Ukryta wyrocznia - Rick Riordan - ebook

Ukryta wyrocznia ebook

Rick Riordan

4,5

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Jak ukarać nieśmiertelnego?

Czyniąc go śmiertelnikiem.

Apollo rozgniewał swojego ojca Zeusa i za karę został strącony z Olimpu. Słaby i zdezorientowany ląduje w Nowym Jorku jako zwykły nastolatek. Pozbawiony nadprzyrodzonych mocy liczący cztery tysiące lat bóg musi nauczyć się, jak przeżyć we współczesnym świecie, dopóki nie zdoła jakoś odzyskać przychylności Zeusa.

 

Niestety Apollo ma wielu wrogów: bogów, potwory i ludzi, którzy chcieliby jego ostatecznej zagłady. Potrzebuje pomocy, a do głowy przychodzi mu tylko jedno miejsce, w którym może jej szukać – enklawa współczesnych półbogów znana jako Obóz Herosów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (483 oceny)
308
125
45
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anaksiazkara

Nie oderwiesz się od lektury

UWIELBIAM
30
monikaszafran

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajnie i fajnie że nawiązanie podpisano przyszły piłkarz 😁😎
10
DJCzernik

Nie oderwiesz się od lektury

Superowy nowy początek kocham te książki
00
ZuziaBrodziak

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała. Polecam wszystkim fanom przygód Percy’go!
00

Popularność




RICK RIORDAN

 I UKRYTA WYROCZNIA

Przełożyła Agnieszka Fulińska

Kraków 2016

Tytuł oryginału

The Trials of Apollo, Book One: The Hidden Oracle

Copyright © 2016 by Rick Riordan. All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska, 2016

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2016

Jacket illustration © 2016 by John Rocco

Jacket design by SJI Associates, Inc.

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kolowca-Chmura

Korekta

Katarzyna Kierejsza

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Wydanie I, Kraków 2016

ISBN 978-83-64297-94-6

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Opracowanie wersji elektronicznej:

Karolina Kaiser

Dla muzy Kaliope

Z wielkim opóźnieniem.

Proszę, nie róbcie mi krzywdy.

1

Zbiry mi dają po pyskuZmiótłbym ich, gdybym mógłŚmiertelność jest nie teges

MAM NA IMIĘ APOLLO. Niegdyś byłem bogiem.

Przez cztery tysiące sześćset dwanaście lat życia sporo dokonałem. Zesłałem zarazę na Greków oblegających Troję. Dałem Babe’owi Ruthowi trzy home runy w czwartym meczu World Series w 1926. Objawiłem mój gniew Britney Spears podczas gali MTV Video Music Awards w 2007. Ale przez całe swoje nieśmiertelne życie nigdy nie wylądowałem w kontenerze na śmieci.

Nie bardzo nawet wiem, jak do tego doszło.

Po prostu obudziłem się, spadając. Wieżowce wirowały mi przed oczami. Moje ciało otaczały płomienie. Usiłowałem lecieć. Próbowałem zamienić się w chmurę albo teleportować na drugą stronę świata, albo zrobić którąś z miliona innych rzeczy, z których zrobieniem nie powinienem mieć kłopotu, a jednak dalej tylko spadałem. Trafiłem w wąski przesmyk między dwoma budynkami i BUM!

Czy istnieje na świecie coś smutniejszego niż dźwięk wydawany przez boga uderzającego w stertę worków ze śmieciami?

Leżałem, jęcząc z bólu, w otwartym kontenerze. Nozdrza palił mi smród nieświeżego sosu bolońskiego i zużytych pieluch. Miałem wrażenie, że połamałem żebra, choć to nie powinno być możliwe.

Mózg gotował mi się od natłoku myśli, ale jedno wspomnienie wciąż wypływało na powierzchnię – głos mojego ojca Zeusa, mówiącego: „TWOJA WINA. TWOJA KARA”.

Pojąłem, co się ze mną stało, i zapłakałem z rozpaczy.

Nawet dla boga poezji, którym jestem, opisanie, jak się czułem, stanowi problem. Jak więc możecie wy – zwykli śmiertelnicy – choćby próbować to zrozumieć? Wyobraźcie sobie, że ktoś pozbawił was ubrania, a następnie wychłostał strumieniem wody ze szlaucha na oczach rozbawionej gawiedzi. Wyobraźcie sobie, że lodowata woda wypełnia wasze usta i płuca, jej ciśnienie tłucze w waszą skórę, zamieniając stawy w galaretę. Wyobraźcie sobie poczucie bezsilności, wstydu i całkowitej bezbronności – publiczne brutalne odarcie ze wszystkiego, co czyni was sobą. Moje upokorzenie było gorsze.

„TWOJA WINA”, grzmiał w mojej głowie głos Zeusa.

– Nie! – krzyknąłem rozpaczliwie. – Nie, nie moja! Proszę!

Nikt mi nie odpowiedział. Po obu stronach przemykały zardzewiałe drabinki przeciwpożarowe na tle ceglanych ścian. Nade mną rozciągało się szare i bezlitosne zimowe niebo.

Usiłowałem przypomnieć sobie szczegóły wyroku. Czy ojciec powiedział mi, jak długo potrwa kara? I co mógłbym zrobić, by odzyskać jego łaskę?

Pamięć była zbyt rozmyta. Ledwie przypominałem sobie, jak wyglądał Zeus, nie miałem więc pojęcia, dlaczego postanowił zesłać mnie na ziemię. Była jakaś wojna z gigantami, pomyślałem. Bogowie zostali zaskoczeni, skompromitowani, prawie pokonani.

Jednego byłem pewny: moja kara była niezasłużona. Zeus potrzebował kozła ofiarnego, więc oczywiście wybrał najprzystojniejszego, najbardziej utalentowanego i najpopularniejszego boga z całego panteonu – mnie.

Leżałem na górze śmieci, wpatrując się w naklejkę na wewnętrznej stronie wieka kontenera: „WYWÓZ ŚMIECI” i numer telefonu.

Zeus zmieni zdanie, powtarzałem sobie. Chce mnie tylko nastraszyć. Lada moment zabierze mnie z powrotem na Olimp i pozwoli odejść z ostrzeżeniem.

– Tak… – Mój głos zabrzmiał głucho i rozpaczliwie. – Właśnie tak.

Usiłowałem się poruszyć. Zamierzałem znajdować się w pozycji stojącej, kiedy Zeus zjawi się z przeprosinami. Żebra mnie bolały. Żołądek miałem ściśnięty. Chwyciłem się krawędzi kontenera i zdołałem się na nią wciągnąć, ale przeleciałem na drugą stronę i wylądowałem na ręce, która trzasnęła w zetknięciu z asfaltem.

– Auaaa! – jęknąłem z bólu. – Wstawaj. Wstawaj.

Podniesienie się na nogi nie było łatwe. W głowie mi się kręciło. Omal nie zemdlałem z wysiłku. Stałem w ślepym zaułku. Jakieś dwadzieścia metrów dalej jego jedyny wylot otwierał się na ulicę z ponuro wyglądającymi witrynami biura kuratora sądowego i lombardu. Domyślałem się, że to jakieś miejsce po zachodniej stronie Manhattanu, może Crown Heights na Brooklynie. Zeus chyba naprawdę był na mnie wściekły.

Obejrzałem swoje nowe ciało. Byłem białym nastolatkiem ubranym w tenisówki, niebieskie dżinsy i zieloną koszulkę polo. Totalna porażka. Czułem się chory, słaby i tak bardzo, bardzo ludzki.

Nigdy nie zrozumiem, jak wy, śmiertelnicy, potraficie z tym żyć. Jesteście przez cały czas uwięzieni w worku z mięsa, niezdolni do przeżywania tak zwyczajnych przyjemności jak zmiana w kolibra albo rozpłynięcie się w czyste światło.

A teraz, o niebiosa, zostałem jednym z was – kolejnym workiem mięsa.

Pogrzebałem w kieszeniach spodni, w nadziei że znajdę tam kluczyk do rydwanu słońca. Nic z tego. Znalazłem jedynie tani plastikowy portfel zawierający sto dolarów amerykańskich – zapewne w sam raz na drugie śniadanie pierwszego dnia w skórze śmiertelnika – a poza tym prawo jazdy wydane przez stan Nowy Jork. Widniało na nim zdjęcie głupkowato wyglądającego nastolatka z kręconymi włosami, który nie mógł być mną, oraz imię i nazwisko: Lester Papadopoulos. Okrucieństwo Zeusa nie zna granic!

Zajrzałem do kontenera, tym razem w nadziei że może na ziemię spadły wraz ze mną moje łuk, kołczan i lira. Może choćby harmonijka ustna. Ale nie było nic.

Wziąłem głęboki oddech. Wyluzuj, pomyślałem. Musiałem zachować jakieś boskie zdolności. Mogłoby być gorzej.

Nagle rozległ się chrapliwy głos:

– Ej, Cade, zobacz tę ofermę.

W wejściu w zaułek stali dwaj młodzieńcy: jeden krępy o platynowych włosach, drugi wysoki i rudy. Obaj mieli na sobie obszerne bluzy z kapturami i luźne spodnie. Ich szyje były pokryte zawijasami tatuaży. Brakowało im tylko słów: „JESTEM OPRYCHEM” wypisanych wyraźnym pismem na czołach.

Rudy utkwił wzrok w portfelu, który trzymałem w ręce.

– E no, bądź miły, Mikey. Ten koleś wygląda przyjacielsko. – Wyszczerzył się i wyciągnął zza pasa nóż. – W sumie mogę się założyć, że chce nam oddać całą swoją kasę.

Za to, co nastąpiło zaraz potem, winię moją dezorientację.

Wiedziałem, że odarto mnie z nieśmiertelności, ale nadal uważałem się za potężnego Apollina! Zmiana sposobu myślenia nie jest tak łatwa jak, powiedzmy, przemiana w śnieżną panterę.

A poza tym kiedy wcześniej Zeus karał mnie zamianą w śmiertelnika (tak, zdarzyło mi się to już dwa razy), zawsze zachowywałem niezwykłą siłę i przynajmniej część moich boskich mocy. Założyłem, że to samo dotyczyło tej sytuacji.

Nie zamierzałem pozwolić tym młodocianym śmiertelnym rzezimieszkom przywłaszczyć sobie portfela należącego do Lestera Papadopoulosa.

Wyprostowałem się, oczekując, że moja królewska postawa i boska uroda wprawią Cade’a i Mikeya w przerażenie. (Tych właściwości nie da mi się przecież odebrać, cokolwiek by o tym mówiło zdjęcie w moim prawie jazdy). Starałem się nie myśleć o ciepłym soku owocowym ze śmietnika spływającym mi po plecach.

– Jestem Apollo – oznajmiłem. – Macie trzy możliwości, śmiertelnicy: złożyć mi hołd lub daninę albo ulec zagładzie.

Chciałem, by moje słowa poniosły się echem w zaułku, wstrząsnęły wieżami Nowego Jorku i sprawiły, że z nieba zacznie się sypać dymiący gruz. Nic takiego się nie wydarzyło. Przy słowie „zagładzie” głos mi się załamał.

Rudy Cade wyszczerzył się jeszcze bardziej. Zastanawiałem się, jak zabawne byłoby, gdybym mógł ożywić węża wytatuowanego na jego szyi i zmusić go do uduszenia właściciela.

– Co o tym sądzisz, Mikey? – zapytał kumpla. – Złożymy temu kolesiowi hołd?

Mikey skrzywił się. Jego szczeciniaste blond włosy, okrutne małe oczka i masywna sylwetka przypominały mi potworną maciorę, która terroryzowała wioskę Krommyon w dawnych dobrych czasach.

– Nie mam ochoty na hołd, Cade. – Jego głos brzmiał jak głos kogoś, kto żywi się zapalonymi papierosami. – Jakie są pozostałe opcje?

– Ucieczka? – zapytał Cade.

– Nieee – odparł Mikey.

– Nasza zagłada?

Mikey prychnął.

– A może to my byśmy go jednak zgładzili?

Cade podrzucił nóż i złapał go za rękojeść.

– Przeżyję to jakoś. Ty przodem.

Wsunąłem portfel z powrotem do tylnej kieszeni spodni. Uniosłem pięści. Nie uśmiechała mi się perspektywa zamienienia śmiertelników w gofry, ale byłem przekonany, że potrafię to zrobić. Nawet osłabiony powinienem być silniejszy od każdego człowieka.

– Ostrzegałem was – powiedziałem. – Moja moc jest dla was nie do pojęcia.

Mikey strzelił palcami.

– Aha.

I ruszył do przodu.

Kiedy tylko znalazł się w zasięgu moich pięści, uderzyłem. Włożyłem w ten cios cały swój gniew. To powinno wystarczyć, żeby wyparować Mikeya, pozostawiając jedynie cień w kształcie bandziora na asfalcie.

Zamiast tego on uchylił się, co mnie nieźle zirytowało.

Zrobiłem krok do przodu. Muszę przyznać, że kiedy Prometeusz ulepił was, ludzi, z gliny, wykonał marną robotę. Ludzkie nogi są niezdarne. Usiłowałem to nadrobić, korzystając z moich nieskończonych zasobów zwinności, ale Mikey kopnął mnie w plecy. Upadłem na swą boską twarz.

Nos napęczniał mi jak poduszka powietrzna. W uszach mi strzeliło. Usta miałem pełne metalicznego smaku. Z jękiem przewróciłem się na plecy i ujrzałem nad sobą gapiących się na mnie dwóch rozmazanych bandziorów.

– Mikey – odezwał się Cade – pojmujesz moc tego gościa?

– Nie – odparł Mikey. – Nijak jej nie pojmuję.

– Głupcy! – wycharczałem. – Zniszczę was!

– Ta, jasne. – Cade odrzucił nóż. – Ale chyba najpierw my cię rozdepczemy.

Cade uniósł but nad moją twarz i zapadła ciemność.

2

Dziewczyna znikądDopełnia mojego wstyduDurne banany

NIE ZOSTAŁEM TAK ZDEPTANY od czasu mojego pojedynku gitarowego z Chuckiem Berrym w 1957.

Kiedy Cade i Mikey mnie kopali, zwinąłem się w kłębek, usiłując ochronić żebra i głowę. Ból był nie do zniesienia. Miałem mdłości i drgawki. Straciłem przytomność i ją odzyskałem, a przed oczami pływały mi czerwone plamy. Kiedy napastnicy znudzili się kopaniem, uderzyli mnie w głowę workiem ze śmieciami, który pękł, pokrywając mnie fusami z kawy i spleśniałymi skórkami owoców.

W końcu odsunęli się, dysząc ciężko. Ich szorstkie łapy zaczęły mnie obmacywać i zabrały mi portfel.

– Co my tu mamy? – powiedział Cade. – Trochę kasy i prawko na… Lestera Papadopoulosa.

Mikey zaśmiał się.

– Lester? To jeszcze gorsze niż Apollo.

Pomacałem się po nosie, który sprawiał wrażenie, że jest wielkości materaca wodnego, i miał podobną konsystencję. Na palcach połyskiwało mi coś czerwonego.

– Krew – wymamrotałem. – To niemożliwe.

– Bardzo możliwe, Lester. – Cade przykucnął obok mnie. – A w przyszłości czeka cię zapewne więcej krwi. Wyjaśnisz nam może, dlaczego nie masz karty kredytowej? Ani telefonu? Bardzo nie uśmiecha mi się myśl, że rozdeptaliśmy cię dla nędznych stu dolców.

Wpatrywałem się w krew na opuszkach palców. Jestem bogiem. Nie mam krwi. Nawet kiedy dawniej byłem zamieniany w śmiertelnika, w moich żyłach nadal płynął złoty ichor. Nigdy wcześniej nie byłem do tego stopnia… przeinaczony. To musiał być jakiś błąd. Sztuczka.

Cokolwiek.

Usiłowałem usiąść.

Dłoń natrafiła na skórkę z banana i upadłem ponownie. Moi napastnicy zawyli z radości.

– Boski jest! – oznajmił Mikey.

– Aha, ale szef powiedział, że będzie miał kasę – marudził Cade.

– Szef… – wymamrotałem. – Szef?

– Zgadza się, Lester. – Cade pstryknął mnie w głowę. – „Idźcie w ten zaułek – polecił nam szef. – Łatwy zarobek”. Powiedział, że mamy cię zbić i zabrać wszystko, co masz. Ale to – zamachał mi banknotami przed nosem – to nie jest nawet dniówka.

Pomimo tarapatów, w jakich się znajdowałem, poczułem przypływ nadziei. Jeśli te rzezimieszki zostały na mnie nasłane, to ich „szef” musi być bogiem. Żaden śmiertelnik nie wiedziałby, że spadnę na ziemię w tym miejscu. Może Cade i Mikey też nie są ludźmi. Może to sprytnie zakamuflowane potwory albo duchy. To przynajmniej tłumaczyłoby, dlaczego mnie tak łatwo sprali.

– Kim… kim jest wasz szef? – Podniosłem się z trudem na nogi, a z ramion spadały mi fusy. W głowie kręciło mi się tak, jakbym podfrunął zbyt blisko wyziewów Pierwotnego Chaosu, ale nie mogłem sobie pozwolić na upokorzenie. – To Zeus was tu przysłał? A może Ares? Żądam audiencji!

Mikey i Cade spoglądali po sobie, jakby mówili: „On jest niewiarygodny”.

Cade uniósł nóż.

– Ty nic nie rozumiesz, co, Lester?

Mikey wyjął zza pasa spory kawał łańcucha rowerowego i owinął sobie wokół pięści.

Uznałem, że muszę zaczarować ich śpiewem, zmuszając do uległości. Mogli stawić opór moim pięściom, ale żaden śmiertelnik nie oprze się mojemu złotemu głosowi. Usiłowałem wybrać między LoveMe Tender a moim własnym utworem Dla ciebie jestem bogiem poezji, kotku, kiedy rozległ się czyjś okrzyk.

– EJ!

Chuligani odwrócili się. Nad nami, na platformie schodów przeciwpożarowych na wysokości pierwszego piętra, stała mniej więcej dwunastoletnia dziewczyna.

– Zostawcie go – rozkazała.

W pierwszej chwili myślałem, że to Artemida przybyła mi na pomoc. Z przyczyn kompletnie dla mnie niezrozumiałych moja siostra często pojawia się jako dwunastolatka. Ale coś podpowiadało mi, że to nie ona.

Dziewczyna na platformie nie bardzo budziła przerażenie. Była niska i pyzata, ciemne włosy miała ścięte na nieporządnego pazia, nosiła też czarne kocie okulary z cyrkoniami połyskującymi w kącikach. Pomimo chłodu nie miała na sobie kurtki. Jej ubranie wyglądało, jakby dobierał je przedszkolak: czerwone tenisówki, żółte legginsy i zielona bluza. Może właśnie wybierała się na bal przebrana za światła na skrzyżowaniu.

A jednak… w wyrazie jej twarzy było coś groźnego. Podobny uparty grymas jak u mojej dawnej dziewczyny Kyrene, kiedy mocowała się z lwami.

Na Mikeyu i Cadzie nie zrobiło to wrażenia.

– Spadaj, mała – powiedział jej Mikey.

Dziewczynka tupnęła nogą, aż platforma się zatrzęsła.

– Mój zaułek. Moje zasady! – Mówiła stanowczo i lekko przez nos, co sprawiało, że brzmiało to, jakby drwiła z koleżanki w erpegu. – Wszystko, co ma przy sobie ta oferma, należy do mnie, włącznie z pieniędzmi!

– Dlaczego wszyscy nazywają mnie ofermą? – zapytałem słabym głosem.

To określenie było niesprawiedliwe, mimo że byłem pobity i utytłany w śmieciach. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi.

Cade rzucił dziewczynie wściekłe spojrzenie. Czerwień włosów jakby zaczęła spływać na twarz.

– Chyba sobie ze mnie kpisz. Pokaż, co umiesz, smarkulo! – Podniósł zgniłe jabłko i cisnął nim. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Owoc wylądował u jej stóp, toczył się przez chwilę i zatrzymał grzecznie.

– Chcesz się bawić jedzeniem? – Dziewczynka wytarła ręką nos. – Niech ci będzie.

Nie widziałem, jak kopnęła jabłko, ale pofrunęło ono z powrotem i uderzyło Cade’a prosto w nos. Chłopak padł na tyłek.

Mikey warknął. Podszedł ku drabince przeciwpożarowej, ale skórka z banana jakby celowo przesunęła się na jego drogę. Poślizgnął się i runął jak długi.

– AUUU!

Odsunąłem się od leżących na ziemi rabusiów. Zastanawiałem się, czy powinienem uciekać, ale ledwie trzymałem się na nogach. A poza tym nie miałem ochoty zostać zaatakowany przeterminowanymi owocami.

Dziewczynka przeskoczyła przez barierkę i wylądowała na ziemi z zaskakującą zwinnością, po czym chwyciła worek ze śmieciami.

– Stój! – Cade cofał się jak krab, usiłując oddalić się od napastniczki. – Porozmawiajmy!

Mikey z jękiem przetoczył się na plecy.

Dziewczynka wydęła wargi. Nad kącikami ust miała delikatny czarny meszek.

– Nie podobacie mi się – oznajmiła. – Wynoście się.

– Tak! – zawołał Cade. – Jasne! Tylko…

Sięgnął po pieniądze rozsypane wśród fusów z kawy.

Dziewczyna zamachnęła się workiem ze śmieciami. Plastik eksplodował, wypluwając z siebie niewyobrażalną liczbę zgniłych bananów, które przygwoździły Cade’a do ziemi. Mikey był oblepiony tyloma skórkami, że wyglądał, jakby zaatakowały go drapieżne rozgwiazdy.

– Wynocha z mojego zaułka – powtórzyła dziewczyna. – Już.

W kontenerze kolejne worki ze śmieciami wybuchały jak pop­corn, zasypując Cade’a i Mikeya rzodkiewkami, łupami ziemniaczanymi i najrozmaitszymi składnikami kompostu. Jakimś cudem nic z tego nie wylądowało na mnie. Pomimo obrażeń obaj chuligani podnieśli się na nogi i uciekli z krzykiem.

Odwróciłem się do mojej mikrej wybawicielki. Nieobce są mi niebezpieczne kobiety. Moja siostra potrafi siec strzałami śmierci. Moja macocha Hera regularnie doprowadza ludzi do takiego obłędu, że szatkują się na kawałki. Ale ta dwunastolatka wymachująca śmieciami wprawiała mnie w nerwowy stan.

– Dziękuję – zaryzykowałem.

Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi. Na środkowych palcach obu dłoni miała identyczne pierścionki z oczkami w kształcie półksiężyców. Jej ciemne oczy połyskiwały jak u kruka. (Mam prawo do tego porównania, ponieważ wymyśliłem kruki).

– Nie dziękuj mi – odparła. – Ty nadal znajdujesz się w moim zaułku.

Obeszła mnie dookoła, lustrując wzrokiem, jakbym był krową na wystawie. (To porównanie też wolno mi zrobić, ponieważ kolekcjonowałem kiedyś krowy medalistki).

– Jesteś bogiem Apollinem? – Nie sprawiała wrażenia przejętej grozą. Ani też zdumionej perspektywą bogów przechadzających się między śmiertelnikami.

– Podsłuchiwałaś?

Przytaknęła.

– Nie wyglądasz na boga.

– Nie mam się najlepiej – przyznałem. – Mój ojciec Zeus wygnał mnie z Olimpu. A ty kim jesteś?

Pachniała lekko szarlotką, co było dziwne, ponieważ wygląd miała bardzo niechlujny. Jakaś cząstka mnie marzyła o znalezieniu czystego ręcznika, wytarciu jej twarzy i podarowaniu pieniędzy na ciepły posiłek. Inna cząstka miała ochotę zasłonić się przed nią krzesłem, na wypadek gdyby postanowiła mnie ugryźć. Przypominała mi przybłędy, które przygarnia moja siostra: psy, pantery, bezdomne dziewczyny, małe smoki.

– Jestem Meg – odparła.

– To zdrobnienie od Megary czy Margaret?

– Margaret. Ale nie waż się mówić do mnie Margaret.

– Jesteś herosem, Meg?

Poprawiła okulary.

– Dlaczego tak sądzisz?

Znowu nie wydała się zaskoczona pytaniem. Wyczułem, że musiała już kiedyś zetknąć się z tym określeniem.

– Cóż – powiedziałem – najwyraźniej posiadasz jakieś moce. Przegoniłaś tych chuliganów za pomocą zgniłych owoców. Może władasz bananokinezą? Albo masz władzę nad śmieciami? Znałem kiedyś rzymską boginię imieniem Kloacyna, która patronowała miejskim ściekom. Może jesteście spokrewnione…?

Meg skrzywiła się. Miałem wrażenie, że być może powiedziałem coś niewłaściwego, choć nie bardzo wiedziałem co.

– Myślę, że po prostu zabiorę ci kasę – oznajmiła. – No już. Wynocha stąd.

– Nie, zaczekaj! – W moim głosie pojawiła się desperacja. – Proszę, ja… chyba potrzebuję trochę pomocy.

Oczywiście czułem się idiotycznie. Ja – bóg przepowiedni, zaraz, łucznictwa, uzdrawiania, muzyki i jeszcze paru innych rzeczy, których chwilowo nie mogłem sobie przypomnieć – prosiłem o pomoc pstrokato ubranego dzieciaka z ulicy. Ale nie miałem nikogo innego. Jeśli to dziecko postanowi zabrać mi pieniądze i wykopać mnie na srogą uliczną zimę, nie zdołam go powstrzymać.

– Powiedzmy, że ci wierzę… – W głosie Meg słychać było śpiewny ton, jakby zamierzała wyrecytować zasady zabawy: „Ja będę księżniczką, a ty pomywaczką”. – Powiedzmy, że postanowię ci pomóc. Co wtedy?

Dobre pytanie, pomyślałem.

– Eee… jesteśmy na Manhattanie?

– Aha. – Obróciła się i wykonała radosny podskok. – Piekło na ziemi.

Miałem wrażenie, że dziecko nie powinno mówić o piekle. Ale w sumie dziecko nie powinno również mieszkać w zaułku i walczyć na śmieci z chuliganami.

Zastanawiałem się nad udaniem się do Empire State Build­ing. Znajduje się tam nowoczesna brama wiodąca na Olimp, ale wątpiłem, czy strażnicy wpuszczą mnie na tajne sześćsetne piętro. Z Zeusem nie ma tak łatwo.

Może zdołam znaleźć mojego starego kumpla, centaura Chejrona. On ma obóz szkoleniowy na Long Island. Może zaproponuje mi schronienie i naukę. Ale to będzie niebezpieczna podróż. Bezbronny bóg to łakomy kąsek. Każdy napotkany potwór z radością mnie wypatroszy. Zazdrosne duchy i pomniejsze bóstwa też mogą zechcieć skorzystać z okazji. A poza tym jest jeszcze tajemniczy „szef” Cade’a i Mikeya. Nie miałem pojęcia, kim on jest oraz czy ma innych, groźniejszych pachołków, których mógłby na mnie nasłać.

Nawet jeśli zdołam dotrzeć do Long Island, moje nowe śmiertelne oczy mogą nie być w stanie znaleźć obozu Chejrona w magicznie ukrytej dolinie. Potrzebowałem przewodnika, który mnie tam zaprowadzi – kogoś doświadczonego i znajdującego się w pobliżu…

– Mam pewien pomysł. – Stanąłem tak prosto, jak pozwalały na to moje obrażenia. Nie było łatwo wyglądać na pewnego siebie z rozkwaszonym nosem i fusami spadającymi z ubrania. – Znam kogoś, kto może mi pomóc. On mieszka na Upper East Side. Zabierz mnie do niego, a zostaniesz nagrodzona.

Meg wydała dźwięk będący skrzyżowaniem kichnięcia i chichotu.

– A czym mnie nagrodzisz? – Cały czas tańczyła wokół, wybierając spośród śmieci dwudziestodolarówki. – Już sobie biorę całe twoje pieniądze.

– Ej!

Rzuciła mi portfel, pusty, jeśli nie liczyć prawa jazdy Lestera Papadopoulosa.

– Mam twoją kasę, mam twoją kasę – zaśpiewała Meg.

Stłumiłem warknięcie.

– Słuchaj, dziecko, nie będę na wieki śmiertelnikiem. Kiedyś na powrót stanę się bogiem. Wtedy nagrodzę wszystkich, którzy mi pomogli… i ukarzę tych, którzy odmówili mi wsparcia.

Wzięła się pod boki.

– Skąd wiesz, co się wydarzy? Byłeś już kiedyś człowiekiem?

– Owszem, po prawdzie dwukrotnie! Za każdym razem moja kara trwała najwyżej kilka lat!

– Ach, tak? A jak zdołałeś wrócić do bycia całkiem bogowym i tak dalej?

– Nie ma takiego słowa jak „bogowy” – wytknąłem jej, aczkolwiek moja poetycka wrażliwość rozważała już sposoby jego użycia. – Zeus zazwyczaj wymaga ode mnie popracowania jako niewolnik dla jakiegoś ważnego herosa. Jak na przykład ten koleś z Upper East Side, o którym ci wspomniałem. On byłby idealny! Przez parę lat wykonuję różne zadania wyznaczone mi przez mojego pana. Jeśli się dobrze sprawuję, zostaję przyjęty z powrotem na Olimp. Teraz muszę tylko odzyskać siły i wymyślić…

– Skąd wiesz na pewno, który to ma być heros?

Zamrugałem.

– Że co?

– Któremu herosowi masz służyć, głupku.

– Eee… no. Cóż, zazwyczaj jest to oczywiste. Po prostu na niego wpadam. Dlatego chcę się udać na Upper East Side. Mój nowy pan zażąda moich usług i…

– Jestem Meg McCaffrey! – Cisnęła we mnie maliną. – I żądam twoich usług!

Nad naszymi głowami przez szare niebo przetoczył się grzmot, odbijając się echem w miejskich wąwozach niczym boski śmiech.

Cokolwiek jeszcze pozostało z mojej dumy, zamieniło się w lodowatą wodę i napełniło moje skarpetki.

– Sam się w to wpakowałem, prawda?

– Aha! – Meg podskakiwała w czerwonych tenisówkach. – Ale będzie zabawa!

Z wielkim trudem powstrzymałem chęć, aby usiąść i zapłakać.

– Jesteś pewna, że nie jesteś przebraną Artemidą?

– Jestem tym drugim czymś – odparła Meg, licząc moje pieniądze. – Tym, o czym mówiłeś wcześniej. Herosem.

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem. – Uśmiechnęła się do mnie łobuzersko. – A teraz mam pomocnika, boga imieniem Lester!

Uniosłem oblicze ku niebu.

– Proszę, ojcze. Rozumiem. Proszę, wszystko tylko nie to!

Zeus nie odpowiedział. Zapewne był zbyt zajęty zapisywaniem mojego upokorzenia, aby podzielić się nim na Snapchacie.

– Uszy do góry – powiedziała mi. – Kogo to chciałeś zobaczyć… kim jest ten koleś na Upper East Side?

– Innym herosem – odparłem. – On zna drogę do obozu, gdzie mogę znaleźć mieszkanie, pomoc, jedzenie…

– Jedzenie? – Meg zastrzygła uszami. – Dobre jedzenie?

– Wiesz, zazwyczaj żywię się ambrozją, ale zakładam, że tak.

– W takim razie to mój pierwszy rozkaz! Musimy znaleźć tego gościa, żeby zabrał nas do tego obozu!

Westchnąłem żałośliwie. To będzie bardzo długa niewola.

– Jak sobie życzysz – odpowiedziałem. – Chodźmy poszukać Percy’ego Jacksona.

3

Kiedyś byłem bogowyW mieście jestem kijowyHa, nie rymuj haiku

KIEDY WLEKLIŚMY SIĘ po Madison Avenue, w moich myślach szalały pytania: dlaczego Zeus nie sprezentował mi zimowego płaszcza? Dlaczego Percy Jackson mieszka na takich peryferiach? Dlaczego przechodnie gapią się na mnie?

Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie powraca moja boska aura. Może nowojorczycy czuli grozę na widok mojej mocy i nieziemskiej urody.

Meg McCaffrey sprowadziła mnie na ziemię.

– Cuchniesz – oznajmiła. – I wyglądasz, jakbyś właśnie został pobity.

– Właśnie zostałem pobity. I wzięty w niewolę przez małe dziecko.

– To nie jest niewola. – Meg odgryzła skórkę przy paznokciu i wypluła ją. – To raczej współpraca.

– Współpraca w tym sensie, że ty wydajesz rozkazy, a ja muszę pracować?

– Aha. – Zatrzymała się przed oknem wystawowym. – Widzisz? Wyglądasz obrzydliwie.

Moje odbicie spojrzało na mnie, tyle że to nie było moje odbicie. Nie mogło być. Twarz była ta sama, co na zdjęciu Lestera Papadopoulosa.

Wyglądałem na jakieś szesnaście lat. Półdługie włosy miałem ciemne i kręcone – trochę w stylu, który stanowił ostatni krzyk mody w Atenach Peryklesa, a potem w latach 70. XX wieku. Moje oczy były niebieskie. Twarz dość przyjemna w głupkowaty sposób, ale zniekształcona przez spuchnięty nos w kolorze bakłażana, który na dodatek krwawił, tworząc paskudny wąs czerwieni na mojej górnej wardze. Co gorsza, policzki pokrywała mi jakaś wysypka, wyglądająca podejrzanie jak… Żołądek podszedł mi do gardła.

– Potworność! – krzyknąłem. – Czy to… Czy to trądzik?!

Nieśmiertelni bogowie nie mają trądziku. To jedno z naszych niezbywalnych praw. A jednak kiedy przysunąłem twarz bliżej szyby, przekonałem się, że moja skóra naprawdę stanowiła krajobraz poorany pryszczami i wypryskami.

Zacisnąłem pięści i zawołałem ku okrutnym niebiosom:

– Cóż takiego uczyniłem, o Zeusie, żeby na to zasłużyć?!

Meg pociągnęła mnie za rękaw.

– Uważaj, bo cię aresztują.

– A jakie to ma znaczenie? Uczyniono mnie nastolatkiem, i to z trądzikową cerą! Założę się, że nie mam nawet… – Z lodowatym uczuciem przerażenia uniosłem podkoszulek. Brzuch miałem pokryty roślinnym wzorem sińców będących rezultatem upadku do kontenera i tego, że następnie zostałem skopany. Ale, co gorsza, miałem oponkę.

– Och, nie, nie, nie, nie. – Zataczałem się po chodniku, w nadziei że oponka zostanie w tyle. – Gdzie się podział mój kaloryfer? Miałem zawsze idealny kaloryfer. Zero tłuszczyku. Nigdy przez cztery tysiące lat!

Meg znów się zaśmiała drwiąco.

– Ciii, bekso, wyglądasz spoko.

– Jestem gruby!

– Jesteś przeciętny. Przeciętni ludzie nie mają kaloryferów. Daj spokój.

Chciałem zaprotestować, że nie jestem ani przeciętnym, ani człowiekiem, ale z rosnącą rozpaczą uświadomiłem sobie, że to określenie pasuje teraz do mnie jak ulał.

Po drugiej stronie witryny pojawiła się twarz ochroniarza spoglądającego na mnie krzywo. Pozwoliłem, żeby Meg pociąg­nęła mnie dalej.

Dziewczyna podskakiwała, czasem zatrzymując się, żeby podnieść monetę albo zakręcić się wokół latarni. Wydawała się kompletnie nie przejmować zimnem, czekającą nas niebezpieczną podróżą, jak również faktem, że cierpiałem na trądzik młodzieńczy.

– Jak możesz być taka spokojna? – zapytałem. – Jesteś herosem, wędrujesz w towarzystwie boga, zmierzasz ku obozowi, gdzie spotkasz podobnych sobie. Nic z tego nie jest dla ciebie dziwaczne?

– Ech. – Złożyła jedną z moich dwudziestodolarówek w samolocik. – Widziałam już dość dziwnych rzeczy.

Miałem wielką pokusę zapytać, co może być dziwaczniejsze od mojego poranka. Uznałem jednak, że mogę nie przeżyć szoku, jaki przyniesie ta wiedza.

– Skąd jesteś?

– Mówiłam ci. Z tego zaułka.

– Nie, chodzi o… twoi rodzice? Rodzina? Przyjaciele?

Przez jej twarz przemknęło zakłopotanie. Wbiła wzrok w dwudziestodolarowy samolocik.

– To nieważne.

Moje wysoce zaawansowane umiejętności czytania w ludziach powiedziały mi, że dziewczyna coś ukrywa, ale to nic nadzwyczajnego u herosów. Jak na dzieci pobłogosławione posiadaniem nieśmiertelnego rodzica są oni dziwacznie wrażliwi na punkcie swojego pochodzenia.

– I nigdy nie słyszałaś o Obozie Herosów? Ani Obozie Jupiter?

– Nie. – Wypróbowała dziób samolotu czubkiem palca. – Jak daleko jeszcze do domu Perry’ego?

– Percy’ego. Nie jestem pewny. Jeszcze kilka przecznic… jak sądzę.

Ta odpowiedź najwyraźniej zadowoliła Meg. Skoczyła do przodu, rzucając banknotowym samolocikiem i chwytając go z powrotem. Przebiegła przez skrzyżowanie ze Wschodnią Siedemdziesiątą Drugą Ulicą – a jej ubranie było takim poplątaniem kolorów, aż obawiałem się, że kierowcy mogą się pogubić i ją przejechać. Na szczęście nowojorscy kierowcy przywykli do nagłego omijania niepomnych niczego przechodniów.

Uznałem, że Meg musi być dzikim herosem. To się zdarza. Pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia, nieodkryta przez innych herosów, bez odpowiedniego treningu zdołała jednak przeżyć. Ale jej szczęście nie mogło trwać wiecznie. Potwory zazwyczaj zaczynają polować na młodych herosów i zabijać ich, kiedy ci kończą trzynaście lat i ich prawdziwe moce zaczynają się ujawniać. Meg nie miała dużo czasu. Bezwzględnie potrzebowała się dostać do Obozu Herosów, podobnie jak ja. Miała szczęście, że trafiła na mnie.

(Wiem, że brzmi to jak stwierdzenie oczywistego faktu. Każdy, kto mnie spotyka, jest szczęściarzem, ale wiecie, o co mi chodzi).

Gdybym był normalnym wszechwiedzącym sobą, mógłbym przyjrzeć się przeznaczeniu Meg. Mógłbym zajrzeć w głąb jej duszy i zobaczyć wszystko, co potrzebowałem wiedzieć o jej boskim pochodzeniu, mocach, motywach i sekretach.

Teraz jednak byłem ślepy na takie sprawy. Mogłem tylko mieć pewność, że dziewczynka jest istotnie herosem, ponieważ udało jej się zażądać moich usług. Zeus potwierdził jej prawo odpowiednim grzmotem.

Czułem na sobie więzy przypominające całun z ciasno owiniętych skórek z bananów. Kimkolwiek była Meg McCaffrey i w jakikolwiek sposób zdołała mnie odnaleźć, nasze losy były teraz ze sobą związane.

Było to niemal równie wstydliwe jak trądzik.

Skręciliśmy na wschód, w Osiemdziesiątą Drugą Ulicę.

Kiedy dotarliśmy do Drugiej Alei, okolica zaczęła wyglądać znajomo – szeregi bloków, sklepy z narzędziami i spożywczaki oraz hinduskie knajpy. Wiedziałem, że Percy Jackson mieszka gdzieś w pobliżu, ale podróże słonecznym rydwanem po niebie dają orientację na poziomie Google Earth. Nie przywykłem do poruszania się po ulicach.

A poza tym w owym śmiertelnym ciele moja absolutnie doskonała pamięć stała się… niedoskonała. Ludzkie lęki i potrzeby zakłócały moje myśli. Chciało mi się jeść. Potrzebowałem skorzystać z łazienki. Moje ciało było obolałe. Ubranie cuchnęło. Czułem się, jakby ktoś wypchał mi głowę mokrą watą. Naprawdę, jak wy, ludzie, jesteście w stanie z tym żyć?

Kilka przecznic dalej zaczął padać deszcz ze śniegiem. Meg usiłowała go łapać na język, co moim zdaniem jest bardzo mało efektywnym sposobem zaspokajania pragnienia – a na dodatek ta woda jest, delikatnie mówiąc, brudna. Wzdrygnąłem się i skupiłem na pogodnych myślach: Bahamach, idealnej harmonii dziewięciu muz i wszelkich, potwornych karach, jakie planowałem zesłać na Cade’a i Mikeya, kiedy zostanę na powrót bogiem.

Nadal intrygował mnie ich szef oraz to, skąd mógł wiedzieć, w którym miejscu spadnę na ziemię. Żaden śmiertelnik nie mógł posiadać takiej wiedzy. Prawdę mówiąc, im więcej o tym myślałem, tym mniej rozumiałem, jak nawet jakiś bóg (inny niż ja) mógłby tak dokładnie przewidzieć przyszłość. Poza wszystkim to ja byłem bogiem przepowiedni, panem Wyroczni Delfickiej i od tysiącleci szafarzem najwyższej jakości przebłysków przeznaczenia.

Oczywiście nie brakowało mi wrogów. Jedną z naturalnych konsekwencji bycia tak wspaniałym jest to, że wywoływałem u wszystkich zazdrość. Przychodził mi jednak do głowy tylko jeden przeciwnik, który byłby w stanie przepowiedzieć przyszłość. A jeśli on miałby mnie zacząć szukać w moim osłabionym stanie…

Zagłuszyłem tę myśl. Miałem dość zmartwień. Nie potrzebowałem zadręczać się na śmierć gdybaniem.

Zaczęliśmy przeszukiwać boczne uliczki, sprawdzać nazwiska na skrzynkach pocztowych w klatkach schodowych i na tabliczkach domofonów. Na Upper East Side mieszkało zaskakująco dużo Jacksonów. Uznałem to za irytujące.

Po kilku nieudanych próbach skręciliśmy za róg i tam – zaparkowany pod magnolią – stał stary niebieski prius. Na jego masce widniały niedające się z niczym pomylić wgniecenia od kopyt pegazów. (Skąd ta pewność? Znam się na śladach kopyt. A poza tym zwykłe konie nie galopują po samochodach. Pegazom zdarza się to często).

– Aha – oznajmiłem. – Zbliżamy się.

Nieco dalej rozpoznałem budynek – czteropiętrowa kamienica z cegły, z zardzewiałymi skrzynkami klimatyzacji zwieszającymi się z okien. – Voilà! – zawołałem.

Przy schodkach wejściowych Meg zatrzymała się, jakby wpadła na niewidoczną barierkę. Spojrzała za siebie na Drugą Aleję, a w jej ciemnych oczach widoczny był niepokój.

– Co się stało? – zapytałem.

– Wydawało mi się, że znowu za nami idą.

– Kto? – Podążyłem wzrokiem za jej spojrzeniem, ale nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego. – Te bandziory z zaułka?

– Nie. Kilka… – Zakręciła palcami. – Błyszczących kluch. Widziałam je wcześniej na Park Avenue.

Moje tętno przyspieszyło od andante do skocznego allegretto.

– Błyszczące kluchy? Czemu wcześniej nic nie powiedziałaś?

Dotknęła palcami zauszników okularów.

– Widziałam już dość dziwacznych rzeczy. Mówiłam ci. Zazwyczaj to mnie nie niepokoi, ale…

– Ale jeśli to podąża za nami, to niedobrze – dokończyłem.

Przyjrzałem się jeszcze raz ulicy. Nie dostrzegałem niczego nie na miejscu, ale nie wątpiłem, że Meg widziała błyszczące kluchy. Wiele duchów może ukazywać się w takiej formie. Mój własny ojciec Zeus przybrał kiedyś postać błyszczącej kluchy, żeby oczarować śmiertelniczkę. (Dlaczego ta kobieta uznała to za atrakcyjne, nie mam pojęcia).

– Powinniśmy wejść do środka – powiedziałem. – Percy Jackson nam pomoże.

Meg jednak zwlekała. Nie zdradzała cienia strachu, kiedy okładała bandziorów śmieciami w zaułku, za to teraz wahała się przed naciśnięciem dzwonka. Przyszło mi do głowy, że może już wcześniej spotkała herosów.

Może te spotkania nie wypadły najlepiej.

– Meg – zacząłem – wiem, że niektórzy herosi nie są dobrzy. Mógłbym ci opowiedzieć wiele historii o takich, których musiałem zabić albo zamienić w rośliny…

– Rośliny?

– Ale na Percym Jacksonie można polegać. Nie masz się czego bać. A poza tym on mnie lubi. Nauczyłem go wszystkiego.

Zmarszczyła brwi.

– Naprawdę?

Uznałem jej niewinność za w sumie czarującą. Ona nie wiedziała tylu oczywistych rzeczy.

– Jasne. Chodźmy na górę.

Nacisnąłem dzwonek. Chwilę później w domofonie rozległ się zniekształcony kobiecy głos.

– Tak?

– Cześć – powiedziałem. – Tu Apollo.

Trzaski.

– Bóg Apollo – dodałem, zakładając, że może powinienem wyrażać się bardziej precyzyjnie. – Czy zastałem Percy’ego?

Znów trzaski, po których nastąpiła stłumiona rozmowa na dwa głosy. Drzwi zabrzęczały. Otwarłem je. Kiedy robiłem krok do przodu, dostrzegłem kątem oka jakiś przebłysk ruchu. Spojrzałem za siebie na chodnik, ale nadal nic nie widziałem.

Może to tylko odbicie. Albo wirujący śnieg. A może to była błyszcząca klucha. Skóra na głowie łaskotała mnie z przerażenia.

– Co? – zapytała Meg.

– Zapewne nic. – Zmusiłem się do pogodnego tonu. Nie chciałem, żeby Meg uciekła w chwili, kiedy znaleźliśmy się tak blisko bezpiecznej przystani. Teraz byliśmy ze sobą związani. Gdyby mi rozkazała, musiałbym udać się za nią, a nie uśmiechało mi się życie z Meg w tym zaułku. – Wejdźmy na górę. Nie powinniśmy kazać gospodarzom czekać.

Po tym wszystkim, co zawdzięczał mi Percy Jackson, spodziewałem się entuzjazmu z okazji mojego przybycia. Łzy na powitanie, parę całopalnych ofiar, może nawet małe igrzyska na moją cześć byłyby na miejscu.

Zamiast tego młody człowiek otwarł drzwi mieszkania i zapytał:

– O co chodzi?

Jak zwykle uderzyło mnie jego podobieństwo do ojca, Posejdona. Miał takie same morskozielone oczy, takie same ciemne, potargane włosy, był w ten sam sposób przystojny, a wyraz jego twarzy mógł tak łatwo zmienić się z wesołości w gniew. Percy Jackson nie podzielał natomiast upodobania ojca do plażowych szortów i hawajskich koszul. Ubrany był w wyświechtane dżinsy i niebieską bluzę z kapturem, na której z przodu naszyte było logo klubu pływackiego.

Meg cofnęła się na korytarz i schowała za mną.

Zmusiłem się do uśmiechu.

– Percy Jacksonie, przyjmij moje błogosławieństwo! Potrzebuję pomocy.

Wzrok Percy’ego biegał ode mnie do Meg.

– Kim jest twoja towarzyszka?

– To jest Meg McCaffrey – odparłem. – Jest półbogiem i musi się dostać do Obozu Herosów. Uratowała mnie przed ulicznymi bandziorami.

– Uratowała… – Percy przyglądał się mojej obitej twarzy. – Mówisz, że ten wygląd pobitego nastolatka to nie przebranie? Chłopie, co ci się stało?

– Chyba wspomniałem o bandziorach?

– Przecież jesteś bogiem.

– Co do tej kwestii… byłem bogiem.

Percy zamrugał.

– Byłeś?

– A poza tym – ciągnąłem – jestem przekonany, że śledziły nas złowrogie duchy.

Gdybym nie wiedział, jak wielkie jest uwielbienie Percy’ego Jacksona dla mnie, byłbym przysiągł, że miał ochotę walnąć mnie w mój już złamany nos.

Westchnął.

– Może lepiej wejdźcie do środka.

4

Casa de JacksonBrak tronów dla gościNaprawdę, ludzie?

KOLEJNA RZECZ, której nigdy nie zrozumiem: jak wy, ludzie, możecie mieszkać w takich ciasnych miejscach? Gdzie wasza duma? Gdzie wasze poczucie smaku?

W mieszkaniu Jacksonów nie było wielkiej sali tronowej ani kolumnad, brakowało tarasów, sal bankietowych czy choćby łaźni. Mieściły się tam maleńki salon z aneksem kuchennym oraz pojedynczy korytarz prowadzący do pomieszczeń, w których domyśliłem się sypialń. Wszystko to znajdowało się na czwartym piętrze i jakkolwiek nie byłem aż tak małostkowy, żeby oczekiwać windy, zdziwił mnie brak lądowiska dla latających rydwanów. Co oni robią, kiedy mają niebiańskich gości?

Za ladą kuchenną stała, przygotowując koktajl, uderzająco atrakcyjna śmiertelniczka w wieku mniej więcej czterdziestu lat. W jej długich brązowych włosach dostrzegłem kilka siwych pasemek, ale jej błyszczące oczy, radosny uśmiech i pstrokata batikowa plażówka sprawiały, że wyglądała młodziej.

Kiedy weszliśmy, wyłączyła blender i wyszła zza blatu.

– Najświętsza Sybillo! – krzyknąłem. – Szanowna pani, ma pani coś nie w porządku z talią!

Kobieta zatrzymała się, zdumiona, i spojrzała na swój potężnie wystający brzuch.

– Cóż, jestem w siódmym miesiącu ciąży.

W oczach zakręciły mi się łzy na myśl o jej losie. Noszenie takiego ciężaru wydawało się nienaturalne. Moja siostra Artemida ma doświadczenie w położnictwie, ale ja zawsze wolałem tę dziedzinę sztuki uzdrowicielskiej zostawiać innym.

– Jak jesteś w stanie to znosić? – zapytałem. – Moja matka Latona cierpiała z powodu przedłużającej się ciąży, ale tylko dlatego że przeklęła ją Hera. Czy ty też jesteś przeklęta?

Percy podszedł do mnie.

– Eee, Apollinie, ona nie jest przeklęta. Oraz czy mógłbyś nie wspominać Hery?

– Nieszczęsna kobieto. – Pokręciłem głową. – Bogini nie pozwoliłaby sobie na takie niewygody. Urodziłaby w tej chwili, którą uznałaby za dogodną.

– To musi być przyjemne – przyznała kobieta.

Percy Jackson odkaszlnął.

– No dobra. Mamo, to jest Apollo i jego towarzyszka Meg. Koledzy, to jest moja mama.

Matka Jacksona uśmiechnęła się i uścisnęła nam dłonie.

– Mam na imię Sally.

Zmrużyła oczy, przyglądając się mojemu zmiażdżonemu nosowi.

– Ojej, to wygląda paskudnie. Co się stało?

Usiłowałem wszystko wyjaśnić, ale słowa grzęzły mi w gardle. Ja, złotousty bóg poezji, nie byłem w stanie opisać tej miłej kobiecie mojego wypadnięcia z łask.

Rozumiałem, dlaczego Posejdon był pod takim jej wrażeniem. Sally Jackson prezentowała odpowiednią kombinację współczucia, siły i urody. Była jedną z tych rzadkich śmiertelniczek, które są w stanie poczuć więź duchową z bogiem jak równy z równym – ani nie lękać się go, ani też nie pożądać tego, co może ofiarować, ale dać mu prawdziwą przyjaźń.

Gdybym nadal był nieśmiertelny, sam chętnie bym z nią poflirtował. Ale chwilowo byłem szesnastolatkiem. Moje śmiertelne ciało oddziaływało na stan mojego umysłu. W Sally Jackson widziałem mamę – a to jednocześnie wprawiało mnie w konsternację i zakłopotanie. Zastanawiałem się, kiedy ostatnio dzwoniłem do własnej matki. Pewnie powinienem zaprosić ją na obiad, gdy wrócę na Olimp.

– Wiesz co? – Sally poklepała mnie po ramieniu. – Percy pomoże ci to opatrzyć i umyć się.

– Naprawdę? – zapytał Percy.

Sally uniosła lekko brew w matczynym geście.

– W łazience jest apteczka, kochanie. Apollo może wziąć prysznic, a następnie ubrać się w coś twojego. Jesteście podobnego wzrostu.

– I to – wtrącił Percy – jest naprawdę dołujące.

Sally ujęła Meg pod brodę. Na szczęście dziewczyna nie ugryzła jej. Spojrzenie Sally było nadal łagodne i uspokajające, ale widziałem w jej oczach troskę. Niewątpliwie myślała sobie: „Ko ubrał tę nieszczęsną dziewczynkę jak sygnalizację świetlną?”.