Urokliwy i porażający - Michał Jackowski - ebook + książka

Urokliwy i porażający ebook

Michał Jackowski

4,0

Opis

Na prośbę przyjaciela swojej matki, mały Jarvis wchodzi do opuszczonego domu. Kiedy Lotho po niego wraca, okazuje się, że chłopiec zniknął, a budynek w tajemniczy sposób zyskał drzwi, które bezpowrotnie zamykają się za każdym, kto przekracza próg. Wkrótce na poszukiwania syna ruszają rodzice oraz policjant. Domostwo wchłania kolejno wchodzących do jego wnętrza ludzi. Ich zniknięcie jest dla świata zewnętrznego niewytłumaczalną zagadką. Śledztwo zostaje umorzone, ale historia tak naprawdę dopiero się zaczyna…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Jestem tylko zwykłym facetem.

Kiedyś chciałem od życia czegoś wielkiego… sukcesu, pięknej kobiety, okazałego domu, szczęśliwego życia, spokojnej starości. Potem marzyłem już tylko o jednym: żeby nie było gorzej niż teraz.

Moje życie obfitowało w najprzeróżniejsze paskudne wydarzenia. Ojciec mnie lał, wiesz, jak psa. Bez przerwy, aż do rozwodu z matką. Potem lali mnie koledzy. Przyjaciel się powiesił. Porzuciłem kobietę, z którą byłem kawał czasu, bo po prostu uważałem, że jestem w wieku, w którym powinienem skakać z kwiatka na kwiatek. Wyrzuty sumienia niemal mnie zabiły.

Śmieszna rzecz, te wyrzuty?

Nie wiem, czy się zgodzisz, ale dla mnie jest to fascynujące, że człowiek może przestać istnieć z powodu tego, co sam tworzy w swojej głowie.

Kiedy zaczęła się moja choroba psychiczna?

Nie wiem, ciężko mi powiedzieć. Przypuszczam, że w dzieciństwie, przez ciągły strach i stres. Potem było trochę lepiej, ale od kiedy skończyłem dziewiętnaście lat, wciąż chciałem więcej i więcej… Ambicja bywa destruktywna. Zapisz to sobie. Przyda ci się, skoro poświęcasz czas na gadanie z kimś takim jak ja. Dlaczego to robisz, tak w ogóle? Ach, projekt. Student? Cóż. Dobre i to. Ale powinieneś zmienić kierunek, chłopcze, skoro każą ci robić takie rzeczy.

Nie, o tym porozmawiamy później. Albo nigdy.

Wyobraź sobie, choć lepiej, byś nigdy nie musiał, że człowiek z powodu wyrzutów sumienia może czasem nie spać przez całe noce. Wystarczy, że położysz się do łóżka i nie zastopujesz myśli. Wtedy one galopują, prześladują cię. Nie dają zasnąć. Aż w końcu orientujesz się, że jest czwarta rano i zapalasz lampkę. Nocną, żeby nie obudzić współlokatora. Leżysz w łóżku z jakąś książką w ręku, ale twoje oczy spoglądają za okno, gdzieś daleko. A myśli biegną, teraz jeszcze dalej.

Podczas takich nocy możesz się o sobie dużo dowiedzieć. O tym, czego naprawdę chcesz i jak to osiągnąć. Podejmujesz decyzje, o których wiesz, że zranią ludzi. Ale mimo tego chcesz wcielić je w życie, bo jest coś ważniejszego od szczęścia ludzi – twoje szczęście. Zdajesz sobie sprawę, że robisz właściwie – dla siebie! – ale sumienie nie daje ci spać. I tak koło się zamyka.

Ja? Nie wiem. Niewiele. Na pewno mniej niż powinienem.

Wiesz, jak się jest trochę psychopatą, to trzeba żyć z wyrzutami sumienia. Oswoić je, bo inaczej Cię zabiją.

Nie, ja jestem zbyt wielkim skurwielem, żeby przejmować się takimi rzeczami. Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, spostrzeżesz w końcu, że większość spraw tak naprawdę nie ma znaczenia. Nie ma się czym przejmować.

Jak na tym wyszedłem? Cóż, sam widzisz. Jestem cynicznym, szyderczym manipulatorem, którego nie stać na głębsze uczucia. Oczywiście umiem je udawać – bez tego nie zdobyłbym nigdy żadnej kobiety – ale cóż, ja po prostu wiem, jak uczucia powinny wyglądać i co zrobić, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Wiedza. To tyle. Po prostu. Straszne, nie?

Nie, czasem zdawało mi się, że jestem szczęśliwy. Że nie chcę niczego więcej, że wszystko już mam. Ale, jak to mówią, samozadowolenie to najgorszy grzech, więc szedłem dalej i porzucałem kolejne rzeczy, które sprawiały mi przyjemność.

Byłem głupi, wiem.

***

Lotho odłożył długopis i spojrzał przez okno. Jego oczy błąkały się po szarym niebie, szukając czegoś, ale jednocześnie ciesząc się, że niczego nie znajdują.

Lubił pisać. Wyobrażać sobie różne scenariusze. Zastanawiać się nad tym, co go ukształtowało. Co sprawiło, że jest tym, kim jest.

Aktualnie pisał powieść. Chociaż… pisał to zbyt dużo powiedziane. Przed chwilą nakreślił dopiero pierwszą stronę. Jej głównym bohaterem był zmęczony życiem, niepotrafiący odnaleźć szczęścia mężczyzna, który widział bardzo dużo złych rzeczy. A także – bardzo dużo złych rzeczy zrobił.

Lotho, jak bardzo by się nie starał, nie potrafił pozbawić tej postaci wszystkich podobieństw do siebie. Podświadomie utożsamiał się z bohaterem. Na szczęście miał na tyle rozumu, by nie ujawniać szczegółów ze swojej przeszłości. Były… zbyt ohydne, zbyt porażające, żeby wyciągać je na światło dziennie. Dodatkowo, do jej wywleczenia konieczne byłoby sięgnięcie do tych jaskiń w pamięci, których Lotho nigdy więcej nie chciał odwiedzać.

Westchnął ciężko. Zamknął zeszyt. Zaczepił długopis o okładkę i wsunął cały zestaw do szuflady. Owinął się mocniej kocem, wstał z krzesła i usiadł na brzegu łóżka. Pustym wzrokiem patrzył przed siebie.

Mamusiu – pomyślał. Pierwszy raz od wielu, wielu lat.

Zrzucił koc i przykrył się kołdrą. Spojrzał na zegarek. Trzecia trzydzieści. Diabelska godzina, według niektórych.

Cóż, Lotho tak często patrzył na cyfry układające się w tę kombinację, że nie spodziewał się przyjścia żadnego diabła.

Już lepiej iść spać.

Mamusiu.

***

Wpis #112

Patrzy na mnie. Leży na stoliku i patrzy. Oczami, które nigdy nie mrugają. Wiem, że kiedy przejdę koło niej, wyssie ze mnie wszystko, co dobre i ciepłe. Ale i tak przejdę, bo nie można inaczej. Będę modlił się w duchu, żeby niczego ze mnie nie wyssała. Zamknę oczy, bo będę sparaliżowany strachem, że ona uczyni to, czego się obawiam.

Krowa.

Pluszowa krowa.

Z wielkimi oczami.

Nigdy nie jestem tak przerażony, jak wtedy, gdy muszę koło niej przejść.

 

Wpis #434

Czasami widzę gwiazdy.

Ot tak, po prostu.

Zamykam oczy i je widzę. Nie widzę niczego innego, tylko – gwiazdy.

I wiecie co? Nigdy nie byłem szczęśliwszy.

 

Wpis #460

Drogi pamiętniczku!

Dziś nastąpiłem na swoją torbę.

Sprawiło to, że jestem smutny.

***

Lotho siedział w wannie. Jego ciało zsiniało z zimna. Woda wystygła kilka godzin temu.

Pochylał głowę, starając się dostrzec swoje odbicie. Zamiast tego widział swojego penisa i przebijający taflę wody brzuch.

Nie myślał o niczym. Był po prostu smutny.

Wcześniej tego dnia upił się, co zdarzało mu się niezwykle rzadko. Wracając z pracy, kupił kilka piw i trochę wódki, po czym spędził resztę dnia, leżąc na kanapie i wlewając w siebie płyny.

Mamusiu.

Idąc do sedesu, nastąpił na torbę. Wchodząc do łazienki, zmienił nagle zamiar i gwałtownie pociągnął za kurek od kranu. Woda zaczęła wlewać się do wanny. Błyskawicznie, jakby w obawie, że się rozmyśli, rozebrał się, wyjął kilka przedmiotów z szafki i wszedł do ceramicznej trumny.

Woda wylała się pod jego ciężarem, spływając na kafelki, mocząc futrzany dywanik. Lotho oparł się o zimną ściankę i zamknął oczy.

Kiedy je otworzył, nie był w stanie powiedzieć, która jest godzina. Nie miał w łazience okna, więc nie potrafił określić, czy jest już dzień, czy noc. Jeśli już dzień, powinien iść do pracy. Jeśli noc, powinien spać, żeby móc pójść do pracy.

Och, radosne koło życia.

Spojrzał w dół, na leżące obok niego małe przedmioty.

Podniósł jeden z nich. Przez chwilę przyglądał się mu w blasku żarówki wiszącej na suficie, a potem palcem sprawdził ostrość żyletki. Była ostra. Jak cholera.

Zastanawiał się, czy starczy mu sił, żeby przeciąć żyły w obu nadgarstkach. Głupio by było przeciąć tylko jedną; przecież w filmach zawsze przecinają dwie.

Przecięcie dwóch żył. Świetny cel. Życiowy, można powiedzieć.

Przyłożył żyletkę do skóry. Skurczyła się z zimna. A może była świadoma tego, co zaraz się stanie i skuliła się ze strachu…?

Miękko przejechał żyletką po nadgarstku. Wyczuł krawędzią wybrzuszenie żyły.

Po raz ostatni spojrzał w dół, szukając w tafli wody swojego odbicia. Niestety, znowu zobaczył tylko swojego penisa.

Zamknął oczy, przycisnął żyletkę i szybko przesunął. Poczuł ból, a potem uczucie, które znał dobrze z przeszłości. Krew wylewającą się z jego żył. Jednak coś było inaczej – tym razem to nie była tylko krew; tym razem to ON SAM wylewał się z miękkich żył, barwiąc ceramikę na czerwono.

I wtedy zadzwonił telefon.

Lotho zaklął siarczyście i zerwał się, wyskakując z wanny. Popędził na korytarz, łapiąc po drodze wiszący na kaloryferze ręcznik. Zawinął go sobie wokół nadgarstka, nie przestając kląć.

Złapał za telefon i zanim go podniósł, zastanowił się: czy ten chłód to nadchodząca śmierć, czy po prostu jest taki mokry?

Potrząsnął głową, starając się odpędzić mroczki stające mu przed oczami. Podniósł słuchawkę do ucha. Usłyszał szlochający głos.

– Lotho. Lotho! – To była Ann. Rozpoznał jej głos bez trudu, mimo tego, że płacz go zniekształcał. – Przyjedź, błagam. Przyjedź.

Milczał. Patrzył na biało-czerwony ręcznik.

– Lotho?

– Okej – rzucił. Odłożył słuchawkę, nie mówiąc nic więcej.

Znowu spojrzał na ręcznik. Krew kapała na podłogę.

Ty palancie. Może chociaż jedną sprawę w swoim życiu załatwisz jak należy?

Potem zaś bohaterski Lotho, Lotho męczennik, Lotho martwy-w-środku, porzygał się na posadzkę.

Wrócił do wanny, ale przedtem wyrzucił żyletkę do klozetu.

***

Przyjechał po nią i poczekał, aż wymknie się cicho z domu i wejdzie do jego samochodu. Była w piżamie, na którą narzuciła krótki płaszcz. Wsiadając, zażądała tylko: „jedź”. Nie powiedziała gdzie, a on nie pytał. Po prostu pojechał.

Obserwował, jak skuliła się na siedzeniu jego samochodu. Zdawała się być bardzo mała i bezbronna. A może było jej po prostu zimno?

Zatrzymał auto kilka uliczek dalej. Na ulicy panowała ciemność, nawet lampy nie rozświetlały mroku. Nie odezwali się do siebie ani razu. Cieszyli się po prostu ze swojej obecności. Żadne słowa nie były między nimi potrzebne. W końcu jednak zapytał:

– Coś się stało?

– Nie – odpowiedziała.

– Wszystko dobrze?

– Nie.

– Co się dzieje?

– Nic.

– Jesteś szczęśliwa?

– Nie.

Nie zapytał o nic więcej. Znowu zapadła cisza. Tym razem jednak to ona ją przerwała, mówiąc:

– Muszę wracać.

– Mąż i dziecko. – Pokiwał głową. – Pamiętam.

– Zawieź mnie.

– Wedle życzenia.

Uruchomił silnik i, nic nie mówiąc, zawrócił. Kiedy byli już przy jej domu, zaparkował. Ann wysiadła bez słowa. Lotho obserwował, jak wchodzi do środka. Nie zapaliła żadnych świateł.

Potem skręcił kierownicą i odjechał do domu.

ROZDZIAŁ IDlaczego ja?

– Jarvis!

Rozejrzałem się, mrugając intensywnie oczami. Co się stało? Odwróciłem głowę. Za mną stała nauczycielka.

– Co ty tam narysowałeś?! Pokaż mi natychmiast!

Gwałtownie wyrwała mi kartkę z ręki.

Wpatrywała się w papier bez słowa. Wreszcie, po kilku minutach, które myślałem, że nigdy nie upłyną, powiedziała:

– Jutro masz przyjść z rodzicami. Nie, nie jutro. Jeszcze dziś. Idź do nich teraz i im to powiedz. Jesteś zwolniony z reszty zajęć.

Kiedy te słowa uniosły się w powietrzu, w sali zapadła cisza. Z wysiłkiem uniosłem się na nogi. W milczeniu podniosłem swoją torbę i ze wzrokiem wbitym w ziemię wyszedłem z sali.

***

Damien opierał się o samochód i nerwowo próbował odpalić papierosa. Był wielkim facetem z małymi świńskimi oczami, które nieustannie mrugały. Jego grube palce trzęsły się za bardzo, aby odpalić zapalniczkę, więc po kilku próbach zaklął siarczyście i wrzucił ją do studzienki.

– I co? Jesteś z siebie zadowolona? – syknął.

Ann spojrzała na niego dziwnie. Damien nie wiedział, czy w tym spojrzeniu pokazywała mu, że nim gardzi, czy po prostu była aż tak roztrzęsiona.

Ach, niech to cholera. Niech przestanie na mnie patrzeć tymi zielonymi oczyma wiedźmy.

Jednak nie mógł jej pokazać, że zrobiła na nim wrażenie.

Szybko odzyskał rezon.

– No? Nic nie powiesz? – syknął powtórnie.

W końcu zaczęła się szykować, aby mu odpowiedzieć. Widział, jak gorączkowo starała się zebrać ślinę w ustach, aby powiedzieć coś na głos. Zdusił rodzący się w środku okrzyk. Wyraz triumfu byłby w tej sytuacji nie na miejscu. Umilkł, pozwalając jej mówić.

– Musimy… musimy coś zrobić – wydukała.

Damien uśmiechnął się z zadowoleniem. Cały gniew z niego spłynął. Grzeczna dziewczynka.

– Masz rację. Zrobimy więc to, o czym mówiłem już od jakiegoś czasu. Weźmiemy go do psychologa.

– Nie! – krzyknęła. – Nie – dodała ciszej, widząc jego wściekły wzrok. – A co, jeśli nam go zabiorą? Zamkną w ośrodku…? – dokończyła szeptem, rozglądając się, czy aby nikt jej nie słyszy.

– Nic takiego się nie stanie. – Damien starał się nadać głosowi uspokajający ton. Nie wiedział, czy mu się to udało, nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w tych sprawach. Zwykle nie przykładał do tego wagi. – Pan doktor go wysłucha, zdiagnozuje i wyleczy. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.

– Obiecujesz? – Uśmiechnęła się do niego.

– Obiecuję – odpowiedział z uśmiechem. Ustami. Oczami nie uśmiechał się już dawno.

Ona udała, że tego nie zauważyła.

W nocy znowu zadzwoniła do Lotha.

***

Następnego dnia Damien, jak zwykle, zawiózł Jarvisa do szkoły. Chłopak, jak zawsze, był milczący, ale tym razem jego milczenie wydawało się inne. Damien zdawał sobie sprawę, że syn jest zdezorientowany; jednocześnie boi się i dziwi, że w domu nikt nie zaczął na niego krzyczeć po tym, jak rodzice wrócili od nauczycielki.

Jarvis od chwili ich wyjścia na dywanik nastawiał się na burę, przygotowywał sobie mowę obronną, a także inne wyjaśnienia, które mogły uratować go od lania.

Jednak kiedy rodzice wrócili, ojciec, którego bał się najbardziej na świecie, nic nie powiedział. A matka, najukochańsza na świecie istota, po prostu go przytuliła.

Jarvis nie był na tyle głupi, aby samemu prosić o burę. Mimo wszystko jednak – to było dziwne. Po kilku godzinach nieznośnego milczenia pomyślał, że chyba jednak wolałby dostać opieprz.

Ta cisza go przerażała.

Teraz zaś siedział na tylnym siedzeniu samochodu i gorączkowo chciał zwrócić na siebie uwagę ojca, aby dostrzec jakąś reakcję na swoje wczorajsze zachowanie. Bał się śmiertelnie; spodziewał się, że kiedy zostaną we dwóch, ojciec zacznie z nim rozmawiać. Ojciec rzadko kiedy krzyczał. Tylko mówił. Jednostajnym, pewnym tonem ganił go tak dotkliwie, że nie unosząc głosu, potrafił doprowadzić do płaczu.

Jarvis wolał jednak to, niż duszącą ciszę.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Uniósł więc wzrok i w lusterku wstecznym napotkał porozumiewawcze spojrzenie ojca.

On wiedział.

Jarvis zdał sobie sprawę, że ojciec czyta z niego jak z nut. Wiedział wszystko, co dzieje się w tej chwili w głowie syna.

Chłopak zobaczył to w jego krzywym uśmiechu.

Wzdrygnął się i szybko przeniósł wzrok za okno.

Reszta podróży upłynęła w milczeniu.

W klasie nikt z nim nie rozmawiał. Żaden z kolegów nawet nie podszedł, aby się przywitać, a kiedy on starał się zagaić rozmowę, chłopcy odchodzili. Nauczycielka zaś sprawiała wrażenie, jakby był dla niej tylko powietrzem.

To będzie pięć długich godzin – pomyślał Jarvis. Nie był zaskoczony.

***

Lotho siedział w swoim samochodzie kurierskim i oddychał ciężko. Zaparkował przed szkołą, a pakunek położył na kolanach. Bawiąc się telefonem, przez który przed chwilą rozmawiał z niejaką panią Smith, spoglądał przez okno. Kazała mu przyjechać do siebie do pracy, ale nie wiedział, że adres, który mu podała, należy do szkoły.

Westchnął ciężko, pełen najgorszych przeczuć. Nie był jeszcze w stanie wysiąść z samochodu. Musiał znaleźć w sobie odwagę, aby przestąpić próg tego budynku.

Posiedzę tu jeszcze trochę – pomyślał, patrząc przez okno. – Posiedzę. A potem pójdę. Jeszcze chwilka.

Mamusiu.

Po czterdziestu minutach westchnął ponownie i odłożył telefon do schowka. Wziął pakunek pod pachę i wysiadł. Po chodniku dzielącym jego samochód od drzwi szkoły niemalże przebiegł. Bardzo dobrze – pomyślał. To doprawdy godne kuriera zaangażowanie w pracę. Jeżeli ktoś go teraz zauważy, będzie chciał wręczyć mu pochwałę!

Oczywiście, jeżeli zobaczy go ktoś inny, wyląduje w pace.

Lotho nałożył na twarz swój uśmiech sympatycznego kuriera i z oczami skierowanymi prosto przed siebie przekroczył próg szkoły. Szukał wysokich sylwetek – niskie napawały go przerażeniem. Po prostu starał się ich nie zauważać, mimo tego, że wokół niego kręciło się ich mrowie.

Bardzo starał się nie dygotać. Stojąc w miejscu, rozglądał się uważnie, nie poruszając się ani o krok w przód.

Jest! Znalazł!

Z pokoju obok wyszła sylwetka podobna do jego własnej. Długie, jasne włosy. W okularach. Piękna. Przypadł do niej w ułamku sekundy.

– Dzień dobry – zagaił, błyskając zębami. – Czy mógłbym zapytać, w której sali znajdę panią Smith? Mam dla niej paczkę… – Uniósł w górę pakunek, uśmiechając się.

Kobieta spojrzała na niego dziwnie.

– W trzydzieści cztery – mruknęła. – Jezu, coś pan taki sztywny? Kij od miotły pan połknął…? Ludzie, trochę luzu. Co z pana za chłop?

– Najgorszy – odrzekł zgodnie z prawdą Lotho. – Dziękuję i do widzenia.

Przed salą trzydzieści cztery usłyszał chór podniesionych głosów. Zaintrygowany, podszedł powoli do drzwi, trzymając paczkę pod pachą. Zdjął z głowy firmową czapeczkę. Jego długie, jasne włosy opadły mu w nieładzie na ramiona. Starając się pozostać niezauważonym, zerknął przez szybkę w drzwiach.

Obraz, który ukazał się jego oczom, był co najmniej niepokojący.

Dzieci w ławkach śmiały się i wskazywały palcami chłopca piszącego po tablicy. Nie był to jednak dobrotliwy, przyjacielski śmiech – był to śmiech złośliwy i okrutny. Lotho miał doświadczenie w rozpoznawaniu takiego śmiechu i z miejsca wyczuł, że dzieje się tutaj coś złego.

Poszukał wzrokiem nauczycielki. Po chwili spostrzegł kobiecą postać, opierającą się o szafę stojącą za plecami dzieci. Nic nie mówiła, ale na jej twarzy błąkał się uśmieszek satysfakcji.

– Co, do cholery… – syknął Lotho. Przeniósł wzrok na głównego aktora całego przedstawienia.

W jednej chwili poczuł, jakby ktoś uderzył go obuchem w łeb.

Znał to dziecko – to był Jarvis, syn Ann. Jego Ann.

Jarvis pisał. Jedno zdanie, koślawym, dziecięcym charakterem…

Jestem dzieckiem specjalnej troski i nie powinienem chodzić do klasy z normalnymi dziećmi.

Łzy spływały z jego policzków, gdy po postawieniu kropki schodził z kredą niżej, aby rozpocząć to same zdanie od nowej linijki.

Lotho poczuł, jak zalewa go biała wściekłość. Z rykiem wparował do sali, rzucając pakunek na biurko. Zaczął wrzeszczeć i wymachiwać rękami, wywołując tym pełne przerażenia krzyki dzieci. Nauczycielka przyskoczyła do niego, sięgając do jego twarzy długimi paznokciami.

– Co pani, do jasnej cholery, robi?! Czy jest pani niepełnosprawna?!

– To moja klasa i nic panu do tego, jak wychowuję moje dzieci! Tak, dobrze pan usłyszał! WYCHOWUJĘ! – powtórzyła z naciskiem. – Ponieważ rodzice tego dziecka najwyraźniej tego nie potrafią! – wykrzyknęła z emfazą.

Lotho usłyszał już dosyć. Otworzył usta i je zamknął, nie będąc w stanie wydobyć z nich dźwięku. W końcu złapał płaczącego Jarvisa za rękę i wybiegł z klasy.

Opuścili budynek szkoły i stanęli za ogrodzeniem. Lotho, cały czas klnąc, starał się odpalić papierosa, a Jarvis szlochał, ze wzrokiem wbitym w ziemię.

Lotho zaklął paskudnie po raz ostatni i wyrzucił papierosa. Westchnął ciężko i ukląkł przy Jarvisie.

– Chodź – mruknął do niego. – Zabiorę cię do mamy.

Jarvis skinął głową, nie przestając płakać.

Wsiedli do furgonetki. Lotho uruchomił silnik i ruszyli. Kierując, szukał w kieszeni swojego telefonu. Wreszcie wydobył go z kieszeni spodni i przybliżył do ucha, rzucając w stronę chłopca: – Zapnij pas. Zaraz zadzwonię do mamy.

Jarvis kiwnął głową. Widać było, że powoli się uspokajał. Oddychał już wolniej.

Lotho kilka razy nacisnął guzik z zieloną słuchawką, ale wyświetlacz telefonu w dalszym ciągu nie rozbłysł jaśniejszym światłem. Rozładowany. Albo zepsuty. Cholera wie. Lotho rzadko kiedy używał komórki. Głównie dlatego, że nie miał do kogo dzwonić.

Spojrzał na chłopca z ukosa. Dalej – pomyślał. – Musisz go jakoś uspokoić.

– Posłuchaj… – zaczął niepewnie. – To nieprawda, co ta pani mówiła. To oni są nienormalni, nie ty. To bardzo źli ludzie i obiecuję ci, że zostaną ukarani. Zmienisz szkołę i wszystko będzie dobrze. Uspokój się.

– W porządku, wujku Lotho – mruknął Jarvis, pociągając cicho nosem. – To nie był pierwszy raz.

Lotho musiał zagryźć wargi, żeby nie wybuchnąć potokiem przekleństwem.

– Co się stało? – zapytał zamiast tego.

Jarvis milczał przez chwilę. W końcu wyszeptał:

– Narysowałem rysunek.

– Rysunek?

– Tak. Zły rysunek.

Lotho zachodził w głowę, jakie kryteria musiał spełniać rysunek, żeby zostać okrzyknięty złym. Nie złym, w sensie brzydkim – bo domyślał się, że nie o to chodzi Jarvisowi – ale ZŁYM. ZŁYM jak piekło, Szatan, hipokryzja, gwałt i telemarketing. Bał się jednak zapytać, co rysunek przedstawia, więc zamiast tego pytania zadał inne:

– A co się stało po tym, jak narysowałeś ten rysunek?

Jarvis pociągnął nosem.

– Przyjechali mama i tata. I rozmawiali z panią Smith.

Usłyszawszy to, Lotho spodziewał się najgorszego. Znał bowiem dobrze porywczy charakter męża Ann. Kątem oka obejrzał twarz i szyję Jarvisa pod kątem siniaków – nie dostrzegł jednak żadnych. Odetchnął w duchu i widząc, że chłopiec nie jest chętny do powiedzenia niczego więcej, zapytał cierpliwie:

– A co było dalej?

– Nic.

– Co to znaczy: nic?

– No nic. Tata nie krzyczał. Mama nie krzyczała. A kiedy dzisiaj pani Smith zapytała, jaką karę dostałem od rodziców, a ja jej powiedziałem, że żadną, to ona się bardzo zdenerwowała i powiedziała, że tak nie może być i że ona mnie wychowa… – Jarvis dokończył zdanie szeptem.

Lotho milczał. Nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.

– Odpocznij – powiedział. – Zaraz będziemy w biurze twojej mamy.

Chłopiec zamilkł. A Lotho, korzystając z chwili ciszy, zaczął zastanawiać się, co ma powiedzieć Ann.

Jakie słowa będą odpowiednie, aby przeprosić ją za zawód, jaki jej sprawił ostatniej nocy? Jak ma powiedzieć, że po prostu nie był w stanie wtedy przyjechać…?

To był jeden z tych dni.

Byłoby łatwiej, gdyby znała całą prawdę o nim. Teraz jednak nie może jej prosić nawet o wybaczenie. Musiał stawić czoła Ann i przez kilka następnych miesięcy przyjmować ogniste noże poczucia winy, które będzie widział w jej oczach za każdym razem, gdy jej wzrok zatrzyma się na nim.

Cóż, może to, że zawozi teraz do niej jej syna, po uratowaniu go z paszczy okropnej pedagog, spowoduje, że Ann spojrzy na niego łaskawszym okiem.

– Wujku…? – odezwał się cicho Jarvis.

– Tak? – Lotho wyczuł w jego głosie błagalną nutę, dlatego bez zadawania zbędnych pytań, zjechał na bok i wyłączył silnik. – Słucham. Mów.

Chłopiec siedział z opuszczoną głową. Nagle odezwał się. Mówił szybko, pewnie. Lotho zdał sobie sprawę, że nigdy nie słyszał takiego zdecydowania w jego głosie.

– Ja widziałem ten obrazek. Widziałem tak naprawdę, jak widzę teraz ciebie. Czułem wszystko, co na nim narysowałem. Ja w nim byłem. Ta… ta postać… to byłem ja.

– Rozumiem – powiedział Lotho po chwili, kiedy przetrawił już słowa chłopca. – Jesteś artystą. A raczej będziesz, i to cholernie dobrym, z tego co słyszę.

Jarvis zawahał się.

– Być może, ale…

– Posłuchaj – przerwał mu Lotho – zdolność takiego zaangażowania się we własną twórczość to rzadka cecha. To talent. Mało kto go posiada. Tym bardziej więc nie powinieneś się tego bać ani mnie przepraszać. A na pewno nie powinieneś się wstydzić!

Na twarzy Jarvisa pojawił się cień uśmiechu.

– O… widzę, że rozumiesz, o co mi chodzi – powiedział z uśmiechem Lotho. – Jedziemy dalej?

– Tak – odpowiedział mu chłopiec. Już nie płakał. Uśmiechał się.

– To świetnie.

Lotho włączył kierunkowskaz i włączył się do ruchu. Po chwili milczenia zapytał:

– A skąd tak w ogóle bierzesz swoje pomysły? Co cię inspiruje?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia – odpowiedział. – Czuję, jakby to już po prostu we mnie było. Albo jakby ktoś siedział mi na ramieniu i mówił, co mam narysować.

Lotho pokiwał głową.

– Świetna sprawa. – Uśmiechnął się. – Też bym tak chciał.

Jarvis odpowiedział mu uśmiechem.

I wszystko było dobrze.

Przynajmniej przez chwilę.

Lotho dostrzegł daleko na drugim pasie jadący policyjny samochód. Radiowóz i furgonetka stopniowo zmniejszały dystans do siebie. Za chwilę miały się zrównać.

I w tym momencie Lotho zdał sobie sprawę, w jak wielkie gówno właśnie się wpakował.

Syknął cicho. Nie było czasu na wyjaśnienia, trzeba było działać szybko. Szybko i zdecydowanie, ale jednocześnie w taki sposób, żeby nie zwrócić na siebie uwagi.

Spokojnie włączył kierunkowskaz. Powoli, tak aby jego zachowanie nie wydało się policjantom podejrzane, skręcił w prawo, w wąską uliczkę.

– Wujku, co robisz? – zdziwił się Jarvis. – To nie jest droga do biurowca mamy.

– Jest – burknął Lotho – tylko dłuższa.

Zerknął w lusterko wsteczne. Radiowóz skręcił w tę samą uliczkę.

Mężczyzna zaklął szeptem, czując, jak na żołądku zaciskają mu się zimne szczęki strachu. Sytuacja zaczęła się robić nieciekawa. Przez sekundę mózg Lotha zalały setki możliwych scenariuszy. Dowiedzieli się, w jakiej firmie pracuję i jaki numer rejestracyjny ma moja furgonetka? Terroryści używają furgonetek tego koloru do zamachów? Policjanci podejrzewają, że wiozę w niej amfę?

Lotho czuł przerażenie i nawet przypomnienie sobie, że był grzeczny, nie przyniosło mu ulgi.

Mamusiu.

Jarvis wiercił się i Lotho widział, że jest niespokojny.

Szybko Lotho, plan. Plan.

Po obu stronach ulicy widział prywatne posesje. Nie może tu stanąć, bo jeśli policjanci zatrzymają się tu za nim, Jarvis nie będzie miał się gdzie ukryć.

Proszę cię, Boże, pustostan…

Jest!

Po prawej stronie. Olbrzymi dom. Rudera. Pusta, miał nadzieję.

Okej, stary. Jesteśmy uratowani.

– Jarvis! – rzucił szybko. – Teraz mam do ciebie prośbę i bardzo proszę, abyś nie zadawał żadnych pytań. Na wszystkie twoje pytania odpowiem później. Posłuchaj. Za chwilę zaparkuję na podjeździe tego pustego domu. Proszę cię, abyś błyskawicznie otworzył drzwi i kucając, wbiegł do środka. Musisz tam posiedzieć tylko chwilkę. Chwileczkę. Zanim się obejrzysz, przyjdę tam i zabiorę cię do mamy. Bardzo proszę.

Jarvis spojrzał na niego zaskoczony. Widać było, że się bał.

– Proszę – powiedział z naciskiem Lotho. – Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?

– Nie, wujku. – chłopiec słabo się uśmiechnął. – W porządku. Tylko proszę, przyjdź szybko. Tam jest na pewno ciemno i będę się bał.

– Oczywiście – odpowiedział mężczyzna. – Nie musisz odchodzić daleko, wystarczy, że zostaniesz przy drzwiach. Co więcej – nie odchodź daleko! To bardzo ważne. Dobrze?

– Dobrze.

Lotho dojechał do budynku.

– No to świetnie – powiedział. – Na trzy-cztery. Trzy…

Zakręcił szybko kierownicą i furgonetka wjechała na podjazd.

– Cztery! – krzyknął. – Leć, Jarvis!

Chłopiec wypadł z samochodu, jakby goniło go stado diabłów. Lotho nie mógł powstrzymać chichotu, widząc jego malutką sylwetkę, poruszającą się z taką prędkością. Jarvis stanął na chwilę przed drzwiami, ale po chwili pokręcił głową, odsunął jedną z desek blokujących drzwi i wszedł do środka.

Okej, pomyślał Lotho. Teraz druga część.

Wyjął ze schowka mapę i wyszedł z samochodu, rozkładając ją na masce furgonetki. Udawał, że uważnie ją studiuje.

Przeczucie go nie zawiodło – radiowóz rzeczywiście zaparkował pod tym samym domem.

Wysiadło z niego dwóch policjantów. Trzymając ręce niebezpiecznie blisko kabur, podeszli do mężczyzny.

– Hej! – mruknął jeden z nich. – To dość dziwne miejsce do parkowania dla dostawczaka.

– Tak, wiem. – Lotho uśmiechnął się do nich. Starał się sprawiać wrażenie całkowicie wyluzowanego. – Ale zgubiłem się, a tutaj gdzie indziej nie mam jak zaparkować – pokazał ręką domy. – Czy mogą panowie wskazać mi drogę do dwunastej ulicy…?

Po minach policjantów dostrzegł, że nie dają mu wiary. Jeden z nich podszedł do niego bliżej, a drugi, już nie starając się zachować pozorów, położył dłoń na rękojeści pistoletu.

– Taaak – powiedział ten bliżej. – A mógłby pan najpierw otworzyć tył furgonetki i pokazać nam, co pan wiezie?

– Oczywiście – odparł Lotho. – Głównie paczki. Wie pan, to firma kurierska.

Policjant nic nie powiedział. Westchnąwszy, Lotho poszedł na tył furgonetki i otworzył drzwiczki.

Policjanci zerknęli do środka.

Mógłbym zamknąć drzwiczki i odciąć im głowy, pomyślał Lotho. Na głos jednak powiedział:

– Widzicie panowie, paczki. To wszystko.

Oficerowie przez chwilę się rozglądali. Nic nie powiedzieli. W końcu jeden z nich splunął, a drugi burknął:

– Musi pan zawrócić, a przy barze Jeffreya skręcić w lewo. To będzie ta ulica.

– Dziękuję panom bardzo. – Lotho uśmiechnął się szeroko.

Policjanci spojrzeli na niego i ruszyli do samochodu. Lotho odprowadzał ich wzrokiem aż do radiowozu. W końcu wsiedli do środka, uruchomili silnik i ruszyli dalej.

Lotho z ulgą wypuścił powietrze.

– Jarvis! – zawołał. – Jarvis!

Chłopiec nie odpowiedział.

Cholera jasna.

Lotho ruszył do drzwi i schylając się, wszedł do budynku.

Po Jarvisie nie było nawet śladu.

Nagle poczuł żelazne obcęgi zaciskające się mu na ramionach. Odrzucił głowę w panice, starając się dostrzec w ciemności napastnika. Zamiast spodziewanego potwornego kształtu, dostrzegł parę policjantów. Jeden z nich trzymał go z siłą imadła, a drugi oparł się o framugę i spoglądał na niego z zamyśleniem na twarzy.

– Wiedziałem, że coś kręcisz. Paczki, a w nich na pewno świeża morfina albo meta dla mieszkających tu ćpunów – powiedział ten przy ścianie. – Na szczęście mamy błogosławieństwo od burmistrza na łapanie wszelkich podejrzanych typów. I dzięki Bogu, dostajemy premię od handlarzy, a nie od konsumentów, dlatego nie musimy włazić do tej przeklętej nory.

– Nie! – krzyknął Lotho. – Nie możecie!

Zaraz po tym krzyknął ponownie, tym razem z bólu. Trzymający go policjant kopnął go w tył kolana, powodując, że Lotho upadł na ziemię.

– Tak. Możemy – przedrzeźniał go drugi gliniarz. – Idziesz z nami.

– Nie – szepnął Lotho. Tam jest… – Zamilkł nagle, zdając sobie sprawę z faktu, co będzie dla niego oznaczało wyjawienie prawdy. Dlatego umilkł, ściągając się na siebie zaskoczone spojrzenie policjantów, którzy trzymając go, wyprowadzili z rudery.

Lotho nie mógł zrobić nic, poza posłaniem przerażonego spojrzenia w głąb budynku.

ROZDZIAŁ IIWitaj w domu

To dom. Niezwykły, niesamowity. Porażający swoim rozmachem, a jednocześnie tak skromny, że prawie niewidoczny. Niknie wśród innych, mniejszych od niego, ale bogatszych i lepiej się prezentujących. Ten jest stary. Widział już wiele, a jeszcze więcej słyszał. Czuł, a więc i rozpaczał. Mimo tego, że jest tak niewielki i tak łatwo znika wśród innych domów, każdy wie, że on istnieje. Mało kto chce zwrócić na niego uwagę, a jeszcze mniej osób chce do niego wejść.

– Halo? Jest tu kto? – zawołało cicho przestraszone dziecko.

Wokół kłębiła się cisza, a mrok zasłaniał wnętrze. Lotho kazał mu wejść do środka i chwilę poczekać, ale na razie nic nie wskazywało na to, żeby tu przyszedł. Na pewno minął już kwadrans, od kiedy siedzi sam w ciemności.

Był przestraszony, a w przedsionku wiało chłodem. Uznał, że ma gdzieś Lotha i nie będzie czekał, aż on łaskawie się po niego zjawi. Chciał wyjść na zewnątrz, ale kiedy się odwrócił, dziury, którą wszedł do środka, nie było. Zamiast niej widział tylko litą ścianę. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.

Nagle usłyszał za sobą szybkie kroki. Odwrócił się; w ciemności dostrzegł niską, oddalającą się od niego sylwetkę. Miała długie włosy. Dziewczynka?

– Hej! Poczekaj! – zawołał.

Dziewczyna jednak oddalała się od niego coraz bardziej.

Chłopiec zrobił więc coś, czego nie powinien.

Krok do przodu.

Dom był zły. Nie wiadomo, czy w rzeczywistości był domem, czy istotą nie z tego świata, ale istniał. Nie pragnął krwi. Nie chciał zabić swojego gościa.

Jednak był znudzony. Potrzebował rozrywki. Zaczął tworzyć.

Z drewnianych ścian wykluwały się stworzenia. Większość z nich, pozbawiona ludzkiego kształtu, wyglądała jak ohydne, pozszywane z kilku tworów dzieło szalonego umysłu. Sam widok wywoływał na plecach ciarki. Do tego patrząc, miało się dziwną, niepokojącą pewność, że istoty te były niegdyś ludźmi… przez co stawały się jeszcze bardziej przerażające. Jednak najstraszniejsze były te kształtem przypominające ludzi – ale o tym chłopiec miał się dopiero dowiedzieć.

Teraz stworzenia gnały ze stukotem po ścianach, roznosząc upiorne dźwięki po całym wnętrzu. Niestety, dom był ogromny, więc dziecko nie było jeszcze świadome grożącego mu niebezpieczeństwa.

Chłopiec poruszał się powoli, wznosząc chmury kurzu z miękkiego dywanu, szeroko otwierając oczy i słuchając przyspieszonego bicia swojego serca. Zastanawiał się, którędy pobiegła dziewczyna.

Najbliższa framuga wyglądała zachęcająco. Trzeszczała drzwiami, poruszanymi ręką niewyczuwalnego wiatru. Skrzypiała metalową klamką, popychaną niewidoczną dłonią.

Zza uchylonych drzwi chłopiec dojrzał parę oczu, wpatrującą się w niego z niedowierzaniem. Niemal natychmiast oczy znikły, jakby przestraszone jego obecnością. Kiedy zniknęły, drzwi przestały trzeszczeć.

W jednej chwili jego pewność siebie znikła i zapragnął uciec. W momencie, gdy o tym pomyślał, oczy ukazały się znowu, tym razem zaciskając się gniewnie. Chłopiec bez słowa ruszył dalej. Oczy uśmiechnęły się. Wskazały na niego ciemną dłonią, pokazując mu, żeby poszedł za nimi. Drzwi znowu zaczęły trzeszczeć. Zaskrzypiały jeszcze głośniej, gdy chłopiec je pchnął.

W środku znajdowała się dziewczyna. Musiała być starsza od niego, ale nie za wiele. Wpatrywała się w niego, a jej wzrok był nieprzenikniony.

Zdawało mu się, że zna tę dziewczynkę. Nigdy jej nie spotkał, wiedział to na pewno już po pierwszym spojrzeniu, ale w jej rysach dostrzegł coś niezwykle znajomego… Zorientował się, że bardzo przypomina mu ona jego samego. Kolor jej włosów, kształt oczu, lekko zgarbiony nos… Jakby przeglądał się w lustrze.

– Kim jesteś…? – zapytał chłopiec.

– Jestem twoją siostrą – odpowiedziała cicho. – Zamknięto mnie tu dawno temu, podobnie jak ciebie.

Chłopcu zrobiło się słabo.

– Kłamiesz. Mnie tu nie zamknięto. Sam wszedłem do środka i nie mogłem znaleźć wyjścia. Poza tym, ja nie mam siostry – wykrztusił.

Dziewczynka uśmiechnęła się krzywo.

– Już nie masz – powiedziała. – Ile masz lat, chłopczyku?

– Jedenaście.

– Cóż, więc powinieneś mieć trochę więcej oleju w głowie. Do tego domu nikt nie trafia bez powodu. Mnie zostawił tu nasz tatuś, gdy miałam pięć lat, bo mama znowu zaszła w ciążę. Z tobą. Nie wiem, komu zależało na tym, żebyś ty tu trafił… ale jestem pewna, że to nie przypadek. Ktoś chciał, żebyś tu wszedł. Chciał cię mieć z głowy, tak jak mnie.

Chłopiec potrząsnął głową z niedowierzaniem.

– Nie, to niemożliwe. Niby dlaczego?

Tym razem uśmiech dziewczynki stał się łagodny, tak jakby miała zaraz przemówić do niemądrego dziecka. Chłopiec nawet nie zauważył, kiedy się do niego przybliżyła. Stała teraz bardzo blisko niego. Jej skóra była śmiertelnie blada.

– Bo jesteś ciężarem – wyszeptała. – Zawsze byłeś.

– Co robisz? – zapytał chłopiec, widząc, że dziewczynka przybliża się do niego jeszcze bardziej.

– Och, zobaczysz. Spodoba ci się.

Nie spodobało. Zaczął się odwracać, aby uciec.

– Stój! – Jej głos niósł ze sobą nieznaną siłę.

Na jego oczach zaczęła się przekształcać. Jej ręce wydłużyły się, twarz nabrała dzikiego, piekielnego wyrazu. Z ogromną siłą przycisnęła go do ściany i warknęła:

– Czekałam tu jedenaście lat. Żeby przeżyć, jadłam szczury, nie chcesz nawet wiedzieć, co piłam, aby ukoić pragnienie. Potem zaczęłam dojrzewać. Miewać potrzeby. Nawet nie wiesz, jak wielkie potrzeby! – wrzasnęła. – A ty je zaspokoisz. Nawet po swoim trupie. – Przy ostatnich słowach obryzgała go śliną.