mnie budziliście tym ciągłym „słyszy mnie pani… słyszy mnie pani…” Więc słucham! Ma pan wreszcie swoje pięć minut!

– Proszę się uspokoić. Nie może się teraz pani denerwować, to…

– „To” co? Może zaszkodzić mojemu zdrowiu? Żałosne! Czekam na ciąg dalszy, bo przecież będzie, prawda?!

– Ttto zznaczy… – jąka się doktor Andreoli.

– To znaczy, że nie będę mogła do końca życia chodzić, ani nawet podrapać się w dupę. Mam rację?

– Francesca! – wykrzykuje Cristina.

– Nie możemy jeszcze odpowiedzieć na to pytanie… – lekarz z pokorą spuszcza głowę.

Nie zwracając uwagi na to, jak się powinnam odnosić do niego czy kogokolwiek innego, pytam:

– Mam rację?

– Musimy zrobić jeszcze mnóstwo badań…

– Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam. Tak czy nie?

– Jeszcze nie mogę…

– Tak czy nie? Sama chciałam zostać lekarzem, więc chyba mogę liczyć na pana szczerość!

– Tak… – przygładza siwiejące włosy na czubku niemal już łysej głowy.

– Co tak? – przekazywanie złych wiadomości jest koszmarem każdego lekarza, a ja nie ułatwiam mu tego zadania.

– Nie będzie pani chodzić. Oczywiście, zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo, ale… w tym przypadku… znikome.

– A co z rękoma? Ich też nie czuję.

– Niestety…

– To… ttto onnne też? Tto zznaczczy, że dddo kkońca życia będę gnić w łóżku jak kłoda?

Cristina szlochając wybiega z sali. Lisa, która do tej pory obejmując mocno jej udo, w milczeniu przysłuchiwała się naszej rozmowie, drepcze tuż za nią.

– Ciągle trwają badania… Robi się inteligentne protezy…

– Niech mi pan tu nie truje o badaniach, dobrze? Jeśli nawet ktoś coś kiedyś wymyśli, to i tak tylko dla tych, co śpią na kasie, a ja tymczasem… – urywam, bo oto staje mi przed oczyma wizja mojego życia.

Ile lat będę musiała tak się męczyć? Nie można przecież żyć w taki sposób! Powiedziałam „żyć”? To śmieszne! Jak można używać tego słowa, wiedząc, że przez cały ten czas będzie się leżeć i gapić w sufit. Taki wypoczynek może być dobry przez dzień lub dwa, ale… kilkaset? I co będzie, kiedy będę chciała się podrapać? Co będzie, gdy jakaś paskudna mucha usiądzie mi na nosie i akurat nie będzie nikogo, kto by ją mógł odgonić? Będzie tak łazić po mnie jak po kawałku gówna, a na końcu złoży jaja… może w ustach… może w nosie… Obrzydliwość. Po paru miesiącach będę mieć śmierdzące odleżyny sięgające kości krzyżowej, będę sikać pod siebie, będę…

A co z Cristiną i Mario? Nie mogę być przecież aż takim ciężarem dla nich. Miałam im pomagać, a tymczasem… Żebym mogła choć szarpnąć te kable powtykane w moje ciało, wtedy na pewno byłoby łatwiej… Pomogłabym i im, i sobie… ale nawet tego nie mogę zrobić. Jestem uziemiona do końca „życia”.

– Niech mnie pan zostawi samą…

Lekarz bez słowa zmierza ku drzwiom. Tam zatrzymuje się przez chwilę i jeszcze raz na mnie spogląda. Wzdycha i po raz kolejny spuszcza głowę. Wychodzi, cicho zamykając za sobą drzwi.

Nie mogę obrócić głową. Oczy same zaczynają łzawić, ale to od światła. Nie płaczę. Mam na to tyle lat… Zamykam oczy. Natłok „bezmyśli” nie pozwala mi zasnąć. Mimo to wciąż próbuję… Chcę uciec, ale nie mam dokąd.

 3

„Dzień dobry! Właśnie wybiła godzina ósma, a dla wszystkich, którzy jeszcze zalegają w łóżkach, mamy specjalny kawałek…”

Łup! Na niewielkie, płaskie radyjko, służące za budzik, spada – jak codziennie – ręka Quentina.

– Milcz, człowieku! – wydobywa się zachrypnięty głos z na wpół śpiącego ciała.

Poniedziałek – dwudziesty czwarty grudnia. Dzień prawie jak każdy inny. Różnica polega na tym, że dziś wieczorem musi pojechać do brata, podrzucić jego dzieciakom parę prezentów, a to zdecydowanie nie poprawia mu nastroju. Nie, żeby miał jakieś „ale” do dzieci – tych brata, czy jakichkolwiek innych, ale towarzystwo rozbieganych, wiecznie krzyczących lub płaczących małolatów po prostu mu nie służy.

Jego brat jest inny. Całkowicie poświęca się sześcioletniemu Brianowi i młodszej od niego Kate. Ile ona ma lat? Trzy? Zatem już trzy lata, jak brat Quentina – Orlando – samotnie wychowuje tę dwójkę. Jego żona zmarła przy porodzie dziewczynki, tak więc mała nawet nie widziała matki na oczy.

Quentin wielokrotnie zastanawiał się i porównywał życie swoje i brata:

„Po co się żenić… – tłumaczył sobie – jeśli potem mogą wyniknąć takie komplikacje. Lepiej żyć samemu i spotykać się z kumplami. Nikt nie pyta: gdzie? z kim? po co? dlaczego? Nikt nie naskakuje na ciebie, gdy nie wrócisz na noc do domu albo kiedy z jakąś lalunią obściskujesz się w dyskotece. Żadnego tłumaczenia. Dzisiaj ta, jutro inna. Żyjesz sam dla siebie!”

Niewykluczone, że Quentin mógłby być z jakąś kobietą na dłużej, to znaczy miesiąc, może dwa, ale tylko z taką, która miałaby identyczne podejście jak on, czyli taką, która jak on, ceniłaby sobie wolność i swobodę w związku. Niestety takie nie istnieją. Każda, prędzej czy później, odkrywa w sobie instynkt macierzyński i, chcąc udupić faceta do końca życia, próbuje go namówić do ślubu. Zawsze tak jest. Już kilku jego kolegów, ulegając namowom z pozoru niewinnych niewiast, przekreśliło sobie w ten sposób szanse na szczęśliwe, beztroskie życie. Teraz Quentin widzi ich, jak trzymając dzieciaki na rękach, upychają paczki pieluch do wózków na zakupy, a żony w tym czasie siedzą w domu na kanapach i – o zgrozo – niańczą kolejne rozwydrzone bachory.

Całe szczęście, że na Wyspach mało kto ma więcej niż dwójkę dzieci – choć zwykle jedna sztuka wystarcza. Nie to co we Włoszech…

Francesca pisała, że w domu były tylko ona i Cristina (pewnie dlatego, że ich matka bardzo wcześnie zmarła na raka i nie zdążyli już z ojcem więcej spłodzić), ale jej siostra wyrobiła już normę i postarała się o trójkę. Co gorsza Quentin ma wrażenie, że Cristina na tym nie poprzestanie.

Francesca pisała, że ona sama jest zbyt zajęta nauką i imprezami, żeby teraz „pozwolić sobie” na dzieci. Zresztą w każdej wolnej chwili zajmuje się rozwydrzonymi bachorami Cristiny, dając siostrze i jej mężowi chwile wytchnienia. Jak sama twierdzi: „to jej w zupełności wystarcza”. Nie wiadomo tylko na jak długo. Ile można żyć czyimś życiem? W końcu i ona któregoś dnia obudzi się i stwierdzi: tak, jestem gotowa – i uda się na poszukiwania tego właściwego (czyli w praktyce jakiegoś naiwniaka), z którym sprawi sobie potomka. Na pewno tak będzie. Quentin jest o tym święcie przekonany.

Francescę poznał w dość nietypowy, jak dla niego, sposób, bo przez internet. Nigdy się nie widzieli (nie licząc kilku sesji przed kamerą internetową), więc tylko z tego powodu nie udało mu się jej jeszcze zaciągnąć do łóżka, ale wszystko w swoim czasie. Jeszcze żadna mu się nie oparła. Co najwyżej opierały się plecami o ściany nocnych klubów i na parkingach, kiedy on ich kosztem załatwiał swoje seksualne potrzeby.

Ach… Francesca.

Quentin wstaje z łóżka. Natrafia stopą na leżące na podłodze spodnie. Trąca je nogą, torując sobie drogę do okna. Wczoraj (a właściwie już dzisiaj) wrócił późno do domu i – jak zwykle – nie miał ani siły, ani ochoty bawić się w czyścioszka, przez co jego pokój przypomina bardziej pobojowisko niż miejsce wypoczynku.

Quentin podnosi żaluzje i przeciąga się, nie zwracając uwagi na to, że jest całkiem nagi, oraz na to, że w oknie domu naprzeciwko stoi jakaś dziewczyna.

– Niech sobie popatrzy – mówi, masując ręką nagi, owłosiony tors.

Wie, że jego ciało podoba się kobietom w różnym wieku, ale to on wybiera, która i kiedy będzie miała okazję go dotykać, nigdy odwrotnie.

Idzie do łazienki. Po drodze wstępuje do pokoju – miejsca jego pracy – i jak co rano włącza komputer.

Po przyjemnym, gorącym prysznicu, owinięty ręcznikiem od pasa w dół, wraca i zasiada przed pecetem, rozpoczynając kolejny dzień od przeglądania korespondencji.

– Znów nic nie napisała. Przeklęta suka! Ale zresztą, co mnie to obchodzi?

Quentin już od trzech miesięcy czeka na wiadomość od Franceski. No właśnie – czeka, i to nadaremnie. To dziwne, że tak się przywiązał do osoby, której nawet nie zna. W dodatku nie jest pewien, czy ją choć trochę polubił od czasu, gdy po raz pierwszy zagadnęła go „na necie”. To było w czerwcu tego roku. Od tamtego czasu chłopak wielokrotnie podejmował próby zbałamucenia jej, ale zwykle, gdy zaczynał się rozkręcać, ona wysyłała mu wiadomość, że właśnie musi uciekać, bo znajomi zabierają ją na jakąś imprezę. Tak było prawie za każdym razem. Nie mieli zbyt wielu możliwości poznania się – jeśli nie balanga, to nauka albo pilnowanie dzieciaków siostry.

Co to za dziewczyna, która nie ma dla niego czasu? Pewnego dnia postanowił nieco narzucić tempo ich dalszej znajomości i zaprosił Francescę na święta do Londynu. Jej odpowiedź, ku jego wielkiemu zdziwieniu, brzmiała: nie. Wykręcała się egzaminami, opieką nad dziećmi itp. Udawał, że nie przyjmuje odmowy i że właśnie rezerwuje dla niej bilet. W odpowiedzi uprzedziła go, że wyrzuca pieniądze w błoto, bo nie zamierza ruszać się z Włoch – nie w okresie świątecznym. Oni są tacy rodzinni – śmiechu warte!

Przecież u nas też mogłoby być tak miło… we dwoje. Przyjechałaby tylko na parę dni – tylko tyle, by mógł ją omamić swoimi wdziękami. Potem naturalnie wróciłaby do siebie, a Quentin, w mniej lub bardziej subtelny sposób, dałby jej do zrozumienia, że czas o sobie zapomnieć. I tym, jakże miłym akcentem zakończyłby – uwieńczoną łóżkowym sukcesem – kolejną znajomość.

Nie mógł przewidzieć jednak, że natrafi na taką zadziorną sztukę. Zamiast napisać, jak bardzo jest szczęśliwa z zaproszenia, uniosła się honorem. Wyskoczyła z tekstem, że nie będzie robiła tego, co on chce, że nie jest na jego zawołanie i to ona decyduje co, gdzie i z kim będzie robić. Jest śmieszna. Te jej zasady… Jak można być tak twardogłowym? Czasem jest po prostu beznadziejna!

Mimo to Quentin po kilkanaście razy na dzień sprawdza, czy są jakieś wiadomości od niej. Sam ich wysłał już pięć, ale na żadną z nich nie raczyła odpisać.

– Co ona sobie wyobraża… że ile ja tak będę czekać? Pogrywa sobie ze mną! Już ja jej…

Quentin otwiera plik ze zdjęciem Franceski. Powoli na ekranie pojawia się seksowna Włoszka. Jest. Chłopak na chwilę wstrzymuje oddech. Podoba mu się. Ma długie, ciemne włosy i piwne oczy, ale najważniejsze, że ma czym oddychać i na czym siedzieć.

Rozmarzył się na myśl, jakby to było przyjemnie dotykać jej piersi i płaskiego brzucha, a potem, już bez większych ceregieli, rzucić na wyrko i…

Anglik czuje, jak okręcony na biodrach ręcznik powoli zaczyna się unosić.

– Polecę do niej! – wykrzykuje, zrywając się z krzesła. – Nie dam jej satysfakcji i to ja zakończę tę znajomość, nie ona!

Podbiega do telefonu, odszukuje w książce telefonicznej numer na lotnisko w Heatrow. Po paru sygnałach zgłasza się kobieta odpowiedzialna za rezerwacje lotów. On zaś rozpoczyna jak zwykle uroczym, zalotnym głosem:

– Dzień dobry. Mam problem, w którego rozwiązaniu mam nadzieję, że może mi pani pomóc.

– Tak, słucham – dolatuje głos ze słuchawki.

– Otóż potrzebuję jak najszybciej dotrzeć do Włoch, a konkretnie do Bolonii, choć jeśli szanowna pani znajdzie jakąś jedną wolną miejscóweczkę na pokładzie samolotu do Mediolanu, przyjmę ją bez słowa sprzeciwu… – jest pewien, że po takim wstępie, znajdzie się coś dla niego, nawet w tym jakże przeludnionym okresie świątecznym. W najgorszym wypadku wystarczy, że będzie pierwszy na liście pasażerów rezerwowych. Tak czy inaczej, już wkrótce będzie w Rovigo.

Uśmiecha się do siebie, słuchając tego, co ma do powiedzenia kobieta, po czym prawą ręką, na klawiaturze telefonu komórkowego, rozpoczyna pisanie wiadomości do brata: „Stary, nagła zmiana planów. Wpadnę do ciebie nieco wcześniej, tzn. za godzinę…”

 4

– Kto chce się ze mną dziś pobawić? Wszyscy? O niee… tylko jeden… tylko jeden… Jest was tu zbyt wielu… jeden… jeden… – powtarza nieustannie pewien starszy mężczyzna, krążąc po szpitalnym korytarzu.

Na głowie ma przerzedzone siwe włosy sterczące każdy w inną stronę. Wygląda, jakby nie spał, nie jadł i nie mył się od bardzo dawna. Rękoma pociera nieogoloną twarz. Sprawia wrażenie, jakby chciał wydrapać sobie oczy. Wykonuje mnóstwo dziwnych gestów, z których prawdopodobnie nawet nie zdaje sobie sprawy.

– Tik-tak, tik-tak… zegar dzisiaj da mi znak… – stęka, jakby miał zatkany od kataru nos. –…wskazóweczka moja mała… pokaże mi, dziś kogo wybrała… – kontynuuje rymowankę.

– Dobrze się pan czuje? – pyta go przechodząca pielęgniarka.

Siostra Belluco, od ośmiu lat na stanowisku przełożonej pielęgniarek, niedługo skończy dwunastogodzinny dyżur. Wprawdzie słania się na nogach, ale mimo to nie okazuje pacjentom ani zmęczenia, ani zdenerwowania. Pracę w tym szpitalu rozpoczęła siedemnaście lat temu z zapałem godnym podziwu. Chętna ratować cały świat, zawsze służyła chorym całą sobą, nierzadko zaniedbując przez to obowiązki domowe. Wbrew przewidywaniom innych, nie wypaliła się zawodowo, a na jej twarzy zawsze widnieje uśmiech, nawet jeśli czasem jakiś chory doprowadza ją do szału, a ona wewnątrz trzęsie się jak galareta.

Czysta słodycz, ale nie dla wszystkich. Dla podwładnych jest stanowcza i bezwzględna. Nikomu nie żałuje kąśliwych uwag, zwłaszcza jeśli ma po temu ważne powody, a wszystko to w trosce o dobro pacjenta. Chory zawsze był, jest i będzie dla niej na pierwszym planie.

Tak jest i tym razem. Delikatnie otacza ramieniem zagadniętego mężczyznę.

– Nic mi nie jest… Nic mi nie jest… Wszystko będzie dobrze… muszę tylko znów… Muszę ostatni raz zagrać… ale już ostatni… – spogląda na nią przerażony.

Odsuwa się od niej. Mierzy ją wzrokiem od stóp do głów, a kąciki ust wykrzywiają się w dziwnym uśmiechu.

– A może pani zechciałaby… tu i teraz… ze mną zagrać? Tylko jedną partyjkę… w cokolwiek, dostosuję się.

Ona zaś odpowiada:

– Przykro mi, ale nie mogę. Po pierwsze, nigdy nie miałam smykałki do hazardu, a po drugie, wciąż jestem w pracy i mam swoje obowiązki. Proszę tu poczekać – mówi, wskazując oddalone o niecałe dwa metry krzesło – zaraz ktoś do pana podejdzie… i może nawet uda się go panu namówić na szybką partyjkę kierek.

– Do nich potrzeba czterech osób.

– Naprawdę? Sam pan widzi, jaki ze mnie gracz – uśmiecha się życzliwie siostra Belluco, po czym podprowadza mężczyznę do krzesła i pomaga mu na nim usiąść.