W kraju róży - Barbara Vujcic - ebook + książka

W kraju róży ebook

Barbara Vujcic

3,0

Opis

Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Zraniona uczuciowo Weronika nie jest w stanie zdać egzaminów i po trzech latach spędzonych na studiach psychologicznych, musi znaleźć inny pomysł na życie. Słaba, samotna, zdradzona przez najbliższą przyjaciółkę wyjeżdża do pracy w Londynie.

Dragan - pół-Serb, pół-Chorwat - musi uciekać z kraju, bo w obliczu wojny pomiędzy narodami ojca i matki obawia się o swoje życie. On także trafia do stolicy Anglii.

Jak bohaterowie, nie mając żadnych znajomości, poradzą sobie w nowej rzeczywistości?


Barbara Vujcic urodziła się na Podlasiu. Ukończyła filologię polską na KUL w Lublinie. Obecnie mieszka w Białymstoku, gdzie zajmuje się, oprócz pisania, nauczaniem języka angielskiego oraz prowadzeniem kursów komunikacji bez przemocy T. Gordona. Wraz z mężem wychowuje 10-letniego syna. Urodziła się w drodze do szpitala, co prawdopodobnie zapowiedziało liczne podróże oraz kilkunastoletnią emigrację. Owocem dłuższego pobytu w Wielkiej Brytanii jest powieść „W kraju róży”, opowiadająca o losach polskich emigrantów w Londynie w latach 90-tych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

1

Weronika przyciska kolanem plecak i podciąga linki. Unosi go na chwilę z takim wysiłkiem, że żyły prężą się jej na szyi, a twarz oblewa rumieniec. Rzuca go szybko na ziemię, w ostatniej chwili uskakując, by nie przygnieść sobie stóp. Rozciera dłonie.

– Za ciężki – myśli głośno.

Otwiera plecak i zaczyna wyrzucać wszystko na podłogę. Po jednej stronie układa rzeczy, które uważa za niezbędne. Słownik, dwie bawełniane podkoszulki, niebieskie dżinsy, czerwony sweterek, śpiwór, torbę krakersów, kosmetyczkę, parasolkę i kilka drobiazgów. Po drugiej stronie odkłada kolorowe bluzki, spódnice i sukienki, dwie pary butów, gruby wełniany sweter, kilka książek i kieszonkowe wydanie poezji Gałczyńskiego. Waży w dłoniach wiersze. Otwiera mimochodem książkę. Wzrok jej pada na słowa:

„pokochałem ciebie i boso

i w koronie i o świcie i nocą”.

„Jakże szczęśliwa musiała być Natalia – wzdycha dziewczyna – stać się inspiracją dla tylu wierszy, być kochaną aż tak”.

Wtem słyszy skrzypnięcie drzwi i ukazuje się w nich matka – w długiej brązowej spódnicy i kwiecistej bluzce. Wyciera dłonie o fartuch. Obierała właśnie ziemniaki na obiad, gdy naszły ją wątpliwości.

– A może byś jednak nie jechała – mówi niepewnie.

– Teraz mama mi to mówi?! – odpowiada Weronika z irytacją w głosie i zamyka pospiesznie książkę.

Tak naprawdę nikt jej tu nie chce – okryła wstydem całą rodzinę. Nikt jej tego nie wypomina, ale wystarczy milczenie i chłód w oczach, których na co dzień doświadcza. Nikt nie będzie tu za nią tęsknił. Wszyscy odetchną z ulgą, gdy wreszcie sama zarobi jakieś pieniądze.

– Rozmawiałam wczoraj z Frankową. Ten ich Stasiu, co wyjechał do Belgii, niewiele zyskał, zdrowie tylko stracił i… Do kogo tam jedziesz?

– W Warszawie też nikogo nie znałam i jakoś sobie poradziłam – odpowiada Weronika.

Poradziłaby sobie całkiem nieźle, gdyby nie ostatnia sesja. Zawaliła studia, ale tylko dlatego, że zbyt wiele kłód zwaliło jej się pod nogi. Czy matka może to zrozumieć? Takie gadanie, że człowiek powinien być silny, nie poddawać się trudnościom, czy to coś pomoże? Są rzeczy większe od człowieka i nic na to nie można poradzić. Poczucie bezsilności wobec tego, co nieuchronnie musi przyjść, wyzwala w niej tylko falę złości. Zaciska mocno wargi, aby jeszcze na koniec nie urazić matki jakimś pochopnym słowem.

Kobieta wzdycha głośno. Tyle wyrzeczeń kosztowały ją studia córki, ale to nic nie znaczyło wobec dumy, jaka rozpierała jej piersi, kiedy rozmawiała z sąsiadkami.

– Ciężko nam teraz – mawiała – córka studiuje psychologię w Warszawie, ale przecież człowiek żyje tylko dla dzieci.

A teraz, jak w oczy ludziom spojrzeć. Weronika jest ambitna, mówi, że jeszcze wszystkim pokaże. Tyle marzyła o tej swojej psychologii, trzy razy podchodziła do egzaminów wstępnych, zanim wreszcie zdała, i tylko po to, aby zawalić wszystko na trzecim roku. Jej rówieśnice pozakładały już rodziny, doczekały się dzieci, a ona wciąż szuka wiatru w polu.

Po wyjściu matki Weronika jeszcze raz przygląda się odłożonym przedmiotom i pod wpływem nagłego impulsu wkłada do plecaka gruby, wełniany sweter, zdobiony na rękawach wzorami warkocza. Jest środek lata, ale nigdy nie wiadomo, co ją może spotkać. Może noc pod gołym niebem albo jakieś niespodziewane chłody.

Rozkłada mapę. Londyn jest zaledwie małą czerwoną plamą na zielonej wyspie w odległej części Europy. Jakie są tam domy? Jacy ludzie? Chodniki są na pewno równiutkie, pałace i kościoły – ze złotymi kopułami. Ostatnio miewa sny, w których widzi rzędy domów i dachy w jakimś obcym mieście, które czeka na nią jak przeznaczenie, wystarczy tylko poddać się fali.

Wczesnym letnim porankiem wychodzi na szosę. We wsi budzą się już pierwsze odgłosy życia. Pomrukują krowy, pędzone na pastwiska, gęgają gęsi, szczekają psy. Na rozłożystym drzewie czereśni za ogrodzeniem lśnią w słońcu dojrzałe owoce. Kuszą zapachem i aksamitną gładkością, wilgotne od porannej rosy. Weronika przeskakuje niski drut ogrodzenia i zrywa garść czereśni. Wtem dostrzega ogromnego tira jadącego w kierunku zachodnim. Przebiega szosę i podnosi do góry rękę. Kierowca naciska na hamulec. Rozlega się przeraźliwy pisk opon i chrzęst żwiru pobocza, gdy potężne koło tira hamuje w piasku.

2

Ożywiony tłum ludzi gromadzi się przy zejściu z promu. Czekają tam już niebieskie autobusy, które podwożą podróżnych do odprawy paszportowej. Weronika wycofuje się ostrożnie, szukając wzrokiem jakiegoś bocznego wyjścia, przez które mogłaby wymknąć się niezauważona. Korytarz obstawiony jest jednak przez strażników, którzy uprzejmie, lecz stanowczo wskazują drogę do głównego wyjścia. Raz jeszcze rozgląda się niespokojnie. „Nawet szczur się nie wymknie” – myśli i z rezygnacją podąża za innymi. Miejsce w autobusie zajmuje jako jedna z ostatnich.

Po kilku minutach jazdy oczom podróżnych ukazuje się niepozorny, płaski budynek, w którym odbywa się odprawa paszportowa. Prowadzą do niego dwa wejścia. Jedno, niemal puste, przeznaczone jest dla obywateli państw członkowskich Unii Europejskiej, a drugie, przed którym ustawia się wielokrotnie zakręcony ogonek podenerwowanych podróżnych, dla reszty świata.

Dziewczyna staje w kolejce, kryjąc się instynktownie za szerokimi plecami jakiegoś turysty. Na zesztywniałych nogach, starając się zachować obojętny wyraz twarzy i uspokoić przyspieszony rytm serca, posuwa się wolno do przodu. „Co będzie, jeśli mnie sprawdzą?” – myśli nerwowo. Ma przy sobie adres przyjaciółki znajomego, która prawdopodobnie nie wie, że Weronika posługuje się jej adresem. Dziewczyna nie chce zakłócać jej spokoju w odległym Northampton. Chce tylko dotrzeć do Londynu.

Kierująca ruchem kobieta wskazuje Weronice młodego urzędnika imigracyjnego, siedzącego za wysokim pulpitem. Dziewczyna czuje, że nogi uginają jej się w kolanach, ale podchodzi, starając się nadać swym krokom sprężystość.

– Dzień dobry – uśmiecha się niepewnie.

– Dzień dobry.

Kładzie na jego biurku paszport. Nie ma listu ani zaproszenia, ani żadnego dokumentu, który pomógłby jej w tej rozmowie, więc patrzy mu prosto w oczy, jakby w ten sposób chciała go zapewnić o swojej niewinności i szczerych zamiarach.

– Do kogo pani jedzie? – pada pytanie.

– Do cioci – odpowiada, nie spuszczając wzroku z interlokutora.

– Na jak długo?

– Na tydzień.

Urzędnik zatrzymuje wzrok na jej twarzy.

– Czy odwiedzała pani wcześniej Wielką Brytanię?

– Nie.

– Co pani robi w Polsce?

– Jestem studentką.

– Ile ma pani pieniędzy?

Weronika, z trudem hamując drżenie rąk, wyjmuje plik banknotów i kładzie na jego małym biurku około 100 funtów. On ich nie liczy, nawet nie dotyka, gestem dłoni daje jej do zrozumienia, aby schowała pieniądze. Pochyla się nad paszportem i wbija pieczątkę.

– Życzę pani miłych wakacji – uśmiecha się, spoglądając przelotnie na jej zakurzony plecak i ubranie noszące ślady włóczęgi po Europie.

– Dziękuję – odpowiada, wyciągając dłoń po paszport.

Po chwili Weronika jest już po drugiej stronie granicy. Z błyskiem triumfu w oczach, chociaż wciąż drżąca z emocji, zatrzymuje się na moment, aby w pełni uświadomić sobie powagę nowej sytuacji. Jest z siebie dumna. Oto dokonała tego, co chłodno wykalkulowała kilka tygodni wcześniej. Dotrzymała danego sobie słowa. Czy to jest ucieczka? Czy próba rozpoczęcia wszystkiego jeszcze raz? Tutaj – gdzie wszystko jest nowe, gdzie nie dotknęła jeszcze niczego swoją dłonią ani stopą – czy uda jej się nie popełnić starych błędów?

Decyzja o wyjeździe była szybka i spontaniczna. Nie ma żadnych planów. To, jak potoczy się jej życie tutaj, będzie zależało od okoliczności i od ludzi, których spotka.

W sąsiedztwie portu wznoszą się wzgórza. Urwiska odkrywają białe wapienne ściany. Pomiędzy nimi wije się szara wstęga asfaltowej drogi. Pnie się zygzakiem w górę, aby tam, na poziomie płasko ściętych szczytów, wyprostować się w szeroką autostradę biegnącą dalej przez Anglię. Przy drodze wielu autostopowiczów niestrudzenie wyciąga dłonie z wyprostowanym do góry kciukiem. Nie dopisuje im jednak szczęście. Samochody po wyjeździe z promu nabierają prędkości, aby szybciej wspiąć się w górę i zniknąć w szerokiej gardzieli autostrady.

Weronika kładzie na ziemi plecak i siada na nim znużona. Emocje związane z przekroczeniem granicy w końcu opadają. Z nieba siąpi nieprzerwanie drobniutka mżawka. Teraz musi działać szybko, w przeciwnym razie noc zastanie ją na zimnym, mokrym trawniku. Sen pod gołym niebem nie przeraża jej tak bardzo jak to, że mogłaby się rozchorować. Tutaj musi być zdrowa i silna. Porzuca złudną nadzieję, że dojedzie autostopem do Londynu. Żal jej pieniędzy na bilet, które bardzo mogą przydać się później, ale czuje, że nie ma wyboru. Z rozkładu jazdy na przystanku autobusowym wynika, że ostatni kurs już odjechał, a dworca kolejowego nie ma w zasięgu wzroku. Rozgląda się uważnie. Pod szklaną ścianą portowej poczekalni stoi staruszka, o białych włosach, skręconych jak runo baranka.

– Przepraszam, szukam stacji kolejowej, czy pani wie…?

Starsza Pani przygląda się uważnie Weronice. Unosi cienką linię malowanych brwi. Marszczy upudrowane czoło i najwyraźniej nad czymś się zastanawia.

– Dokąd jedziesz, kochanie?

– Do Londynu.

– Mamy wolne miejsce w samochodzie, możemy cię podwieźć do Kent. Właśnie czekam na mojego syna, który poszedł na parking po samochód.

Po chwili nadjeżdża niebieskie bmw ze starszym panem za kierownicą i dwiema kobietami, które mogą być zarówno siostrami, jak i córkami staruszki. Weronika siada wygodnie obok babci o miękkim sercu, wdzięczna losowi, że przemieszcza się dalej. Droga upływa szybko na przyjaznej pogawędce, z której Weronika rozumie zaledwie co trzecie słowo, ale to wystarczająco dużo, aby odczuć cichy sentyment do ludzi o siwych włosach i pomarszczonych twarzach.

Jest już zupełnie ciemno, gdy żegna staruszków na małej stacji w sercu Kent i wsiada do pociągu ze stacją docelową Waterloo w Londynie. Znów wszystko jest nowe. Wysokie, miękkie siedzenia w niebieskim kolorze. Pasażerowie rozmawiający w obcym języku. Młode kobiety w jej wieku śmiejące się głośno, hałaśliwie. Weronika obserwuje je przez chwilę, walcząc z ociężałością powiek. Zamyka na chwilę oczy, a gdy je otwiera, pociąg wtacza się właśnie na stację.

Wszyscy wysiadają. Dziewczyna idzie przez chwilę z grupą podróżnych do głównej hali dworca. Tam inni rozchodzą się w pośpiechu. Nagle widzi, że stoi sama pośrodku ogromnej hali, niepewna, dokąd się udać. Jest głodna i zmęczona. Drży z zimna. Chce gdzieś usiąść, ale nie dostrzega nigdzie ławki. Przemierza ogromny dworzec wzdłuż i wszerz, ale nigdzie nie znajduje ławek. Panuje tu porządek, wielu strażników w uniformach przechadza się po hali, więc boi się usiąść na ziemi. Jest już po północy i wyjście na ulicę napełnia młodą kobietę przerażeniem. W końcu wyczerpanie zwala Weronikę z nóg. Zawinięta w śpiwór, siada skulona za kolumną. Zasypia natychmiast.

*

Nagle ktoś mocno potrząsa ją za ramię. Otwiera szeroko oczy. Stoi nad nią krępy, niski mężczyzna w niebieskim uniformie i powtarza jakieś słowa, energicznie przy tym gestykulując. Dziewczyna patrzy na niego sennymi oczami na granicy jawy i snu.

„Nie wolno tutaj spać. To zabronione” – łapie w końcu sens wypowiedzi.

Strażnik pochyla się nad nią, z niecierpliwością podnosząc z ziemi róg śpiwora.

– Przyjechałam w nocy, nie wiem jak dotrzeć do hotelu – tłumaczy się.

– Jesteś Francuzką? – pyta tamten, zaintrygowany jej akcentem.

– Nie, jestem z Polski.

Wyjmuje pośpiesznie przewodnik na znak, że mówi prawdę i pokazuje mu zakreślony adres hotelu. Strażnik nabiera w płuca powietrza, potem wzdycha głęboko i drapie się po krzaczastych brwiach. Okręca się na krótkich nóżkach, rozglądając się wokół, jakby kogoś szukał.

– Poczekaj tu – mówi i oddala się w głąb zimnego holu.

Weronika dostrzega, jak mówi coś do innego, młodszego strażnika.

– Żeby tylko nie wezwał policji – szepcze ze zgrozą.

Energicznie pakuje śpiwór, zarzuca na ramię plecak, gotowa wymknąć się na ulicę. W tej chwili jednak strażnik powraca.

– Mamy tutaj na bocznicy pociąg, który wyjeżdża dopiero o 6 rano. Możesz w nim spać.

Wskazuje, aby szła za nim.

W przedziale jest ciepło i przytulnie. Długie, miękkie siedzenia są wymarzonym miejscem na spoczynek. Po dwóch nocach spędzonych w drodze wydają jej się luksusem.

– Rano przyjdę cię obudzić – mówi strażnik, uśmiechając się do siebie, jak człowiek, który dobrze wykonał swoje zadanie.

Weronika otula się śpiworem, i zaledwie zmrużywszy powieki, zapada w kamienny sen. O świcie strażnik wraca z plastikowym kubkiem gorącej kawy i kleistą bułką z rodzynkami. Tłumaczy, jak dotrzeć do Paddington, skąd jest najbliżej do hotelu, po czym oddala się, nim dziewczyna zdąży podziękować.

W dworcowej toalecie Weronika zmywa z twarzy kurz i zmęczenie. Patrzy w lustro. W swoim odbiciu dostrzega szarość, włosy utraciły blask, lecz w oczach jarzy się wciąż ten sam entuzjazm, z którym wyruszyła w drogę.

*

Jest niedziela. Londyn wita ją pogodnym, prawdziwie letnim porankiem. Idzie przed siebie, wdychając z rozkoszą orzeźwiające powietrze. Jest jej ciepło, nie czuje głodu i ma przed sobą cały dzień, aby znaleźć mieszkanie. Ma poza tym trochę pieniędzy, które powinny wystarczyć co najmniej na tydzień. Przez ten czas powinna znaleźć pracę i poczuć się trochę pewniej. Przed nią cały dzień, ale instynkt nakazuje jej szybkie i planowe działanie. Przede wszystkim postanawia odnaleźć Polaków. Czuje, że oni coś jej doradzą i jakoś pomogą.

W pierwszym kościele, który napotyka po drodze, pastor uprzejmie udziela jej informacji o polskim ośrodku kulturalnym i kościele w Ravenscort Park. Obdarowuje ją nawet fragmentem mapy, odbitym na ksero, na którym zaznacza jej drogę. Jednak mimo dokładnych wskazówek pół dnia zajmuje Weronice odszukanie kościoła, który stoi niewidoczny od strony głównej ulicy, ukryty za wysokimi budynkami, w labiryncie ślepych uliczek.

Odbywa się właśnie południowa msza. W pierwszych rzędach dostrzega kombatantów z II wojny światowej. Zgromadziła ich tutaj rocznica jakiejś bitwy, o której ksiądz właśnie mówi. Większość z nich ma na sobie mundury. Towarzyszą im starsze panie w wykwintnych kapeluszach. Posiwiali bohaterowie siedzą wyprostowani, jakby czekali na ostatnią komendę, która pośle ich do wieczności.

Weronika klęka w cieniu bocznej nawy przed obrazem Matki Boskiej Kozielskiej. Wkrótce msza się kończy, a kościół pustoszeje. Dziewczyna klęczy jeszcze przez chwilę, chłonąc kojącą atmosferę świątyni. W powietrzu unosi się dławiący zapach lilii.

Na ulicy przed kościołem wierni stoją grupkami. Witają się i rozmawiają, gestykulując żywo, by po chwili rozejść się w różnych kierunkach. Weronika nie ma odwagi do nikogo podejść. Stoi przed małą tablicą z ogłoszeniami, ale są tam tylko informacje dotyczące życia parafii. Nieopodal dostrzega młodą kobietę, która rozgląda się wokół, jakby na kogoś czekała. Ośmielona jej bezczynnością Weronika decyduje się nawiązać rozmowę.

– Przepraszam, szukam mieszkania, czy są tu jakieś ogłoszenia?

– Znajdziesz ich dużo pod POSK-iem – mówi przyjaźnie kobieta – przy ulicy King’s Street. – Patrzy na Weronikę pytająco. – Czy wiesz, jak tam dotrzeć?

– Tak, mam mapę – odpowiada niepewnie dziewczyna.

Pragnie zadać kobiecie jeszcze wiele pytań, ale właśnie nadjeżdża samochód, do którego ta wsiada.

Przy ulicy wiodącej w stronę POSK-u rozciąga się park. Spoza wysokiego żywopłotu dolatują ją zapachy rozkwitłych krzewów i drzew. Weronika skręca w szeroką aleję parku. Panuje tu łagodząca cisza, zakłócana tylko radosną wrzawą dzieci i świergotem ptaków. Znużona uciążliwą wędrówką dziewczyna, z uczuciem wielkiej ulgi siada na trawie pod rozłożystym dębem. Czuje, jak przyjemny chłód i energia drzewa przywracają jej siły. Wsłuchuje się w ptasi koncert i obserwuje szare wiewiórki przemykające wśród gałęzi.

Nagle, nieco zaskoczona, pośród szarych – dostrzega jedną rudą. Szybko wyjmuje ciastko i rzuca jej kawałek. Zwabione zwierzątko ufnie podbiega na odległość wyciągniętego ramienia i pozwala karmić się z ręki. Przez kilka chwil przyglądają się sobie ciekawsko, gdy nagle wiewiórka odwraca się i biegnie w stronę pobliskich drzew, by wkrótce zniknąć dziewczynie z oczu w gęstwinie liści. Po krótkim odpoczynku Weronika podnosi się z trawy i rusza w dalszą drogę.

Zbliżając się do ulicy King’s Street, zauważa liczną grupę ludzi tłoczących się przed szybą sklepu z gazetami. Wszyscy wpatrują się gorączkowo w teksty ogłoszeń, spisują adresy i telefony. Ogłoszenia są głównie w języku polskim, niektóre po angielsku, rosyjsku, hiszpańsku, a nawet po chińsku. Stojąc wśród tłumu, Weronika odczuwa dziwną wspólnotę z tymi ludźmi. Są tacy jak ona, niepewni jutra, gotowi podjąć się każdego zajęcia, które pozwoli im przetrwać kolejny dzień. Słyszy wokół przyciszone szmery polskich rozmów. Znów odczuwa radość. Oto odnalazła ich – jest wśród swoich. Wyjmuje notes i podobnie jak inni zaczyna spisywać ogłoszenia.

– Szukasz może mieszkania? – słyszy za sobą czyjś głos.

Odwraca się zdziwiona. Stoją przed nią dwie kobiety. Starsza, otyła, z czarnymi kosmykami tłustych włosów na ramionach, i młodsza, wyższa, o jasnych włosach i dziewczęcych ruchach. Patrzą na Weronikę ze zniechęceniem i rezygnacją w oczach.

– Tak… właściwie to tak – Weronika jąka się zaskoczona.

– Potrzebujemy trzeciej na pokój – mówi spokojnie kobieta. – Mieszkanie jest tanie, bez depozytu, ale na trzy osoby.

Weronika pozwala się prowadzić wąskimi, krętymi uliczkami tak, że w końcu zupełnie traci orientację. Postanawia jednak ufać.

Starsza kobieta ciągnie smutny monolog.

– Już cały tydzień szukamy – wzdycha głośno. – Trzy strony adresów i telefonów – pokazuje notes zabazgrany nierównym pismem. – Wszystko zajęte, czarna rozpacz ogarnia pod tą „ścianą płaczu”.

Właśnie dochodzą do przystanku i po chwili nadjeżdża czerwony, piętrowy autobus. Weronika jak gąbka wchłania nowe wrażenia. Autobus, znany dotąd tylko z pocztówek, równe rzędy domków z ogródkami, róże pnące się po ścianach niemal przed każdym domem, kosze egzotycznych owoców przed warzywniakiem, małe kawiarenki z rzędem plastikowych stolików na zewnątrz. Wszystko wydaje jej się tak nierealne, jakby widziane we śnie. Po kilku minutach autobus mija dzielnicę jednorodzinnych domów z ogrodami i wjeżdża w ponurą, bezbarwną ulicę dwupiętrowych szarych kamienic z małymi oknami i odpadającym tynkiem, przypominających raczej koszary wojskowe niż domy mieszkalne. Wiatr zabawia się roznoszeniem śmieci, leżących beztrosko na chodniku.

Właściciel mieszkania posiada małą pracownię krawiecką, szyjącą męskie ubrania. Wchodzą do zakładu.

– My w sprawie wynajmu – mówi sucho kobieta.

– Proszę, proszę – zgarbiony staruszek szerokim gestem wskazuje im schody prowadzące na piętro.

Wąskimi schodami wspinają się na poddasze. Łóżko dla Weroniki stoi w małej wnęce z oknem w spadzistym dachu, które odsłania skrawek nieba. Jest to przytulny, wymarzony kącik. Weronika akceptuje mieszkanie od razu.

– Jeśli się podoba, to proszę zejść do zakładu, tam porozmawiamy.

Na dole staruszek zaprasza, aby dziewczęta usiadły przy ciemnym dębowym stole, na którym rozkłada plik papierów.

– Zaraz spiszemy umowę, proszę panie o paszporty.

– Paszporty?! – Starsza kobieta zmienia wyraz twarzy na zacięty.

– Nie! Nigdzie nie żądają paszportów! – protestuje.

– Nie ma paszportów, nie ma mieszkania – stanowczo odpowiada staruszek.

– Idziemy, córuś! – mówi kobieta, wstając z hałasem, czerwona z oburzenia.

W drzwiach dobiegają ich obelgi z ust staruszka.

– Tacy to teraz przyjeżdżają! Złodzieje, oszuści. Tak was komuna wychowała!

– Znam ja ten rodzaj ludzi! – mówi kobieta z furią, gdy wychodzą na ulicę. – Zabierają paszporty, a potem, jeśli nie masz wizy, wysyłają je do Home Office. Dostają za to pieniądze. Ja nie mogę ryzykować – zwraca się do Weroniki – córka studiuje w szkole teatralnej, dorabia tutaj w wakacje. Taki incydent mógłby przekreślić jej przyszłość. Trzymaj się z daleka od Polaków – przestrzega na koniec kobieta.

Mimo tak przykrego doświadczenia Weronika decyduje się jednak wrócić pod tablicę. Zbliża się wieczór, lecz przed witryną sklepu z gazetami wciąż stoi duża grupa ludzi. „Ściana płaczu” – myśli dziewczyna, lecz podobnie jak inni zaczyna intensywnie spisywać ogłoszenia. Dzwoni pod wiele numerów, ale niepokojące przepowiednie kobiety zdają się potwierdzać. Większość ogłoszeń jest już nieaktualna, część telefonów nie odpowiada. Dziewczyna decyduje się spędzić noc w tanim hotelu, a następnego dnia rozpocząć poszukiwania od nowa.

3

Hotel Duncan znajduje się w pobliżu stacji Paddington i kosztuje dziesięć funtów za noc. Weronika wprowadza się do pokoju o piętrowych łóżkach, dzielonego przez dwie Nowozelandki. Są to kobiety w nieokreślonym wieku, z długimi włosami niemającymi połysku, jakby pokrytymi szarym pyłem. Nową współlokatorkę przyjmują jako zło konieczne. Na jej widok wywracają oczami, a następnie totalnie ją ignorują.

W piwnicach hotelu znajduje się kuchnia z jadalnią. Metalowy czajnik z gwizdkiem skupia wokół siebie mieszkańców tego dziwnego domu, zwołując ich na posiłki. Zwykle schodzą tutaj na nie wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Niektórzy z nich są młodzi i niedawno przybyli do metropolii. Dla nich jest to początek drogi. Inni, starsi mężczyźni i kobiety w zaniedbanych ubraniach, o pustych twarzach bez wyrazu, zdają się być stałymi mieszkańcami tego osobliwego miejsca, jakby hotel został ich ostatnim domem, symbolem ich życiowej klęski.

Weronika siada przy jednym z pustych stolików, trzymając w ręku kubek gorącej herbaty. W ciągu dnia zapomniała o jedzeniu, dopiero teraz odczuwa dotkliwy głód. Moczy w herbacie krakersy, które przywiozła ze sobą z domu i delektuje się ich nieziemskim smakiem. Przy kilku stolikach siedzą grupkami młodzi ludzie, prowadząc ciche rozmowy, przy innych – samotni mężczyźni lub kobiety zjadają swoje posiłki w milczeniu, patrząc ślepo przed siebie.

Na drugim końcu sali Weronika dostrzega mężczyznę, który spogląda na nią z ukosa. Robi to dyskretnie, odwracając szybko wzrok, gdy ona patrzy w jego stronę. Weronika przygląda mu się uważnie. Ma wrażenie, że gdzieś już go wcześniej spotkała.

Następnego dnia, gdy schodzi na śniadanie, automatycznie zerka w stronę stolika, przy którym wczoraj siedział nieznajomy, ale jego krzesło jest puste. Robi sobie herbatę i wyjmuje krakersy. Je powoli, zastanawiając się, co może jeszcze w swojej sytuacji zrobić. Nic nowego nie przychodzi jej jednak do głowy.

– Czy mógłbym się przysiąść? – słyszy nagle nad głową męski głos.

Zanim podniesie wzrok, już wie, że to on. Stoi lekko pochylony, z wyrazem niepewności na twarzy.

– Proszę – wskazuje mu krzesło, wycierając szybko okruszki ciastek ze stołu.

Mężczyzna wyciąga do Weroniki długie ramię.

– Mam na imię Dragan.

– Weronika.

– Widziałem cię wczoraj.

– Tak, wczoraj przyjechałam.

– Skąd jesteś?

– Z Polski, a ty?

– Z Jugosławii.

– Tak?

– Tak – spogląda niepewnie.

– Długo tu jesteś? Ten hotel jest okropny.

– Mieszkam tu od kilku dni – mówi, spuszczając wzrok – zresztą jestem tu tylko na parę dni.

Krzywi się na myśl o wszystkich kłopotach, które nękają go w ostatnich tygodniach i które zadecydowały o tym, że musiał zamieszkać w tym hotelu.

– A potem wracasz do domu? – pyta Weronika.

– Nie. Może, jak to piekło się skończy.

– Piekło?

– Wojna, rozumiesz…

– No, tak.

– Czasem mam już dość, chciałbym zostawić to wszystko i wracać. Rozumiesz?

– Tak – Weronika potakuje głową ze zrozumieniem – wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej… we własnym kraju.

– Sam nie wiem, gdzie jest moja ojczyzna. Pochodzę z mieszanej rodziny. Mój dziadek pochodził z Czarnogóry, ojciec był Serbem, matka z Dalmacji. Urodziłem się w Serbii, ale mieszkałem w Chorwacji.

– Nie chcesz walczyć? – pyta Weronika.

– Dla mnie ta nienawiść w ludziach, to istne szaleństwo. Przez tyle lat żyli obok siebie w zgodzie. Przy rynku w moim mieście były katolicki kościół, prawosławna cerkiew i muzułmański meczet, była tam też kawiarnia, w której wszyscy pili razem kawę, rozmawiali ze sobą, przyjaźnili się. Ludzie byli szczęśliwi, mieli pracę, wszystkim dobrze się powodziło. Młodzi ludzie kochali się, żenili, nie pytali o religię. Tak jak moi rodzice. Nagle któryś z polityków stwierdził, że ten system nie jest dobry, że ten, kto ma inny akcent, jest wrogiem i trzeba go wypędzić albo zabić. To nie jest moja wojna.

Milknie i rozgląda się wokół niepewnie, jakby sprawdzał, czy ktoś nie podsłuchuje, nie śledzi, ale na twarzach gości hotelowych widzi tylko znudzenie i obojętność.

– Tutaj, tak naprawdę, nikogo nie obchodzi wasza wojna – wtrąca Weronika, która słyszy w jego głosie niepokój.

Dragan przez chwilę patrzy na nią zniechęcony.

– Wszystko, co miałem, zostało tam – stwierdza, wpatrując się w okruszki ciastek na stole.

– Ja zostawiłam wszystko, choć nie musiałam. Nie chcę wracać, jeszcze nie teraz.

– Miło było pogadać – mówi Dragan i podnosi się z krzesła.

Weronika uśmiecha się i znów wydaje jej się, że zna go od dawna, chociaż już wie, że to niemożliwe. Zauważa teraz, że jest podobny do Łukasza. Należy do typu mężczyzn, którzy zawsze przyciągali jej wzrok. Wysoki, szczupły brunet, budzący ufność w kobietach. Po śniadaniu Weronika znów idzie pod tablicę ogłoszeń. Choć to dopiero wczesne przedpołudnie, tablica jest już oblężona przez ludzi. Ponad głowami, wspinając się na palce, odczytuje ogłoszenia. Wiele z nich rozpoznaje. Od wczoraj na tablicy niewiele się zmieniło. Same stare ogłoszenia: do sprzątania, w restauracji, atrakcyjne dziewczyny do masażu, opieka nad dzieckiem. Jeden z anonsów przyciąga baczniejszą uwagę dziewczyny: „Praca dla instytucji dobroczynnej wspomagającej niepełnosprawnych. Pomoc przy uzyskaniu pozwolenia na pracę”. Ciśnienie skacze Weronice w żyłach. Taka praca byłaby dla niej idealna – lubi pomagać innym, a poza tym nieprzyjemnie jest być nielegalnym imigrantem. Pośpiesznie odnajduje budkę telefoniczną. Po drugiej stronie słuchawki odzywa się przyjazny męski głos, który zaprasza ją na rozmowę w kawiarni POSK-u o 11.00.

Weronika zjawia się kwadrans wcześniej. Wkrótce dowiaduje się, że na spotkanie oczekuje znacznie więcej ludzi. Młodzi chłopcy i dziewczęta siedzą przy kilku zsuniętych razem stolikach w kącie kawiarni.

– Nazywam się Alex – przedstawia się mężczyzna, w którego głosie Weronika rozpoznaje człowieka, z którym przed godziną rozmawiała przez telefon.

– Będę waszym przełożonym, praca jest łatwa, a poza tym przeprowadzamy dokładne szkolenie, więc nie musicie się niczego obawiać. Komu kawy, komu coca-colę? Proszę bardzo, nie krępujcie się.

Atmosfera rozluźnia się. Każdy zamawia napój.

– W tym kraju praca dla instytucji dobroczynnej jest bardzo szanowana, więc nie mamy trudności z załatwieniem pozwolenia na pracę. Wszyscy otrzymacie legitymacje. Zajmujemy się sprzedażą produktów wykonanych przez niepełnosprawnych w zakładach na terenie Londynu – tu wymienia dwie obco brzmiące nazwy. – Dzięki nam są pieniądze, aby zapłacić pracownikom.

Po południu Weronika wędruje już od drzwi do drzwi po odległej dzielnicy północnego Londynu z torbą pełną kalendarzy, pocztówek, maskotek i innych towarów. Praca jest ciężka i nieprzyjemna, lecz Weronika pociesza się, że przynajmniej pomaga ludziom pokrzywdzonym przez los. Napełnia to jej serce radością i dumą z nowego zajęcia.

Pierwszego dnia nie wiedzie jej się najlepiej. Ludzie rzadko otwierają drzwi, a usłyszawszy ofertę sprzedaży, zatrzaskują drzwi przed nosem. Mimo to udaje jej się sprzedać kilka kalendarzy i zabawek. Po rozliczeniu cały zarobek wynosi jednak tak mało, że zaledwie pokrywa koszty transportu. Menadżer również nie jest zadowolony. Zapowiada, że jeżeli pracownik nic nie zarobi, to będzie musiał zapłacić pięć funtów za dowiezienie towaru i organizację sprzedaży. Weronika składa swoje niepowodzenie na karb pierwszego dnia, braku doświadczenia i złej techniki sprzedaży. Postanawia chodzić szybciej, mówić głośniej i z większym przekonaniem.

*

Tego wieczoru wraca do hotelu z ciężkim sercem, pełna obaw i trosk o następny dzień. Schodzi na dół do kuchni, aby zrobić herbatę i posilić się po ciężkim dniu. Przy jednym ze stolików dostrzega siedzącego samotnie Dragana. Uśmiecha się do niego, gdyż są już, w pewnym sensie, zaprzyjaźnieni. Dragan również zauważa ją, gdy tylko pojawia się w drzwiach, tak jakby na nią czekał. Jego posępna twarz rozjaśnia się. Podnosi dłoń w geście przyjaznego powitania.

– Miło cię widzieć – mówi Weronika, siadając na wskazanym krześle przy jego stoliku.

– Co słychać?

– Można powiedzieć, że znalazłam pracę.

– Gratulacje – Dragan unosi brwi.

– Nic ekscytującego, marne pieniądze.

– Na początek wszystko dobre. Co to za praca?

– Sprzedaż od drzwi do drzwi.

– No tak… a co robiłaś w Polsce?

– Studiowałam psychologię – odpowiada, wzdychając na myśl, że jej studia są już przeszłością.

– To fascynujące, nauka o duszy.

– Tak, to moja pasja, myślę, że dusza jest wszystkim, czym jesteśmy.

– Gdyby ludzie o tym wiedzieli, nie zabijaliby się i nie ranili wzajemnie tak bardzo.

– Rany duszy – mówi Weronika – to interesuje mnie najbardziej. Rany ciała się goją, ale nie rany duszy. Ktoś cię skrzywdzi, wybaczasz mu, ale nie możesz zapomnieć. Dlaczego?

– Więc jak będziesz leczyć dusze, kiedy nie wierzysz w uzdrowienie? – dziwi się Dragan.

– Nie wiem, chcę tylko zrozumieć.

– Może wystarczy zrozumieć…

Weronika milknie na chwilę, gdyż uświadamia sobie, jak nagle jej marzenia stanęły pod znakiem zapytania.

– A ty, co robiłeś w swoim kraju?

– Miałem normalne życie – odpowiada po krótkim namyśle – pracowałem w biurze graficznym. I nagle musiałem wszystko zostawić i wyjechać z jedną walizką. No i z gitarą.

– Grasz na gitarze?

– Dla mnie najbardziej fascynująca jest muzyka – mówi z iskrą w oku. – Gitara uczy mnie mapy mojej duszy, mówiąc twoim językiem. Ona też mnie tu utrzymuje.

– Zarabiasz graniem?

– Gram w metrze, na stacjach, na placach, czasem ktoś coś rzuci, tak trwam.

*

Weronika pracuje dla instytucji dobroczynnej od kilku dni, ale jak dotąd zarobiona dniówka nie wystarcza na dzienne utrzymanie. Saldo jest ujemne. Zarabia kiepsko. Czasem ludzie oferują pieniądze zamiast zakupu, ale odmawia, gdyż wydaje jej się to nieuczciwe. Sytuacja staje się coraz trudniejsza i Weronika wie, że wkrótce będzie musiała podjąć jakąś decyzję.

*

Pewnego wieczoru, po kolacji, Dragan zaprasza ją na spacer. Znają się zaledwie kilka dni, ale coraz lepiej czują się w swoim towarzystwie. Hotel Duncan położony jest obok Hyde Parku. Bez trudu przeskakują niskie ogrodzenie. W głębi parku znajduje się jeziorko. Idą wąską ścieżką biegnącą nad wodą. Nocą jest tu niespokojnie i romantycznie. Liście szeleszczą, poruszane podmuchami wiatru, i od czasu do czasu rozlega się krzyk zbudzonego ptaka. Weronikę przebiega dreszcz.

– Boisz się? – pyta Dragan.

– Nie znam cię wcale, mógłbyś mnie teraz zamordować i wrzucić rybkom na pożarcie.

Patrzy na niego wyzywająco i śmieje się głośno.

– Lubisz ryzyko?

– Tylko żartowałam.

– Gdyby nawet pojawił się tu Kuba Rozpruwacz, miałby ze mną do czynienia – zapewnia Dragan.

Kiedy zmęczeni po długim spacerze siadają na ławce, Dragan wręcza Weronice kasetę.

– Co to jest?

– Ułożyłem dla ciebie melodię, mam nadzieję, że ci się spodoba.

– Nie wiedziałam, że komponujesz, czy mogę teraz posłuchać?

Nie czekając na odpowiedź, wyjmuje z torebki walkmana i wkłada kasetę. Słucha w skupieniu muzyki, a kiedy utwór się kończy, z nagrania płyną słowa: „Tę muzykę skomponowałem dla ciebie Weroniko. Nosi ona tytuł «Niebieskie oczy», takie jak twoje. Jestem tutaj dla ciebie, kiedykolwiek mnie potrzebujesz”.

– To miłe – przyznaje Weronika, zaskoczona treścią nagranych słów.

Kładzie głowę na jego ramieniu, a on obejmuje ją bez słowa.

Siedzą na ławce przytuleni, jakby chcieli znaleźć w swoich objęciach schronienie przed czymś, co ma jeszcze nadejść. Księżyc przepływa na drugą stronę jeziora i w wodzie odbija się poranna zorza.

Jest to dla Weroniki szczęśliwy moment. Nie spodziewała się przeżyć tutaj takich chwil. Przyjechała, aby ukryć się przed ludźmi. Jednak życie już na wstępie przygotowało dla niej niespodziankę – obdarzyło ją przyjaźnią drugiego człowieka.

Nie wyobraża sobie jeszcze, jak wszystko się ułoży. On jest nielegalnym imigrantem. Dotarł do Anglii przez Irlandię. Nigdy nie otrzymał wizy na pobyt tutaj. Już blisko dwa lata żyje tak z dnia na dzień w strachu, że go złapią, i w panice, że mogą go odesłać do kraju, w którym zapewne byłby sądzony za dezercję w czasie wojny. Ona sama też pracuje nielegalnie. Manager obiecał pomoc w załatwieniu pozwolenia na pracę, ale wiąże się to z posiadaniem wizy studenckiej. Aby ją otrzymać, musi zapłacić kilkaset funtów za szkołę. W tej pracy nie ma jednak szans, aby zaoszczędzić jakiekolwiek pieniądze.

4

Następnego dnia Dragan śpi dłużej, ale po południu bierze gitarę i wychodzi z hotelu. Przy drzwiach zatrzymuje go recepcjonistka.

– Przepraszam, ale chciałam przypomnieć, że płacimy z góry, a pan nie uregulował jeszcze za ostatnią noc.

– Spieszę się, czy mógłbym zapłacić po powrocie?

– Tak, ale od razu za dwie noce.

– Oczywiście – zgadza się.

Wychodzi z hotelu sprężystym, lekkim krokiem. Myśli o dziewczynie z innego kraju, która przylgnęła do niego, ufa mu i traktuje go jak przyjaciela, chociaż znają się zaledwie od kilku dni. Teraz, cokolwiek się stanie, jest już bogatszy o te chwile w parku – jej uśmiech, kiedy słuchała muzyki, i pytanie wymalowane w jej oczach, widoczne gdy usłyszała nagrane dla niej słowa.

Całe popołudnie spędza przy wejściu do metra. Rozłożył przed sobą stary sweter, na który przechodnie z rzadka rzucają drobne.

Zapada już zmierzch, a Dragan wciąż gra. Na ulicy nie jest już tak tłoczno. Przechodnie przesuwają się jak fale na jeziorze, muskane łagodnym wiatrem, beztrosko, jednostajnie. Czasem ktoś się zatrzymuje, aby posłuchać dźwięków gitary, która zdaje się grać radosny hymn na cześć tego uroczego letniego dnia.

W pewnym momencie Dragan dostrzega przed sobą kilku nastolatków, ubranych w czarne podkoszulki. Zachowują się wyzywająco. Kołyszą się na rozstawionych nogach, żują gumę i rzucają w jego stronę słowa, które brzmią groźnie.

– Zabieraj się stąd! – Krzyczy jeden z nich i kopie sweter, na którym leżą monety.

Dragan ignoruje incydent. Patrzy na przechodniów, jakby oczekiwał od nich wsparcia, ale ludzie, którzy zatrzymali się tu na chwilę, aby posłuchać muzyki, teraz odchodzą w pośpiechu. W jednej chwili grupka słuchaczy rozpierzcha się. Wtedy jeden z podlotków podbiega do Dragana i popycha go z taką siłą, że ten traci równowagę, upada na ulicę i wypuszcza z rąk instrument. Inny chłopak skacze na pudło gitary, która trzaska pod jego butami. Cała scena trwa zaledwie kilka sekund.

Dragan kuli się, zasłaniając głowę rękami. Nagle dostrzega dwóch policjantów, nadchodzących w jego kierunku. Napastnicy szybko rozbiegają się, każdy w inną stronę. Na wszelki wypadek on również podrywa się z ziemi, zgarnia szczątki gitary i rzuca się do ucieczki.

Zatrzymuje się dopiero w zaułku wąskich uliczek Chinatown – tam czuje się bezpieczny. Zajmuje mu dłuższą chwilę, nim w pełni uświadamia sobie, co się stało. Ogląda gitarę i zastanawia się, czy mógłby ją jakoś naprawić. W końcu stwierdza, że nie nadaje się już ona do niczego i zostawia ją na pokrywie ulicznego śmietnika.

W kieszeniach ma zaledwie kilka monet. Ma nadzieję, że na chodniku zostały jakieś pieniądze. Czeka kilkanaście minut i idzie po nie, ale znajduje tylko sweter leżący kilka metrów dalej.

Wieczorem, złamany na duchu, wraca do hotelu. Przed recepcją spotyka barczystego ochroniarza, który zwykle pracuje na nocne zmiany.

– Nie zapłaciłeś jeszcze za wczorajszą i dzisiejszą noc – słyszy ostry ton głosu. – Płacisz albo się wyprowadzasz!

Dragan zna tę stanowczość, której żadne usprawiedliwienia nie są w stanie zmiękczyć. Bez słowa wspina się ciężko po schodach do swego pokoju. Zbiera rzeczy do podręcznej torby. Pakuje swoje ubrania i kilka drobiazgów, które stanowią cały jego majątek. Bez gitary czuje się ograbiony ze wszystkiego. Myśli przez chwilę o Weronice. Zagląda do kuchni, ale jeszcze jej nie ma. Zastanawia się, jaką wiadomość jej zostawić, ale sam jeszcze nie wie, dokąd pójdzie.

*

Weronika całe popołudnie chodzi od drzwi do drzwi z firmową torbą pełną zabawek, pocztówek, kalkulatorów i innych gadżetów, oferując swoje produkty. Bolą ją nogi i ramię, w które wciska się płócienny pasek torby. Na domiar złego, przyplątały się jakieś dzieci, które biegają za nią i wykrzykują obraźliwe wyrazy.

Wieczorem z niecierpliwością oczekuje Dragana w kuchni hotelowej, lecz on się nie pojawia. „Pewnie gdzieś gra” – myśli i znużona ciężkim dniem kładzie się spać. Ale gdy rano znów nie spotyka go na dole o stałej porze, uświadamia sobie, że potrzebuje jego obecności bardziej niż myślała.

*

W pracy zjawa się wcześniej niż zwykle. Manager jeszcze nie przyjechał z towarem. Podchodzi do grupki młodych ludzi oczekujących na Alexa.

– Widziałem cię wczoraj, jesteś nowa – mówi chłopak o włosach w kolorze brudnej słomy.

Weronika przygląda mu się przez chwilę i siada obok niego na murku.

– Kim właściwie jest ten Alex?

– Słyszałem, że artysta, ale z braku pieniędzy zajmuje się dobroczynnością, na której nieźle zarabia.

– A tobie się to opłaca? – Weronika pyta o cokolwiek, żeby nie przerwać rozmowy.

– Pewnie tak, czy ja wiem? – chłopak o jasnych włosach macha niedbale dłonią.

– Alex to równy gość, można się z nim dogadać, a robota jak robota, sama ocenisz – do rozmowy wtrąca się chłopak o kwadratowej twarzy.

– No, czasem jest nie fair – upiera się blondyn. – Te pięć funtów kary, jeśli nic nie sprzedasz, to nie fair.

– On tylko tak straszy, a zresztą, jeśli się komuś nie podoba, to droga wolna – odpowiada tamten szorstko i pluje daleko przed siebie.

– Masz rację, Mietek – jego dziewczyna zaciska w podkówkę mocno uszminkowane czerwone usta – nikt tu nikogo na siłę nie trzyma.

Na miejscu spotkania, którym jest miejski parking, gromadzi się coraz więcej młodych ludzi. Chłopcy i dziewczęta – z małymi plecakami, w kolorowych bluzkach i krótkich spodenkach. Większość z nich ma około dwudziestu lat. Przyjechali na wakacje i jest to pierwsza, łatwo dostępna praca, jaką mogli znaleźć na „ścianie płaczu”. Alex przyjmuje wszystkich – im jest ich więcej, tym większy dla niego zysk.

Z piskiem opon ford Alexa zatrzymuje się na środku parkingu. Mietek jako pierwszy rozpoczyna poufną rozmowę z managerem na temat trasy, zaznacza ją starannie na mapie, potem zabiera torbę z produktami i nie oglądając się za siebie, oddala się w kierunku wyznaczonych mu ulic. Jego dziewczyna pospiesza za nim, drobiąc kroczki jak dziecko, które stara się zdążyć za dużym krokiem rodzica.

– Jestem Piotr – przedstawia się blondyn, gdy czekają w długiej kolejce.

– Weronika.

– To stare szczury, znają się na rzeczy – Piotr patrzy za odchodzącą parą – wyciągają po kilkadziesiąt funtów dziennie. Wcale nie sprzedają, no czasem trochę dla oka, żeby nie płacić tych pięciu funtów. Zwyczajnie proszą o pieniądze. Ludzie zawsze wolą dać jałmużnę niż kupić jakieś tandetne pocztówki czy kalendarze w środku roku. No wiesz, jeśli tylko sprzedajesz, nie wyjdziesz na swoje, musisz prosić o pieniądze.

Weronika patrzy na niego bez słowa.

– Gdzie mieszkasz? – Piotr pyta znienacka.

– W hotelu, szukam mieszkania, ale na razie muszę zarobić na depozyt.

– Jeśli chcesz, to popytam znajomych.

– Zapytaj – prosi Weronika.

Tego dnia z uporem i determinacją idzie od drzwi do drzwi, z uśmiechem oferując produkty. Nie potrafi prosić o pieniądze – gdy chcą dać jałmużnę, odmawia. Łzy cisną jej się do oczu, gdy w kilku domach z rzędu ludzie zatrzaskują jej drzwi przed nosem. Chodzi jednak wytrwale, taszcząc ciężką torbę i pokonując wiele schodów, gdyż tego dnia trasa biegnie wśród wysokich kamienic, do których wchodzi się po kilkanaście schodków. Od czasu do czasu udaje jej się coś sprzedać. W rezultacie zarabia około 10 funtów.