Uczeń Carpzova - Bartłomiej Basiura - ebook + książka

Uczeń Carpzova ebook

Bartłomiej Basiura

3,8

Opis

Śląsk paraliżuje strach. Bezwzględny morderca szuka swojej kolejnej ofiary. Policja podąża śladem szaleńca zafascynowanego nowożytnymi torturami. Czy jednak rzeczywiście celem Ucznia Carpzova jest jedynie badanie wytrzymałości ludzi na ból? Jaki jest prawdziwy motyw jego postępowania? Komu uda się złożyć elementy tej układanki?

Bartłomiej Basiura
Urodzony w 1991 roku w Knurowie. Mieszkaniec niewielkiej miejscowości w województwie śląskim - Ornontowic, absolwent I Liceum Ogólnokształcącego w Gliwicach, aktualnie student czwartego roku prawa w Krakowie. Jest autorem trzech kryminałów: Hipnozy, Ucznia Carpzova oraz Zamkniętej Prawdy. Pisanie jest dla niego przede wszystkim pasją. Każda kolejna książka to ogromna dawka satysfakcji. Kryminalna tematyka jego powieści, wątki filozoficzne oraz umiejętne wprowadzanie bieżących tematów społecznych tworzy barwną akcję i trzyma w napięciu do samego końca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Projekt okładki

PLAYSTOP

Korekta

Małgorzata Stempowska

Skład i łamanie

Tomasz Szymański

© Copyright by Bartłomiej Basiura

Wydanie II, Warszawa 2014

ISBN 978-83-940592-3-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Druk i oprawa

Drukarnia Cyfrowa

OSDW Azymut sp. z o.o.

ul. Senatorska 31

93-192 Łódź

Napisałeś książkę i chcesz ją wydać? Zapraszamy do serwisu Rozpisani.pl. Znajdziesz tu szeroki zakres usług wydawniczych, dzięki którym Twoja książka trafi do księgarń. Pomożemy Ci dotrzeć do czytelników na całym świecie!

Kontakt

www.rozpisani.pl

[email protected]

Publikację elektroniczną przygotował:

UCZEN CARPZOVA

BARTŁOMIEJ BASIURA

Dla Pani A.

Od autora

Długo się wzbraniałem przed powrotem do czasów, kiedy stawiałem pierwsze kroki w swojej pasji, którą jest pisanie książek. Pamiętam dobrze tę ekscytację towarzyszącą każdemu kolejnemu rozdziałowi. Ta przedmowa to nie miejsce na tłumaczenie genezy „Ucznia Carpzova”, a raczej hołd dla wspomnień.

W trakcie kampanii promocyjnej jednej z moich książek — „Zamkniętej prawdy” — doszedłem do wniosku, że wehikuł czasu istnieje, a stanowią go właśnie te zapiski z przeszłości. Z zasady lepiej nie skupiać się na przeszłości, a zmierzać do przodu, ale pozwoliłem sobie potraktować ten eksperyment jako krok w stronę nowej przygody.

Okazuje się, że książka, którą trzymasz w ręce, pomimo upływu już czterech lat od jej napisania nie zdezaktualizowała się, a wręcz przeciwnie: nabrała głębszego znaczenia i uświadomiła mi, że jedyne, co się zmienia, to perspektywa — zależna nie tylko od wieku, ale również doświadczeń.

Z pozoru mogłoby się wydawać, że to kolejny sztampowy kryminał, w którym główną rolę gra policjantka próbująca wymierzyć sprawiedliwość i złapać niebezpiecznego mordercę. Okazuje się jednak, że nowatorskie, a w pewnych momentach naiwne podejście tworzy widowisko, w którym pierwszoplanową postacią staje się sam czytelnik. Bo choć rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki, tylko od Ciebie zależy, czy podejmiesz to wyzwanie.

„Uczeń Carpzova” stanowi drugą część trylogii o Marii Kozielskiej. Zachęcam do zapoznania się z pierwszym tomem — „Hipnozą” oraz „Zamkniętą Prawdą”, która kończy ten cykl.

Książkę dedykuję Pani A., która wspiera mnie w moich pasjach od samego początku i przywraca wiarę w ludzi, za co bardzo dziękuję.

Zgodnie z tradycją — pozostaje życzyć miłej lektury.

www.basiura.com.pl

Prolog

CZWARTEK WIECZOREM...

Otworzył drzwi i znalazł się w przestronnej kawiarni. Usiadł przy wolnym stoliku. Nie minęło więcej niż dziesięć minut, a zjawiła się Zosia. Uśmiechnęła się szeroko, gdy szarmancko wstał i odsunął jej krzesło.

— Pozwól mi zgadnąć! — zaczął rozmowę. — Mała czarna?

Po chwili kelnerka przyniosła zamówioną kawę.

— Czym się interesujesz? — zagadnął nieśmiało. Nigdy nie wiedział, jak się zachować w takich sytuacjach.

Rzadko spotykał się z kobietami, tym bardziej przy takich okazjach. Zdążył zapomnieć, jak się prowadzi z nimi rozmowę. Bał się, że Zosia zlęknie się i chwilę po wypiciu kawy zwyczajnie go spławi.

— Lubię pływać, dużo śpiewam. W skrócie można powiedzieć, że kocham adrenalinę i dzięki temu nie boję się nowych wyzwań.

— Jakie jest twoje największe marzenie?

— Chciałabym odfrunąć, jak ptak, daleko stąd! Zapomnieć o wszystkim — wolał nie analizować jej odpowiedzi zbyt dogłębnie. W końcu dopiero się poznali, nie oczekiwał przyjacielskich zwierzeń.

— Nie ty jedna — odpowiedział.

Zosia spoglądała na niego uwodzicielsko, a on nie potrafił opanować swojego wzroku, który skierowany był bezpośrednio na jej głęboki dekolt. Była dość młoda, sam był zdecydowanie starszy, ale — jak widać — w tej sytuacji różnica wieku jej nie przeszkadzała.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Delikatna poświata opadała na jej kręcone włosy.

— Dasz radę? — spojrzała na niego wymownie.

— A masz pieniądze?

Zosia kiwnęła głową.

Wyszli na świeże powietrze. Kelnerka odprowadziła ich wzrokiem: nie zostawił dużego napiwku, żeby się nie wyróżniać. Był w Mysłowicach po raz pierwszy, ale szczerze wątpił, by mieszkańcy trwonili swoje majątki w tej kawiarni. Znajdowali się w centrum zatłoczonego miasta. Wszędzie przepychali się wiecznie zagonieni ludzie, którzy nie zważając na jakiekolwiek przeszkody, śpieszyli się do swoich domów po ciężkim dniu w pracy.

— Chodźmy. Tu nie jest bezpiecznie — wyswobodzili się z tłumu. Wolał pozostać niezauważony. Stary model Forda stał w niedozwolonym do parkowania miejscu. Wygląd samochodu zdradzał, że podróż nim nie należy do zbyt komfortowych.

— Jak masz na imię? — spytała go Zosia.

— Sebastian. Sebastian Luber — zmyślił na poczekaniu.

— Mogę ci zaufać?

A masz inne wyjście?

— Oczywiście! — zapewnił. — Jutro będzie po wszystkim! Masz jakieś wytyczne, jak mam to zrobić?

— Nie obchodzi mnie to! Chcę po prostu, żeby mój mąż wiedział, jaki to ból być zdradzonym!

Wyobraził sobie zdezorientowaną Zosię jako młodą wdowę, która otwiera drzwi i słucha, jak policjanci informują o śmierci jej kochanego męża... męża, który ją zdradzał. Widział przed oczami jej sztuczne łzy oraz fałszywie przybraną maskę żałoby, gdy otrzymuje kolejne kondolencje od bliskiej rodziny.

Skręcili w prawo. Znaleźli się na obrzeżach miasta. Prowadziła Zosia, sam nigdy nie siadał za kierownicą cudzych samochodów. Preferował inne środki transportu.

Poprawił skórzane rękawiczki. Niewielki błąd, a policja mogłaby go znaleźć, a tego z oczywistych względów wolał uniknąć. Przynajmniej teraz.

Zjechała na pobocze i wyłączyła silnik samochodu. Z dala widać było potężne kominy elektrowni.

— Masz. Sprawdź, czy się zgadza! — podała mu kopertę. Przeliczył dokładnie sumę. Wsunął należność do wewnętrznej kieszeni kurtki. Nie zamierzał sprawdzać, nie dopuszczał opcji, że mogłoby się coś nie zgadzać.

— Jak to wytłumaczysz policji? — zapewne sprawdzą ich konta bankowe; brak takiej kwoty mógł budzić podejrzenia.

— To firmowe fundusze. Nikt się nie domyśli. Brak śladów.

Ach, wszystko jest takie proste.

Pocałował ją, zobaczył jej uśmiech. Ach! Była taka niewinna. Pojechali dalej. Zatrzymali się na hotelowym parkingu. Chwilę później ściągał z niej ubranie, rozrzucając w nieładzie kolejne części garderoby.

— Nie przewidziałaś jednego! — z drwiącym uśmiechem spojrzał na jej bezwładne nagie ciało, gdy leżała nieprzytomna. Nie była świadoma, jak wiele atrakcji czekają tego wieczoru. — Twój mąż zapłacił więcej...

Część I

PIĄTEK, 1O SIERPNIA

„Kiedy cała przyszłość zależy od słów,

które właśnie mają zostać wypowiedziane, nie pozwól,

aby głos serca zagłuszyła logika ”

Philip Robinson

Rozdział 1

TYSIĄCE ŚWIATEŁ. SZAŁ SPOCONYCH CIAŁ. Ogłuszająca muzyka. Jeden, drugi, trzeci drink. Poruszał się w transie. Jego głowa kołysała się do taktu mechanicznej muzyki. Uśmiechnął się do plastikowej blondynki. Nie wiedział, co się dzieje. Poczuł, jak jej ręka wędruje pod jego rozpiętą koszulę.

Kolejny drink. Nogi nie reagowały na jego rozkazy. Wzrok wędrował z jednego miejsca na drugie, pokonując w jego mniemaniu milową odległość. Wzdrygnął się, zobaczywszy jakiegoś umięśnionego osiłka, który targał nim niczym kukiełką.

Chwila otrzeźwienia. Rozpostarł ramiona, leciał w przestworzach, jakby w niebie. Był nagi i nie zamierzał się wysilać, żeby coś na siebie włożyć. Nie kontrolował swoich myśli, ale było to takie przyjemne. Płynął, brodził w labiryncie kamienic. Potykał się o krzywe płyty chodnika. Obok zobaczył jakąś brunetkę, wyglądała na dziwkę. Próbował się wzbraniać, ale ta wzięła go pod ramię. Stanęli oparci o mur. Zaglądał w jej oczy, ale chyba była zbyt daleko, bo widział jedynie jej rozmazany makijaż. Chyba gdzieś już ją wcześniej spotkał. Potem jakieś ciemne przejście. Uderzył o barierkę, przewrócił się do tyłu.

Ale to nie miało znaczenia.

Otworzył oczy. Znalazł się w jakimś jasnym miejscu. Oślepiało go słońce, próbował się przed tym schronić, ale jego wysiłki nie dały żadnego rezultatu. Ktoś wyrywał mu poduszkę, prosił, a raczej błagał o litość.

— Pobudka! — jego głowę rozdarł straszliwy ból, jak gdyby kucharz ćwiczył na niej robienie szaszłyków. — Pora wstawać!

Spojrzał na swoją matkę. Z wielką trudnością przełożył nogi. Mdliło go. Ku zdziwieniu mamy gwałtownie wstał i popędził do łazienki. Wymiotował, choć to słowo chyba do końca nie odzwierciedlało, co się z nim faktycznie dzieje. Spojrzał w swoje lustrzane odbicie. Wyglądał jak wrak człowieka. Co się w ogóle stało? Gdzie wczoraj był? Jak znalazł się w domu?

Usłyszał krzyk mamy, jej słowa przyniosły odpowiedź.

— Gdzie się tak długo podziewałeś?! Tata cię mijał, gdy wychodził na szychtę.

Ojciec, podobnie jak większość mieszkańców wsi, w której mieszkał, pracował w kopalni, jego zmiana zaczynała się o szóstej. Teraz zegarek wskazywał południe.

Doszedł do wniosku, że rozmowa z mamą w tym stanie nie jest dobrym pomysłem. Tylko dlaczego nic nie pamiętał?! Nie zważał na słowa matki, która raczyła przypomnieć mu o nieskoszonej trawie.

Taa... Wręcz biegł do kosiarki, aby ryk silnika całkowicie dobił jego głowę. Wyszedł na zewnątrz. Ornontowice były o tej porze dość opustoszałe. Może i na wsi życie było sielskie, ale na dłuższą metę dość nudne, bo bez szans rozwoju dla takiego jak on, a zarazem stanowiące wyjście bez alternatywy.

Jaki paradoks. On. Mateusz Kiełczyk. Najpierw uciekał z tej wioski: liceum daleko od domu, studia jeszcze dalej, a teraz powrócił i — co najważniejsze — doceniał, że to miejsce jest na swój sposób piękne, co niestety nie gwarantowało satysfakcjonującego zatrudnienia.

W oddali dostrzegł kopalnię, która była głównym źródłem rozwoju tej śląskiej wioski, a zarazem zapewniała stosunkowo niewielkie bezrobocie w okręgu. Zawsze uciekał od górnictwa. Większość jego rówieśników pracowała „na ścianie”, co sprowadzało się do wydobywania węgla głęboko pod ziemią, a on musiał się zadowolić tymczasową pracą jako stróż w miejscowym urzędzie gminy.

Każdy kolejny krok Mateusza sprawiał, że w jego głowie powstawało coraz więcej znaków zapytania. Gdzie wczoraj był? Z kim? Jak wrócił? Co pił? Dlaczego tak niedobrze się czuje?

Otworzył portfel. Ku jego zdziwieniu nie znalazł ani grosza, choć powinien się już do tego widoku przyzwyczaić. Kamień spadł mu z serca, kiedy zobaczył, że dokumenty są na swoim miejscu.

— Tak, słucham? — odebrał telefon. Spojrzał na wyświetlacz. Nieznany numer.

— Witam pana prezesa — usłyszał po drugiej stronie drwiący głos.

— Znamy się? — żadnej odpowiedzi. Powtórzył pytanie.

— Nie rób sobie żartów, Kiełczyk! Za dwadzieścia minut będziemy pod twoim domem! Mam nadzieję, że obędzie się bez problemów...

— Z kim rozmawiam?! — Mateusz przerwał gniewnie. Nie był w nastroju do żartów.

Odpowiedział mu tylko sygnał zakończonej rozmowy.

Wykręcił numer do najlepszego przyjaciela, Alberta, z nadzieją, że może od niego dowie się czegoś więcej.

— Cześć, Albert! To ja, Kiełek — wśród znajomych znany był właśnie pod tym przezwiskiem. — Jest taka sprawa... Wiem, że może to dziwnie zabrzmi, ale czy myśmy się wczoraj widzieli?

Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Dokładnie tak, jakby przyjaciel od razu się rozłączył.

Mateusz złapał się za głowę. O co właściwie chodziło?!

A może powinien pójść do Magdy? W końcu była jego dziewczyną. Podobnie jak on mieszkała w Ornontowicach. Jej rodzina posiadała duże gospodarstwo. Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, że byli razem na wczorajszej imprezie. Ale Mateusz nie czuł się na siłach, by się z nią teraz spotykać. Co powiedzieliby jej rodzice, gdyby zobaczyli go w takim stanie?

Spojrzał na zegarek. Uznał, że lepiej potraktować tajemniczą rozmowę poważnie i udać się do domu, na wypadek gdyby tamten mężczyzna postanowił spełnić obietnicę.

— Gdzie jest towar?! — nawet nie otworzył furtki, gdy podeszło do niego dwóch facetów, których widział po raz pierwszy w życiu. Tego typu ludzi nazywał karkami, bo najwidoczniej urodzili się bez szyi albo, co było równie dobrym uzasadnieniem, spędzali na siłowni większość swojego życia. Nie miał zbyt wiele do powiedzenia, pod naporem użytej przez nich siły znalazł się w środku ich czarnego bmw, który tworzył bardzo szczególne połączenie z ich dresami.

— Ej! Ludzie! Dajcie spokój! Nie wiem, o co wam chodzi! — nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Pędzili z zawrotną prędkością po wąskiej wiejskiej drodze, która raczej nie była zbudowana z myślą o niskim podwoziu ich samochodu.

— Wstawaj, Kiełczyk! — na dzień dobry otrzymał kopnięcie w brzuch, które pozbawiło go na dłuższą chwilę oddechu. Mateusz upadł na twardą ziemię, nie miał odwagi spojrzeć napastnikom w oczy. — Gdzie jest towar?! — zapytał jeden z nich. — Kolejny raz nie będę pytał! Chyba nie chcesz, żebyśmy odwiedzili mamusię...

— Spokojnie! — Kiełek z trudem wstał. Otrzepał się z kurzu. Znowu miał ochotę wymiotować. Znajdowali się na jakiejś polnej drodze. Z daleka rozpoznał zabudowania Solarni, kolonii przynależącej do Ornontowic.

— Kupiłeś wczoraj towar, Kiełczyk! — usłyszał. Automatycznie zasłonił brzuch, jakby w obawie, że znowu zostanie uderzony. — Miałeś nam dzisiaj zapłacić — Mateusz zobaczył, jak gangster targa w dłoniach jakąś kartkę papieru.

— Nic nie rozumiem! — zaczął się tłumaczyć. — Nie pamiętam o żadnym towarze. Za co miałem płacić?

Osiłek zbliżył się do niego. Zamknął oczy, jakby to miało go ochronić, w odpowiedzi usłyszał tylko drwiący śmiech. Kiełek domyślał się, że musi chodzić o narkotyki. Jeszcze w czasach studiów, gdy mieszkał we Wrocławiu, zdarzało mu się zasmakować zioła. Znajomym z filozofii nie wypadało odmówić, a kierunek zobowiązywał: nikt na trzeźwo nawet nie próbował tego zrozumieć. Nie pamiętał jednak, żeby kiedykolwiek sam coś kupował, w dodatku od ludzi, których widział po raz pierwszy, a w środowisku naturalnym pewnie bałby się do nich zbliżyć.

— Masz jeden dzień, Kiełczyk! Jest zbyt piękna pogoda, żeby brudzić sobie rączki. Poznaj nasze dobre serce! — gdyby nie dramat sytuacji, w jakiej właśnie się znajdował, zapewne parsknąłby śmiechem, słysząc o dobrym sercu dwóch dresiarzy. — Jutro o tej porze wrócimy! Oddaj nam albo kasę, albo towar! Inaczej nie będzie już tak miło.

— Co to jest?! Ile?!

— Sto gram koki! Dziesięć kafli i jesteśmy kwita! — pożegnali się z Kiełczykiem kolejnym kopnięciem w żołądek.

DOBRY MAKIJAŻ TO PODSTAWA.

— Nie tak mocno, pani Celinko! Mam wyglądać ładnie, a nie sztucznie! — Adam zobaczył swoje odbicie w lustrze.

— Ależ oczywiście, panie premierze!

Wstał, włożył marynarkę, która idealnie wpasowała się w jego ramiona. Spojrzał na materiały, które przygotował mu jego rzecznik. Uśmiechnął się — nawet gdy robił to wymuszenie, jego czarujący uśmiech spełniał swoje zadanie.

— Panie premierze! Już czas! — Sławek Tyniec, który pełnił funkcję rzecznika rządu, wskazał na wysokie drewniane drzwi, zza których dochodził gwar rozmów reporterów.

Zawsze porównywał ich do szczekających psów, które czekają na swoją ulubioną karmę.

— Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? — premier zawsze zadawał to pytanie przed swoim wystąpieniem. Nie lubił pytań, na które się nie zna odpowiedzi, ani dowiadywać się od reporterów o sprawie, która zmuszałaby go do improwizacji.

Był w tym dobry, praktyka robiła swoje, ale robienie dobrej miny do złej gry nie należało do jego ulubionych rozrywek.

— Trzymajmy się planu — odparł po chwili Sławek. — Pamiętaj, że jesteśmy gośćmi naszego sojusznika. Gary Canton nie będzie robić problemów. Podkreśl, jak ważna jest ta przyjaźń, i tyle. — Adam przytaknął. Wiele by dał, aby kontakty z Rosją układały się równie wzorowo jak te z Wielką Brytanią. — Mogą cię zapytać o to zdarzenie z wczoraj. Dość brutalne morderstwo, prokuratura prowadzi dochodzenie.

Premier spojrzał wymownie na swojego rzecznika.

— Znaleziono w Mysłowicach zwłoki kobiety. Wszystko wskazuje na to, że była torturowana. Piszą o tym w prawie każdej gazecie. Media znalazły sobie kolejną zagadkę. Ten morderca to chyba jakiś psychol — Adam był zszokowany. — Gdyby były jakieś problemy, będę interweniować.

Premier wiedział, na czym polega interwencja rzecznika. W trakcie ostatniej kadencji kilka razy musieli przerywać konferencje prasowe słowami: „To już koniec pytań na dzisiaj. Kalendarz premiera jest niestety bardzo napięty. Oczywiście zostaną państwo poinformowani o następnym spotkaniu”.

— Proszę nie zapominać o nadchodzących wyborach! — dodał rzecznik i z uśmiechem otworzył przed premierem drzwi.

Adam wyszedł na podest. Za jego plecami falowały flagi Polski, Unii Europejskiej oraz Wielkiej Brytanii. Uścisnął rękę Cantonowi, który wyłonił się z przeciwległej strony. Odwrócili się razem w stronę fotoreporterów, dając im możliwość uwiecznienia tej chwili.

Adam Wolski lubił przyjeżdżać do Wielkiej Brytanii z wizytą polityczną. Miał świadomość tego, że Polska na arenie międzynarodowej nie jest traktowana jak kluczowy sojusznik, jednak w Anglii mieszkały miliony Polaków, co było niezwykle ważne z perspektywy zbliżających się wyborów.

Jako gospodarz spotkania przemówienie rozpoczął premier Wielkiej Brytanii. Adam poprawił w uchu mikrofon, przez który wydobywał się głos tłumacza. Znał języki obce, między innymi angielski, niemiecki i francuski, ale uczestnictwo tłumacza na stałe przyjęło się w relacjach międzynarodowych.

— Z wielką radością witam dzisiaj premiera Polski! — zaczął mówić Gary Canton. — Współpraca z krajami Europy Środkowej ma dla nas niezmiennie kluczowe znaczenie. Polska była i jest jednym z naszych sojuszników.

Adam z trudem powstrzymał się od ziewnięcia. Którykolwiek kraj odwiedzał, wszędzie był ten sam schemat. Spotkanie głów państw było bardzo oficjalne i formalne. Prawdziwa polityka toczyła się za kurtyną, czyli rozmowy przedsiębiorców, doradców i ekspertów obu krajów, gdzie ustalano konkretne plany działania oraz określano szczegóły zacieśniania współpracy. O wielu kwestiach opinia publiczna nigdy się nie dowiadywała.

Tak było łatwiej...

— Wielka Brytania to dla Polski wzór — teraz nadszedł czas na przemówienie Adama. Lubił mówić, tym bardziej że jego słowa faktycznie miały posłuch. To właśnie jego umiejętności oratorskie zapewniły mu sukces w ostatnich wyborach. — Jestem bardzo rad z tak dobrych relacji pomiędzy naszymi krajami. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Do tej pierwszej grupy należy na pewno wspólna polityka militarna. Cieszę się, że Ministerstwo Obrony Narodowej uzgodniło możliwość kupna nowych helikopterów do zadań specjalnych, które dołączą do naszych oddziałów w Afganistanie już w przyszłym roku. Ale są rzeczy ważniejsze! Mówię tutaj o ludziach — premier zerknął porozumiewawczo na Cantona. — Ponad cztery miliony Polaków pracuje właśnie tutaj, na Wyspach. Zabiegałem o to i wciąż będę walczył, aby godność i poszanowanie dla człowieka znajdowały się zawsze i bez wyjątku na pierwszym miejscu. Mam nadzieję, że wzorem Wielkiej Brytanii uda nam się w Polsce stworzyć równie dobrze prosperującą gospodarkę, tak że nasi obywatele nie będą mieć więcej powodów, aby szukać zatrudnienia poza granicami kraju.

Na sali siedziało kilkunastu reporterów. Adam rozpoznał znajome twarze dziennikarzy z Polski.

— Panie premierze! Anna Dońska z „Gazety Codziennej” — zwróciła się do Adama jedna z reporterek. — Czy udało się ustalić coś w sprawie podatków? Czy Polacy pracujący na Wyspach będą zwolnieni z płacenia w Polsce?

Taa... A może od razu ogłoszę bankructwo kraju?

— Trudno znaleźć konsensus w tej sprawie — zaczął dyplomatycznie. — Ale jesteśmy na jak najlepszej drodze. Mimo to, dopóki pewne formalności nie zostaną dokonane, nie będę w stanie pozytywnie odpowiedzieć na to pytanie.

Pamiętaj o wyborach — przypomniały mu się słowa Sławka. Koniec kadencji zbliżał się nieubłaganie. Za trzy miesiące miało dojść do kolejnej batalii o głosy. Jego partia prowadziła w sondażach, ale historia nieraz pokazała, że sondaże jedno, a rzeczywistość drugie.

— Obiecuję wszystkim Polakom — jako rasowy polityk nigdy nie stronił od tak zwanej kiełbasy wyborczej. — Ze wszystkich swoich sił postaram się uregulować tę sprawę tak, żeby wszyscy czuli się usatysfakcjonowani.

Potem nadszedł czas na kolejne pytania. Premier Wielkiej Brytanii aż się spocił, kiedy jeden z natrętnych dziennikarzy zapytał go o powody rozwodu z żoną.

— Życie zmusza nas do różnych decyzji — Adam przyszedł z pomocą, gdy dostrzegł, że Gary Canton nie potrafi znaleźć racjonalnie brzmiącej odpowiedzi. — Politycy są osobami publicznymi, nie zmienia to jednak faktu, że nadal pozostają ludźmi. Nie jest to sprawa, która mnie dotyczy — chciał zakończyć tę patową sytuację. — Ale z tego, co wiem, to w końcu ani kobiety, ani mężczyźni nie są święci — zakończył z szerokim uśmiechem.

Adam spojrzał na Sławka, który podnosił kciuk na znak, że tak właśnie prowadzi się kampanię wyborczą. W momencie, gdy politycy są postrzegani jako sztywniacy, zwykły żart, nawet jeśli nie jest zbyt wyrafinowany, pozwala słuchaczom dostrzec ich ludzką twarz.

— Ostatnie pytanie, panie premierze — Adam poprawił marynarkę, odsunął na bok kosmyk ciemnych włosów i z uwagą spojrzał na reporterkę. — Zapewne słyszał pan o morderstwie, do którego doszło wczorajszej nocy. Śląsk jest w żałobie, wszyscy boją się wychodzić z domu. Czy rząd poczyni jakieś kroki, aby jak najszybciej złapać winnego tej okrutnej zbrodni?

Rzecznik wyrwał się do mikrofonu.

— To już koniec konferencji...

— Spokojnie, chcę odpowiedzieć na to pytanie — Adam odprowadził wzrokiem rzecznika, którego mina wskazywała na to, że premier będzie tego żałować. — Wierzę w profesjonalizm polskich służb mundurowych. Mam nadzieję, że morderca zostanie jak najszybciej schwytany. Obiecuję, że zbrodnia doczeka się kary — brzmiało to jak cytat z jakiegoś taniego kryminału, ale chyba nikt nie oczekiwał od niego pościgu za sprawcą.

— Tu chodzi o ludzkie życie i spokój zwykłych obywateli — oburzyła się reporterka. Najwidoczniej jego podniosłe słowa do niej nie przemówiły.

A miało być tak pięknie. Mogło być już po konferencji.

— Gdziekolwiek morderca jest, niech się boi! — odpowiedział, dobierając uważnie każde słowo. — Ma pani rację. Są rzeczy ważne i ważniejsze. Tą drugą na pewno nie jest kampania wyborcza. Osobiście dopilnuję, żeby kolejnej tragedii nie było. Śląsk może liczyć na pomoc finansową od rządu. Prawdziwym sukcesem nie jest uczenie się na błędach, ale przewidywanie ich na tyle szybko, aby się przed nimi uchronić. Mam nadzieję, że więcej błędów nie będzie.

Premier wyszedł z sali konferencyjnej, pozostawiając za sobą jedynie cichy pomruk. Nie potrafił wyzbyć się przeczucia, że ta odpowiedź nie należała do przemyślanych. Wynikało to przede wszystkim z przeświadczenia, że przypisanie policji owego „profesjonalizmu” było pewnego rodzaju przesadą.

Rozdział 2

ZROBIŁ GŁĘBOKI WDECH. Był jedną z tych bezbarwnych postaci, które przemierzały anonimowo ulice Gliwic. W takich miejscach jak to nie bał się, że ktokolwiek go pozna, bo każdy skupiał się tylko na sobie.

— Jak mam cię nazywać? — obok niego dreptała koleżanka, nie potrafił jej inaczej zdefiniować, bo „przyjaciółka” to było zbyt wiele, a „prostytutka” politycznie niepoprawnie. Poznał ją parę dni temu. Nie było w tym oczywiście żadnego przypadku.

— Damian. Mów mi Damian — odparł.

— Mogę ci mówić Cyryl? — z jakiegoś powodu była pełna entuzjazmu. Nawet się nie domyślała, jak okrutną zbrodnię popełnił ostatniej nocy. — Przecież Damian to zmyślone imię, prawda?

Rozejrzał się wokół. Było to typowo kobiece — najpierw mówią, potem myślą. W tych okolicznościach wyjątek od zasady był bardzo mile widziany. Zależało mu na anonimowości.

— Damian. Mów mi Damian — powtórzył, nawet na chwilę nie przerywając marszu.

— Gdzie idziemy? — zapytała. Nie miał ochoty na rozmowę, cisza pozwalała mu się lepiej skupić.

— Już niedaleko, zaraz zobaczysz — zostawili miasto za sobą, zbliżali się do celu.

— Mogłeś mi powiedzieć, żebym nie ubierała butów na obcasach!

Nie przejął się zbytnio jej jęczeniem. Choć od paru dni nie padało, a na termometrach utrzymywała się temperatura trzydziestu stopni Celsjusza, ścieżka prowadziła przez pole, na którym nie brakowało ani kałuż, ani bagna.

Usłyszał wrzask. To Tamara upadła bez sił na ziemię i bez większego rezultatu starała się pozbyć plam ze swojej różowej sukienki.

Kobiety.

Pomógł jej wstać. Na poczekaniu wymyślił komplement, że i tak wygląda uroczo, a następnie przyśpieszył kroku. Za sobą słyszał tylko sapanie. Najwyraźniej jego długie kroki uniemożliwiały dotrzymanie tempa jego koleżance.

— Wiesz, dlaczego rodzice nazwali mnie Tamara? — usłyszał głos dziewczyny.

Bo cię nie kochali...

— Dlaczego nic nie mówisz, Damianie? — zapytała ponownie. Zastanawiał się tylko, kiedy Tamara zrozumie, że nie ma ochoty na żadną konwersację o rodowodzie jej imienia. — Opowiedz mi coś o sobie!

— Jesteśmy na miejscu — spojrzał z rozżaleniem na swoją koleżankę. Strużka potu spływała po jej czole. Różowa sukienka była pobrudzona, a buty na obcasie nadawały się jedynie do wyrzucenia.

— Co z nim zrobisz? — Tamara spojrzała na Damiana. Zdjęła z siebie sukienkę, jego oczom ukazała się seksowna bordowa bielizna.

— Nie teraz! — odepchnął delikatnie jej rękę.

Łatwo znaleźć takie kobiety jak ona. Wystarczy, że powiesz kilka komplementów, spędzisz z nią upojną noc, a zrobi wszystko, czego tylko chcesz.

— Zimno mi! — powiedziała po chwili. Jej ciało było pokryte gęsią skórką.

Damianowi też było zimno. Znajdowali się w niezamieszkanym budynku przygotowanym do rozbiórki. Nikt tutaj raczej nie zaglądał, bo stan techniczny wskazywał na to, że w każdej chwili może dojść do zawalenia. Budowla należała do starej, zamkniętej kopalni. Zimny wiatr wpadał do środka przez wnęki, gdzie kiedyś mieściły się okna.

— Pamiętaj, że nie może się niczego domyśleć! — potrzebował Tamary. Zawsze polegał na sobie i nie do końca podobała mu się ta zależność. W tym przypadku nie miał innego wyjścia.

— Co z nim zrobisz? — zapytała ponownie. Damian odwrócił się, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. — Zaczynam mieć wątpliwości...

Wysunął plik banknotów.

— Druga połowa po wszystkim.

Pocałowała go w usta. Poczuł smak malinowej pomadki. Złapał ją za włosy. Usłyszał jęk bólu. Rozerwał jej biustonosz i wyrzucił go przez okno. Spostrzegł, jak mały karaluch wędruje po jej nagich plecach.

Nie ma to jak romantyczna aura.

— Chcesz wiedzieć, co mu zrobię? — przerwał pocałunek. Tamara była bardzo pobudzona.

Wziął do ręki karalucha, którego małe nóżki machały w powietrzu z coraz większą desperacją.

Koleżanka spojrzała z obrzydzeniem na obleśne stworzenie, rozejrzała się dookoła, aby upewnić się, czy nie ma tego paskudztwa więcej.

Damian położył karalucha na podłodze. Wziął do ręki jedną nóżkę i zdecydowanym ruchem ją wyrwał. Następnie zrobił to samo z drugą. Ku przerażeniu Tamary włożył swoją zdobycz do ust. To była rozkosz dla jego podniebienia.

Dziewczyna pobiegła do kąta i zaczęła wymiotować. Krztusiła się, ale nie zamierzał się fatygować, aby podtrzymać jej włosy, które zdążyły się zatopić w zawartości jej żołądka.

Nie ma to jak romantyczna atmosfera...

OTWORZYŁA DRZWI I ZNALAZŁA SIĘ Wprzestronnym budynku Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Maria Kozielska była pełna podziwu dla służb mundurowych na Śląsku. Sama pochodziła z niewielkiej wioski przy granicy polsko-ukraińskiej. Przez ostatnie pięć lat była komendantem komisariatu w Lubaczowie. Problemy rodzinne zmusiły ją jednak do decyzji o wyjeździe — tak właśnie wylądowała w Katowicach. Były to całkowicie inne realia, dzień uciekał za dniem, ale pasowało jej to, przynajmniej nie miała czasu myśleć o swoim małżeństwie, które zwyczajnie się rozpadało.

— Znaleziono ją w przejściu podziemnym — posterunkowy wskazał na staruszkę, która siedziała w poczekalni z kajdankami na rękach i patrzyła z niepokojem w stronę Kozielskiej.

Maria na co dzień pracowała w cywilu. Wykonywała doraźne prace, czasem brała udział w przesłuchaniach. Jej partnerem na służbie był Hubert, którego postrzegała jako wesołego grubaska. Wyglądał w mundurze trochę niepoważnie, bardziej nadawał się do brania udziału w spektaklach teatralnych, ale widocznie rola misia polarnego nie była szczytem jego marzeń.

— Co z nią? — zapytała.

— Chciałem ją wylegitymować — zaczął tłumaczyć posterunkowy. — Nic nie mówiła, ale oczy miała otwarte. Kazałem jej wstać. Siedziała na torbie wypełnionej po brzegi bronią. Większość używana.

— Co to za pistolety? — Kozielska nie spodziewała się usłyszeć takiej historii.

— Glock 17, rzadko spotykana w Polsce, używana przede wszystkim przez oddziały antyterrorystyczne.

— Powiedziała coś?

— Nie, pani inspektor — nie przepadała, gdy zwracano się do niej, używając tego tytułu. W ich pracy było już wystarczająco dużo innych formalizmów. — Nie znaleźliśmy przy niej żadnych dokumentów. Nikt nic o niej nie wie. Dwójka funkcjonariuszy odwiedza miejsca, gdzie koczują bezdomni, ale na razie bez odpowiedzi.

Maria pokiwała głową. Podeszła do staruszki.

— Dzień dobry! — odpięła kajdanki i wyswobodziła jej ręce.

Parę lat temu jej życie się zmieniło. Lubaczów był bardzo spokojnym miejscem, dopóki pewnego dnia nie odnaleziono zwłok kobiety. Poznała przy tej okazji profesora kinetyki, czyli nauki zajmującej się między innymi mową ciała. Nikt nie lubi być okłamywany, ona również; głównie z tego powodu podjęła kroki, aby lepiej rozpoznawać ludzkie zachowanie.

Siedziała naprzeciw kobiety, która zważywszy na jej wiek, równie dobrze mogłaby być jej mamą. Twarz staruszki pokryta była zmarszczkami. W okolicach ust spostrzegła zaschnięte pozostałości po jakimś posiłku. Oczy kobiety były zaszklone i ze smutkiem spoglądały na kubek kawy, który Kozielska trzymała w dłoni.

Nieznane są statystyki dotyczące ludzi bezdomnych oraz tych, którzy żyją na granicy ubóstwa. Maria, widząc staruszkę, miała przed oczami obraz wiekowej kobiety ostatkiem sił ciągnącej za sobą zardzewiały, załadowany puszkami wózek, byle zarobić pięć złotych, dzięki którym przeżyje jeden dzień więcej. Pewnie będzie on wyglądał tak samo jak poprzednie i tylko alkohol zapewni prowizoryczne szczęście, które skończy się wraz z pobudką kolejnego dnia.

— Jak się pani nazywa? — Maria nie spodziewała się odpowiedzi.

Może to nie było zbyt profesjonalne z jej strony i wielu kolegów po fachu wykpiłoby jej zachowanie, ale Kozielska zalała jeszcze jedną kawę, wyciągnęła bułkę, którą przygotowała sobie rano do pracy, a następnie poczęstowała staruszkę.

— Proszę mi powiedzieć... Jak ta broń znalazła się w pani torbie? — zapytała po chwili.

— Nie wiem. Nie pamiętam — chrapliwy głos wydobył się z gardła staruszki.

Ha! Sukces! Wystarczyła kawa i bułka, by udało się nawiązać z nią kontakt.

— Przypomina sobie pani, czy może ktoś przyniósł tę torbę albo dał na przechowanie?

— Kupiłam tę broń — Kozielska zamrugała oczami, nie mogła uwierzyć w słowa, które właśnie usłyszała.

— Może pani powtórzyć?

— UFO mi wczoraj podrzuciło.

Maria nie mogła pozwolić, aby ktoś sobie z niej w taki sposób kpił.

— Proszę pani! To nie jest śmieszne! Grozi pani kara pozbawienia wolności za nielegalne posiadanie broni!

— A czy ja nie mam przypadkiem prawa do adwokata? — Kozielska nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zaczynała żałować, że dała jej swoją bułkę.

— Wsadzić do więzienia! Zawiadomić prokuratora i adwokata! — krzyknęła chwilę później do posterunkowego. — Cześć, Hubert! — kiwnęła swojemu kompanowi. Pochłaniał właśnie jakiś batonik. — Nie jedz tyle! Przecież mówiłeś, że przechodzisz na dietę, bo inaczej nie znajdziesz sobie dziewczyny i mama nie da ci spokoju!

— Ale to wafelek zbożowy — odpowiedział z rozgoryczeniem, nie przejmując się pełnymi ustami. — Chodź! Komendant nas wzywa!

— Co się stało? — nie codziennie chodziła na dywanik do przełożonego.

— Nie słyszałaś o tym zabójstwie? Jakiś psychol torturował dziewczynę. Słyszałem, że odciął jej dłonie. W końcu się biedaczka wykrwawiła.

— O Jezu! Wiadomo coś? Jacyś podejrzani? Znaleziono tropy?

— Nic nie wiem. Właśnie po to idziemy do komendanta. Zaalarmowane są wszystkie służby, żeby jak najszybciej schwytać sprawcę.

Weszli do przestronnego gabinetu. Kozielska nigdy wcześniej nie miała okazji spotkać się z komendantem w takich okolicznościach.

— Są rzeczy ważne i ważniejsze — Maria spojrzała na ekran telewizora i zobaczyła premiera Wolskiego, który z poważną miną, zwrócony w stronę kamery, odpowiadał na pytanie jakiejś dziennikarki. — Tą drugą na pewno nie jest kampania wyborcza. Osobiście dopilnuję, żeby kolejnej tragedii nie było. Śląsk może liczyć na pomoc finansową od rządu. Prawdziwym sukcesem nie jest uczenie się na błędach, ale przewidywanie ich na tyle szybko, aby się przed nimi uchronić. Mam nadzieję, że więcej błędów nie będzie.

— Jak sami widzicie, sprawa jest poważna — komendant zwrócił się do Marii i Huberta, wyłączając telewizor. — Stolica zainteresowała się naszą sprawą. Trochę przez przypadek do gry włączył się sam premier, jutro ma tutaj przyjechać, a ja muszę mieć jakikolwiek trop. Potrzebna mi każda pomoc. Chyba nie muszę mówić, że na was liczę?

Kozielska zastanawiała się, czy komendant przeprowadził takie rozmowy ze wszystkimi policjantami. Wydawało jej się, że wystarczyłyby zwykła narada albo otwarty list.

— Przecież morderca może być już daleko stąd! Pewnie uciekł za granicę i zakamuflował się w jakiejś kryjówce — powiedział Hubert.

— A co ty na to, Mario? — przełożony zwrócił się w stronę Kozielskiej.

— Nie znam sprawy. Równie dobrze morderca może polować na kolejną ofiarę.

Komendant przytaknął.

— Straż graniczna jest postawiona w stan pogotowia na wypadek, gdyby poszukiwany chciał wyjechać z Polski. Nie mamy jednak żadnego rysopisu, nawet zwykłego przypuszczenia, kim on może być.

— A ofiara? — zainteresowała się Kozielska.

— Zofia Nowak. Miała dwadzieścia osiem lat. Była mieszkanką Mysłowic. Jej mąż jest teraz na komendzie. Wygląda na to, że jest w szoku, bo nie potrafi nic powiedzieć. Rozmawiają z nim psycholodzy.

— Gdzie doszło do morderstwa? — Kozielska kątem oka dojrzała wyrzut na twarzy Huberta. Pewnie o wszystkim wiedział. Komendant jednak tego nie zauważył i powoli zaczął wszystko tłumaczyć.

— W Mysłowicach są pozostałości po starej kopalni węgla kamiennego. Z zasady nikogo tam nie ma, nawet ochrony, bo raczej nie ma tam czego pilnować. Blisko głównych budynków przebiegają linie kolejowe łączące Przemyśl z Wrocławiem. Maszynista usłyszał krzyk i powiadomił policję. Spójrzcie na zdjęcia — przełożony podał Marii i Hubertowi teczkę wypełnioną dotychczas zgromadzonymi informacjami. — Poszukiwany związał Zofii ręce cienkim rzemykiem, zatamował tym samym dopływ krwi. Przeciągnął linkę przez kołowrotek zawieszony przy suficie i z całej siły ciągnął. Sekcja zwłok wykazała, że najpierw wypadł jej lewy bark. Wszystko mogło trwać nawet godzinę, a każda kolejna sekunda powodowała niewyobrażalny ból. W końcu wyrwał jej ręce. Nie wiem, czy ofiara była przytomna. Wygląda na to, że bezpośrednią przyczyną śmierci było wykrwawienie.

Maria była zbyt zszokowana tymi doniesieniami.

— Jakieś poszlaki? — zapytała Kozielska, ale odpowiedź była dla niej oczywista.

— Niewiele. Technicy badają próbki ziemi, którą znaleźli w budynku opuszczonej kopalni. Szczerze wątpię, aby to nas do czegokolwiek doprowadziło. Często śpią tam bezdomni, więc może to być czasochłonny proces. Jest tylko jeden trop...

— Ślady DNA? — przerwała Maria z nadzieją. Ofiara mogła zostać zgwałcona — nieuwaga sprawcy mogła doprowadzić do identyfikacji jego osoby.

— Tak... — komendant nawet nie krył zaskoczenia. — Na szyi Zofii znaleziono spermę. Jest nadzieja, że pochodzi od mordercy. Jeżeli uda nam się go złapać, ten trop posłuży jako niezbity dowód.

— Co mamy robić? — Hubert włączył się do rozmowy.

— Morderca torturował Zofię. Znajdźcie potrzebne informacje, może używa jakichś sprawdzonych sposobów — chyba spostrzegł powątpiewającą minę Kozielskiej, bo po chwili dodał. — Mogę się mylić, tak naprawdę to chwytam się brzytwy, bo nic na niego nie mamy. Będę was informował na bieżąco o postępach śledztwa. Musimy być przygotowani na najgorsze.

— Czyli? — Hubert chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, ale Kozielska znała odpowiedź, więc pozwoliła sobie wyręczyć przełożonego.

— To, że wczorajsze morderstwo jest dopiero początkiem...

— JESTEŚ PEWNY? — ZAPYTAŁA ADAMA ANNA.

— A czy mam inne wyjście? Ludzie na mnie liczą, a partia potrzebuje przywódcy.

— Dźwigasz na barkach niesamowity ciężar. Musisz brać na siebie odpowiedzialność za całe państwo?!

— Kochanie! — premier spojrzał głęboko w oczy swojej żonie. — I tak będziesz zawsze najważniejsza! Są rzeczy ważne i waż...

— Skończ! — po jej policzku spłynęła łza. — Nie uprawiaj polityki, gdy ze mną rozmawiasz!

— Adam — podszedł do nich Sławek i zwrócił się bezpośrednio do premiera — jest kilka spraw...

— Przyjdę za dziesięć minut — odprawił z kwitkiem rzecznika. Przybliżył się do żony i z całej siły ją przytulił. — Dobrze wiesz, dlaczego startuję w kolejnych wyborach. Jestem świadomy, że jest to dla ciebie obciążenie...

— Przecież ta cholerna polityka cię wykończy! — dawno już nie widział Anny tak bardzo wzburzonej. — Spójrz na siebie! Wciąż tylko pracujesz, podróżujesz po świecie, nie sypiasz. Wszyscy cię obwiniają za kryzys, opozycja obrzuca oszczerstwami. Boję się tylko o jedno, Adamie...

— Co się dzieje, żabciu?

— Że na tym wszystkim straci nasza rodzina. Kiedy ostatnio widziałeś córkę? Czy ty wiesz w ogóle, ile ona ma lat?!

— Ależ żabciu...

— Wiesz, jaki jest twój problem?! Nie potrafisz powiedzieć „stop”. Wciąż jest coś, co musisz zrobić w pierwszej kolejności, a niestety nigdy nie jestem twoim priorytetem. Ja to wszystko rozumiem. Ale są wydarzenia, które cię omijają z twojej własnej winy, a czasu nie cofniesz! Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał mi przyznać racji, ale to się właśnie dzieje, a przecież życzę ci jak najlepiej.

Adam nie wiedział, co powiedzieć. Jego żona miała rację. Znajdowali się teraz dziesięć tysięcy metrów nad ziemią w rządowym samolocie. Wracali do Polski po jednodniowej wizycie na Wyspach Brytyjskich. Pogubił się w tym wszystkim, ale tak trudno było znaleźć złoty środek.

Premier powinien przejść w tym momencie do swoich doradców — mieli omówić plan na najbliższy dzień oraz przygotować założenia kampanii wyborczej. Może taka chwila pozwoliłaby Annie ochłonąć.

Żal mu było rodziny. Gdy jego partia wygrała ostatnie wybory i został desygnowany na premiera, jego życie zmieniło się nie do poznania. Anna zawsze wytrwale stała przy jego ramieniu, służyła poradą i wsparciem. Córka Sara właśnie kończyła studia. W ostatnich latach przeżywała różne perturbacje miłosne, a prasa z przyjemnością wszystko komentowała.

Nie zastanawiał się długo nad ponownym kandydowaniem. Sondaże wskazywały, że ponad siedemdziesiąt procent społeczeństwa popierało jego rząd. Choć opozycja wciąż wypominała rosnący dług państwa, bezrobocie, zbyt dużą uległość wobec Unii Europejskiej, profil polityki zagranicznej nastawiony w kierunku USA, to jednak rząd Adama Wolskiego wykonywał założenia swojego programu, co było do tej pory rzadkością.

— Udało się przynajmniej załatwić sprawy z Cantonem? — Anna zapytała męża.

— Typowo angielska kultura. Miałem się porozumieć w sprawie konferencji, którą organizujemy w przyszłym roku w Polsce. Zależy nam na tym, aby przyjechało jak najwięcej osób takich jak on, by zadbać o odpowiednią rangę spotkania. Trochę mnie spławił, ale powiedział, że postara się dotrzeć...

— Za bardzo się wszystkim przejmujesz! Nie możesz wykonywać pracy innych...

— Kolejni urzędnicy? Znowu mam wysłuchiwać o problemie biurokracji? Przecież podzielasz moje zdanie, że pewnym można być tylko tego, czego samemu się dopilnuje.

Anna przygładziła mu włosy, które jak zwykle nie chciały podporządkować się piance zaaplikowanej przez panią Celinkę. Może faktycznie wszystkim się za bardzo przejmował? Zawsze miał o to do siebie pretensje, ale nieustannie powtarzał ten podstawowy błąd.

— Zaraz wracam, żabciu...

Wstał i skierował się do kokpitu. Zawsze lubił poznać ludzi, od których zależało jego życie.

— Dobry wieczór, panowie! Kiepska pogoda nad Holandią, hm? — zagadnął przyjaźnie. Piloci raczej nie spodziewali się takiego spotkania.

— Panie premierze! — odpowiedział uprzejmie kapitan. — Czy możemy jakoś pomóc?

— Nie, dziękuję. Po prostu chciałem się przywitać.

— Zawsze do usług!

Adam zerknął na niezliczone guziczki i konsole, z uśmiechem udał się w kierunku tylnej części pokładu, gdzie czekali na niego najbliżsi współpracownicy. Była ich dzisiaj tylko garstka. Zwykle na pokład zabierał doradców oraz grupę reporterów.

— Jakieś nowe opinie dotyczące wizyty w Anglii? — zerknął na Sławka, który był jego prawą ręką w każdej sprawie.

— Niewiele. Na pierwszych stronach portali internetowych piszą o sprawie tego mordercy ze Śląska.

— Chcę być informowany na bieżąco.

— Ma pan świadomość, że dzisiejsza konferencja prasowa nie była udana? — odezwał się Robert, który na co dzień zajmował się przygotowaniem przemówień dla premiera. Dbał również o kwestie wyglądu i prezencji.

— Dlaczego?

— Ten morderca wygląda na niebezpiecznego wariata. Może dojść do kolejnych zabójstw, a pan obiecał publicznie, że dopilnuje, żeby go jak najszybciej schwytano.

— Miałem powiedzieć, że gówno mnie obchodzi, a kolejne osoby zginą, bo na to zasłużyły?! — zirytował się.

Doradcy patrzyli na niego z niepokojem. Rzadko zdarzały mu się tego typu wybuchy złości, co pewnie było związane z uwagami Anny, które ostatecznie musiał uznać jako zasadne. Starał się nie nadużywać wulgaryzmów, ale też był tylko człowiekiem i czasem nie wytrzymywał presji.

— Co się tak patrzycie?! Ludzie oczekują ode mnie, że dam im nadzieję. Nie mogę unikać trudnych tematów, bo wtedy nie będę traktowany poważnie! Właśnie dlatego nie widzę innej możliwości, niż pojechać jutro na Śląsk! Sławek — spojrzał na rzecznika — dopilnuj, proszę, abym mógł przekazać na jutrzejszej konferencji jakieś konkretne informacje.

Doradcy byli przyzwyczajeni do tego, że słowo premiera jest zawsze ostateczne, teraz nawet nie próbowali z nim polemizować.

Adam usiadł na fotelu. Chwilę później stewardesa przyniosła mu filiżankę z zieloną herbatą. Nie potrafił odmówić sobie kawałka gorzkiej czekolady.

— Coś jeszcze? — zapytał doradców.

— Ludowcy chcą przegłosować ustawę dotyczącą legalizacji posiadania minimalnej ilości narkotyków.

— Za trzy miesiące wybory... Powariowali?

— To raczej akt desperacji. Sondaże nie dają im większych szans, możliwe, że w ogóle nie przekroczą progu wyborczego. Właśnie dlatego chcą to zrobić teraz.

— Co na to partia? — Adam wiedział, że i tak jego słowo ma decydujące znaczenie.

— Głosy są podzielone. Jedni mówią, że warto, bo Polska ma bardzo restrykcyjne prawo narkotykowe. Zyskalibyśmy zarazem część elektoratu lewicowego. Z drugiej strony jest to sprzeczne z programem. Opozycja będzie nas oskarżać o łamanie założeń programowych.

— Jutro jest posiedzenie Rady Ministrów. Poruszę tę sprawę.

— Można słowo? — Eryk nieśmiało podniósł rękę. Był najmłodszy w tym gronie. Niedawno skończył studia. Adam szanował jego rady, bo wykazywały innowacyjność, co jego polityce dodało w ostatnich miesiącach wiele dynamizmu.

Premier zachęcająco uniósł dłoń.

— Osobiście uważam, że bezpieczniej byłoby zamrozić projekt tej ustawy. Niepotrzebne są na ostatniej prostej kampanii tego typu radykalne ruchy, tym bardziej że kwestia narkotyków budzi wiele kontrowersji. Z całym szacunkiem dla twórców: ci, którzy chcą dostać tego rodzaju używki, i tak je znajdą. Nie powstrzyma ich ani zaostrzanie przepisów, ani ich liberalizacja. Jeżeli wygramy wybory, będziemy mogli przemyśleć takie propozycje, ale w tej chwili ponosimy zbyt duże ryzyko utraty elektoratu, który wcale nie jest pewny swojego poparcia.

Adam pokiwał głową.

— Rozpoczynamy manewr lądowania. Proszę wrócić na swoje miejsca i zapiąć pasy bezpieczeństwa — z głośnika wydobył się głos kapitana.

— Porozmawiamy jutro, panowie. Jeszcze dzisiaj chcę mieć na swoim biurku raport dotyczący stanu zadłużenia państwa.

— Dzisiaj, panie premierze? — obruszył się Robert.

— Teraz każda minuta jest na wagę złota. Nawet jeżeli przegramy wybory, chcę zostawić po sobie porządek. Państwo musi być w dobrej kondycji. Co do tego chyba nie ma wątpliwości?

Wrócił do żony. Niepostrzeżenie pojawił się obok niego Sławek.

— Wyluzuj, Adam! Na wszystko przyjdzie czas.

— O co wam wszystkim chodzi?! — najpierw Anna, teraz Sławek. Nie mógł już znieść tych niekończących się pretensji.

— My też potrzebujemy odpoczynku. Pracujemy po szesnaście godzin na dobę. W końcu też mamy rodziny i pewne granice wytrzymałości.

Adam poklepał Sławka po ramieniu. Wymusił na sobie uśmiech.

— Raport do końca tygodnia! I ani dnia więcej!

Złapał Annę za rękę. Zobaczył jej smutną twarz.

— Co się dzieje, żabciu?

— Wszystko gra — odpowiedziała przez łzy.

— Spójrz na mnie, kochanie. Powiedz mi, w czym problem...

Oparła głowę o jego ramię. Adam objął ją. Czuł, że żona mu o wszystkim nie mówi.

— Dowiedziałam się o tym dwa tygodnie temu. Wciąż byłeś zagoniony, a nie chciałam ci przerywać pracy. Przepraszam...

Kilka łez spłynęło po lewym policzku. Makijaż rozmazał się i stworzył ciemne smugi.

— Ależ żabciu, za co mnie przepraszasz?

— Mam raka, Adamie... Ja umieram.

Rozdział 3

WZIĄŁ ZIMNY PRYSZNIC. Czuł, jak lodowate krople wody spływają po jego nagich plecach, orzeźwiając zarazem ciało i umysł. Właśnie to było teraz Kiełkowi potrzebne.

Dwa osiłki zostawiły go zwijającego się z bólu, później wrócił do domu i ku zdziwieniu jego matki pierwsze, co zrobił, to zaczął sprzątać swój pokój. Szukał tylko jednego — narkotyków, które miały zażegnać patową sytuację, w jakiej właśnie się znajdował.

Niczego nie znalazł. Nic nie pamiętał, a Albert wciąż nie odpowiadał na telefony, do Magdy zwyczajnie bał się zadzwonić.

Ubrał się i wyszedł z domu. Od razu pożałował, że włożył ciemną koszulkę, bo słońce ze zdwojoną siłą kumulowało na nim swoje promienie.

— Dzień dobry! Chciałbym sprawdzić stan swojego konta — podszedł do okienka w miejscowym banku, gdzie trzymał swoje oszczędności. Przez pięć lat, kiedy studiował we Wrocławiu, udało mu się uzbierać okrągłą sumkę, którą odłożył na przyszłość na wypadek, gdyby chciał się ustatkować. Zresztą planował wziąć z Magdą ślub. Jeszcze nie byli zaręczeni, ale wszyscy znajomi niezmiennie twierdzili, że są świetnie dobraną parą. Nie chciał już czekać, był zdecydowany i pewny swoich uczuć.

— Cześć, Kiełek! Dawno cię nie widziałam — urokiem mieszkania na wsi był fakt, że wszyscy się znali. Pani w okienku okazała się jego znajomą jeszcze z czasów szkoły podstawowej. — Co u ciebie słychać?

Do dupy.

Dwóch gangsterów poluje na mnie od rana, bo kupiłem od nich kokę, przez co mogę trafić na kilka lat do więzienia.

— Super! — odpowiedział, wymuszając na sobie uśmiech. — Przepraszam, ale troszkę mi się śpieszy. Mógłbym poznać stan swojego konta?

— To sekundę potrwa. Mogę poprosić o dowód? — zaczęła powoli wstukiwać jego dane do systemu. — Chcesz usłyszeć dowcip?

Tylko o tym marzę...

Udał zaciekawionego. Zaczął wysłuchiwać kiepskiego dowcipu znajomej, której imienia nawet nie próbował sobie przypomnieć. Usłyszał śląską gwarę — nie przepadał za nią, sam nigdy jej nie używał, ale przyzwyczaił się, że w wielu domach ta tradycja jest wciąż kultywowana. Kawał się skończył, ale jeśli ktokolwiek oczekiwał od niego entuzjastycznego wybuchu śmiechem, niestety się zawiódł.

— Chyba nie w humorze, co? — powiedziała znajoma, widząc jego reakcję. — Mam wyciąg z konta. Chyba już rozumiem twój kiepski humor.

Podała mu wydruk. Widniała tam suma trzystu złotych. Złapał się za głowę. Starał się zachować spokój, aby nie wzbudzić podejrzeń. Nie wiedział, co robić. Dwadzieścia tysięcy złotych zniknęło w trakcie jednej nocy, a on nawet nie wiedział, na co to wszystko wydał.

Koleżanka spojrzała na niego z niepokojem.

— Wszystko w porządku?

Lepiej tego nie można było ująć... Wszystko w porządku? Nic nie było tak, jak być powinno.

— Mogę się dowiedzieć, kiedy ostatnio wypłacałem pieniądze?

— Oczywiście. Godzina trzecia nad ranem, ulica Mickiewicza w Katowicach. Cztery razy wypłacono kwotę w wysokości pięciu tysięcy złotych.

Był zdziwiony, że jego limity na koncie pozwoliły na takie operacje.

— Dziękuję — odpowiedział i skierował się w stronę wyjścia.

W tej chwili nie martwił się, gdzie wydał te pieniądze. Miał przed oczami dwóch dobrze zbudowanych dresiarzy, którzy jutrzejszego dnia mieli tu wrócić, a on nie posiadał nic, co mogłoby ich zadowolić.

Zapukał do drzwi. Otworzyła mu mama Alberta, chwilę później pojawił się jego przyjaciel. Podali sobie na przywitanie ręce.

— Chodźmy. Zbyt ładna pogoda, żeby siedzieć w domu — powiedział Albert. — Masz mi coś do powiedzenia? — zapytał z wyrzutem chwilę po tym, jak oddalili się na bezpieczną odległość od domu.

— Nic nie pamiętam. Byłem wczoraj w Katowicach na imprezie. Obudziłem się dzisiaj w domu, ale nawet nie wiem, jak się tutaj dostałem — zaczął się tłumaczyć.

— Co się z tobą stało, stary?! Na jakim świecie żyjesz? — Albert złapał go za kołnierz. — Obudziłeś mnie po czwartej w nocy i kazałeś po siebie przyjechać. Bredziłeś coś o Magdzie, byłeś na haju, odwalało ci. Odwiozłem cię do domu i zaprowadziłem do łóżka.

Kiełek opowiedział Albertowi o tym, co się dzisiaj wydarzyło.

— Rozmawiałeś z Magdą? — zaciekawił się przyjaciel.

— Jeszcze nie. Z kim wczoraj byłem w tych Katowicach? Wiesz coś?

— Miałem jechać z tobą, ale nie przepadam za imprezami w czwartki, tym bardziej że dzisiaj musiałem być w pracy. Mówiłeś, że jedziesz z Magdą trochę potańczyć.

— Co ja mam zrobić z tymi ludźmi? Jutro przyjadą i boję się, że może być nieprzyjemnie.

— Policja?

To rozwiązanie nie brzmiało dla niego poważnie.

— Ciekawe, jak wytłumaczę się z tej koki? Jest jeden znaczący problem: nic nie pamiętam.

— Nie mam oszczędności, więc nie jestem w stanie pożyczyć ci takiej sumy.

Albert pracował w kancelarii radcowskiej. Byli rówieśnikami, ale ich losy potoczyły się zgoła odmiennie. Przyjaciel ukończył studia prawnicze z wyróżnieniem, mimo to też nie miał na początku zbyt łatwo.

— Dzięki, ale tym razem muszę sobie poradzić sam. Popełniłem błąd, ale to nie powód, by cierpieli na tym inni.

— Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć! — Albert poklepał Kiełka po ramieniu.

Pożegnali się. Kac w parze ze słońcem nie sprzyjał myśleniu, a potrzebował chwili wytchnienia.

— Co zrobisz? — zapytał Albert na odchodne.

— Chyba nie pozostało mi nic więcej, niż iść do księdza i dać na ofiarę to, co jeszcze mi zostało...

ZAPADAŁ ZMROK. SIEDZIAŁ W SWOJEJkryjówce, a hałas samochodów nie pozwalał mu zasnąć. Dochodziły do niego pokrzykiwania ludzi, którzy zapewne zmierzali do klubów w ten piątkowy wieczór.

Z jego łazienki wydobywał się stęchły zapach, który przyprawiał go o mdłości. Grzyb trawił resztki tego, co jeszcze w tym mieszkaniu zostało. Przenośny komputer wydobywał z siebie monotematyczną melodię, która wprowadzała go w trans samouwielbienia.

Jego plan był prosty.

Zabić.

A tortury były najlepszym sposobem: towarzyszył im krzyk ofiary, ich strach. Nie było nic przyjemniejszego. Ten krwawy pejzaż przemocy śnił mu się tak wiele razy, czekał na kolejny. Nadszedł finał.

Internet wielkimi nagłówkami donosił o morderstwie na Śląsku: „Całował ją, a następnie wyrwał jej ręce”.

Nie przejmował się spermą. Za stary był na gierki z policją, nie obawiał się, że go złapią. Chodziło o odpowiednie przygotowanie, a jego plan był perfekcyjny. To on był królem na planszy pełnej pionków. Wiedział dokładnie, jak zapewnić sobie bezpieczeństwo.

Wyszedł na ulicę. Ludzie ze zdziwieniem spoglądali na jego wysokie czarne glany. Rozpięta do połowy koszula odsłaniała umięśnione ciało, mimo to przykrywała liczne rany i blizny. Przygładził kruczoczarne włosy wystylizowane na fryzurę Travolty.

Jego przywilejem było to, że nie wyglądał jak pospolity przestępca, wtapiał się w tłum. Co prawda przyciągał wzrok pięknych dziewczyn, budził podziw i pożądanie, to go dowartościowywało, ale nikt nie miał prawa go podejrzewać o czyny, których się dopuścił. Na szczęście jego myśli pozostawały mrocznym sekretem, którego nie zamierzał wyjawiać.

— Dwa duże hamburgery, frytki i cola dietetyczna — wyrecytował młodej kobiecie, która stała za kasą w pobliskim fast foodzie.

— Pozwolę...

— Nie! Nie chcę zestawu. Dziękuję — uprzejmie przerwał jej wypowiedź. Dziewczyna popatrzyła na niego. Jej wzrok zatrzymał się na chwilę na czarnym tatuażu na jego przedramieniu. Widoczna była tylko jego część, pozostałą przykrywał rękaw koszuli.

— Coś jeszcze? — zapytała, unikając jego wzroku.

— Ciekawi cię ten tatuaż, prawda? — nie chciał wzbudzić jej podejrzeń. — Wybryk młodości. Zrobiłem sobie pewnego razu wraz z przyjaciółmi. Dziewczyny wybrały motyle albo chińskie znaczki, a ja chciałem mieć tego węża — podwinął rękaw i zaprezentował w całości wijącego się po jego ramieniu gada.

— Dlaczego?

— Żyjemy w niebezpiecznych czasach, prawda? — uśmiechnął się. — Wąż ma mnie bronić. Dzięki niemu czuję się bezpieczny.

— Płaci pan kartą czy gotówką? — przerwała jego wywód.

— Gotówką — nawet nie posiadał konta bankowego. Wyciągnął plik stuzłotowych banknotów. Dziewczyna odwróciła wzrok i udała, że nic nie widziała.

— Proszę — zapłacił. — Reszty nie trzeba!

Może popełnił błąd? W końcu mało kto zostawia napiwek w fast foodach. Spojrzał ostatni raz na dziewczynę. Zastanawiał się, czy może być niebezpieczna. Czyż nie łatwiej byłoby ją zlikwidować? Na samą myśl poczuł podniecenie, a jego ciało pokryło się gęsią skórką. Potknął się na nierównym chodniku. Obok przechodził akurat policjant, który energicznie do niego podszedł i pomógł wstać.

— Wszystko w porządku? — zapytał mundurowy.

— Tak, dziękuję. Potknąłem się — otrzepał się z kurzu. — Dlaczego tutaj tak dużo patroli? Urok piątkowego wieczoru?

— Raczej zaostrzenie środków bezpieczeństwa w związku ze sprawą tego mordercy. Narobił trochę zamieszania. Proszę uważać, miłego wieczoru! — policjant odszedł w przeciwległym kierunku.

Trochę zamieszania.

Nawet nie zakładał, że jego morderstwo wzbudzi tyle emocji. Nie miał nic przeciwko. Zapewne nie było to wymarzonym scenariuszem dla polityków, bo media, zamiast skupiać się na trwającej kampanii wyborczej, opisywały przede wszystkim zbrodnię na Śląsku.

Wrócił do baru szybkiej obsługi. Ekspedientka, która sprzedała mu hamburgery, uśmiechnęła się na jego widok.

— W czym mogę pomóc? — zapytała.

— Masz jakieś plany na wieczór? — miał jeszcze ochotę zapytać o wiek, ale teraz nie miało to większego znaczenia. Miał erekcję i choć nie potrafił zidentyfikować bezpośredniego bodźca, nie chciał zostawić tego bez odpowiedzi.

Kobiety są niebezpieczne. Trzeba je szanować, zarazem trzymać na dystans. Należy również zaspokajać żądze. Tamara zapewne nie byłaby zadowolona, ale teraz była zajęta innymi sprawami, od których zależało powodzenie jego misji.

— Czy mam to uznać za propozycję randki? — spytała dziewczyna, onieśmielona jego słowami. — Może najpierw się poznamy, hm? Nazywam się Agnieszka.

— Jestem Damian. Miło mi poznać — bar szybkiej obsługi raczej nie nadawał się na scenografię filmu romantycznego, ale nie w głowie mu były amory. Chodziło wyłącznie o zaspokojenie i bezpieczeństwo.

Godzinę później Agnieszka skończyła pracę. Zmierzali w stronę jego mieszkania. Trzymali się na dystans, ale nie potrafił się oprzeć, więc przywarł ją do ściany. Wsunął język do jej ust, przesunął ręką po jędrnych piersiach. Dziewczyna nie oponowała, choć wciąż byli w miejscu publicznym. Odwdzięczyła się pocałunkiem.

Spojrzał jej w oczy i dostrzegł wesołe ogniki. Widziała zbyt dużo, przez co stanowiła niebezpieczeństwo.

Jedynym racjonalnym wyjściem była likwidacja. Słowo „litość” zdążył wykasować ze swojego słownika.

— NALEŻAŁOBY ZAJRZEĆ W KARTYhistorii nowożytności — zaczął Franciszek Kubas, profesor Uniwersytetu Śląskiego. Maria siedziała w jego biurze, a tuż za nią stał Hubert. — Ustawa karna o nazwieCarolinawprowadziła na stałe proces inkwizycyjny. Tortury były ograniczone, jednak stosowano je na dużą skalę przy przesłuchaniach oskarżonych.

Kozielska znalazła się w gabinecie Kubasa nieprzypadkowo. Gdy szukała odpowiedzi na pytanie komendanta dotyczące tortur, władze uczelni skierowały ją tutaj — do profesora, który przewodził katedrze historii prawa.

Hubert opowiedział o sposobie, jaki zastosował morderca, aby zabić Zofię Nowak. Szukali punktu zaczepienia, choć jednej poszlaki — czegoś, co nakierowałoby ich na motyw, który kierował działaniami poszukiwanego przestępcy.

Mąż Zofii popełnił samobójstwo. Nie trwało to długo. Wystarczyła chwila, kiedy psycholog zostawił go samego w pokoju przesłuchań. Trudno było spekulować, dlaczego to zrobił. Istniała możliwość, że przyczynił się do śmierci żony, choć miał na ostatni wieczór alibi, w które Kozielska była skłonna uwierzyć.

Policja sprawdzała konta bankowe Nowaków, ich pocztę mailową oraz korespondencję. Zofia po raz ostatni była widziana w niewielkiej kawiarni w centrum Mysłowic. Kelnerka zeznała, że widziała ją z wysokim szatynem o krótko przyciętych włosach, którego widziała w tym miejscu po raz pierwszy.

Kamery umiejscowione w centralnych punktach miasta zarejestrowały, jak ofiara wsiada do samochodu z niezidentyfikowanym mężczyzną. Nic więcej do tej pory nie było wiadomo.

Znaleziona w budynku ziemia była jedynym punktem zaczepienia. Mieszanka gliny, pyłu węgla kamiennego, koksu, popiołu i moczu była analizowana. Było to o tyle ciekawe odkrycie, że gleba w okolicach zamkniętej kopalni w Mysłowicach znacząco się różniła. Zdrapane z butów Zofii ślady również nie pasowały do całości, co dawało nadzieję na to, że ziemię naniósł poszukiwany.

Dochodziła jeszcze sperma, ale baza DNA policji była ograniczona, a badania były zbyt kosztowne i czasochłonne, aby móc na tej podstawie dokonać identyfikacji.

Trzeba było być ostrożnym. Nie znaleziono żadnych odcisków palców. Poszukiwany wiedział, jak zatrzeć za sobą ślady. Nawet ziemia mogła zostać naniesiona specjalnie, aby ich zmylić.

— Czy są jakieś publikacje, które mogłyby być elementarzem poszukiwanego, jakie metody ma zastosować? — zapytała profesora Maria.

— Sam sposób związania rąk wskazuje na to, że wasz morderca wie, co robi. Znane mi są tysiące książek, które lepiej lub gorzej obrazują krwawe zwyczaje tortur. Muszę wspomnieć oTerezjanie.Była to ustawa karna wydana w 1768 roku. Kodyfikacja była jak na swoje czasy bardzo zacofana. Dopuszczała szeroką gamę tortur, a wszystko dokładnie obrazowała. Mówimy jednak o dokumencie sprzed wielu lat, który aktualnie ma jedynie historyczną wartość.

— Strappado? — przerwał Hubert. Maria spojrzała na niego z zaskoczeniem.

— Jestem pod wrażeniem pana wiedzy — powiedział zdziwiony Kubas, który podobnie jak Kozielska nie spodziewał się takiego pytania. — Jest to jeden z najbardziej kontrowersyjnych rodzajów tortur, bo bardzo bolesny. Ręce wiązano z tyłu, a linę przewieszano przez hak umiejscowiony pod sufitem. Podnoszono przesłuchiwanego, w końcu kości się łamały pod naporem siły...

— Morderca mógł posiłkować się właśnie tą starodawną kodyfikacją? — przerwała Kozielska, bo opowieść profesora o strappado budziła w niej obrzydzenie.

— Bardzo możliwe. Opisy tortur są stosunkowo dobrze zachowane. Łatwo je zdobyć i przeanalizować. Tak z ciekawości, czy ofiara była naga? A może na ciele widniały ślady chłosty?

— Rozebrał ją — przyszła z odpowiedzią Maria. — Z tego, co wiem, na ciele nie znaleziono śladów po biczowaniu.

— Ciekawe, bardzo ciekawe. Inkwizytorzy w ramach kary potępienia, zanim tortury zostały wykonane, obnażali przesłuchiwanego oraz stosowali chłostę. Muszę podkreślić, żeCarolina,o której wcześniej wspomniałem, ograniczała warunki stosowania tortur. Oskarżenie musiało dotyczyć ciężkiej zbrodni, na którą sędzia miał niebudzące wątpliwości dowody.

— Gdzie możemy zdobyć kopięTerezjany? —Hubert się ożywił.

— Myślę, że nie jest wam potrzebna. Tortury były podstawą procesu inkwizycyjnego. Osobiście uważam, że był to wynik odejścia od ordaliów, których założenia były zwyczajnie niedorzeczne. Znaleźli z czasem lepsze argumenty i opakowali w lepszą formę. Tak sobie myślę... — Kubas zawiesił głos. — Powinniście poznać literaturę Benedicta Carpzova.

— Kogo? — Maria po raz pierwszy słyszała takie nazwisko.

— W naszej uniwersyteckiej bibliotece jest mnóstwo publikacji o torturach. Większość ubarwia tę tematykę i tworzy niepotrzebną w tych okolicznościach aurę grozy. Jednak tortury w okresie nowożytności nie były niczym nadzwyczajnym. Carpzov jest autorem książkiPractica novaz 1635 roku. Omawia tam szczegółowoCarolinę,opisuje metody wykonywania tortur.Practicastała się podręcznikiem dla sędziów i pełniła znaczącą rolę w ewolucji niemieckiego prawa. Historycy uważają dzieło Carpzova za podstawęTerezjany.

— Dlaczego pan profesor sądzi, że to właśnie Carpzov wpłynął na działania poszukiwanego?

— Nic nie sądzę — Kubas pokręcił przecząco głową. — Jestem tylko człowiekiem, mogę się mylić. Chcę wam jedynie jakoś pomóc, a nos podpowiada mi, żePracticada wam odpowiedź. Carpzov sprzeciwiał się chłoście. Uważam, że może przynieść wam odpowiedź.

— Gdzie możemy dostać tę książkę?

— Oryginał jest pilnie strzeżony. Nawet nie wiem, gdzie można go w tej chwili zobaczyć. Na początek proponuję zajrzeć do Biblioteki Śląskiej. Będziecie potrzebować tłumacza, bo język niemiecki od XVII wieku znacząco się zmienił.

— Dziękujemy bardzo za pomoc. Gdyby coś się panu przypomniało, prosimy o kontakt — Kozielska podała mu wizytówkę.

Kubas przytaknął.

— Jeżeli kieruje się zasadami stosowania tortur, które były na porządku dziennym parę wieków temu, nie mam dla was dobrych wieści. Znacie jego motywy?

Maria pokręciła przecząco głową.

— Może szuka jakichś odpowiedzi — kontynuował profesor. — Tortury stosowano, aby się czegoś dowiedzieć. Inkwizytorzy zgodnie z obowiązującym prawem mogli stosować tortury nie więcej niż trzy razy. Za każdym razem zwiększano dolegliwość. Skutkiem tego było przyznanie się do przestępstw, których się nie popełniło. Jeżeli robi to jedynie z powodu chęci spełnienia swoich krwawych fantazji, należy go uznać za psychicznie chorego, a to sprawia, że jest jeszcze bardziej niebezpieczny.

— Czegokolwiek szuka, jego ofiara okazała się nieprzydatna — powiedział Hubert. Maria była już teraz przekonana, że poszukiwany nigdzie nie ucieka. Uczeń Carpzova miał do zrealizowania plan i powstrzymać go mogło tylko znalezienie odpowiedzi.

Rozdział 4

ZŁAPAŁ SIĘ ZA GŁOWĘ. Przygryzł dolną wargę, chyba