Urodzeni blokersi - Jan Gieka - ebook + książka

Urodzeni blokersi ebook

Jan Gieka

0,0

Opis

Przyjaciele z małego miasteczka pod Warszawą zdali maturę, ale nie mają ochoty na dojrzałość, jakiej się od nich wymaga. Zamiast „układać sobie życie”, chaotycznie poszukują pomysłu na siebie pośród barwnej ferajny osiedlowych kumpli. Książki, filmy, muzyka czy piłka nożna wzbudziły w nich odruchowe pragnienia przeżycia czegoś równie wyjątkowego i intensywnego jak literacka przygoda albo wielki mecz. Tymczasem rzeczywistość nie spełnia oczekiwań. Wyjątkowa jest przyjaźń z „kumplami z piaskownicy”, miłość, napędzane używkami jajcarsko-radosne imprezy i wypady. Byle się działo, a przynajmniej na chwilę oszuka się los – to ich recepta na wewnętrzny, braterski świat. Bunt nie wynika tu jednak z żadnych wielkich idei. Jest jak narkotyk; mimo ceny bardziej kuszący od tandetnych, pospolitych przepisów na „szczęśliwego człowieka”.

 

Urodzeni blokersi” to opowieść o ludziach, którzy gorączkowo poszukiwali odpowiedzi.

 

 

Jan Gieka, rocznik 1976. Dorastał w małym miasteczku, gdzie związane z transformacją ustrojową przemiany społeczno-ekonomiczne pozbawiły wielu ludzi szans na stabilną przyszłość w swojej małej ojczyźnie. Dlatego obecnie mieszka w Warszawie. Pisze prozę, wiersze i piosenki. „Urodzeni blokersi” to jego debiut powieściowy, a zarazem pierwsza część dylogii o wchodzeniu w dorosłe życie. Przedstawione tu zdarzenia, rozgrywające się na przełomie kilku ostatnich dekad, stanowią przyczynek do refleksji na temat ludzkiego życia w szybko zmieniających się czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 644

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Jan Gieka

Urodzeni blokersi

Strona redakcyjna

Redakcja: AdAstra

Korekta: Monika Pruska

Okładka: Jan Gieka i Konka Design Graphics Studio

Wzór muralu: Cezary Soszyński

Skład: Katarzyna Gołąb

© Jan Gieka i Novae Res s.c. 2014

1. Cytaty dotyczące badań Harlowa, Nemeroffa i Bowlby’ego o rozłączeniu dziecka z matką tuż po urodzeniu pochodzą ze strony www.psychologia.net.pl.

2. Cytaty dotyczące wynalezienia „genu bólu” pochodzą ze strony www.sm.fki.pl.

3. Dziękuję portalowi www.hyperreal.info i użytkownikom za możliwość wykorzystania kilku wypowiedzi.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7942-036-0

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Urodzeni blokersi

Uderzenia pięści zadudniły złowrogo o żelazne drzwi.

– Hasło – rzucił ostrożnie Reinhard i spojrzał przez dziurkę od klucza, ale dostrzegł tylko noc. – Hasło! Hasło! No hasło, psie! – ­ryknął wściekłym basem. – Panowie, nie ma hasła. Ewakuacja! – już miał się zerwać do ucieczki za resztą, kiedy usłyszał uspokajające słowo:

– „Grzmot!” – bezczelnie burknął zakapturzony typ czekający pod drzwiami. – Otwieraj, a nie mnie tu psami obrzucasz, prosiaczyno.

– Za-mknij du-pę – syknął nienawistnie Reinhard. – Odzew: „błyskawica”. Panowie, powrót! To Bursztyn! – krzyknął w czarną przestrzeń, wibrującą pogłosem kroków i słów.

Szczęknęły zasuwy i, lekko popiskując, ustąpiły wielkie, żelazne drzwi. Skwaszony Reinhard wyjrzał przez niewielką szparę światła, przez którą od razu wsunął się Bursztyn. A raczej jego zakapturzony cień, pół tonu ciemniejszy od bezksiężycowej nocy. Znalazł się w ogromnej hali, opuszczonej po niedawnym bankructwie fabryki. Lonsdeil, Adi i Piorun włączyli lampki na wygolonych głowach i na nowo zaczęli „robotę”. Poszły w ruch śrubokręty, piły, wielkie młoty i przecinaki, a nawet jeden palnik acetylenowy. Kakofoniczny łomot, pełen bzyków i świstów, ożywił halę, jakby dalej odbywały się w niej nocne zmiany.

– Zdygałeś, prosięty – stwierdził z satysfakcją Bursztyn, zdjął kaptur i poprawiał długie, jasne włosy, zakładając je za uszy. – Co, skrajnuchu? Przyznaj się, zdygałeś...

– Wal się, toksyku! – Reinhard wykrzywił się złością. – Jaja se będzie robił...

– Toksyku? A skąd ty znasz takie słowa? Zresztą gdybyś nie wiedział, w życiu byś mnie nie skumał. A twoją skinmordę jaśnie knura medalisty byle normals w pięć sekund wykmini.

– Weź, bo...

– Bo co? Znowu się Ulmanowi poskarżysz? No dobra już, luz, Rajnhardzik... Bez poruty. Gadaj, jak jest? – napomniał oschle Bursztyn, spoglądając w dal hali na stosy wymontowanych części. – No to jak?

– Na wznak! Się kiedyś doigrasz, kurwa! Zobaczysz!...

– Bądź, szefuńciu, profesjonalistą, a nie mi się tu marszczysz. Przełam się i nawijaj.

– No przecież sam widzisz, że źle nie jest. Transformatory, trochę odczynników, w pytę cyny, deko miedzi... Jeszcze z godzina i nie będzie co zbierać. A na zewnątrz?

– Spokojniutko. Miasto ululane po niedzielnym obżarstwie. Starą Betoniarę zaparkowałem za murem. Ulman ostrzegał, że Złomiarz czeka tylko do 6 rano. Potem gdzieś wybywa.

– Toż wcześniej będziemy – warknął Reinhard z przekąsem. – Tak że bez ściemy. Ruchy i wynosimy ten szajs. No jak tam, dużo jeszcze, robole!? – krzyknął w głąb hali.

Odpowiedziały mu żarty, przekleństwa i polubowne wyzwiska wspólników.

Godzinę później zakapturzone cienie z trudem wynosiły łupy z fabryki. Dwie godziny później, załadowani w rozklekotaną zieloną nysę, ruszyli do Złomiarza.

– Trzy tysie za kilka godzin! – Reinhard spojrzał tryumfująco na kierującego Bursztyna.

– Tyle że na sześciu ­­- bąknął tamten niespecjalnie zachwycony.

– Nie dygaj, została jeszcze Neparia i Prentex – cieszył się umorusany Lonsdeil, przeglądając na pace swoje karty porno.

– Neparia odpada – leniwie wtrącił Reinhard. – Ulman się dowiedział, że jutro ma tam być syndyk. Ochroniarzy postawili. Pewnie po naszym zwiadzie dwa tygodnie temu. Jutro możemy się bujnąć do tego Prenteksu... i to by było na razie tyle.

– Kiepawo. Floty potrzebuję... Jeszcze parę stów przynajmniej... – Bursztyn nerwowo zabębnił palcami w kierownicę. Nagle dodał gazu i chwilę później, obładowani, mknęli setką po wąskiej, trzeciorzędnej drodze, wysypanej żwirem. – Panowie, pięć stówek potrzebuję. Kto pierwszy do pożyczki?

– Spiżdżaj na drzewo z tym twoim straszeniem – obruszył się Reinhard.

– A jebnij w sosenkę, spokój będzie – Piorun miał doła po rozstaniu z laską.

– Lepiej daj poprowadzić, to ci pokażę parę numerów – przyfifował Lonsdeil.

– Kurde... Nic z wami załatwić nie można – Bursztyn zwolnił, wjechał w las i zatrzymał ich rozklekotaną Starą Betoniarę między poszumiewającymi, strzelistymi sosnami. – Panowie, możemy trafić drugie tyle. Wystarczy, że wrócimy i przyturlamy tę przeciwwagę od windy. Toż to z pół tony waży.

– Ocipiałeś? – obruszył się Reinhard. – Ciekawe, jak ty ją wtoczysz na brykę?

– Najpierw to trzeba ją jeszcze odciąć – eskalował, podśmiewając się, Bursztyn.

– Nie ma sensu. Chcesz pół podłogi rozpiździć?

– Taa, „nie ma sensu”. Mosiężnej przeciwwagi nie ma sensu? Se policz, geniuszu...

– Warto, Reinhard. Nie świruj, wracamy – wtrącił Lonsdeil, dalej przeglądając karty porno.

Piorun i Adi też aż się rwali do dodatkowego obrywu.

– No dobra, niech będzie. Powieziemy, co mamy, do Złoma. Się wyrobimy, to się ruszy po nią na drugi rzut, jak tak wam zależy – przystał Reinhard, ale po strategicznej chwili milczenia, by pokazać, że to on dowodzi ekipą z nadania Ulmana, ich zleceniodawcy, którego wszyscy łysi czcili jak kogoś pomiędzy prorokiem a szefem. Wszyscy prócz Bursztyna.

Trochę popiłowali stalowe liny trzymające przeciwwagę. Sprzęt mieli stary i sfatygowany. Zgodzili się, że wypadałoby skroić gdzieś nowy. Dopiero po godzinie ostatnia lina zaczęła puszczać. Poszczególne małe nitki, z których się składała, trzaskały, rozwidlając się i strzępiąc... aż nagle powietrze przeciął głośny, przeciągły świst. Wzbudzając ruch powietrza, przeciwwaga runęła z wielkich żelaznych dźwigarów windy i z hukiem jak uderzenie pioruna opadła na piętro, zarywając kondygnację.

– O fuck, aż w nogach poczułem to pierdolnięcie! – krzyknął Adi spomiędzy tumanów pyłu.

– Jak my ją teraz wytargamy? – martwił się Reinhard. – Jebło na całą okolicę. Chuj wie, kto to słyszał. Kurwa, po kij nam to było?!

– Nie pitol i nie sraj się tak, tylko bierz się do dzieła. Pomyślą, że burza i pioruny. Heh. Łapcie się za nią – zakomenderował Bursztyn, uradowany, że chłopaki garną się do roboty i słuchają go, widząc dodatkowy zarobek. Udawał, że nie widzi miny Reinharda, wystraszonej i zniechęconej takim obrotem sprawy.

Dwie godziny wyrąbywali i wyciągali gruz, siłując się pośród pyłu z okrągłą kupą mosiądzu wbitą w szczątki podłogi. Aż wreszcie udało się przeciwwagę postawić tak, że mogli ją poturlać do nysy; aż przysiadła od ciężaru. Ledwo wyrobili się dowieźć ją na umówioną godzinę do właściciela złomowiska narajonego przez Ulmana. Wypakowali się, odebrali dodatkową należność i ruszyli z powrotem w stronę miasta, dwie godziny po krystalicznie pogodnym czerwcowym świcie.

– O w mordę! Panowie, luknijcie! Ale się dupa na szosie wygina! – krzyknął Lonsdeil z paki poprzez ryk silnika. – Luknijcie, jaka szprycha giętka! Patrz, Bursztyn!

– No niezła, niezła, nie najgorsza. Ale to jest... Noż kurde, co wy, Sylwii Święcickiej nie poznajecie? Przecież to Jaśmina laska tam stała – zauważył z cieniem obawy.

– Tego Jaśmina to ja znam – wycedził kwaśno Reinhard. – Chodziłem z nim kiedyś na siłkę. Zamyślony jakiś taki i mało kontaktowy mi się wydawał. To ten twój fumfel, co, Bursztyn? Co z tobą i z Ulmanem do liceum do klasy chodził?

– Tak, to ten. Tylko czemu ona tak sama tam stoi? – mruknął Bursztyn do siebie.

– Może się puszcza w Polskę ta jego cizia. Weź się, Bursztyn, zatrzymaj i zawróć, to może i nam popuści szpary – zaproponował Lonsdeil z rozochoconym uśmieszkiem.

– Zaraz się zatrzymam i ci popuszczę szpary... w tętnicy szyjnej! Debilu spidem rzeźbiony! Erotoman gawędziarz się znalazł, praworęczny, he, he.

– Co tak się, Bursztyn, wzruszasz? Bab nie znasz? Wypryczyłeś przecież tych towarów...

– Znam, znam, koleżko, znam aż za dobrze. Ale ta wyjątkowo jest wporzo – Bursztyn zerkał w lusterko, póki Sylwia nie zmieniła się w małą kropkę na szarej linii szosy, opasanej zielenią lasu, nakrapianą słońcem. – Najlepsza kobieta w mieście – szepnął pod nosem z dna obawy, czy przypadkiem nie zauważyła go za kierownicą z bandą tych troglodytów, z którymi zadawał się tylko dla pieniędzy.

***

Chwilę po opuszczeniu miasta szczupła, nastoletnia dziewczyna o smukłej figurze modelki łapała stopa na poboczu drogi. Za jej plecami rozkołysane wiatrem tło lasu drżało w pomarańczowych konturach promieni wschodzącego słońca, prześwietlającego zwiewną sukienkę. Długie, czarne włosy falowały w rytm delikatnych poszumów liści niczym rozpościerające się do lotu skrzydła kruka.

Kierowcy zatrzymywali się chętnie... by szybko przekonać się, że nie jest sama. Ale wtedy Jaśmin zagadywał ich w swoim stylu; w udawanym uniżeniu, niby mimochodem, dawał do zrozumienia, że są rodzeństwem. A przecież tacy byli podobni. Kierowcom wracał w oko błysk niepohamowanego apetytu, maniera pseudomacho w ruchy i umizgana słodycz znowu sączyła się w ich słowa. Co najwyżej nieco ostrożniej ślinili się na Sylwię, zerkając ukradkiem w lusterko, w przeniesiony z tylnego siedzenia obraz Jaśmina. Powstrzymując śmiech, w udawanej powadze, z cieniem pobłażliwej ironii w kąciku ust, wyobrażał sobie dziką plażę zakamuflowaną drzewami.

Po kilku turach nawinął się biały służbowy golf, oklejony krzykliwymi reklamami. Gruby, spocony handlowiec o rozespanym, znudzonym spojrzeniu jechał aż do Trójmiasta.

– Kurde, jak ja wam zazdroszczę, że tak sobie możecie – westchnął rzewnie.

Podtrzymując rozmowę, mijali zacienione ściany lasów, prześwitujące słońcem... płonące w bezlitosnym upale złote łany falujących zbóż... pastelowe mozaiki sennych miasteczek i wiosek... aż wreszcie wyłoniło się morze. Poblask popołudniowego słońca mienił się na delikatnych falach niczym migotliwie drżący, ognisty dywan.

Po południu leżeli objęci, nago na rozgrzanym piasku plaży. Zupełnie sami w promieniu horyzontu. Zanurzali w sobie przeciągłe spojrzenia i wymieniali czułości, a podmuchy słonego wiatru orzeźwiająco smagały ich ciała. Jak w raju. W powietrzu gęstym od upału i szklistym od jaskrawych błysków słońca jak przez pomarańczową butelkę rozmazywały się kontury żagli i mew szybujących w turkusowe niebo.

Tarzali się po piasku, a potem wciągali za rękę prosto w fale. Jaśmin, jak to on, bez opamiętania płynął przed siebie. Dopiero w braku sił obracał się na plecy. W chłodnej nieważkości pozwalał wodzie unosić jego ciało. Ciężko łapiąc powietrze, obserwował zmniejszającą się, niknącą w oddali wiotką postać Sylwii. Bała się o niego, wołała, by wracał.

Pierwszego dnia czekała na wyprofilowanej wodą, mokrej kłodzie zalegającej na plaży. Lądujące na piasku fale delikatnie obmywały jej kształtne stopy. Z trudem dopływając do brzegu, zdyszany podziwiał jej równo ułożone nogi, wycięcie w talii, ciężar piersi i obłędne spojrzenie, kojące dobrocią i troską. Cały ten świat i on, wszystko istniało tylko dla niej. Spuchnięty od wysiłku wyłonił się z wody. Pobudzony kąpielą i słońcem podszedł do niej i wytrzymując poważne spojrzenie, niezdarnie i komicznie zaimitował pseudoromantyczną scenę anty-Dirty Dancing. Pokładali się ze śmiechu, tarzali po piachu, siłowali w słońcu.

– Zawadziłeś mnie kopytem – śmiała się z niego.

– To i tak spoko, że nie ogonem albo rogami.

– Kocham cię, świrze.

– No chodź...

Wspólny orgazm zaszumiał w nich bardziej niż to morze, krzyk mew i wiatr. Ocknęli się, poobcierani piaskiem. Wystraszyła się, że ktoś mógłby ich widzieć... to skonstruował baldachim z ręczników i koców. W jego cieniu, z przerwami na pocałunki, pieszczoty i żarty, grali w karty, pili schłodzone w wodzie piwko, pojadali.

W tkliwym i uspokajającym szumie i chlupocie dzień płowiał w zmierzch, opadający na tłuste fale ciemniejącymi warstwami. Nieprzenikniona czerń rosła wokół na skarpach zarysami drzew na tle jasnogranatowego od diamentowo czystych gwiazd nieba. Wiatr niósł słoną wilgoć morza, zmieszaną z ożywczą wonią lasu w kojącą rześkość nocy. Rozpalali ognisko, piekli, co się dało. Jedli pochyleni nad żarem pulsującym oddechami wiatru. Późną nocą Jaśmin zalewał wodą płonące węgle, gasząc obraz ich twarzy wpatrzonych w siebie w serdecznym uznaniu. W ciemności, po omacku, za rękę prowadzili się do namiotu. Zasuwali się szczelnie, zapadali się w siebie. Należeli tylko do siebie samych i siebie nawzajem.

Czasem zasunięci w śpiworze spoglądali na morze pomarszczone niczym pognieciona aluminiowa folia w wapiennym świetle księżyca, spływającym złoto po konarach drzew.

Jaśmin wiele razy dochodził do wniosku, że był to najszczęśliwszy tydzień w jego dwudziestodwuletnim życiu. Zostałby tak na zawsze, gdyby tylko mógł.

Ostatniego dnia na pochmurnej twarzy Sylwii zawziętość walczyła z bezsilnością.

– Co się stało? – objął ją troskliwie.

– Musimy wracać!... – w żalu opuściła głowę.

– Jakie masz wyjście? – odparł bezlitośnie bezsilnie.

– Nie chcę!

– Ja też nie. Ale co zrobisz?

– Zostańmy – przez chwilę była dzieckiem nieuznającym realiów.

Wracali stopem, ale jak na złość nie szło to zbyt płynnie. Mało zatrzymań. Krótkie podwózki. Nad morze każdy rusza w lepszym nastroju, niż wraca. Znużeni, złapali autobus. Słuchając radia, niewiele rozmawiali w dusznym wnętrzu. Mijali zapyziałe miasteczka i wioski, ludzi wracających z kościołów na niedzielne obiadki. W tłumie ciemnych garniturów i garsonek słońce odbijało białe kołnierzyki, zegarki i broszki, uroczyste jak stonowane uśmiechy, czasem zniekształcone ciekawską czujnością rozbieganych oczu.

– Wszystko się spierdoliło – mruknął Jaśmin; odwrócił wzrok i oparł rozpaloną głowę o przenikający w skronie chłód brudnej szyby, drżącej od wybojów na drodze.

– Co mówisz?

– Nic. Kocham cię – dodał jakoś tak smętnie.

Ona też powiedziała, że go kocha. Jeszcze wpatrywali i wsłuchiwali się w siebie.

Po powrocie do Przejścia zbierała się do wyjazdu. A on, głupi, zastanawiał się, co robić. Na myśl, że zostanie sam, ogarniał go smutek rysujący obawy, jak wytrzyma rozłąkę. Znał na to jeden prosty sposób.

Dopiero później zrozumiał, że powinien z nią jechać do Wawy. I że wtedy, choć tego nie wiedział, tak naprawdę jeszcze był szczęśliwy. Na pożegnanie rozpłomieniony kontemplował strukturę tęczówek jej oczu, mieniących się niczym eksplodujące bursztynowe płomienie. Mógł czekać na kolejny jej przyjazd...

...a nagle, w nieoczekiwanym „teraz”, matka kolejny raz wyrzucała, że jak to, chodzili trzy lata i koniec? Pewnie wszystko jego wina. A jaki wstyd! Bo jak to teraz wygląda?

– Co mnie obchodzi, jak to wygląda? – wnerwiał się Jaśmin. – Nie dość, że zdycham z rozpaczy, to jeszcze muszę wysłuchiwać waszych wyrzutów i ubolewań!

– Tak? Tylko ciekawe, co ty teraz zrobisz? Studia kończysz... to zamiast się za jakąś pracą rozejrzeć... moglibyście się pobrać nawet. A tak to co? Się dorządziłeś. Ja już naprawdę nie wiem... no nie pojmuję, co ty masz w tej głowie? Zobaczysz, skończysz jak te ochlapusy, jak tak dalej będziesz pogrywał! Się przekonasz! Już niedługo! Ty wspomnisz moje słowa...

– On i praca?... – gotował się zdziwioną pogardą ojciec. – Toż on nawet nie szuka! Myśli, że do końca życia będziemy go utrzymywać?! Ja w jego wieku...

– Oj, ty to już przestań – uspokajała go matka, patrząc z obawą to na Jaśmina, to na niego.

– Co?! Ja mam przestać?! On niech przestanie... obijać się i włóczyć jak ostatni luj. W końcu i Sylwia się na nim poznała.

– Nikt cię nie pyta o zdanie! – syczał Jaśmin. – A tak w ogóle, to nie prosiłem się na ten gówniany świat! – powtarzał starym bezsilnie nie po raz pierwszy. – To wy mnie tu ściągnęliście. Mieliście w ogóle świadomość, co robicie? Nie rozumiecie, że zapewnienie mi przyszłości to wasz zasrany obowiązek? Trzeba mnie było usunąć, wyrzucić na śmietnik, a nie dawać babci na przechowanie, a teraz wypychać z domu.

Matka milczała, zasmucona i zrezygnowana. Znała do bólu te jego teorie. Nie miała sił tłumaczyć się po raz kolejny. Zapewniać, że przecież robiła i zrobi wszystko, niech tylko chłopak „normalnie” się zachowuje.

Ojciec przeciwnie:

– Ty, co ty sobie myślisz!? Gówniarzu jeden!... – ciśnieniował się pomarszczony ze złości. – Uspokoisz ty się?!... Zobaczymy, jak sam będziesz miał dzieci, cwaniaczku!

– Nie chcę mieć dzieci. A jeśli już będę je miał, to spłacę ten dług tak, jak i wy go teraz spłacacie. I mam nadzieję, że nie będzie to dla mnie tylko konieczność, jak dla was!

– Tak, taki mądry jesteś?! Gówno tam wiesz! Pojęcia o życiu nie masz! Filozof się znalazł!

– Za co, za co ja się tak męczę? – zawodziła matka żałośnie.

– Za co, za co?! Drania takiego na własnej krwi wyhodowałaś! Gnidę taką!...

– Weź ty się wreszcie ode mnie odpierdol! – Jaśmin szybko miał dosyć obelg starego.

A wtedy totalny dym się robił.

– No jak w patologii jakiejś... – histeryzowała matka, powstrzymując szarżującego ojca przed rękoczynem.

– Ja ci dam, zarazo! – miotał się wściekle. – To łajza! Gnojek! Żadnego szacunku, żadnego!...

– To chodź, chodź, frajerze! – prowokował Jaśmin, żeby stary uderzył go pierwszy.

– Oż ty łobuzie. Ja ci pokażę!!! Jeszcze papierosy mu kupuj, komputer – wyrzucał matce.

– No to chodź, pokaż! Co? Boisz się, frajerzyno!

– Ożeż ty mendo! Świnio niezagnana! Ja cię nauczę! To łajza! Zbir skończony!

– Uspokójcie się! Przestańcie! – matka stawała między nimi, szarpała się, rozdzielała. Płakała i łkała, ciężko oddychała i próbując złapać powietrze, trzymała się „za serce”. – Wykończą mnie... Dobiją... Zamordują...

Chybaby się pozabijali się, gdyby nie ona. I tak codziennie, nawet po kilka razy. Czasem dopiero po wielogodzinnych psychodramach wszyscy dawali na luz.

Po kilku dniach zdecydowali się wreszcie na coś w rodzaju zawieszenia broni.

Jaśmin mógł już tylko wspominać „irracjonalną, podejrzliwą boginię z nutą zazdrości w chmurnym spojrzeniu”. Rozmyślać o niepowetowanej stracie istoty tak bliskiej, jak nagle nieskończenie dalekiej. Stanowiła najwierniejsze ucieleśnienie ideału, który latami rozwijał i nosił w sobie. Nikt nie okazał mu tyle czułości i zrozumienia. Przy nikim nie mógł być szczerym sobą tak bardzo jak przy niej i nikt nie objawił się dla niego tak dobry i drogi jak Sylwia. Ale i przez nikogo bardziej nie cierpiał.

Kiedy coś się kończy, mimowolnie wracamy do początku. Jaśmin też wracał, dla pocieszenia i zajęcia czasu. Pomiędzy wspomnieniami zastanawiał się, ile czasu upłynie nim nauczy się sam ze sobą wytrzymywać, trawiony bezsilnym pragnieniem jej ciepła.

***

Trzy lata wcześniej podobny splot okoliczności podobnie zdruzgotał Jaśmina. Rzucił źle wybrane studia po pierwszym semestrze i wrócił do rodzinnego Przejścia. Zamiast planów i alternatywy rozważał jeszcze jeden nieudany etap damsko-męskich puzzli. Marta wyglądała na „kolejny ideał”, tym razem zaklęty w efemerycznej, pozytywnie szalonej blondynce. To z nią po raz pierwszy rozmawiał nie o jakichś tam bzdetach, rzucanych powierzchownie każdemu, ale o tej prawdziwej, uroczystej części siebie, którą z reguły skrywamy. Z żadną tak się nie zbliżył. Zapatrzony w międzygalaktyczne głębie jej granatowych oczu, zapragnął być z nią tak blisko, jak się da. Ona zapragnęła śródziemnomorskiego bruneta w uniseksualnych ciuchach. Wyperfumowany, stylizowanie nieogolony, irytująco sztampowo przezabawny i przekulturalny w pragmatycznie preparowanym obyciu salonowca, uosabiał antytezę Jaśmina.

Fakt, że przy takim modelu nie wyglądał na najlepszą partię. Spuszczony ze smyczy rodziny, wyzwolony z drobnomieszczańskiej opresji, używał życia, jak tylko się dało. Po wielotygodniowych baletach, poszarzały i chudy, wyglądał jak cień. Jedyne, co mógł wtedy Modelowi przeciwstawić, to wrażliwość, intelekt i jak miał dzień – humor, też nadszarpnięte stylem życia, potem jeszcze miłosnymi przeżyciami.

Inna sprawa, że znów popełnił ten sam błąd na samym początku; kolejny raz brał się do kobiety zbyt asekuracyjnie. Niby zbliżył się mentalnie. Inicjował pocałunki, czułości, pieszczoty. A jednak podobnie jak z poprzednimi dziewczynami, na których naprawdę mu zależało, z Martą tak trudne okazało się wyjście poza etap Pierwszej Znajomości. Na imprezach, koncertach czy spędach niczym wytrawny podrywacz, manipulacją zręczną i chłodną, rwał nic nieznaczące towary. A tu? Droga do wyobrażanej obsesyjnym złaknieniem, zsynchronizowanej bliskości ciała i ducha kolejny raz okazywała się zamknięta nieprzekraczalymi drzwiami, do których nie znajdował klucza.

Jeszcze wiele tygodni po powrocie do Przejścia bezwolnie i tkliwie rozmyślał o Marcie. Zawiodła, ale tęsknił. Musiał naprawdę ją kochać, bo całe trzy miechy o lasce zapominał i nie mógł usiedzieć.

Przybity włóczył się po mieście. W bezcelowych przechadzkach wyglądał jak zwyczajny dorastający mężczyzna z jeszcze chłopięcą powierzchownością, jeszcze szczupły, silny i żwawy. Ciemne oczy, zacięte i dumne, chwilami nieobecniały rozmarzeniem zastygającym na pociągłej twarzy. Sztruksy w różnych kolorach, wzorzyste koszule, krucze włosy do ramion. Spośród przechodniów nie wyróżniał się niczym szczególnym. Czy patrząc w ziemię jak za tropem, przemykał między blokami... czy z rozbieganym wzrokiem jak zgubiony błąkał się po ulicach... jego ruchy, gesty i słowa przedstawiały przeciętnego człowieka.

Za to on sam, oglądając się z wnętrza, bił się z myślami, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. Bał się, że jego głowa nie działa jak należy. Męczyły go nadwrażliwe zmysły, emocje rozchwiane i za głębokie. Coraz trudniej było samemu się z tym mierzyć, pomiędzy kolejnymi falami lęku zjawiającego się nie wiadomo skąd, a jakby zewsząd. W dodatku nikogo na pocieszenie.

Znajomi, zamiast wrócić na ferie, zostali „na studiach” w poszukiwaniu pracy. Chcieli pracować, studiując – czy odwrotnie. Jaśmin mógł im tylko współczuć. Sam nie bardzo wiedział, co chce robić w życiu. Wiedział jedynie, że na pewno nie zamierza bezrefleksyjnie robić, co mu każą. Studiował tylko po to, by się mignąć przed wojem. Obawiał się, że i tak, podobnie jak większość, dostanie przypadkowy los i zmuszony będzie ciągnąć go z braku laku, marząc, że coś się zmieni, aż przyjdzie starość. Mimo to nie dawał za wygraną. Problem w tym, że pasjonujące go sprawy niespecjalnie nadawały się na zawód. Zresztą miał na razie inne priorytety – wydobyć się z beznadziei, otaczającej go z każdym rokiem coraz gęściej i szerzej. Potrzebował do tego kogoś wyjątkowego, kto stałby mu się bliższy niż on sam sobie. Wierzył, że w końcu znajdzie istotę, dla której stanie się innym człowiekiem i wtedy jakoś pociągnie swój los.

Dziwnie skryty, nienaturalnie wyluzowany Bursztyn zapowiedział, że lada moment ma zjechać Elias. Jaśmin długo nie widział się z dwoma najlepszymi kumplami. Z powodu Marty nie wpadał za często w trakcie semestru. Może dlatego jakoś tak ciężko gadało się teraz z Bursztynem? Nigdzie nie pracował, a paradował w pomarańczowo-brązowych ogrodniczkach montera i srebrnej kevlarowej kurtce spawacza. Zawsze lubił szokować i zwracać uwagę, a przynajmniej „dawać do myślenia”. Drapieżno--senne, jak u sytego drapieżnika, błękitne oczy emitowały blask tak niesamowity, że zdawały się nie należeć do drwiącej delikatnym uśmieszkiem, symetrycznej twarzy ciemnoblond pięknisia o lekko zapadniętych policzkach. Wsłuchany w siebie z błogim spokojem, wyglądał, jakby bujał w obłokach. Zdawał się zupełnie oderwany od wszelkich problemów, których rozmaite kombinacje osaczały Jaśmina.

Jeszcze przed maturą Bursztyn wpadał nastawiony dziwnie optymistycznie mimo przedegzaminowego stresu i wyciągał „ulubionego fumfla” na ich bezcelowe spacery. Jaśmin odmawiał; „musiał kuć, bał się oblać”. Bursztyn tylko się śmiał, bo nigdy niczego się nie bał.

Tymczasem od matury nie minął nawet rok, a ich pobieżna rozmowa, naznaczona nieznanym dotąd dystansem, z niedomówieniami, chwilami irytującego milczenia... tak bardzo odbiegała od standardów wieloletniej przyjaźni, że Jaśmin poczuł się odseparowany, dziwnie daleki od Bursztyna – jeszcze niedawno najlepszego przyjaciela.

Jaśmin wystraszył się, że znów coś przegapił, coś stracił i został tylko ze sobą. Zdarzało się, że znużony ludzkim zgiełkiem, wręcz samotności pragnął. Izolował się, by całymi dniami czytać książki, oglądać na wideo filmy i koncerty, słuchać muzyki. Rozmyślał i marzył, nawet pisał wiersze. Całkiem się odnajdywał z tym kimś, kogo najbardziej na świecie szanował i kochał, czyli ze sobą. Wyczerpywał potencjał kolejnego cyklu wewnętrznego życia, pozwalającego jakoś wytrzymywać „całą tę zwyczajność”, i do zwyczajności wracał.

Z kolei gdy odosobnienie się przedłużało i stawało skazaniem, zdarzało się, że robił cokolwiek z kimkolwiek, byle nie sam. Nienawidził banalności życia. Jakiś szósty zmysł ciągnął go poza codzienność. Potrzebował mentalnych uniesień i metafizycznych inspiracji. Najlepiej z ludźmi będącymi na bakier z tym przenudnym światem. Byle się działo! Nieraz wpadał przez to w złe towarzystwo czy inne kłopoty. Przeróżnych poznawał typów, ale pasował mu mało który.

Całymi latami martwił się, że z wielu tak bardzo trapiących go spraw nie ma komu się zwierzyć. Za często czuł się samotny, nawet będąc z innymi. Jakby otaczały go widma. Wyłapywał ich cielesność i rozmowy, podejmujące nieobchodzące go codzienne, banalne sprawy, i milczał pogrążony w rozmyślaniach. Zawsze wolał być nie tam, gdzie ciało, lecz tam, gdzie marzenia. Od większości ludzi wolał zwykłe wyobrażenie dziewczyny, którą kiedyś pozna. Będzie wysoka i smukła, z pięknymi oczami, oddającymi ukryte w jej głębi wrażliwą szczerość i ciepło, którymi otuli go jak kokonem. Rozpozna ją po tych oczach. W samym środku tej smętnie rozpadającej się dłużyzny stworzą idealną niszę; własny świat zbudowany z miłości i troski nieznanych innym ludziom. Nadzieję, że ją pozna, rozwijał w fabularyzowane rozważania. Wierzył, że gdzieś niedaleko, za tym czy innym rogiem, oknem czy ścianą, oddycha, je, śpi... czeka na niego, rozmyśla i śni, a może nawet marzy o nim, podobnie jak on marzył? Popadał już niemal w szaleństwo i zawsze jakaś się zjawiała. A on zawsze ją tracił, z reguły przez własną nieudolność. Inna sprawa, że dotychczasowe obiekty jego westchnień nie były dla niego. Naiwnie je idealizował, a potem boleśnie przekonywał się, że niesłusznie.

Jaśmin, Bursztyn i Elias znali się wcześniej, kolegowali. W liceum poczuli do siebie nieznane znikąd indziej braterstwo. Zbliżyły ich wspólne myśli i odczucia. Inne niż te, które im do tej pory wmawiano, nieoczekiwanie wylęgłe w umysłach dojrzewających do obsługi nowych dorastających ciał. Z początku myśleli jak wbrew sobie. Każdy z osobna bałby się iść w te myśli. Razem dodawali sobie odwagi, jak partyzanci na terytorium wroga.

Szkoła, codzienne obowiązki, wszystko, czym powinni się zajmować i przejmować, powoli schodziło na dalszy plan, zasłaniany szczerymi rozmowami o niezdefiniowanym czymś, w czym intuicyjnie tropili prawdę. Fascynującą, czułą i łączącą ich ze sobą tak tkliwie, jak równocześnie oddalającą od większości rówieśników, rodziców, nauczycieli... i jak się zdawało, niewiele przydającą się w życiu, którego perspektywy kreślili ci wszyscy ośmielający mienić się ich autorytetami. W końcu mieli naprawdę dość takich samych czarno-biało-szablonowych dni w domu czy w szkole. Chcieli spróbować czegoś nowego, czegokolwiek, co uwolniłoby ich od życia podawanego jak przepis na ciasto.

Zaczęło się od szkolnych dyskotek. Zwyczajowo wcześniej jakieś picie... traktowane z początku jako przedimprezowy rytuał. Wychylali kulturalnie gdzieś w knajpie po trzy szybkie bro ,czy na ile kto skręci,ł i stykało. Czasem melancholia rzucała ich w plener na winko, w rozmowę coraz bardziej otwartą i szczerą z każdym łykiem w stronę dna butelki. Prawie każdy to zna: bezczas, wzajemne zbratanie w opatuleniu ciepło krążącej w trzewiach radości, niemożliwej do osiągnięcia samą siłą woli.

Nieraz tak się zasiedzieli, że dobijali na dyskę sporo po zaczęciu. Żując miętowe gumy, i tak wstrzymywali oddech. Przemykali z kamiennymi twarzami pod badawczym okiem naburmuszonych profesorów. Woźnego, co im pomagał, też nazywali sorem. W tym niby-żarcie kryła się konkretna prawda, bo Sor Woźny okazywał się profesorem bardziej niż niejeden belfer. Dbając o szkolny porządek i spokój, spełniał przy tym charytatywnie kupę dodatkowych funkcji. Pomagał napitym dojść do drzwi, a nawet się ubrać, ale nie kasował przechylanych pokątnie butelek. W razie braku szlugów mogli śmiało do niego uderzyć, wiedząc, że bez zastanowienia poczęstuje popularnym. Nie zarabiał wiele, utrzymywał żonę i dzieciaki, a w przeciwieństwie do lanserów kitrających po kieszeniach marlboro peta człowiekowi nie sępił.

– Trujcie się – powtarzał, wyciągając wymięte ramki popstelierów. – Od czegoś trza umrzeć.

Zmarnowany wiekiem, wysuszony, niski, żylasty i chudy, a z uściskiem jak imadło. Bezlitośnie pocięty zmarszczkami głębokimi jak stare blizny, siwy, dziwnie śniady. Zawsze w tym samym tureckim swetrze, wysmolonych, szarych sztanach z zanikającym kantem, rozdeptanych butach. Po 89 coraz mniej trafiało się takich facetów.

Gdy się lepiej poznali, ukradkiem otwierał drzwi, żeby mogli skoczyć „po flaszkie”. Zapraszany na lufę do kibla, odmawiał coraz rzadziej. Z czasem ochoczo towarzyszył każdej pijackiej akcji. Odkrywał przed nimi sekretne miejsca szkoły i dorosłych. Ale kiedy trzeba, potrafił być twardy. W razie dymu pierwszy wpadał, rozdzielał, bez pardonu wykręcał ręce. Jeśli nic się nie działo, w swojej małej kanciapie czytał „Piłkę Nożną”, słuchając Trójki.

Na sali z muzą siedzieli pod ścianami, tęsknie obserwując dziewczyny. Odruchowo łowili zapachy ich perfum i włosów, mieszające się ze spoconym ciepłem pląsających ciał. Śpiew rozszalałej sali nieraz zakłócał muzykę.

Jeśli balowali, to w gronie znajomych. W spontanicznych improwizacjach naśladowali albo wyśmiewali style, mieszali kroki i gesty, wspomagając się mimiką rozpalonych twarzy. Wydurniali się i szaleli, ile wlezie, płonąc w ogniu muzyki do całkowitego spalenia. Wykończeni padali na ławkę albo na podłogę gdzieś przy ścianie. Łapiąc oddech, obserwowali falujący w jednym rytmie tłum czarnych cieni, pulsujący błyskami wielobarwnych świateł opadających z kolorofonów.

Pank, a nawet ostrzejszy rap, zakazany przez nauczycieli, i tak puszczało się „na brutala”. Normalsy uciekały w popłochu pod ściany przy pierwszych ostrych rytmach. „Rzeźnicy i pojebańcy”, jak Jaśmin czy Bursztyn, wściekle wkręcali się w spontaniczny szał, agresywny i brutalny o choreografii ekstremalnej jak doznawane emocje. Nieraz wychodzili poobijani, zakrwawieni. Ale przecież musiało się dziać! Wrażenia miały być mocne – tylko wtedy było co wspominać, a przynajmniej pamiętać.

Zdążyło się rozkręcić, robiło na tyle ciekawie, że czas płynął tak szybko... że się kończyło. Rozkołysane skonsternowanie dziewczyn przyprawiało o skowyt jeszcze bardziej niż niedopite wnętrza chłopców. Ogorzałe i spocone twarze stygły.

Wracali, zahaczając o knajpy, tuż przed zamknięciem zapełnione po brzegi. Przedostatni przystanek pod całodobowym sklepem przy Blokowej na osiedlu Jaśmina. Jeszcze zrzuta na alko, jeszcze jakieś fajki, pojary przy filtrze... Dogorywali na ławce czy murku, w przypadkowym miejscu miasta, w czyjejś wolnej chacie... przy muzyce, pustych ramkach po petach, pustym szkle. Mogliby tak siedzieć całą wieczność. Nikt nie chciał wracać do domu.

Końcówa stawała się pewna wobec zapachu miętowych gum zmieszanego z ostrą wonią nikotyny i przetrawionego alkoholu. Weryfikacja oddechu i wyglądu, korekta ewentualnych mankamentów i do domu. Pozostawała codzienność i oczekiwanie na następny, ustalony przez kogoś termin lepszego nastroju. Dlatego z czasem zaczynali brać sprawy we własne ręce.

Którejś jesieni rozpoczęli włóczęgi w stronę starego młyna na wylocie z miasta. Maszerowali przed siebie, nieraz nawet nie rozmawiając. Obstawiali pojary i pojary z pojar, podawali jabola z ręki do ręki i w pokrzepiającej bliskości łowili wrażenia. Łazili tak nieraz godzinami, „tam gdzie zawsze, czyli nigdzie”. U kresu zasypiającego miasta droga przechodziła w pola, głaszczące chłodną wilgocią traw.

– Starczy, co?... – rzucał smętnie Bursztyn.

Wpatrując się w złote światełka domostw w oddali, czasem jeszcze czekali, aż zmarzną... i wlekli się do domu, w kojące znajomą wonią bliskich ciepło, na upragnioną kolację. Przywoływany zmęczeniem sen stawał się największą nagrodą.

W cieplejsze dni wędrowali całe kilometry polami na południe, „w stronę słońca”, aż do nieczynnej kolejki wąskotorowej. Niewygodną drogą po polach, wzdłuż torów odnajdywali przeciwny kraniec miasta. Zapuszczali się nieraz tak daleko, że aż nie chciało się wracać.

Niepojęte, że w przedsiębranych dla zabicia czasu wyprawach znajdowali w rodzinnych stronach miejsca tak niesamowite, których nieoznaczone obrazy urzekały tajemniczością do tego stopnia, że poznawane coraz lepiej miasto stawało się zarazem coraz bardziej obce.

Myśli i odczucia szybko zaanektowały czas, nadając mu plastyczność i rozciągając niczym oczekiwanie na wizytę u dentysty. Nawet czekanie na weekend dłużyło się bardziej niż kiedyś. Jeszcze pod koniec podstawówki czas, klinicznie infekowany nudą, zaczął wywijać na dobre. W liceum dwa różne oblicza jego upływu oddalały się od siebie coraz bardziej jak oficjalne udawanie ucznia i skryte poszukiwanie wrażeń po lekcjach.

O piątku myślało się od początku tygodnia. Każdego dnia uciekało się w sen, niech mijają te dni do weekendu jak najszybciej. W poniedziałek nie było sensu rozwijać tych myśli. Podobnie we wtorek skupiali się, by stoicko przeżyć dzień. W środę przepoławiali tydzień, pocieszając się, że z górki. W czwartek opanowanie... by nie wybuchnąć z niecierpliwości na zbliżający się koniec tygodnia. Wreszcie w piątek spotykali się w szkole podciśnieniowani, ale w przedsionku luzu, zwiastującym wyczekiwane frykasy weekendu. Ostatni dzwonek wyzwalał wszystkich jednolicie w fantastyczne kontinuum uwolnienia od konieczności.

Ustaliło się, że w piątek po lekcjach ma się zdarzyć coś specjalnego. W dzień końca syfu i początku wolności nie należało skazywać się na samotność ani na nudę. W piątek nie usiedzieliby w domu, nawet gdyby lał deszcz. Piątek, jaki by nie był, należało uczcić.

Ulubiona weekendowa knajpa nazywała się CELINA. Czekała na wylocie z miasta, w przerobionym po niedawnym upadku komuny magazynie z niskim sufitem i podwójnymi żelaznymi drzwiami, pociągniętymi na brązowo olejną. W jesienne i zimowe wieczory marzliby tam jak psy, gdyby nie grzane z cukrem i mały gazowy piecyk, tlący się klimatycznymi błękitnymi ognikami. Zajmowali stałe miejsce w rogu dusznego, mrocznego pomieszczenia, za stolikiem przykrytym zaświnioną, czerwono-biało kratkowaną ceratą z poprzedniej, socjalistycznej epoki.

Olbrzymiego, podstarzałego barmana nazwali Buldogiem przez jego wilgotno-tęskne psie oczy, hipertuszę i ociężałą rubaszność. Nieogolony, zziębnięty, chuchając parą, wylewał się ze znoszonej, poplamionej, szarej marynary i narzuconego na nią wystrzępionego, futrzanego kubraka.

– Grzane z lodem – zamawiał jajcarsko Bursztyn z brawurową pewnością siebie, wobec zdumionych aż do okrągłej nieobecności oczu barmana. – Nie, nie, z cukrem grzane. Żartowałem.

Buldog prześlizgiwał po nich błyszczącymi z radości oczami. Łykał ich absurdalne grepsy i nieźle się bawił. Pierwsze parę razy nie chciał im sprzedać; nie kojarzył ich jeszcze.

– Osiemnaście jest? – podśmiewał się.

– A jak, szefie – Bursztyn sięgał do kieszeni, by na ewentualne pytanie o dowód z udawanym zdziwieniem odpowiedzieć, że zapomniał.

– Dobra, dobra, w papiery wam nie będę zaglądał – Buldog cieszył się jak dziecko.

W kufle z wzorzystego szkła polewał prosto z czajnika grzany browar. Prosił o szesnaście tysięcy. Dostawał dwudziestkę z Marią Curie, dwóch Wyspiańskich, Wyspiańskiego i dwóch Chopinów, a najczęściej kupę Koperników i Kościuszków albo jeszcze drobniej.

Pili i dla towarzystwa, i dla smaku, ale najbardziej, by się upić. A przynajmniej doznać działania-oderwania i beztroski świadomości odmiennej niż ta narzucona-znudzona. Nie potrzebowali zalewać się w trupa. Brakowało funduszy, chyba że Bursztyn miał fosę nie wiadomo skąd i fundował wszystkim aż do zgonu. Z reguły wychylali po trzy, cztery... przy kartach, rozmowach o muzyce, książkach i filmach albo piłce, abstrakcyjnych żartach w stylu Monthy Pytona czy Lalamido. Kończyły się fundusze i podchmieleni wracali, żując obowiązkowe miętowe gumy, by jeszcze pogadać na osiedlu.

Niepostrzeżenie ustaliło się, że w weekendy, co by się nie działo, zamiast zostać w domu, woleli znaleźć bezpieczne ustronnością miejsce i gadać, o czym popadnie, popalając pety, obstawiając pojary i pojary z pojar... przy jabolu albo wódzi, jeśli trafił się „większy pieniądz”. Najważniejsze dyskusje i najbarwniejsze zdarzenia odbywały się na klatkach schodowych, przedblokowych czy parkowych ławkach, w zakamuflowanych zaułkach i rogach ulic, w dzikich plenerach w mieście i za miastem, na warzywnych działkach, skwerach, w knajpach albo wolnych chatach, pełnych rozbisurmanionych małolatów.

Halucynacyjna mieszanka zmroku i alkoholu odsłaniała nowy wymiar Przejścia. Miasto podnosiło się do tańca ciężko niczym swawolny potwór, rozgałęziający połyskujące asfaltem, gładkie ramiona ulic. Niespodziewane miejsca, nieistniejące za dnia, objawiały się tylko w nocy. Odzierany z resztek tabu alkohol tworzył pożywkę dla iluzji wyzwolenia z narastającego ciężaru zamknięcia. Zbratani alko, muzą i wzajemną obecnością, snuli braterskie rozważania o tym, jak powinno wyglądać życie ich i całej planety, tworząc życzeniowe, ale zgodne, biegunowo różne wersje od tego, co zdawali się widzieć.

Gorszy niż kac okazywał się nieczuły bezwład miasta, doświadczany następnego dnia po wyjściu z domu. Autonegacja i wydrążenie ziejącą wokół pustką wprawiały w cały ten, doprowadzający nieraz do szału, ranny spokój soboty. No, ale sobota to jeszcze pół biedy. Za przystanią nieznośnych kilku godzin poranka czekał rejs w bardziej może odjechany wieczór, pełen nowych miejsc, ludzi, przygód, opowieści.

Gorzej w niedzielę, gdy już nic nie mogło się zdarzyć. Niedziela stanowiła trwający cały dzień początek końca weekendu. Od rana nic tylko dryfujące oczekiwanie na wieczór pełen niechęci i obaw przed kolejnym tygodniem warunkowanego zakuwania.

Jaśmin nieraz do późnej nocy błądził samotnie po mieście w poszukiwaniu antidotum na upływający czas, sponiewierany i zrozpaczony, zdeterminowany wykorzystać weekend do ostatniej sekundy. Zanim zrozumiał, że niepotrzebnie panikuje.

Jak to ujął Elias?...

– W niedzielę powinna istnieć świadomość kolejnego wolnego dnia, który w poniedziałek rano okazywałby się iluzją. Co by szkodziło? Jedno złudzenie w tę czy w tamtą.

– E tam, panowie... wystarczy spierdolić z budy w piątek albo w poniedziałek i jak by nie liczył, masz dwie soboty. Tak nie lepiej? – naigrywał się Bursztyn, z reguły po tym, jak zaplanował wagary i zaopatrzenie na poniedziałek. – Do jutra po budzie, lalusie. Nie żegnamy się...

***

Na początku drugiej liceum Bursztyn poznał Pszczółkę. Babie lato przechodziło w ponurą deszczami jesień, zwiastującą nastoletnie doły, znane z poprzednich sezonów. Przed dyską zaniosło ich z winiaczem na Działki – na obrzeża miasta koło garnizonu. Łoili na strzelnicy wojskowej. Potem zahaczyli o klub z bilardem, urządzony w baraku z pordzewiałej, falistej blachy, w miejsce komunistycznego spożywczaka.

Bursztyn z Jaśminem, Eliasem i Chojarem zaliczyli kilka partyjek w debla. Wygrali z wojakami flaszkę wyborowej, by następnie flaszkę przegrać i wyjść na zero. Jaśmin, jak zwykle praktyczny, sugerował logicznie zawijać się, nim przerżną resztę. Mieli wychodzić, kiedy Bursztyn dostrzegł trzy laski przy stoliku w zadymionym kącie sali ciasno zastawionej pośrodku trzema bilardowymi stołami.

– Wolne miejsca? – wskazał i nie oglądając się na kumpli, ruszył w ich stronę.

Pozwoliły się przysiąść. Dwa lata starsze, przyjezdne, z Eko-nomika. Z początku trochę się nabijały z ich długich piór, subkoszulek, rumunek. Tylko Jaśmin nie wyglądał na ortodoksyjnego subkulturowca. Podśmiewały się zalotnie i szeptały do siebie. W nieudolnie skrywanym zainteresowaniu zerkały znacząco, głównie na Bursztyna. Z ostrym jak brzytwa, przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu, długimi blond włosami i genetyczną muskulaturą, zdawał się najprzystojniejszy. Z paczki malborasów wyjął peta, przypalił swoim srebrnym zippo i wypuszczając dym, z uśmiechem bezlitosnej pewności siebie rzucił jakby od niechcenia:

– Poczęstowałbym was, ale nie mam tego w zwyczaju.

Ledwo doznały szoku, dał im po calaczku wobec ogólnego rozbawienia.

– No to po Malborku... jak powiedział kontur krzyżackiego miszcza.

Oni też je sobie oglądali. Wysoka, chuda jak patyk blondyna i kruczoczarna, pucołowata, średniego wzrostu, przy kości; zupełnie przeciętne. Za to ta mała, najniższa i najdrobniejsza, z blond włosami jak sprężynki, z miejsca robiła wrażenie. Pszczółka ją nazywały. I rzeczywiście, jak ta pszczółka uwijała się w nieustannej pracy... nad własną atrakcyjnością.

Bezczelnie pewne siebie, przeciągłe spojrzenia tej dziewczyny zostawiały w człowieku trwały ślad, wypalony w wyobraźni jak znamię. A jeśli jeszcze wywróciła obłędem błękitnych oczu o niespotykanie lustrzanym blasku i przygryzła grube, malinowe usta, faceci gapili się w nią jak w obraz. Zalotny śmiech, brzmiący jak operowe arie, emitowała co chwila na całą salę... aż wszyscy patrzyli tylko na nią. Nie tylko niespeszona, ale zadowolona takim obrotem spraw, śmiała się jeszcze frywolniej i głośniej. Ewidentnie robiła to wszystko właśnie po to, by ją podziwiać. Nawijała po kolei z każdym z nich, sprawdzając, ile są warci. I po kolei wszystkich onieśmielała. Na szczęście nie na tyle, by nie posiedzieli z nią i jej przygaszonymi z biegiem wieczoru kumpelami, postawili bro, zaprosili na dyskę, bo nie mieli gdzie indziej.

Zwłaszcza na Bursztynie Pszczółka wywarła ogromne wrażenie. Ten jej luz, analityczna inteligencja, oczytanie, wyrobione zdanie na każdy temat, pewność własnych prawd... urzekały nie mniej niż filigranowe ciało miniaturowej modelki. W drodze powrotnej gadali tylko ze sobą. Zaglądał w te jej oczy... jak one błyszczały! Mieniły się jak szmaragdy w przesterowanym wszechświecie lamp, budujących mimo księżyca cienie tego oszałamiającego wieczoru. W pewnej chwili chwyciła go za rękę, jakby byli parą. Trzymając jej drobną, ciepłą dłoń, poczuł się nagle kimś innym. Może nawet lepszym?

Wcześniej Bursztyn uważał laski za „kawał mięsa”. Nie zwracał specjalnie uwagi na „damski mózg”. Dziewczyny najpierw były dla niego innym plemieniem, jak dla większości chłopców. Dojrzał, to stały się „dupami” i „cipami”; obiektami seksualnymi. Miał przy tym szczęście skupiania ich zainteresowania, często właśnie na polu, gdzie skrycie, lecz wytrawnie na nie czatował. Niejedna uwalniała ze smyczy przeciągłe wpatrzenia po zaledwie pierwszym oglądzie jego symetrycznie skrojonej twarzy ciemnoblond pięknisia, gęstym brwiom, podkreślającym przenikliwe, lazurowe oczy... no i dzięki tej fartownej, wrodzonej muskulaturze. Ta jego budowa wzbudzała największy podziw kobiet i najpowszechniejszą zazdrość kolesiów. Uderzała jakaś szlachetność jego rysów i dystynkcja ruchów, właściwa wszystkim tym szczęściarzom, obdarzonym przez naturę szczodrze i za darmo. I według tych słabiej obdarzonych – zupełnie niesprawiedliwie. Dzięki temu i dzięki przychodzącej Bursztynowi tak łatwo jak oddychanie niezmąconej pewności siebie mógł na wolnym rynku seksualności stanąć na najwyższym szczeblu drabiny. Na Mazurach, nad morzem, na spędach, koncertach – zawsze masowo zaliczał panieny, w dodatku najpiękniejsze. Brał jak swoje.

– Lukasz jak od niechcenia, że niby przypadkiem dupę dostrzegasz. Zawieszasz wzrok i patrzysz na bezczela, aż pipencja wzrok spuści. Możesz wypiąć klatę, jak ją masz, he, he... Potem zagadujesz, też niby mimochodem. Rzucasz głodne kawałki i kisiel w majtach ma prawie każda. A potem to tylko te majty zrywasz! Najlepiej zębami! Uaaa! – z wczuciem zrywającego co trzeba zdradził im Bursztyn ten swój „niezawodny sposób”. – Całkiem niezłe na wyrwanie dupci jest też udawanie, że cię w ogóle nie interesuje – podsumował.

– Taa, jasne, Bursztyn. Nieraz udawałem, tak jak mówiłeś, i nigdy nic nie wyrwałem – zwierzał się zafrasowany Chojar. – Zupełna zlewka na takie zachowanie z lasek strony.

– Ty, bo ty to chyba za przystojny jesteś. Dupy się ciebie boją, tak jak większość kolesi boi się tych piękności skazanych na playboyów. Ale próbuj. Nie możesz się ciągle na miłość na własną rękę skazywać. Nie dygaj, którąś tam wreszcie zakisisz. Raz do roku to i kura zapieje.

– Weź się...

Nawet jeśli z którąś tam dłużej świrował, na zadawane głównie przez Jaśmina frapujące pytania o stopień zażyłości odpowiadał z reguły:

– Ty myślisz, że z tymi nieprawdziwymi pindami gadam jak z tobą? Zapomnij. One nawet nie ubiorą się w to, co lubią, tylko w to, co modne. Tak że zero zwierzeń. Zresztą laski nie potrzebują prawdy. Tylko ściem i bzykanka.

Irytował tym swego czasu Jaśmina, który na polu kontaktów z kobietami doznawał wiecznego niespełnienia poszukującego prawdziwej miłości idealisty.

– Życie to nie pornos – powtarzał nieraz do Bursztyna, zawiedziony podskórnie, że ta czy inna, którą podziwiał, a nieraz idealizował, zwyczajnie dała mu dupy.

– E tam, człowieku... Nie bądź taką pruderyjną świnią, bo pojęcia nie masz... Wyrwiesz taką, pukniesz, a jak potem nie zadzwonisz, to jeszcze same dzwonią. A wiesz, dlaczego? Boją się, że kiepskie były. Ha, ha, ha.

Specjalista zaczął instruować przyjaciela, jak to „rwać dupy”. Kazał mu przede wszystkim nie skrywać w obawie odrzucenia tego, co chciałby laskom mówić, ale też nie przyznawać się do słabości i nie panikować. To i kilka sztuczek od Bursztyna pozwoliło Jaśminowi wreszcie stracić dziewictwo, co dla takiego delikatnego wrażliwca jak on było nie do przecenienia.

– Masz talent pedagogiczny, nie ma co, bracie – żartował cały zadowolony Jaśmin po rozdziewiczającym ognisku. – Daj pięść.

Chłopaki dziwili się, że tamtego wieczoru Bursztyn nie zastosował wobec Pszczółki żadnego z tych swoich „niezawodnych sposobów”, które, jak nieraz powtarzał, „są proste jak ruchanie”. Zwierzył się potem, dziwnie szczerze, że nigdy wcześniej nie spotkał takiej dziewczyny; tak ujmującej kobiecą osobowością i urodą, a przy tym otwartej, bezpośredniej i bezpruderyjnej jak dobrze znany i lubiany kumpel.

W szoku byli, że w ogóle nazwał ją dziewczyną. Zawsze tylko dupy, cipy, pizdy, kurwy... a nagle taka odmiana. Żartowali, że się zakochał, i może naprawdę tak było. Nie przyznawał się, ale widzieli, jak bardzo starał się być wobec Pszczółki delikatny, ba, nawet szarmancki jak nigdy przedtem i potem wobec żadnej z całego tabunu panienek, z jakimi go widywali.

– Co robisz, że jesteś taka? – musiał spytać.

– Jaka?

– Sama wiesz...

– Ojej – rozchyliła wilgotne usta i przygryzła wargę. ­- Jestem sobą i tyle... To proste: wystarczy wyluzować i olać to wszystko, co nam się od zawsze i z zewsząd narzuca, i starać się robić to, na co naprawdę ma się ochotę, a nie to, co niby musisz. Chuja tam musisz – zaśmiała się filuternie.

– Aliganckie podejście... – żartował Bursztyn. – Też tak mniej więcej się staram. Ale ty, widzę, bardziej zaawansowana jesteś.

Szczerze wątpił, czy w ogóle istnieje coś na miarę jego wyobrażeń o luzie. Owszem, nigdy specjalnie niczym się nie przejmował – ani zasadami, ani konwenansami, ani tym bardziej tym, co myśleli o nim inni. Ale też nie znalazł do tej pory niczego, co tak naprawdę by go zainteresowało. Zmierzał gdzieś, ale nie miał pojęcia dokąd. Nie wiedział też, jak osiągnąć cel, którego nawet jeszcze nie znał. Miał tylko nadzieję, że cel ten będzie wielki i ważny nie tylko dla niego. Pszczółka zapewniała, że wiele jest w życiu takich rzeczy, ale w tamtej chwili jawiła się ich jedynym ucieleśnieniem. Oboje zgodzili się, że całą tę gnijącą od nudy rzeczywistość dookoła oddaliby za jedną rzecz, która porwałaby ich i stała się namiętnością, wielką, prawdziwą i drogą. Nawet jeśli miałaby trwać tylko chwilę.

– Myślę, że to może być początek pięknej przyjaźni – zacytował Bursztyn na pożegnanie, po tym jak po kilku piwach opowiedział Pszczółce swe życie. – Masz mój numer telefonu. Dzwoń, kiedy tylko chcesz – późno się kładę.

Pszczółka nie mówiła o sobie za wiele. Pochodziła z równie zadupiastej mieściny pod Wawą. W Przejściu tylko się uczyła i mieszkała w internacie. Bursztyn, żaden tam burżuj, zdziwił się siermiężnymi warunkami w jej pokoju.

– Wolę tak niż dalej ze starymi – zwierzyła się.

Wpadał, gdy tylko koleżanki z pokoju wyjeżdżały „na niedzielę” do domów. Przekradał się po ogłoszeniu ciszy nocnej przez park, patrolowany przez stróża z wilczurem. Wspinał się na daszek nad wejściem, z niego przez okno na korytarz. W pokoju, pośród stert książek wyrastających jak wieżowce Manhattanu, rozkładali na podłodze koc i kopcili gandzię. Miała tego całe torby. Tyle nawiozła, że z początku myślał, że to pietruszka. Gadka kleiła się przy Kravitzu, Kiurach czy Sonikach, soundtracku z Urodzonych morderców albo jej ulubionym Bel canto. Prosty i zgrzebny pokoik Pszczółki, emocyjna muza, splin po tych kilku buchach, no i przede wszystkim ona, zupełnie starczało na azyl, jakiego nawet by sobie nie wymarzył. Od niechcenia dawała mu coś, o czym nawet nie miał pojęcia, że istnieje. Nowy, wspaniały świat.

Too many games we have to play

They always change the rules

You and me just trying to get along

What can I do?

Got to be strong.

Parę razy gubił wątek podczas pierwszych gadek sam na sam, taki był w nią wpatrzony.

Po całonocnych nasiadówach wymykał się rano. Na pożegnanie wpatrywał się w jej wyczekujące oczy, przygryzioną wargę, wsłuchiwał w te jej dźwięczne „Ja pikuję, Tomo, gites było”. Docierało do niego, że naprawdę jakąś emocją do niej zapałał, i to silną. Całowali się na pożegnanie długo i namiętnie, nieraz do tego stopnia, że dotykając się, wracali do pokoju, do łóżka. Pszczółka nie chciała się kochać, ale Bursztynowi wystarczały te ich pensjonarskie pieszczoty. Wystarczałaby mu sama jej obecność.

– Mamy siedzieć całą noc, to amfa jebitnie nas poczesze – z kieszonki spodni Pszczółka wyjęła małe, pozawijane sreberko. – Stestujesz?

– Obowiązkowo, szefowo.

Posypała prochu na książkę od bioli, narysowała kreski i pociągnęli. Nieposkromiona energia instalowała się w mięśniach i wyrywała przez gardło. Świat nabrał wyrazu. Życie stało się ciekawsze, opinie o nim sensowniejsze i głębsze. Nawijali jak opętani, chwilami się przekrzykując. Brawurowo jarali fajki, łykali kawę za kawą. Amfetamina rozsadzała ich od środka energią kierowanych do siebie słowotoków, wybuchających w niekończącą się dyskusję o wszystkim i o niczym. Zleciało jak z bicza. Nim się obejrzeli, odprowadzała go boso korytarzem internatu w śnieżnobiałej jak ten proch bluzce na ramiączka. Klapki niosła w ręku, by nikogo nie zbudzić. Żegnali się już jak starzy, dobrzy znajomi.

Uniesiony i odurzony, a potem sponiewierany po spidzie jak nigdy, zastanawiał się Bursztyn, ile razy musieliby spotkać się po lekcjach, ile popołudni i wieczorów spędzić, żeby przeżyć ekwiwalent jednej takiej zintensyfikowanej nocy.

Nie mógł się doczekać, aż matka wyjedzie na weekend do rodziny. Wreszcie zmyła się – mieli całe M3 dla siebie. Królewski apartament, jak na ich czasy i możliwości. Bursztyn po raz pierwszy nie udostępnił wolnej chaty kumplom, tylko kobiecie. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby się bzyknęli. Ale w trakcie tego weekendu wolał przyznać Pszczółce rację – lepiej za szybko nie stawać się parą, przynajmniej na razie, „dla dobra przyjaźni”.

Trzy dni gadali i gadali, i nagadać się nie mogli. Wychodzili najwyżej do sklepu po jedzenie i fajki. Jedli raczej z rozsądku jogurty, kefiry, serki homo i tym podobne. Z rzadka przemogli się do czegoś o stałej konsystencji. Właściwie nie potrzebowali żarcia. Feta nie tylko znosi głód. Po kilku dniach żołądek tak zamula się i zaciska, że syci zapodanie małej kanapeczki. Ale od czego gandzia? Zbakali faję lub trzy i od razu miła synergia, a potem gastro... pożyteczne i właściwe dla odbudowania składników odżywczych.

Dwie bezsenne noce wystarczyły Bursztynowi, by stać się dla siebie rozmazanym i zamglonym, lekkim punktem w przestrzeni, wieloznacznej jak rozgałęziający się sen. Odbierał, doznawał i wyglądał jak człowiek niekontaktujący, czy już się obudził, czy dopiero zaśnie. W poczuciu izolacji chaotyczne przebitki z innych światów przełączały się w głowie jak programy telewizyjne. Na zejściu przy najmniejszym ruchu ciałem targały skurcze.

– Nie dygaj, małolat... Najlepsza na to ciepła kąpiel albo następna ściecha – ordynowała Pszczółka, rozbawiona połamanym przez skurcze Bursztynem. – Narysować ci coś na naszym stoliku kreślarskim? – wskazywała swoją książkę od bioli.

– A rysuj. Niech stracę...

Po dwóch dobach fazunku musieli dla efektu snifnąć sporo więcej niż z początku. A i tak ledwo posmyrało. Euforii zero. Kupa skutków ubocznych.

Ostatniego dnia to w ogóle wesoło nie było. Bursztyn załapał się na halucynacje wzrokowe, słuchowe, a nawet węchowe, manie prześladowcze, psychozy... Zmysły mieszały się z lękami w niepokojące zawiechy. W dodatku odkrył, że Pszczółka planuje coś przeciw niemu. Leżał w pustym pokoju, a na klatce schodowej czaili się sąsiedzi, najwyraźniej z nią w zmowie. Z pół bloku chyba się zebrało. Albo i z pół osiedla. Sądząc po odgłosach gwaru, spory tłumek. Nie przypuszczał, że ci sąsiedzi to takie szuje. To znaczy aż takie. Świnie podstępne... Rozprawiali o ich wyczynach, obrzucali najgorszymi obelgami, śmiali się histerycznie. Pewnie się ugadali z Pszczółką, że im otworzy. Wpadną do chaty, to go zlinczują albo doniosą na psiarnię! Mendy, tak czy tak chcą mu się do dupy dobrać. Wystraszony łowił strzępki ich rozmów. Wyglądało, że doszli do wniosku, że faktycznie, najlepiej po psiarnię zadzwonić. Co tu robić? A tak pięknie było...

– Co jest, Tomo? – Pszczółka patrzyła zdziwiona.

– Słyszysz, jak plotkują? – wskazał za drzwi. – Słyszysz, jak gadają?

– Ja pikuję, ale masz schizę.

Podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież.

– Patrz, nikogo nie ma. Masz tutaj rolkę i nie pitol, maleńki. Weź pod język; wejdzie szybciej i mocniej...

W trzecią bezsenną noc zobaczył w lustrze demoniczną, pokrytą cieniami mordę o przekrwionych do czerwoności gałach, wyłaniającą się z tła szarych obłoków, iskrzących pomarańczowo-granatowymi rozbłyskami. Obraz tej mordy, jego mordy? falował, rozmywał się i zniekształcał niczym wywoływane w wodzie zdjęcie.

– Ale mam zjazd – podsumował. – Tyle że teraz kumam, że to zwidy.

– E tam, zjazd... Przecież nie umrzesz. Grunt, że instrukcję obsługi załapałeś. Nieźle daliśmy do pieca, no nie, Tomo? Ja pikuję – sumowała Pszczółka, prześwietlając go wzrokiem. – Nie łam się, zapalem, zajarzem, tatuaże pokażem, ha, ha, ha, mlaśniem pod język kilka rolek, psiwero dopsijem, się walniem na kojo i przytulem. A na poważnie, ha, ha, to zobaczysz: dorzucisz rolki, piwciem popijesz... powalczy benzo ze spidem i ululasz się jak niemowlak.

Właśnie wyszła z łazienki owinięta ręcznikiem, z mokrymi włosami i kroplami wody na szyi. Wywróciła zalotnie oczy, rozchyliła usta, potem przygryzła je zachęcająco, zdjęła ręcznik i rzuciła się do niego pod kołdrę.

***

Obcięty jak skin, bardzo krótko przy skórze, zjawił się Lipka w czarnych sztruksach, czarnej marynarze, czarnej koszuli, bordowym krawacie i ogromnych bordowych glanach.

– Może i wyglądam jak skinhead, ale mam duszę rastamana – odczytał i wyjaśnił wątpliwości Bursztyna.

Dziwnie pociągła, jak ulepiona z wosku twarz Lipki, nieruchoma i nierzeczywista, zastanawiała ustami jak w odwrotnym, do dołu, ekstatycznym uśmiechu. Nienaturalny błysk w oku, senne rozmarzenie i powolne, pociągłe ruchy otwierały wokół niego i w nim hipnotycznie urzekającą przestrzeń. Podobno był najlepszym kumplem Pszczółki z rodzinnego grajdołu.

Bursztyn ledwie skrywał złość, że to nie jego zaprosiła na studniówkę, nie mniejszą niż zazdrość, mimo że i z tym jej Lipką zdawała się łączyć ją tylko przyjaźń.

– Ojej, Lipson, taka mary, że narka... Się poświęciłeś, brachu... dziękówa – emocjonowała się. – Fajne enpeesy – wskazała jego nowe glany.

– Nieliche, no nie? Zajebałem w stolycy . Wszedłem zamierzyć, założyłem i pasiły. To zapakowałem im do pudła stare podarciuchy, pudło oddałem i wybiłem w nówkach – tłumaczył urzekająco spokojnym, sennym tonem, chwilę po tym, jak na przywitanie cmoknął ją w usta.

– Ty to się kiedyś wpierdolisz, kochaniutki, z tą kleptomanią, zobaczysz – wpatrywała się pogodnym, przyjacielskim uznaniem w oczy Lipki, tak samo jak w Bursztyna albo i bardziej.

– E tam – machnął ręką. – Grunt to luz. A luz?...

– ...też trza se umić zorganizować, he, he, he... Co, Lipson? Przywiozłeś?... tego luzu?

– Przywiozłem, spoko, Pszczoła – uśmiechnął się kusząco. – Ale mówię ci: ciężko ostatnio.

– No co ty? Stało się coś?

– Poracha, że szkoda słów. Wpadamy z Kotłem parę dni temu do tej apteki na Polnej naprzeciw mięsnego ubrani jak dwa normalsy. No jak ostatnie debile wyglądaliśmy, w pożyczonych tureckich sweterkach. Tych takich, wiesz, w kiczowate pistacjowe wzorki. Kocioł kładzie reckę na sto sztuk; niebieski pasek... ja udaję, że go nie kumam, oglądam szampony. Aptekara do niego: „Chwileczkę” i na zaplecze idzie. Kocioł czeka, ja filuję łosz end goły i inne szity. A aptekary nie ma i nie ma. Kocioł szepcze mi: „Zeszła tam, czy co?”. Woła ją: „Proszę pani, nie mam czasu, proszę pani!”. Nie wyrobił i przez tę bramkę, wiesz, taką jak w saloonie na westernach, zapuszcza żurawia na zaplecze i nawija: „Ty, kurwa, stary, ta kurwa gdzieś dzwoni”. No i się zmyliśmy, a druki zostały. Ty, i biegniemy sobie na luzie, wrzuceni, to zmęczenia zero, a tu już pałki jadą! Wyobrażasz sobie? Jakbyś zobaczyła, jak Kocioł zanurkował w ten rów przy Parku... Wymiękłabyś z niego. Komando Foki normalnie.

– No nie mów? – rozradowaną do tej pory twarz Pszczółki dotknął cień zmartwienia, ale jej usta wciąż uśmiechały się ponętnie.

– Ty, a później jak się zagotował. Tak się nakręcił, że chciał się w nocy włamywać do tej apteki i skroić, co się da. Ty, i nawet chciał nademolować i nasrać im tam, tak się nakręcił. Odwaliło mu przez ten wkurw, ale wybiłem mu to z dyni. Jest poruta, to po kiego się jeszcze pogrążać? Tak że tak to – zamyślił się na chwilę, sięgnął po kapitana i kręcił go w palcach. – Teraz, za parę dni, jedziemy na Elbląg i okolice. Lesio ma tam brachola, to będzie gdzie kimać. Objedziemy w parę dni kupę miejsc i się skręci konkret ilość, to będzie na dłuższy czas. A jak u ciebie?

– Luzik. Wciągaliśmy ostatnio deko ścierwa tu z Tomem. No nie, Tomo? Szkoda, że nie ma czasu, bobyście się lepiej poznali, panowie.

– Ty, a wiesz, że ostatnio Gretę dorwali? – Lipka ciągnął swój temat. – Na zejściu poszła, pacnęła druk na sześćdziesiąt. I wiesz co? No to jest już, kurwa, przeginka. Baby ją przytrzymały w aptece i zamknęły drzwi. Kumasz bazę?! Noż kurwa, mogę zrozumieć, że nie chciały jej sprzedać. Ale żeby od razu łapać, niewolić człowieka i wzywać pałki? Wiesz, co przeżyła?... Przesłuchiwali ją, skąd ma druki, czy sama wypisywała, skąd wie, jak wypisywać i tak dalej. Nic wyśpiewać nie chciała, to na brutala cisnęli. No i nie wytrzymała, bo na total głodzie przyszła. A to wiesz, jaki nerw się instaluje. Ty, i wyzwała ich od pedałów, faszystów, chujów i co tylko. To była ich chwila prawdy, he, he, he... Sprawę ma mieć, i to z dwóch paragrafów: za fałszerstwo i za posługiwanie się fałszywym dokumentem.

– Ojej, szkoda mi jej – szczerze zmartwiła się Pszczółka.

– Ba... Mi też. Ze szkoły ją pewnie wywalą. Wzorowa. Wierzyć się nie chce – Lipka zamyślił się chwilę. – Nie rozumiem, nie ogarniam, co im zależy, żeby tak nas gnoić! To chyba z zawiści. Jebane chuje nie mogą przeżyć, że ktoś może mieć wszystko w dupie i uniknąć ich przejebanego, nudnego losu koni pociągowych. Jedno jest pewne: nasza wiocha jest spalona; nic tam już nie wykupisz. Ale żeby tak gnoić?... – w niedowierzaniu kręcił głową. – W latach osiemdziesiątych jak dogorywali na mieście kompociarze, miałem z dwanaście lat i jeszcze nie wrzucałem, ale strasznie nie podobało mi się to poniżanie. Ludzie na nich srali. Nabijali się ze śniętych, żebrzących, kradnących ze sklepu bułkę z prędkością światła. Nawet denaturatowi żule po nich jechali. Wyobrażasz sobie? To kurewskie odarcie z godności jest chyba najgorsze. Jesteśmy dla normalsów jak trędowaci, skończeni, poza prawem, godnością, świadomością. Ćpun to współczesny Homo sacer, człowiek przeklęty, gorszy niż pedał czy Żyd. To poniżenie, upodlenie, traktowanie jak wszy... czy nawet gorzej, jak hitlerowcy Żydów. Gazem ich! Mówię ci, Pszczoła: ta płytka pogarda i nienawiść zakompleksionych, co jadą po fazerach, jest najgorsza – nakręcał się.

– Czy ja wiem?... – droczyła się z Lipką, zdradzając bliskość, chyba większą niż tę, którą Bursztyn definiował między nimi. – Wiadomo, nienawiść jest najprostsza; łatwo ją wzbudzić i łatwo jej ulec. Dlatego trza się kamuflować przed nimi i tyle. Noszenie kojki w klapie nie ma sensu. Powiedz lepiej, mistrzu, co tam ostatnio namalowałeś?

– Namalowałem, a jak?!... – Lipka ożywił się i rozpogodził. – Państwo-miasto na tle śnieżnej strefy, jak z Yansa. Na tle zachodzącego słońca, rozpadającego się na budynkach i na śniegu. Z miesiąc nad tym siedziałem. Właśnie przez to tak opio mi wyszły. Malowanie to jednak mój ulubiony nałóg, nie ma bata. Z domu wyłaziłem tylko wtedy, jak musiałem. Ale wyszło! Jak skurwysyn wyszło! Wpadniesz, to zobaczysz. Praca ponad dwa metry na półtora. Zaczynałem pędzelkami... ale okna w budynkach, tysiące okien... to kończyłem zapałkami, wykałaczkami... a potem to i szpilkami nawet. I jeszcze te resztki promieni słońca odbijające się w śniegu... Roboty z tym było. Poprawiania, picowania. Schizę twórczą złapałem, że mówię ci, mała... Normalnie szał pyty!

– To chyba super, co, Lipson? – uśmiechała się Pszczółka. – Sprzedasz to za dwadzieścia lat w Nowym Jorku na aukcji za milion dolców, he, he, i jesteśmy ustawieni.

– Nie wiadomo, co pisane... – zasępił się Lipka. – Masz – powolnym ruchem podał jej połyskujący srebrno blister, nabity w połowie żółtymi kapsułkami. – Pięć będzie git?

– No jasne! – spojrzała z uznaniem na opakowanie. – Kopsnij też Tomowi z deka. Jeszcze nie wrzucał.

– Nie ma szans, Pszczoła, co ty?... Dwie paczuchny mi tylko zostały.

– Oj, Lipka, no weź?... 40 sztuni posiadasz i kisisz? No co ty, małolat? Odpal piątala mojemu kumplowi – uniosła zalotnie wyregulowane brwi, zakręciła oczami i przygryzła wargę.

– Nie mogę, naprawdę. Nie czaruj mi tu – parsknął serdecznie rozbawiony. – Pięknie wyglądasz, maleńka, i pięknie tu wkręcasz, ale naprawdę nie dam rady. No zrozum: wezmę dziś piętnastaka, jutro też z tyle... i dycha zostanie mi na abstę. A więcej nie mam, na razie.

– To może weź mniej – wtrącił Bursztyn.

– Stary, szkoda, że nie wiesz, co gadasz. Po „mniej” grzyba by mnie zrobiło. A tu przecież balet – w dostojnym uniesieniu wyciągnął do Pszczółki dłoń jak do tańca. – Tak że niestety...

– Załatwię ci, Tomo, innym razem – wtrąciła Pszczółka z cieniem szczerego żalu. – Przyłatwisz, Lipka, dla Toma? – zafrasowana, spytała retorycznie. – Co, młody, jest szansa?

– Jest szansa... wydymać szympansa, a jak pójdzie gładko, to i całe stadko – rzucił swawolnie Lipka. – Jasne, że przyłatwię. Wiesz chyba, jak jest, no nie, Pszczoła? Słuchaj, koleżko – błyskając oczami, spojrzał swawolnie na Bursztyna – mam niewiele, a jestem wkopany, dlatego nie mogę ci kopsnąć, bo potem będę się zwijał. Ty nigdy nie wrzucałeś, to nawet nie pojmujesz, co tracisz. A ja wiem aż do bólu – milczał przez chwilę, zmrużywszy oczy, wsłuchany w to coś w jego wnętrzu, co sprawiało mu tę niesłychaną błogość. – I tak nie jestem pewien, czy na tym, co mam, dojadę do poniedziałku. Kup sobie TH. Jest bez recki. Też się tym można prima ugrzać. Wystarczy tylko wyrobić receptory.

– Luzik, szefie. Nie będę cię przecież obsępiał. Nie możesz, to trudno. Świat się nie zawali... – burknął smętnie Bursztyn, zanim się pożegnali i wyszli na tę „jebaną studniówkę”.

***

Na opuszczonej parceli w Dobrzyniu, niedaleko osiedla Lipki, w latach siedemdziesiątych zbierali się polscy hipisi. Rodzice ostrzegali przed „zboczonymi narkomanami, co to mogą i zgwałcić, i zamordować”, ale Lipka i Kocioł i tak czaili się w krzakach i podglądali. Hipy popijali winka, kurzyli ogromne skręty, rozpalali wywijane egzotyczne faje, dawali w żyłę, rozmawiali i śpiewali, przytulając się i pokrzykując. Długowłosi, brodaci faceci z grzechotkami, gitarami i bongosami, wyrzucali z siebie emocyjne, dzikie śpiewy, jakich żaden znany im facet w żadnym razie by z siebie nie wydusił. Młode kobiety śpiewały jeszcze piękniej, pląsały ponętnie i śmiały się uwodzicielsko, roznegliżowane albo przybrane kolorowo, zupełnie inaczej niż te same baby w takich samych szarych kiecach i rajstopach, które Lipka i Kocioł znali z dotychczasowego życia.

Z gomułkowskich blokowisk wypłoszył ich terror wspólnych opinii, stereotypów i pokazowej moralności. Żyć trzeba było „jak człowiek”, czyli jak wszyscy, bo tak zwana normalna większość zawsze miała rację. Tymczasem swoboda tamtych, bliskość, nieskrępowanie i radość, którą tak się obdarowywali... wydawały się takie, jakie być powinny, oczekiwane, wręcz wymarzone... a jednak niespotykane na co dzień. Ogień płonął między nimi i w nich, prześlizgiwał się po twarzach i przechylanych niedbale butelkach, migotał w bystro błyszczących oczach. Trzymali się razem uniesieni, zgrani i braterscy jak nie z tego świata, niczym inna cywilizacja albo inny gatunek człowieka. Kiedy siedzieli w kręgu albo obejmowali się zetknięci czołami i mruczeli do siebie, Lipka nie sądził, że w ogóle tak można. W jego życiu nikt się nie obejmował i nie przytulał. Najwyżej na zdjęciu. Bał się, że zaraz ktoś przyjdzie i przerwie to wszystko.

– Chciałbym posiedzieć z nimi i przynajmniej posłuchać, o czym nawijają – zdradził rzewnie Kocioł. – Tak przez chwilę z nimi pobyć...

Mieli wtedy po dziesięć lat.

– Co nie? – Lipka obserwował i łowił ich słowa.

– Polowanie, posłuchajcie sobie... albo When the music’s over.

– A czytałeś?...

– ...jedziemy tam za tydzień... a potem... się zobaczy...

– ...to lepsze ziomki...

– ...w siedemdziesiątym szóstym...

Lipka i Kocioł od razu doszli do wniosku, że chcą być jak tamci, szczerze radośni, w gronie tak samo szczerze oddanych przyjaciół. Bez smutku i nudy, bez zmartwień i nawet bez biedy. Hipy, chociaż bogate nie były, nie martwiły się ani o pieniądze, ani o inne „tego typu bzdety”. Ważniejszy był dla nich zwyczajny dzień.

Tych naście wtajemniczonych osób tworzyło domorosłą komunę. Dbali nawzajem o siebie, pracowali okresowo, raz jedni, raz drudzy, „dla grupy”, coś tam kombinowali. Lipka ustalił, że w żyłę ładowali kompot przywożony z niedalekiego Trójmiasta. W fajach ćmili samosieję z własnej plantacji. Uprawiali też mak i parzyli z niego zupy... z biegiem czasu sami nauczyli się produkować heroinę. Ich życie stanowiło ogólnie dostępną tajemnicę. Ludzie wiedzieli, co te hipy wyprawiają, ale niech wyprawiają. Byleby się z daleka od „porządnych” ludzi trzymali. Nikt się nie wtrącał, nawet władze.

Nim zdechła komuna, Lipka stestował makiwarę. W wieku 15 lat dostał ją w butli po mleku za jedzenie od jednego hipa. Jej zażywanie, jeszcze sporadyczne, nie przynosiło większych szkód poza rosnącą niechęcią do nauki na rzecz oddawania się marzeniom.

Lipka zawsze lubił marzyć. Lubił też materializować te marzenia, by mogli zobaczyć je inni. W wieku jedenastu lat postanowił zostać malarzem. Od szczeniaka uwielbiał rysować. Potem przyszła pora na pędzel i sztalugi. Mak okazał się całkiem pomocny. Inspirował sprowadzanymi snami, przesterował barwy, dawał siłę do niekończących się twórczych seansów. Od razu po podstawówce Lipka zamierzał zakończyć edukację. Już wtedy samym malowaniem i sprzedażą kopii i portretów, zwłaszcza podczas wakacyjnych wypadów w góry czy nad morze, zarabiał tyle, że starczało. Najważniejsze, że mógł robić to, co kocha, i mieć za to na życie. Nieraz nawet więcej niż matka – sprzątaczka.

Mamuśka była nie tylko najrówniejszą dorosłą, jaką znał, ale i jedyną osobą, którą naprawdę kochał. Zawsze tak serdecznie opiekuńcza i wyrozumiała, pomimo tylu krzywych akcji, w jakie się pakował. Mówiła z nim szczerze, cierpliwie słuchała jego zwierzeń, sama też nieraz się otwierała. Szanowała go za „dobre serce”. Nigdy nie kazała czegokolwiek wbrew jego woli. Nigdy nawet nie krzyknęła na niego. Ojciec darł się za dwoje. Lipka starał się kochać ją bezgranicznie, tak bardzo, jak tylko ona go kochała, ale musiał przyznać, że nie potrafi.

– Idź chociaż do zawodówki, zawód jakiś zdobądź... – doradzała troskliwie po jego pierwszych problemach w szkole.

– Przecież mam zawód, maluję.

– Ale papier jakiś, synku.

W mieście nie było szkoły plastycznej. To poszedł do zawdy na obróbkę skrawaniem, gdzie ludzie ćpali na potęgę, przeważnie farmaceutyki, czasem przetwory zdelegalizowanego już wtedy maku. Ze względu na niewielką, epizodyczną dostępność mało kto był uzależniony. Póki na początku lat dziewięćdziesiątych do aptek nie wprowadzono T. Lipka odkrył we własnym domu żółte kapsy w srebrnych szelestach, oznaczone wiele mówiącym wykrzyknikiem w trójkącie. Ojciec dostawał na korzonki. Przepisywali zgredowi jeszcze wiele razy, tak że była okazja w miarę zapoznać się ze specyfikiem. Wykupując jednego razu proszki dla starego, spisał z recki, co było trzeba. Załatwił potem, niby na zwolnienia do szkoły, czyste, ostemplowane druki. Wypisał, wykupił... i tak się zaczęło. Z czasem obczaił kilka źródeł pozyskiwania recept. To co, że nieraz bez stempla. Talent samozwańczego artysty malarza pozwolił mu szybko opanować różnorakie techniki podrabiania pieczątek. Nawet fatalny charakter pisma stał się nagle atutem. Bo przecież wiadomo, jak bazgrzą lekarze.

***

Dzień wcześniej Bursztyn zeskoczył z daszku internatu Pszczółki i wolno powlókł się do domu. Zbyt naspidowany, by zasnąć, zbyt zmęczony po zarwanej nocy, by czymkolwiek się zająć, długo leżał na rozgrzebanym łóżku, tępo patrząc w sufit. Dopiero późnym popołudniem, po kilku rolkach z szafki matuli, popitych ćwiartką żołądkowej gorzkiej, zapadł w sen...

...przerwany, zdawałoby się natychmiast, gwałtownym waleniem do drzwi. Ospały, ledwie mógł otworzyć oczy. Na skąpanym w słońcu, starym, blaszanym budziku na szafce przy łóżku dochodziło południe. Spał prawie dwadzieścia godzin, a nie zregenerował sił. Musiał być konkretnie wypłukany z witamin i minerałów, bo ciągle łapały go skurcze. Ledwie wstał z wyra, usidliły go wszechogarniające zmęczenie, zniechęcenie i fizjologiczny smutek.

– Siemanko. Wyglądasz jak przez okno – przywitała go radośnie Pszczółka. Przekroczyła próg, wnosząc do domu zapach mrozu i drogich, oryginalnych perfum, które uwielbiała.

– Nie da się w jedną noc odespać wcześniej zarwanej – rozczochrany, przeciągał się i ziewał. – Jak zgnieciony karton się czuję. Najchętniej walnąłbym się jeszcze w bety.

– Wiem, jak to jest. Rano też zdychałam, ale jestem trzy godziny na nogach, to się rozruszałam deczko. Aha, mam T. Stestujesz?

– Od Lipki? To co wtedy?

Zamiast odpowiedzieć, wydobyła biało-żółte pudełko wielkości paczki papierosów.

– Może to mnie postawi. Ile na pierwszy raz? – spytał rozochocony.

– Mnie postawiło. 200, 300 do 400 miligramów na początek styknie ci na pewno. Wychodzi nie więcej niż osiem kapsów – zdradziła sentencjonalnie. – Trochę zależy od masy ciała. Z tym że za pierwszym razem może się słabiej zainstalować, bo masz niewyrobione receptory. Ja to dopiero gdzieś za drugim, trzecim zapodaniem poczułam pełnię możliwości.

Godzinę później nieokreślony spokój i błogość zawładnęły ciałem, emocjami, myślami, wreszcie całym światem. Zasypiał? Niemożliwe. Pszczółka obok... Refleksyjny, pozytywny i gadatliwy, doznawał pobudzenia, ale innego niż po spidzie; nie zawierało napięcia, tylko uczynne udzielanie siebie, dobre, spokojne i serdeczne jak wszechogarniające braterstwo. Życzliwość płynęła z każdego słowa, gestu, twarzy, przedmiotu, stworzenia i kamienia, fragmentu światła na ścianie. Przez ciało płynęła przyjemność, jakiej nie pamiętał najstarszy orgazm. Dotąd nie wierzył nawet, że coś takiego mogłoby istnieć! Mróz na dworze zupełnie im nie przeszkadzał; nie czuli zimna. Spacerowali po mieście, szukając słonecznych miejsc.

Wylądowali u jakiegoś znajomka Pszczółki. Bursztyna zawsze niecierpliwiło czekanie. Teraz było mu wszystko jedno. Oparty o ścianę zamknął oczy. Od stóp przez nogi, lędźwie i korpus wędrowała fala wypływająca czubkiem głowy i zabierająca go w przestrzeń. Wirował i lewitował, bez konturów fizycznych ani pozostałych. Powietrze roztapiało go. Stanowił jego część, ale pozwalał nieść się dalej. Jak dym z odpalanych jeden za drugim albatrosów rozsnuwał się i rozpływał, ciepły i lekki. Zmieszany z powietrzem i dymem opuścił ciało i wznosił się, wznosił nasyconą dobrostanem myślą bez emocji w nieznaną wcześniej jedność ze światem... tym wspaniałym światem, pełnym dobrych ludzi i nieskończonych możliwości na wyciągnięcie ręki. Mógłby tak istnieć całą wieczność, jak sen... czy może tylko śnić o swoim życiu? Pod zamkniętymi oczami widział kolorowe, ciepłe migawki: znajome i nieznajome twarze i miejsca, błyszczącą szachownicę podłogi, czerwone róże, różowe kaktusy, zielone parówki... Jak we śnie, a na jawie.

Ledwo wyczuł jej dotknięcie. Podobno minęło z pół godziny. W życiu by nie zgadł, że czekał aż tyle. Czas mijał tak szybko.

– Ej, co ty, Tomo, zawiesiłeś się, co jest? W porządku wszystko? Jak bombka? – głos Pszczółki, niższy niż zwykle, nosowy i rozmarzony, dobiegał jak spod wody.

– Co za rzut – odwrócił się do niej. – Nie wierzę.

Jej oczy z ledwo widocznymi źrenicami błyszczały, jak przy ich pierwszym spotkaniu, niczym wypolerowane błękitne lustra. Twarz, pomarańczowa od słonecznych promieni, ze ściągniętymi do dołu ustami, wynurzała się ze złotej poświaty, spływającej po wszystkim jak ciepły miód.

Przyszło mu na myśl, że to niemożliwe, że zaraz się skończy. Pobudka! Trudno było uwierzyć w ten stan jak w spełnione marzenie, gdy to, czego zawsze pragnąłeś, realizuje się intensywniej, niż możesz sobie wyśnić, dorzuca jeszcze bonusy... i trwa...