Uciec jak najwyżej. Nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz - Ewa Matuszewska - ebook

Uciec jak najwyżej. Nie dokończone życie Wandy Rutkiewicz ebook

Ewa Matuszewska

4,4

Opis

Wanda Rutkiewicz, zwana Gwiazdą Himalajów, pierwsza Polka, która zdobyła Mount Everest, zaginęła podczas swej kolejnej górskiej wyprawy.
Mało jest kobiet na świecie, które w sporcie tak ekstremalnym jak himalaizm osiągnęły tak dużo. Opowieść o niej napisała dziennikarka, a zarazem przyjaciółka. Pisze tu o pasji wspinania, ale także o Wandzie Rutkiewicz jako o człowieku, o ludziach w jej życiu, przede wszystkim zaś o ich wcale niełatwej, ale wiernej przyjaźni, tworząc zaskakująco żywy portret swej bohaterki.

"Jest to opis naszej przyjaźni, niełątwej, to pewne, lecz nie dającej się zastąpić żadną inną. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. To łatwe pocieszenie, gdyby było prawdą. Czasami jednak zdarza się spotkać kogoś takiego, kogo nieobecność zawsze będzie budzić żal. I tym kimś jest dla mnie Wanda. "Uciec jak najwyżej" to pożegnanie z Wandą, z pisaniem o niej. Są w nim, obok wywiadów, moje wspomnienia, niekiedy sentymentalne, egzaltowane, innym razem odsłaniające brutalną prawdę o górach i ludziach, niekiedy też w nie najlepszym świetle stawiające i Wandę, i mnie. Ale tak było - śmiesznie czasami, czasami paskudnie, dramat mieszał się z groteską, uczucia najcieplejsze z zimną furią. Jak w życiu". (ze Wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (38 ocen)
25
7
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne An­drzej Ba­rec­ki

Re­dak­cja Mag­da­le­na Słysz

Ko­rek­ta Da­nu­ta Wo­łod­ko

Zdję­cie Wan­dy Rut­kie­wicz na okład­ce © An­drzej Ku­kucz­ka

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 1999, 2007

ISBN 978-83-244-0279-3

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827-94-15

e-mail:[email protected]

Przy­go­to­wal­nia: www.no­tus.biz

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

II

Kar­ko­no­sze po­wsta­ły

w okre­sie ka­le­doń­skich

ru­chów gó­ro­twór­czych

ja uj­rza­łem świa­tło dzien­ne

9 paź­dzier­ni­ka 1921 roku

skąd się wzią­łem?

Z Ra­do­mia

uro­dzo­ny pod zna­kiem Wagi

ufor­mo­wa­ny

w okre­sie ru­chów to­ta­li­tar­nych

prze­sze­dłem przez

ogień po­wie­trze woj­nę

przez lasy nad War­tą i Pi­li­cą

przez Kra­ków Gli­wi­ce Wro­cław

przez sie­dem gór i sie­dem rzek

i tak wę­dru­jąc po mat­ce zie­mi

po pięk­nej błę­kit­nej pla­ne­cie

nad któ­rą uno­si się czer­wo­ny Mars

i Sa­turn w ty­siącu pier­ście­ni

do­sze­dłem do Gór Ol­brzy­mich

na ulicz­ce pro­wa­dzą­cej do

Mu­zeum Spor­tu i Tu­ry­sty­ki

w Kar­pa­czu

tra­fi­łem na ślad

ślad jej sto­py

ślad uśmie­chu

ślad jej ręki

przed laty

prze­glą­da­jąc po­ran­ną ga­ze­tę

do­wie­dzia­łem się

że ko­bie­ta z Wro­cła­wia

zdo­by­ła Mo­unt Eve­rest

przy in­nej spo­sob­no­ści

prze­czy­ta­łem

(w „Prze­kro­ju”? „Pa­no­ra­mie”?)

krót­ki wier­szyk pió­ra Wan­dy

pa­mię­tam że chcia­łem

do niej za­dzwo­nić za­py­tać

co skło­ni­ło Wspa­nia­łą

Krysz­ta­ło­wą Górę

do uro­dze­nia mysz­ki

ale nie star­czy­ło mi śmia­ło­ści

może dla­te­go że w dzie­ciń­stwie

zo­ba­czy­łem i zdo­by­łem tyl­ko „psią gór­kę”

koło Ra­dom­ska (25 me­trów)

i „ko­cią górę”

w so­sno­wym la­sku

koło Ga­brie­lo­wa

do­pie­ro po jej śmier­ci

za­da­łem to py­ta­nie

uśmiech­nę­ła się i po­wie­dzia­ła

otwie­ra­jąc oczy – a pan? pa­nie Ta­de­uszu

dla­cze­go Pan pi­sze wier­sze – ja? ja nie wiem

uli­ca­mi Wro­cła­wia

pły­nę­ły rwą­ce gór­skie

stru­mie­nie rze­ki po­to­ki

w brud­nym lu­strze wody

któ­re wzno­si­ło się i opa­da­ło

sta­ły ko­ścio­ły te­atry domy

lu­dzie na da­chach

ma­cha­li bia­ły­mi nie­bie­ski­mi

czer­wo­ny­mi płach­ta­mi

pań­stwo Gu­cwiń­scy bu­do­wa­li arkę

dla swo­ich zwie­rząt

ra­to­wa­li sło­nie ży­ra­fy lwy i mo­ty­le

śmi­głow­ce uno­si­ły się

nad wo­da­mi

w par­ku Szczyt­nic­kim

w za­to­pio­nym ja­poń­skim ogro­dzie

chwy­ci­łem Wan­dę

za rękę

prze­pra­szam! a Pani do­kąd

śpie­szy – a wie­dzia­łem już

że śpi snem wiecz­nym –

mach­nę­ła ręką

i po­wie­dzia­ła – ja? Idę na Mo­unt Eve­rest

a po dro­dze

na Mat­ter­horn Nan­ga Par­bat

An­na­pur­nę…

po­tem wej­dę jesz­cze

na Kang­czen­dzon­gę… – ale to bar­dzo wy­so­ko

po­wie­dzia­łem – tyl­ko 8586 me­trów

po­wie­dzia­ła

z za­gad­ko­wym uśmie­chem – ale Pani nie za­bra­ła ze sobą

ani śpi­wo­ra ani za­pa­su je­dze­nia

(a wie­dzia­łem już że ona umar­ła)

ani ma­szyn­ki do go­to­wa­nia

a ta pła­chet­ka

ten ko­lo­ro­wy na­mio­cik

jest do­bry dla dzie­ci

moż­na go usta­wić

w ogród­ku dział­ko­wym

pod ja­błon­ką

koło grząd­ki z mar­chew­ką

ko­per­kiem pie­trusz­ką

niech Pani od­pocz­nie

po­wie­dzia­łem z tro­ską

kto to wi­dział! żeby cho­dząc o ku­lach

ska­kać po gó­rach

„ko­ro­na Hi­ma­la­jów” po­cze­ka

na pa­nią

– „po­trzeb­ne jest mi po­czu­cie

za­gro­że­nia i to ta­kie­go,

któ­rym mogę ste­ro­wać”. – niech pani zo­sta­wi w spo­ko­ju

Kang­czen­dzon­gę… prze­cież

tego na­wet wy­mó­wić nie moż­na…

za­pi­sze­my pa­nią do związ­ku li­te­ra­tów

urzą­dzi­my pani wie­czór po­etyc­ki

przy świe­cach prze­czy­ta pani wier­szyk

wyda to­mik otrzy­ma wy­róż­nie­nie

zo­sta­wi śla­dy sto­py

na ska­le Ka­lio­py

Wan­da ro­zej­rza­ła się

po świe­cie i po­wie­dzia­ła do sie­bie – nie stał się jesz­cze dla mnie

to­wa­rzy­szem liny… nie może zro­zu­mieć

25 maja 1992 roku

do­tar­ła do kra­ju wia­do­mość

że Wan­da Rut­kie­wicz

zgi­nę­ła w Hi­ma­la­jach

III

sie­dzia­łem w mu­zeum za­ba­wek

w dom­ku la­lek pa­no­wał ruch

na­kry­wa­no do sto­łu

ktoś grał na pia­ni­nie

ze­gar wy­bi­jał go­dzi­nę

por­ce­la­no­wy ko­tek li­zał łapę

na pal­cach we­szła Wan­da

sta­nę­ła przy ka­flo­wym zie­lo­nym

pie­cu

grze­jąc skost­nia­łe ręce

za­py­ta­łem szep­tem

co ją skło­ni­ło do po­wro­tu

na na­szą do­li­nę łez

i od­po­wie­dzia­ła mi mó­wiąc

„cza­sem my­ślę, że wspi­nam się dla­te­go,

aby prze­ko­nać się,

jaka dro­ga jest mi

na­sza sza­ra co­dzien­ność.

Wra­ca­jąc po­zna­ję, jak sma­ku­je

ku­bek go­rą­cej her­ba­ty,

po dniach pra­gnie­nia,

sen po wie­lu nie­prze­spa­nych no­cach,

spo­tka­nie z przy­ja­ciół­mi

po dłu­giej sa­mot­no­ści

ci­sza… ”

my­śla­łem o jej ży­ciu i śmier­ci

i zo­ba­czy­łem jej od­dech

któ­ry

po­łą­czył się z od­de­cha­mi

ży­wych

lu­dzi zwie­rząt drzew i kwia­tów

za­mek z lodu

wy­pa­ro­wał

wiecz­ne śnie­gi ru­szy­ły się

szkla­na góra

spły­nę­ła w do­li­nę

ci­chym stru­mie­niem

do mu­zeum we­szła ko­lo­ro­wa

gru­pa dzie­ci i wy­ki­pia­ła

wy­peł­nia­jąc śmie­chem i krzy­kiem

małe ulicz­ki miesz­ka­nia la­lek

i ci­szę

wy­sze­dłem z uśmie­chem

na za­la­ną słoń­cem uli­cę

przez mgnie­nie oka

zda­wa­ło mi się że zro­zu­mia­łem

upły­wa­nie cza­su i ży­cia

że po­zna­łem dro­gę

do wnę­trza mat­ki zie­mi

do śmier­ci

mat­ki ma­tek

ro­dza­ju ludz­kie­go

szli­śmy wzdłuż stru­mie­nia

i ja wie­dząc że ona już była

umar­ła

za­wo­ła­łem do niej po imie­niu

a ona idąc da­lej obej­rza­ła się

i po­ło­ży­ła pa­lec na ustach

KAR­PACZ – WRO­CŁAW 1996-1997

NA PO­PRZED­NICH STRO­NACH

„Ko­ły­san­ka dla Wan­dy Rut­kie­wicz” –

tak po­cząt­ko­wo na­zy­wał się ob­raz Hen­ry­ka Wań­ka

na­ma­lo­wa­ny spe­cjal­nie dla niej.

Nie mia­ła cza­su, by go ode­brać…

Tyle życia, ile pamięci

Kie­dy Wan­da za­py­ta­ła, czy nie będę mia­ła do niej żalu, je­śli swo­ją nową książ­kę na­pi­sze z kimś in­nym, z cał­ko­wi­tą szcze­ro­ścią mo­głam od­po­wie­dzieć, że nie. Mia­ły­śmy za sobą kil­ka­na­ście wy­wia­dów do róż­nych pism i wspól­ną książ­kę, wie­le go­dzin spę­dzi­ły­śmy na roz­trzą­sa­niu za­wi­ło­ści ży­cia ko­biet, któ­re chcą re­ali­zo­wać swo­je pa­sje bez mę­skie­go wspar­cia. Dużo o so­bie wie­dzia­ły­śmy, może już na­zbyt dużo. Zda­rza­ło się, że prze­pro­wa­dza­łam z nią wy­wiad, pi­sząc go od po­cząt­ku do koń­ca, za­da­jąc py­ta­nia i udzie­la­jąc od­po­wie­dzi w jej imie­niu. Wan­da czy­ta­ła, coś tam do­pi­sy­wa­ła albo i nie, i wszy­scy byli za­do­wo­le­ni.

Poza tym wciąż mia­łam w pa­mię­ci do­świad­cze­nia wy­nie­sio­ne ze współ­pra­cy przy „Na jed­nej li­nie” i nie chcia­łam ich po­wta­rzać. Tym bar­dziej że bar­dzo in­ten­syw­nie pra­co­wa­łam wów­czas w re­dak­cji „Ty­go­dni­ka So­li­dar­ność” i na do­dat­ko­we ob­cią­że­nie, ja­kim by­ła­by książ­ka, nie mo­głam so­bie po­zwo­lić.

„Mło­da, miła dziew­czy­na, o gó­rach nie ma po­ję­cia, ale zda­rza się jej za­da­wać za­dzi­wia­ją­co wni­kli­we py­ta­nia” – tak scha­rak­te­ry­zo­wa­ła swą nową part­ner­kę, Bar­ba­rę Ru­so­wicz, au­tor­kę wy­wia­du-rze­ki „Wszyst­ko o Wan­dzie Rut­kie­wicz”. Pra­co­wa­ły pod pre­sją cza­su – Wan­da była przed wy­pra­wą na Kang­czen­dżon­gę i chcia­ła za­koń­czyć książ­kę, za­nim wy­ru­szy w Hi­ma­la­je.

Przed­tem jed­nak po­pro­si­ła, bym prze­czy­ta­ła skład go­to­wy do dru­ku. Prze­wi­dy­wa­ła, iż w tym cza­sie bę­dzie już w ba­zie pod Kang­czen­dżon­gą, i upo­waż­ni­ła mnie do do­ko­na­nia po­pra­wek, je­że­li uznam, że będą one ko­niecz­ne. Uprze­dzi­ła o tym wy­daw­cę i li­czy­ła, że nim skie­ru­je książ­kę do dru­kar­ni, otrzy­mam eg­zem­plarz do ko­rek­ty.

Mi­ja­ły ty­go­dnie, a ocze­ki­wa­na prze­sył­ka nie nad­cho­dzi­ła. Do­pie­ro wów­czas, gdy po­da­no wia­do­mość o za­gi­nię­ciu Wan­dy, wy­daw­nic­two wy­wią­za­ło się z obiet­ni­cy. Nie mia­łam cza­su na po­rząd­ne za­po­zna­nie się z tek­stem, bo po­in­for­mo­wa­no mnie, że i tak jest już za póź­no na po­praw­ki. Ro­zu­mia­łam ten po­śpiech, wia­do­mo, te­mat był „go­rą­cy”, ale było mi przy­kro, że unie­moż­li­wio­no mi speł­nie­nie proś­by Wan­dy. Po­cie­sza­łam się, że Wan­da au­to­ry­zo­wa­ła książ­kę w ba­zie, jak za­pew­niał wy­daw­ca, więc mo­głam mieć czy­ste su­mie­nie – je­że­li ona zgo­dzi­ła się na pu­bli­ka­cję frag­men­tów bu­dzą­cych moje wąt­pli­wo­ści, tych wąt­pli­wo­ści nie po­win­nam mieć.

Do wie­lu przy­krych i smut­nych re­flek­sji, ja­kie na­su­wa­ły mi się w tam­tych dniach, do­szła jesz­cze jed­na – to nie­praw­da, że już wszyst­ko so­bie po­wie­dzia­ły­śmy. Nie ża­ło­wa­łam, że to nie ja je­stem współ­au­tor­ką jej ostat­niej książ­ki, ale żal mi było go­dzin, któ­re po­świę­ci­ła na roz­mo­wy z kimś in­nym. Roz­mo­wy bar­dzo waż­ne, jak się oka­za­ło, bo nie tyl­ko ostat­nie, ale i bo­le­śnie szcze­re. Ja po­zo­sta­łam ze świa­do­mo­ścią, że coś zo­sta­ło nie do­po­wie­dzia­ne, że coś waż­ne­go mi umknę­ło. To uczu­cie jest udzia­łem chy­ba wszyst­kich lu­dzi, bo każ­dy, wcze­śniej czy póź­niej, tra­ci ko­goś bli­skie­go i doj­mu­ją­co od­czu­wa swo­je za­nie­dba­nia wo­bec tego ko­goś, bez­pow­rot­nie utra­co­ne­go.

Być może moje pi­sa­nie o Wan­dzie – ktoś mógł­by po­wie­dzieć: ob­se­syj­ne – jest wła­śnie pró­bą na­pra­wie­nia tego, cze­go już na­pra­wić się nie da? Przy­jaźń za­czę­ła się od wy­wia­du, roz­wi­ja­ła się pod­czas pra­cy nad wspól­ną książ­ką. „Na jed­nej li­nie” to dla mnie przy­go­da, wej­ście w świat do­tych­czas nie­do­stęp­ny. Dla Wan­dy – do­ku­men­ta­cja gór­skich do­ko­nań i roz­li­cze­nie się z trud­ny­mi re­la­cja­mi mię­dzy nią a jej part­ne­ra­mi wy­pra­wo­wy­mi. Z ko­lei „Ka­ra­wa­na do ma­rzeń” jest two­rem sztucz­nym – do zdo­by­cia Mo­unt Eve­re­stu to po­pra­wio­na nie­co wer­sja „Na jed­nej li­nie”, wszyst­ko zaś to, co na­stą­pi­ło w gó­rach po roku 1978, zre­la­cjo­no­wa­łam już bez niej, na pod­sta­wie ma­te­ria­łów, mu­szę przy­znać, nie­zbyt skru­pu­lat­nie prze­ze mnie gro­ma­dzo­nych. Tego rów­nież ża­ło­wa­łam, ma­jąc świa­do­mość, iż nie zdo­łam ich już uzu­peł­nić.

Tak więc „Ka­ra­wa­na do ma­rzeń” nie jest cał­ko­wi­cie ory­gi­nal­ną książ­ką, ra­czej kom­pro­mi­sem, za­war­tym mię­dzy ro­dzi­ną Wan­dy, wy­daw­cą a mną. I choć mia­łam za­strze­że­nia co do pu­bli­ko­wa­nia ta­kiej „skła­dan­ki”, ule­głam na­ci­skom wy­daw­cy, któ­ry miał w tym wzglę­dzie po­par­cie ro­dzi­ny Wan­dy, a zwłasz­cza mat­ki, pani Ma­rii Błasz­kie­wicz.

Trud­no było czer­pać sa­tys­fak­cję au­tor­ską z cze­goś, co było wpraw­dzie w mia­rę zgrab­ną, ale jed­nak tyl­ko kom­pi­la­cją. My­ślę, że Wan­da nie by­ła­by za­do­wo­lo­na z kształ­tu, jaki przy­bra­ła „Ka­ra­wa­na do ma­rzeń”. I nie tyl­ko ja od­czu­wa­łam nie­do­syt.

Na spo­tka­niach z czy­tel­ni­ka­mi, któ­rych zda­rzy­ło mi się mieć kil­ka, py­ta­no mnie, jaka była Wan­da Rut­kie­wicz. Nie jako al­pi­nist­ka o świa­to­wej sła­wie, gwiaz­da me­diów, obiekt za­zdro­ści i nie­chę­ci tak zwa­ne­go śro­do­wi­ska, ale jako czło­wiek. Na to py­ta­nie ani nie po­tra­fi­łam, ani nie chcia­łam wte­dy od­po­wia­dać, bo by­ło­by to pró­bą utrwa­le­nia i za­mknię­cia w sło­wach oso­bo­wo­ści nie­jed­no­znacz­nej, tak wy­raź­nie nie przy­sta­ją­cej do po­tocz­nej rze­czy­wi­sto­ści. By­ło­by też, w moim ro­zu­mie­niu, nad­uży­ciem, gdyż na­wet naj­lep­sza zna­jo­mość i naj­głęb­sza przy­jaźń nie upo­waż­nia ni­ko­go do wy­da­wa­nia są­dów o czło­wie­ku, zwłasz­cza wte­dy, gdy on sam już nie może ich zwe­ry­fi­ko­wać. Dla mnie co­raz mniej­sze zna­cze­nie mia­ło to, j a k a była Wan­da. Naj­waż­niej­sze, że b y ł a…

Ona sama, w skrom­niut­kim gra­ficz­nie fol­de­rze, pod­su­mo­wu­ją­cym do­tych­cza­so­we osią­gnię­cia i za­po­wia­da­ją­cym ko­lej­ne przed­się­wzię­cia, któ­ry wy­da­no w ję­zy­ku an­giel­skim, tak przed­sta­wia­ła się ewen­tu­al­nym spon­so­rom przy­szłych wy­praw:

Uro­dzi­łam się pod zna­kiem Wod­ni­ka, w roku Owcy Wod­nej we­dług ho­ro­sko­pu ty­be­tań­skie­go, w pol­skiej ro­dzi­nie na Li­twie. Od roku 1946 miesz­kam w Pol­sce – naj­pierw we Wro­cła­wiu, po­tem w War­sza­wie. W la­tach 1981-1984 w Ty­ro­lu. Moje związ­ki z Au­strią są bar­dzo ści­słe i da­tu­ją się od lat sześć­dzie­sią­tych, kie­dy po raz pierw­szy od­wie­dzi­łam ten kraj. W 1965 ukoń­czy­łam stu­dia w Po­li­tech­ni­ce Wro­cław­skiej, z ty­tu­łem ma­gi­stra in­ży­nie­ra. Przez osiem lat pra­co­wa­łam w In­sty­tu­cie Au­to­ma­ty­ki Sys­te­mów Ener­ge­tycz­nych we Wro­cła­wiu, a po­tem przez dzie­sięć lat w In­sty­tu­cie Ma­szyn Ma­te­ma­tycz­nych w War­sza­wie nad sys­te­ma­mi kom­pu­te­ro­wy­mi. Obec­nie je­stem pro­fe­sjo­nal­ną al­pi­nist­ką na pół eta­tu, a część swo­je­go cza­su po­świę­cam tak­że na re­ali­zo­wa­nie fil­mów gór­skich, pi­sa­nie i pre­lek­cje. Je­stem au­tor­ką dwóch ksią­żek wy­da­nych w Pol­sce („Zdo­by­cie Ga­sher­bru­mów” i „Na jed­nej li­nie” – E.M.) oraz kil­ku fil­mów pre­zen­to­wa­nych przez pol­ską i au­striac­ką te­le­wi­zję.

Jako stu­dent­ka by­łam człon­ki­nią na­ro­do­wej re­pre­zen­ta­cji ju­nio­rek w pił­ce siat­ko­wej i uczest­ni­czy­łam w przy­go­to­wa­niach do igrzysk olim­pij­skich w To­kio. W roku 1961 po raz pierw­szy od­kry­łam emo­cje wspi­nacz­ki skal­nej i al­pi­ni­zmu, któ­re sta­ły się moją pa­sją.

W książ­kach i tek­stach pra­so­wych po­świę­co­nych Wan­dzie na ogół po­da­je się w po­rząd­ku chro­no­lo­gicz­nym wszyst­kie zdo­by­te przez nią szczy­ty. Wy­mie­nio­ne są rów­nież w tym fol­de­rze. Ale nie tyl­ko one… Są­dzę, że o tym, cze­go się w ży­ciu do­ko­na­ło, świad­czą nie tyl­ko suk­ce­sy, ale i przed­się­wzię­cia, któ­re się nie po­wio­dły. A w al­pi­ni­stycz­nej ka­rie­rze Wan­dy i ta­kie rów­nież się zda­rza­ły, szcze­gól­nie w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Wy­star­czy po­rów­nać po­zy­cje z na­głów­kiem Sum­mits i te z na­głów­kiem At­tempts. To ze­sta­wie­nie ma dla mnie zna­cze­nie nie tyl­ko do­ku­men­tu – przy nie­któ­rych „szczy­tach” i „pró­bach” znaj­du­ją się ręcz­nie na­nie­sio­ne przez Wan­dę czer­wo­nym cien­ko­pi­sem uzu­peł­nie­nia (za­zna­czo­ne tu­taj na­wia­sa­mi). I tak li­sta suk­ce­sów wy­glą­da na­stę­pu­ją­co:

1968 – Trol­l­ryg­gen, Fi­la­rem Wschod­nim, pierw­sze wej­ście ko­bie­ce­go ze­spo­łu

1970 – Pik Le­ni­na 7134 m

1972 – No­shaq 7489 m

1973 – Eiger, Fi­la­rem Pół­noc­nym, dru­gie wej­ście, pierw­sze w ze­spo­le ko­bie­cym

1975 – GA­SHER­BRUM III 7952 m, pierw­sze wej­ście, kie­row­nik mę­skiej i ko­bie­cej wy­pra­wy na Ga­sher­brum II i III (11 VIII)

1978 – Mat­ter­horn, pół­noc­ną ścia­ną, zimą, ze­spół ko­bie­cy – MO­UNT EVE­REST 8848 m, trze­cie wej­ście ko­bie­ce, pierw­sze pol­skie

1979 – Grand Ca­pu­ci­ne, wschod­nią ścia­ną, dro­gą Bo­nat­tie­go, ze­spół ko­bie­cy

1985 – Acon­ca­qua 6959 m, po­łu­dnio­wą ścia­ną w sty­lu al­pej­skim – NAN­GA PAR­BAT 8125 m, ścia­ną Dia­mir, wy­pra­wa ko­bie­ca (15 VII, Anna Czer­wiń­ska, Kry­sty­na Pal­mow­ska, Do­bro­sła­wa Mio­do­wicz-Wolf)

1986 – K2 8611m, pierw­sze ko­bie­ce wej­ście z Li­lia­ne Bar­rard, pierw­sze pol­skie wej­ście (23 VI, Mau­ri­ce Bar­rard, Mi­chel Par­men­tier)

1987 – SHI­SHA PANG­MA 8047 m (18 IX)

(12 VII 1989 – Ga­sher­brum II 8035 m, wy­pra­wa ko­bie­ca, Rho­na Lam­pard)

(16 VII 1990 – Ga­sher­brum I 8068 m, wy­pra­wa ko­bie­ca, Ewa Pa­nej­ko-Pan­kie­wicz)

Li­sta po­ra­żek jest zde­cy­do­wa­nie krót­sza, a nie­któ­re po­zy­cje na niej fi­gu­ru­ją­ce za kil­ka lat znaj­dą się po stro­nie zwy­cięstw (Nan­ga Par­bat, K2, An­na­pur­na). Do prób nie­uda­nych, któ­re jed­nak rów­nież świad­czy­ły o ska­li jej do­ko­nań, na­le­żą:

1976 – Nan­ga Par­bat ścia­ną Ru­pal, do wy­so­ko­ści 6500 m

1982 – K2, kie­row­nik wy­pra­wy ko­bie­cej

1984 – K2, wy­pra­wa ko­bie­ca, do wy­so­ko­ści 7400 m

1985 – Bro­ad Peak 8047 m, do wy­so­ko­ści 7800 m

1986 – Ma­ka­lu 8485 m, do wy­so­ko­ści 8000 m

1987 – An­na­pur­na 8091 m zimą, do wy­so­ko­ści 7000 m – Cer­ro Tor­re dro­gą Ma­estrie­go, ze­spół ko­bie­cy

(1989 – Yalung Kang, pró­ba zi­mo­wa)

(1990 – Ma­ka­lu do 7800 m)

Ten bi­lans koń­czy się na­stę­pu­ją­cą za­po­wie­dzią: (Next: Kan­chen­jun­ga-Yalung Kang 8505 m zimą, Ga­sher­brum II 8035 m, wy­pra­wa ko­bie­ca).

Cały ten tekst jest skre­ślo­ny na czer­wo­no i rów­nież na czer­wo­no Wan­da na­kre­śli­ła swe pla­ny: (1991/92 all 8000).

Po­tem była jesz­cze An­na­pur­na po­łu­dnio­wą ścia­ną, sa­mot­nie, Cho Oyu, nie­uda­na wy­pra­wa na Dhau­la­gi­ri i Kang­czen­dżon­ga…

Wan­da, w prze­ci­wień­stwie do mnie, nie na­le­ża­ła do gro­na wiel­bi­cie­li we­ster­nów i z cał­ko­wi­tym nie­zro­zu­mie­niem tej fa­scy­na­cji przyj­mo­wa­ła moje stwier­dze­nie, iż oto po raz trzy­na­sty obej­rza­łam „Sied­miu wspa­nia­łych”. Jed­nak prze­mó­wił jej do wy­obraź­ni spo­sób, w jaki je­den z bo­ha­te­rów fil­mu, gra­ny przez Ro­ber­ta Vau­gh­na, do­ko­nał ży­cio­we­go bi­lan­su: „Domu? Nie mam. Ro­dzi­ny? Nie mam. Przy­ja­ciół? Nie mam. Wro­gów? Nie mam. Przy­najm­niej ży­wych”.

Ona mia­ła na­miast­kę domu, ro­dzi­nę, z któ­rą nie była zbyt bli­sko, kil­ko­ro przy­ja­ciół. Wro­gów chy­ba nie mia­ła, może ra­czej grup­kę osób za­wist­nych i nie­życz­li­wych, two­rzą­cych nie­do­brą at­mos­fe­rę wo­kół niej. Wy­da­wa­ło się, że jest po­nad to, choć nie­kie­dy da­wa­ła upust roz­go­ry­cze­niu. Na ogół jed­nak go­dzi­ła się z tym, iż bu­dzi skraj­ne emo­cje.

Czy góry były dla niej uciecz­ką od świa­ta, któ­ry co­raz mniej ro­zu­mia­ła i ak­cep­to­wa­ła? A może kie­ro­wa­ła nią nie­po­skro­mio­na am­bi­cja – być pierw­szą, naj­lep­szą, je­dy­ną? Na­wet za cenę sa­mot­no­ści, bólu i stra­chu?

Nie wy­obra­ża­łam so­bie Wan­dy pra­cu­ją­cej na eta­cie od go­dzi­ny do go­dzi­ny, go­tu­ją­cej mę­żo­wi i dzie­ciom obiad­ki, zaj­mu­ją­cej się ru­ty­no­wy­mi czyn­no­ścia­mi do­mo­wy­mi. Tym bar­dziej ona sama so­bie tego nie wy­obra­ża­ła, choć na uży­tek czy­tel­ni­czek pra­sy ko­bie­cej de­kla­ro­wa­ła nie­kie­dy chęć od­mie­nie­nia swe­go ży­cia w taki spo­sób, by sta­ło się bar­dziej „nor­mal­ne”. Wie­dzia­ła jed­nak do­sko­na­le, że to nie­moż­li­we. Więc jaki mia­ła wy­bór? Iść co­raz wy­żej, wal­czyć z gó­ra­mi i ze sobą? Po­dą­żać za swy­mi ma­rze­nia­mi i pa­trzeć, jak się od­da­la­ją? Tak jak szczyt Kang­czen­dżon­gi, nik­ną­cy w śnież­nej za­dym­ce…

Przez czter­na­ście lat prze­pro­wa­dzi­łam z Wan­dą wie­le wy­wia­dów. Gdy uło­ży­łam je w ta­kim po­rząd­ku, w ja­kim po­wsta­wa­ły, i raz jesz­cze prze­czy­ta­łam, tym ra­zem jako pew­ną ca­łość, do­strze­głam, iż w spo­sób nie­za­mie­rzo­ny wpraw­dzie, ale dość kon­se­kwent­nie ilu­stru­ją nie tyl­ko osią­gnię­cia Wan­dy w gó­rach. Tych naj­istot­niej­szych roz­mów jest sie­dem. I one sta­no­wią oś kon­struk­cyj­ną tej książ­ki, w nich Wan­da raz jesz­cze mówi o gó­rach, o so­bie, o swo­ich przy­ja­cio­łach i an­ta­go­ni­stach.

Jest to też opis na­szej przy­jaź­ni, nie­ła­twej, to pew­ne, lecz nie da­ją­cej się za­stą­pić żad­ną inną. Mówi się, że nie ma lu­dzi nie­za­stą­pio­nych. To ła­twe po­cie­sze­nie, gdy­by było praw­dą. Cza­sa­mi jed­nak zda­rza się spo­tkać ko­goś ta­kie­go, kogo nie­obec­ność za­wsze bę­dzie bu­dzić żal. I tym kimś jest dla mnie Wan­da.

„Uciec jak naj­wy­żej” to po­że­gna­nie z Wan­dą, z pi­sa­niem o niej. Są w nim, obok wy­wia­dów, moje wspo­mnie­nia, nie­kie­dy sen­ty­men­tal­ne, eg­zal­to­wa­ne, in­nym ra­zem od­sła­nia­ją­ce bru­tal­ną praw­dę o gó­rach i lu­dziach, nie­kie­dy też w nie naj­lep­szym świe­tle sta­wia­ją­ce i Wan­dę, i mnie. Ale tak było – śmiesz­nie cza­sa­mi, cza­sa­mi pa­skud­nie, dra­mat mie­szał się z gro­te­ską, uczu­cia naj­cie­plej­sze z zim­ną fu­rią. Jak w ży­ciu.

ED­MA­RO­WO, li­piec 1999

Nade mną tylko niebo

To miał być mój dru­gi wy­wiad w ży­ciu. Pierw­szy, z Edwar­dem Re­dliń­skim, opu­bli­ko­wa­ny trzy lata wcze­śniej w „Prze­glą­dzie Tech­nicz­nym”, przy au­to­ry­za­cji do­star­czył mi tylu emo­cji i trud­nych do­świad­czeń, iż od tam­tej pory nie po­ry­wa­łam się na roz­mo­wy z ludź­mi po­słu­gu­ją­cy­mi się w swej twór­czo­ści sło­wem. Od­stęp­stwem od tej za­sa­dy były wy­wia­dy z Te­re­są To­rań­ską i Woj­cie­chem Gieł­żyń­skim, ale to było dużo póź­niej, w zu­peł­nie in­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Al­pi­nist­ka, któ­ra do­pie­ro co wró­ci­ła ze zwy­cię­skiej wy­pra­wy na naj­wyż­szy szczyt świa­ta, Mo­unt Eve­rest, a do tego z wy­kształ­ce­nia in­ży­nier elek­tro­nik, wy­da­wa­ła się wy­ma­rzo­ną bo­ha­ter­ką wy­wia­du do pi­sma tech­nicz­ne­go, nie po­zba­wio­ne­go jed­nak cią­got hu­ma­ni­stycz­nych, ja­kim w tam­tych cza­sach był „Prze­gląd Tech­nicz­ny”.

Wan­da Rut­kie­wicz pra­co­wa­ła w In­sty­tu­cie Ma­szyn Ma­te­ma­tycz­nych w War­sza­wie, ale ka­rie­ra al­pi­ni­stycz­na po­zo­sta­wia­ła jej co­raz mniej cza­su na ka­rie­rę za­wo­do­wą. Za­nim sta­nę­ła na szczy­cie Eve­re­stu, mia­ła w swym do­rob­ku trud­ne i sław­ne dro­gi w Al­pach, a tak­że wej­ścia na szczy­ty po­nad­sied­mio­ty­sięcz­ne w Pa­mi­rze i Hin­du­ku­szu. Przy tym wszyst­kim była pięk­ną i in­te­li­gent­ną ko­bie­tą. Wy­wiad z nią był­by dla mnie oka­zją otar­cia się o świat, któ­ry tak bar­dzo mnie fa­scy­no­wał, a był przede mną za­mknię­ty – świat gór naj­wyż­szych.

Wszyst­kie wa­ka­cje i fe­rie stu­denc­kie spę­dza­łam w Ta­trach Pol­skich. Na góry wyż­sze nie było mnie wów­czas stać – ani psy­chicz­nie, ani fi­nan­so­wo. Nie prze­pa­da­łam za ży­ciem zor­ga­ni­zo­wa­nym i nie za­mie­rza­łam za­pi­sy­wać się do ja­kie­go­kol­wiek klu­bu, by móc po­zna­wać góry poza szla­ka­mi tu­ry­stycz­ny­mi i li­czyć na wy­jaz­dy za­gra­nicz­ne. Wy­my­śli­łam so­bie teo­rię, że to wła­śnie Ta­try są na mia­rę ludz­ką i góry wyż­sze od nich są już zbo­cze­niem.

Nie­mniej jed­nak te „zbo­czo­ne” góry bu­dzi­ły za­in­te­re­so­wa­nie pod­szy­te tę­sk­no­tą. Z po­dzi­wem i za­zdro­ścią ob­ser­wo­wa­łam do­ko­na­nia pol­skich al­pi­ni­stów, o któ­rych co­raz gło­śniej było w świe­cie. Po­wo­li za­czy­na­ła się kształ­to­wać pol­ska szko­ła wspi­nacz­ki, a prze­ło­mem dla niej stał się rok 1975. Wte­dy to zo­sta­ła zor­ga­ni­zo­wa­na wy­pra­wa na Ga­sher­bru­my, po któ­rej sta­ło się gło­śno w me­diach o Wan­dzie Rut­kie­wicz.

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam ją na ekra­nie te­le­wi­zo­ra, w do­ku­men­tal­nym fil­mie An­drze­ja Za­jącz­kow­skie­go „Tem­pe­ra­tu­ra wrze­nia”, re­la­cjo­nu­ją­cym tę wła­śnie wy­pra­wę. Za­jącz­kow­ski, zna­ko­mi­ty re­ży­ser do­ku­men­tal­ny, w pięć lat póź­niej zre­ali­zo­wał chy­ba naj­lep­szy film o pol­skim Sierp­niu – „Ro­bot­ni­cy ’80” – w re­per­tu­arze kin ukry­wa­ny pod ha­słem „se­ans za­re­zer­wo­wa­ny”.

Na pre­mie­rze tego fil­mu, 8 grud­nia 1980 roku w ki­nie Skar­pa, by­łam z mamą dzię­ki Wan­dzie, a wła­ści­wie jej przy­jaź­ni z Za­jącz­kow­skim. Wpraw­dzie w „Tem­pe­ra­tu­rze wrze­nia” nie przed­sta­wił jej zbyt ko­rzyst­nie, ale Wan­da – jak póź­niej mia­łam oka­zję wie­lo­krot­nie się prze­ko­nać – nie była oso­bą ma­łost­ko­wą. Wy­pra­wa mi­nę­ła, emo­cje opa­dły, więc nie było po­wo­du, by utrzy­my­wać „tem­pe­ra­tu­rę wrze­nia” mię­dzy re­ży­se­rem a głów­ną bo­ha­ter­ką jego fil­mu.

Wan­da na­le­ża­ła do gru­py ini­cja­tyw­nej, za­kła­da­ją­cej „So­li­dar­ność” w In­sty­tu­cie Ma­szyn Ma­te­ma­tycz­nych, choć­by więc z tego po­wo­du po­win­na być na pre­mie­rze fil­mu tak waż­ne­go dla lu­dzi „So­li­dar­no­ści”. Jed­nak ja­kiś wy­jazd, bo­daj­że na pre­lek­cję, któ­re­go nie mo­gła już od­wo­łać, unie­moż­li­wił jej udział w tym nie­zwy­kłym wy­da­rze­niu. Ża­ło­wa­ła tego póź­niej, gdy opo­wia­da­łam jej, jaka była at­mos­fe­ra pod­czas pro­jek­cji. Po fil­mie dłu­go­trwa­ła owa­cja na sto­ją­co, na pro­sce­nium zaś drob­na, gład­ko ucze­sa­na Ali­na Pień­kow­ska, An­drzej Gwiaz­da, Bog­dan Lis i oczy­wi­ście An­drzej Za­jącz­kow­ski.

Wra­ca­jąc na­to­miast do „Tem­pe­ra­tu­ry wrze­nia” – wi­dzia­łam ten film za­le­d­wie raz, ale wciąż tkwi w mej pa­mię­ci. Nie był to z pew­no­ścią ty­po­wy, gór­ski „pro­duk­cyj­niak” z ga­tun­ku tych, któ­re­go bo­ha­te­ro­wie wiel­ką, zna­ko­mi­cie zor­ga­ni­zo­wa­ną gru­pą przy­by­wa­ją do pod­nó­ża góry swych ma­rzeń. Po­cząt­ko­wo na­po­ty­ka­ją trud­no­ści nie do po­ko­na­nia, do­cho­dzi też do kon­flik­tów na roz­ma­itym tle, bo al­pi­ni­ści, choć prze­by­wa­ją tak bli­sko nie­ba, zde­cy­do­wa­nie róż­nią się od anio­łów. W koń­cu jed­nak prze­szko­dy zo­sta­ją po­ko­na­ne, za­draż­nie­nia – za­ła­go­dzo­ne, a zdo­byw­cy szczy­tu w wy­wia­dach skrom­nie stwier­dza­ją, że na ich suk­ces za­pra­co­wał cały ze­spół – na­wet ci, któ­rzy nie ru­szy­li się z bazy. W pry­wat­nych zaś roz­mo­wach bo­ha­te­ro­wie za­rze­ka­ją się, że za żad­ne skar­by świa­ta nie wy­ru­szą na ko­lej­ną wy­pra­wę w tym sa­mym skła­dzie, choć­by cel był nie wia­do­mo jak atrak­cyj­ny.

Po­czą­tek dłu­giej dro­gi od So­ko­li­ków i Tatr po Hi­ma­la­je i Ka­ra­ko­rum. Na gra­ni Ma­łe­go Lo­do­we­go w Ta­trach Sło­wac­kich zimą.(ARCH. AU­TOR­KI)

A gru­pa Ga­sher­bru­mów, skła­da­ją­ca się z czte­rech wierz­choł­ków, z któ­rych dwa prze­kra­cza­ją osiem ty­się­cy me­trów – Ga­sher­brum I (8068 m) i Ga­sher­brum II (8035 m), po­zo­sta­łe dwa zaś na­le­żą do tak zwa­nej ro­dzi­ny wy­so­kich sied­mio­ty­sięcz­ni­ków – z pew­no­ścią była ce­lem nie­zwy­kle atrak­cyj­nym. Tym atrak­cyj­niej­szym, że od roku 1964, kie­dy to Chiń­czy­cy zdo­by­li ostat­ni, naj­niż­szy z ośmio­ty­sięcz­ni­ków, czy­li Shi­sha Pang­ma (8013 m), Ga­sher­brum III (7952 m) wciąż po­zo­sta­wał naj­wyż­szym, nie zdo­by­tym szczy­tem świa­ta.

Nic więc dziw­ne­go, że pol­skie al­pi­nist­ki, wśród któ­rych Wan­da była co­raz bar­dziej wy­bi­ja­ją­cą się po­sta­cią, ten wła­śnie szczyt ob­ra­ły za cel pierw­szej ko­bie­cej wy­pra­wy w góry naj­wyż­sze. Kli­mat dla ta­kich przed­się­wzięć był sprzy­ja­ją­cy, jako że ONZ rok 1975 uzna­ła za Mię­dzy­na­ro­do­wy Rok Ko­biet. Osią­gnię­cia Po­lek w Al­pach, gó­rach Nor­we­gii, Pa­mi­rze i Hin­du­ku­szu po­zwa­la­ły przy­pusz­czać, że cel, jaki wy­bra­ły, jest na mia­rę ich moż­li­wo­ści. Po­nie­waż jed­nak ko­bie­ca wy­pra­wa w Ka­ra­ko­rum była świa­to­wym pre­ce­den­sem i mia­ła od­by­wać się w re­jo­nie, gdzie re­li­gia mu­zuł­mań­ska wy­zna­cza ko­bie­tom zu­peł­nie inne role, Pol­ski Zwią­zek Al­pi­ni­zmu po­sta­no­wił wes­przeć al­pi­nist­ki ze­spo­łem mę­skim. Jak­by tego wspar­cia było mało, w Pol­sce wy­pra­wa ko­bie­ca ob­ję­ta zo­sta­ła pro­tek­to­ra­tem Kra­jo­wej Rady Ko­biet Pol­skich, w Pa­ki­sta­nie zaś pa­tro­no­wa­ła jej sama pani Be­gum Nu­srat Bhut­to, żona pre­mie­ra Ali Bhut­to.

I tak oto pod Ga­sher­bru­my wy­ru­szy­ła wy­pra­wa, któ­rą moż­na by okre­ślić mia­nem, tak chęt­nie po­tem uży­wa­nym w re­kla­mach szam­po­nów – „dwa w jed­nym”. Ze­spo­łem ko­bie­cym kie­ro­wa­ła Wan­da Rut­kie­wicz, mę­skim – Ja­nusz Onysz­kie­wicz. Każ­dy z ze­spo­łów miał wła­sny cel: ko­bie­cy – Ga­sher­brum III, mę­ski – nową dro­gę na Ga­sher­brum II. Nie wda­jąc się w szcze­gó­ły, war­to tu wspo­mnieć, że mimo roz­licz­nych kom­pli­ka­cji była to jed­na z naj­bar­dziej uda­nych pol­skich wy­praw w góry naj­wyż­sze. Ga­sher­brum III zo­stał zdo­by­ty przez ze­spół mie­sza­ny, skła­da­ją­cy się z Wan­dy Rut­kie­wicz, Ali­son Cha­dwick-Onysz­kie­wicz, Ja­nu­sza Onysz­kie­wi­cza i Krzysz­to­fa Zdzi­to­wiec­kie­go. Na Ga­sher­brum II nową dro­gą we­szli Le­szek Ci­chy, Ja­nusz Onysz­kie­wicz i Krzysz­tof Zdzi­to­wiec­ki. Rów­nież ten szczyt dro­gą pierw­szych zdo­byw­ców z roku 1956, Au­stria­ków, zdo­by­ły Ha­li­na Krüger-Sy­ro­kom­ska i Anna Oko­piń­ska. Tym osią­gnię­ciem prze­szły do hi­sto­rii hi­ma­la­izmu – były pierw­szy­mi ko­bie­ta­mi, któ­re sta­nę­ły na szczy­cie ośmio­ty­sięcz­ni­ka jako sa­mo­dziel­ny ze­spół.

Mimo tych suk­ce­sów, wo­kół wy­pra­wy dłu­gi czas po po­wro­cie pa­no­wa­ła nie­do­bra at­mos­fe­ra. Kon­flik­ty wy­bu­cha­ją­ce na wy­pra­wie nie wy­ga­sły po jej za­koń­cze­niu. Od­po­wie­dzią na py­ta­nie, dla­cze­go tak się sta­ło, w pew­nym stop­niu jest zbio­ro­wa re­la­cja z wy­pra­wy „Zdo­by­cie Ga­sher­bru­mów”, a tak­że „Tem­pe­ra­tu­ra wrze­nia”. Dla An­drze­ja Za­jącz­kow­skie­go mniej waż­na była uro­da Świe­tli­stych Ścian – bo tak tłu­ma­czy się na­zwę Ga­sher­bru­my – i prze­bieg ak­cji gór­skiej. Skon­cen­tro­wał się przede wszyst­kim na re­la­cjach mię­dzy uczest­ni­ka­mi wy­pra­wy, a wła­ści­wie mię­dzy uczest­nicz­ka­mi, uczest­ni­ka­mi i kie­row­nic­twem w oso­bie Wan­dy. Do nie­ja­ko na­tu­ral­nych na­pięć, wy­ni­ka­ją­cych ze wspól­ne­go, z ko­niecz­no­ści, dzia­ła­nia zróż­ni­co­wa­nej gru­py lu­dzi w wa­run­kach eks­tre­mal­nych, do­szedł od­wiecz­ny kon­flikt płci, a tak­że róż­ni­ce w ro­zu­mie­niu de­mo­kra­cji i au­to­ry­ta­ry­zmu w kie­ro­wa­niu wy­pra­wą.

Ni­ko­mu wów­czas w Pol­sce nie śni­ło się o fe­mi­ni­zmie, jed­nak sze­fo­wa wy­pra­wy ry­go­ry­stycz­nie sta­ra­ła się prze­strze­gać za­sa­dy, iż ze­spo­ły ko­bie­ce, zwłasz­cza po­wy­żej bazy, dzia­ła­ją cał­ko­wi­cie sa­mo­dziel­nie. Nie do koń­ca oka­za­ło się to moż­li­we. Stąd pre­ten­sje, za­rzu­ty i opi­nia oso­by za wszel­ką cenę re­ali­zu­ją­cej wła­sne pla­ny, jaka po tej wy­pra­wie przy­lgnę­ła do Wan­dy.

Tu dy­gre­sja – w 1988 roku Re­in­hold Mes­sner go­ścił w Pol­sce, uczest­ni­cząc w pro­mo­cji swej książ­ki „Na ko­niec świa­ta”. Przy tej oka­zji udzie­lił wy­wia­du mie­sięcz­ni­ko­wi „Góry”. Kil­ka zdań po­świę­cił w nim Wan­dzie, trze­ba przy­znać, że dość kon­tro­wer­syj­nych:

– Czy uwa­żasz, że ko­bie­ta jest w sta­nie zdo­być Ko­ro­nę Hi­ma­la­jów?

– Tak, na­wet bar­dziej niż męż­czy­zna. Ko­bie­ty są z ra­cji swo­jej fi­zjo­lo­gii bar­dziej stwo­rzo­ne do tego, by wspi­nać się tak wy­so­ko. To zo­sta­ło udo­wod­nio­ne przez na­ukow­ców. Ale o wie­le wię­cej męż­czyzn upra­wia tę sza­lo­ną wspi­nacz­kę.

– Może męż­czyź­ni są bar­dziej am­bit­ni?

– Od ko­biet? Od­kry­łem ze zgro­zą, że za­wsze są eks­pe­dy­cje mę­skie lub ko­bie­ce. Ale wszyst­kie tak samo zwa­rio­wa­ne. Po­dej­ście Wan­dy Rut­kie­wicz; „Tyl­ko ko­bie­ty po­tra­fią zdo­być tę górę” było dla mnie okrop­ne… Kie­dy Wan­da roz­po­czę­ła ko­bie­ce wy­pra­wy, po­my­śla­łem, że jest tak samo stuk­nię­ta jak męż­czyź­ni, któ­rzy szli sami na wy­pra­wy, twier­dząc, że nie po­win­no być ko­biet w obo­zie ba­zo­wym nie wiem dla­cze­go…

Tego wie­czo­ru te­le­wi­zor włą­czy­łam zu­peł­nie od­ru­cho­wo. Na­gle, ni­czym zja­wy z in­ne­go świa­ta, na ekra­nie uka­za­ły się mo­nu­men­tal­ne i strze­li­ste za­ra­zem szczy­ty. U pod­nó­ży na­mio­ty i krzą­ta­ją­cy się przy nich al­pi­ni­ści. Wraz z ka­me­rą za­glą­da­my do jed­ne­go z na­mio­tów. Kłę­bi się w nim kil­ka osób, sły­chać pod­nie­sio­ne, prze­krzy­ku­ją­ce się gło­sy, głów­nie ko­bie­ce. Na­jazd ka­me­ry na twarz bar­dzo ład­nej dziew­czy­ny. Dłu­gie, ciem­ne wło­sy, re­gu­lar­ne rysy. Sta­ra się mó­wić spo­koj­nie, ale ten spo­kój to po­zór. Wy­da­je się prze­ko­ny­wać o czymś prze­krzy­ku­ją­cych ją ad­wer­sa­rzy. Bez skut­ku. To wła­śnie Wan­da Rut­kie­wicz.

Z co­raz więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem śle­dzę roz­wój ak­cji. Ta­kie­go fil­mu o wy­pra­wie wy­so­ko­gór­skiej do­tych­czas nie oglą­da­łam. Re­ży­ser nie oszczę­dza swych bo­ha­te­rów, ale oni sie­bie na­wza­jem rów­nież nie oszczę­dza­ją. W dys­ku­sji, co­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cej zwy­kłą py­sków­kę, pa­da­ją ta­kie sło­wa, po któ­rych na­le­ża­ło­by się ro­zejść, spa­ko­wać ma­nat­ki i wró­cić do cy­wi­li­za­cji.

Ko­lej­ne se­kwen­cje fil­mu uka­zu­ją na­ra­sta­ją­ce na­pię­cie. Na­wet tak na­tu­ral­ne roz­ła­do­wa­nie emo­cji, ja­kim po­win­no być osią­gnię­cie za­mie­rzo­nych ce­lów, nie roz­wią­zu­je kon­flik­tu.

Po wy­pra­wie na Ga­sher­bru­my do Wan­dy na dłu­go przy­lgnę­ły mało po­zy­tyw­ne okre­śle­nia – „cho­ro­bli­wie am­bit­na”, „kon­flik­to­wa”, „po tru­pach idą­ca do celu”, „prze­bo­jo­wa, nie li­czą­ca się z ni­kim i z ni­czym”. Jed­nak gdy­by głę­biej się za­sta­no­wić, to je­śli przy­najm­niej część z tych sfor­mu­ło­wań by­ła­by nie­praw­dzi­wa, Wan­da nie osią­gnę­ła­by w gó­rach tak wie­le. To pod­kre­śla­li na­wet lu­dzie jej nie­życz­li­wi.

A po­tem nad­szedł czas Eve­re­stu. W trzy lata po Ga­sher­bru­mach Wan­da, jako pierw­sza z pol­skich al­pi­ni­stów i trze­cia ko­bie­ta na świe­cie, sta­nę­ła na jego szczy­cie. „Zrzą­dze­niem Opatrz­no­ści sta­ło się to tego sa­me­go dnia, kie­dy Po­lak zo­stał pa­pie­żem” – tak sama o tym mó­wi­ła, na­da­jąc temu zbie­go­wi oko­licz­no­ści ogrom­ną wagę.

Po po­wro­cie do Pol­ski rzu­ci­li się na nią dzien­ni­ka­rze z pra­sy, ra­dia i te­le­wi­zji. Oba­wia­łam się, że może nie zna­leźć cza­su dla pi­sma wpraw­dzie za­słu­żo­ne­go, ale co tu ukry­wać, pe­ry­fe­ryj­ne­go. Li­czy­łam jed­nak tro­chę na po­czu­cie wię­zi w ro­dza­ju „mię­dzy nami in­ży­nie­ra­mi”. I nie za­wio­dłam się. Od zna­jo­me­go ta­ter­ni­ka z war­szaw­skie­go Klu­bu Wy­so­ko­gór­skie­go, Ta­de­usza Prey­zne­ra, do­sta­łam nu­mer jej pry­wat­ne­go te­le­fo­nu i pew­ne­go li­sto­pa­do­we­go wie­czo­ru za­dzwo­ni­łam. W słu­chaw­ce za­brzmiał bar­dzo miły, me­lo­dyj­ny, pe­łen spo­ko­ju głos. Gdy usły­sza­ła, że je­stem przed­sta­wi­ciel­ką „Prze­glą­du Tech­nicz­ne­go” i chcia­ła­bym prze­pro­wa­dzić z nią wy­wiad, chy­ba na­praw­dę się ucie­szy­ła. Umó­wi­ły­śmy się na na­stęp­ny dzień.

Rano w eu­fo­rii za­po­wie­dzia­łam se­kre­ta­rzo­wi re­dak­cji, że wie­czo­rem je­stem umó­wio­na z Wan­dą Rut­kie­wicz. Ocze­ki­wa­łam peł­nej apro­ba­ty, a tu ku­beł zim­nej wody. Oka­za­ło się, że kie­row­nic­two już pod­ję­ło sta­ra­nia o prze­dru­ko­wa­nie wy­wia­du, jaki prze­pro­wa­dzo­no ze zdo­byw­czy­nią Mo­unt Eve­re­stu w Pol­skim Ra­dio. Pró­bo­wa­łam prze­ko­ny­wać, by przy­najm­niej za­cze­ka­li, aż przy­nio­sę swój tekst. Je­śli nie bę­dzie do­bry, za­wsze zdą­żą wy­dru­ko­wać ten ra­dio­wy. Nic z tego, de­cy­zja już za­pa­dła, roz­mo­wy zo­sta­ły prze­pro­wa­dzo­ne i wy­co­fa­nie się z usta­leń jest nie­moż­li­we. By­łam za­ła­ma­na, zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, co ro­bić. Prze­cież nie po­wiem Wan­dzie, że moja re­dak­cja woli mieć tekst wtór­ny, za­miast wła­sne­go, ory­gi­nal­ne­go. Więc co? Od­wo­łać wy­wiad? Ale z ja­kie­go po­wo­du? Po chwi­li przy­szło otrzeź­wie­nie. Jest jesz­cze w War­sza­wie kil­ka in­nych re­dak­cji. Że do tej pory nie współ­pra­co­wa­łam z nimi? Więc naj­wyż­sza pora za­cząć. Te­le­fon do zna­jo­me­go dzien­ni­ka­rza z „Li­te­ra­tu­ry”, Mar­ci­na Gi­życ­kie­go, któ­ry wpraw­dzie zaj­mu­je się sztu­ką, ale z pew­no­ścią wie, czy taki te­mat za­in­te­re­su­je re­dak­cję i czy ktoś już się nim zaj­mu­je. Oczy­wi­ście, „Li­te­ra­tu­ra” jest bar­dzo za­in­te­re­so­wa­na wy­wia­dem z Wan­dą Rut­kie­wicz, by­le­by szyb­ko go prze­pro­wa­dzić.

Ha­li­na Krüger-Sy­ro­kom­ska i Anna Oko­piń­ska na wy­pra­wie, któ­ra mimo „tem­pe­ra­tu­ry wrze­nia” była nie­zwy­kle uda­na – Ga­sher­bru­my 1975(ARCH. AU­TOR­KI)

Li­sto­pad, zwłasz­cza w War­sza­wie, za­wsze dzia­łał na mnie de­pre­syj­nie. W do­dat­ku tego wie­czo­ru po­go­da była wy­jąt­ko­wo obrzy­dli­wa. To­też drob­niut­kie, sło­necz­nie żół­te chry­zan­te­my były nie tyl­ko dla Wan­dy. Otu­ma­nio­na sią­pią­cym desz­czem i zmierz­chem, po­de­ner­wo­wa­na cze­ka­ją­cą mnie roz­mo­wą, po­my­li­łam au­to­bu­sy. I za­miast na So­bie­skie­go, gdzie miesz­ka­ła Wan­da, zna­la­złam się na no­wym, szyb­ko roz­ra­sta­ją­cym się osie­dlu – Ur­sy­no­wie. Wów­czas była to dla mnie zie­mia zu­peł­nie nie zna­na, choć co­raz wię­cej zna­jo­mych do­sta­wa­ło tu­taj miesz­ka­nia. W sześć lat póź­niej i ja sta­łam się miesz­kan­ką Ur­sy­no­wa. Z wy­so­ko­ści daw­nej skar­py wi­śla­nej mo­głam spo­glą­dać w stro­nę Wi­la­no­wa i domu Wan­dy. Na­sze osie­dla roz­dzie­lo­ne były łą­ka­mi. Wie­lo­go­dzin­ne spa­ce­ry, nie­za­leż­nie od pory roku, mię­dzy Ur­sy­no­wem a Wi­la­no­wem, naj­pierw z dwo­ma psa­mi, póź­niej z czwó­recz­ką (po dwie sztu­ki na każ­dą z nas) sta­ły się swo­istym ry­tu­ałem.

Na ra­zie jed­nak, wście­kła na swo­je ga­pio­stwo, mu­sia­łam wró­cić do punk­tu wyj­ścia, czy­li na przy­sta­nek przy Chełm­skiej. By­łam już spóź­nio­na, więc nie ro­ko­wa­ło to do­brej at­mos­fe­ry roz­mo­wy. Z na­tu­ry je­stem oso­bą punk­tu­al­ną, nie lu­bię też spóź­nial­skich. Mo­głam się spo­dzie­wać, że Wan­da jest do­sko­na­le zor­ga­ni­zo­wa­na i ma czas wy­li­czo­ny co do mi­nu­ty. Tym bar­dziej, iż pod­czas roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej za­po­wie­dzia­ła, że bę­dzie mia­ła dla mnie naj­wy­żej go­dzi­nę.

Póź­niej się prze­ko­na­łam, że to­czy nie­ustan­ną woj­nę z cza­sem, co nie wy­ni­ka­ło z lek­ce­wa­że­nia lu­dzi czy spraw, ale z nad­mia­ru tych­że. Szcze­gól­nie było to do­kucz­li­we, gdy roz­po­czę­ły­śmy pra­cę przy wspól­nej książ­ce. Wjeż­dża­jąc win­dą na dzie­sią­te pię­tro, pa­trzy­łam na ze­ga­rek, ner­wo­wo ob­li­cza­jąc, ile mam jesz­cze cza­su na wy­wiad. Wy­szło na to, że nie za dużo, mniej wię­cej pół go­dzi­ny.

Ostat­nie pię­tro, nu­mer miesz­ka­nia 88. Dzwo­nek. Drzwi otwie­ra wy­so­ka, wyż­sza, niż so­bie wy­obra­ża­łam, dziew­czy­na. Wło­sy krót­sze niż trzy lata temu, miły uśmiech. Wo­kół nóg plą­cze się ku­dła­ta kul­ka, uja­da­jąc dy­sz­kan­tem. To Yeti, za dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów ku­pio­na w Ka­th­man­du, przed­sta­wi­ciel­ka sta­ro­żyt­nej rasy psów ty­be­tań­skich lhas­sa apso. Za­czy­nam tłu­ma­czyć swo­je spóź­nie­nie, ale Wan­da pro­si, by się nie przej­mo­wać. Za­pra­sza do po­ko­ju. Pierw­sze wra­że­nie – biel, dużo ksią­żek, pięk­ne dro­bia­zgi ze Wscho­du, pa­miąt­ki z wy­praw. Nie ma kwia­tów do­nicz­ko­wych, za­pew­ne pod­czas nie­obec­no­ści wła­ści­ciel­ki nie miał­by kto się nimi zaj­mo­wać. Za to dużo świe­żych bu­kie­tów. Coś mi się wy­da­je, że każ­dy z dzien­ni­ka­rzy przy­no­si kwia­ty w po­dzię­ce za pol­ski Mo­unt Eve­rest. To na­praw­dę nie­zwy­kłe ze­sta­wie­nie – taka pięk­na ko­bie­ta i taka wy­so­ka góra!

– Cze­go się pani na­pi­je? – pada sa­kra­men­tal­ne py­ta­nie.

– Pro­szę o her­ba­tę.

– Może być lap­sang?

Od­po­wia­dam twier­dzą­co, choć nie mam po­ję­cia, co to za ro­dzaj her­ba­ty. Za chwi­lę na sto­le po­ja­wia się w bia­ło-nie­bie­skiej fi­li­żan­ce z cie­niut­kiej mi­śnień­skiej por­ce­la­ny ciem­na, bar­dzo aro­ma­tycz­na her­ba­ta, przy­po­mi­na­ją­ca za­pa­chem su­szo­ne, a ra­czej pod­wę­dza­ne śliw­ki. Smak ma rów­nie za­dzi­wia­ją­cy. Od tam­te­go wie­czo­ru lap­sang stał się moją ulu­bio­ną her­ba­tą, przy ko­lej­nych zaś wi­zy­tach u Wan­dy her­ba­tę do­sta­wa­łam za­wsze w bia­ło-nie­bie­skiej, mi­śnień­skiej por­ce­la­nie.

Wy­cią­gam ma­gne­to­fon, na któ­ry Wan­da pa­trzy z roz­ba­wie­niem. Osią­gnię­cie pol­skiej my­śli tech­nicz­nej wy­glą­da dość to­por­nie, poza tym do tego typu urzą­dzeń pod­cho­dzę ni­czym do jeża. To z pew­no­ścią wi­dać, co nie do­da­je mi pew­no­ści sie­bie. Na tyle jed­nak je­stem przy­tom­na, że spraw­dzam, jak się na­gry­wa. W po­rząd­ku, za­czy­na­my. Wpraw­dzie przy­go­to­wy­wa­łam się do tej roz­mo­wy, prze­czy­ta­łam, co tyl­ko było do­stęp­ne o Hi­ma­la­jach i Mo­unt Eve­re­ście, przej­rza­łam wcze­śniej­sze wy­wia­dy z Wan­dą, ale gdy przy­cho­dzi co do cze­go, cały mi­ster­nie przy­go­to­wa­ny plan roz­mo­wy wali się. Za dużo dy­gre­sji, wąt­ków po­bocz­nych, Wan­da wspo­mi­na o lu­dziach, któ­rych nie znam. Roz­mo­wa sta­je się co­raz bar­dziej cha­otycz­na, ale bez wąt­pie­nia in­te­re­su­ją­ca. Tyl­ko czy uda mi się z tego skle­cić ja­kąś sen­sow­ną ca­łość? Na­gra­łam dwie ka­se­ty po sześć­dzie­siąt mi­nut. Póź­niej bar­dzo tego ża­ło­wa­łam, ale nie za­cho­wa­łam ich. Zresz­tą jak wie­lu in­nych na­grań Wan­dy i li­stów od niej.

Pod ko­niec roz­mo­wy po­ja­wia się ład­na, bar­dzo ja­sna blon­dyn­ka. To Ma­ry­sia Pod­biel­ska, współ­lo­ka­tor­ka Wan­dy. Pra­cu­je w PLL LOT, z al­pi­ni­zmem nie ma nic wspól­ne­go. Chwi­lę przy­słu­chu­je się na­szej roz­mo­wie, po czym zni­ka w swo­im po­ko­ju, tym mniej­szym.

Wan­da, mimo iż za­po­wia­da­ła, że ma tyl­ko go­dzi­nę, nie wy­da­je się znie­cier­pli­wio­na. Cały czas za­cho­wu­je się bar­dzo spo­koj­nie, jest uprze­dza­ją­co grzecz­na i sta­ra się od­po­wia­dać bar­dzo wy­czer­pu­ją­co na każ­de py­ta­nie, na­wet te świad­czą­ce o moim dy­le­tanc­twie w za­kre­sie wie­dzy o gó­rach naj­wyż­szych. To miłe, ale mimo wszyst­ko wy­da­je mi się, że na­rzu­ca so­bie pe­wien styl po­stę­po­wa­nia z ludź­mi, a może tyl­ko z dzien­ni­ka­rza­mi. Kil­ka­krot­nie mu­szę ją za­pew­niać, że przy­nio­sę wy­wiad do au­to­ry­za­cji. Uma­wia­my się za trzy dni. Oba­wiam się, czy zdą­żę, ale nie mam wy­bo­ru. W domu mo­zol­nie i skru­pu­lat­ne spi­su­ję każ­de sło­wo. Dłu­go za­sta­na­wiam się nad ty­tu­łem, aż w koń­cu przy­po­mi­nam so­bie, co o Wan­dzie po­wie­dzia­ła Chri­sti­ne de Co­lom­bel, zna­na fran­cu­ska dzien­ni­kar­ka i al­pi­nist­ka. Otóż stwier­dzi­ła, iż „Wan­da Rut­kie­wicz jest czło­wie­kiem gór we wszyst­kim”. A więc – „Być czło­wie­kiem gór”.

Tym ra­zem na So­bie­skie­go do­cie­ram bez kło­po­tów. W im­brycz­ku pa­rzy się lap­sang, są na­wet ja­kieś ciast­ka, któ­rych Wan­da nie je. Chy­ba dla roz­ła­do­wa­nia stre­su zmia­tam pra­wie wszyst­kie. Mało to ele­ganc­kie, ale sku­tecz­ne. Wan­da czy­ta bar­dzo do­kład­nie każ­dą stro­nę, coś so­bie na boku no­tu­je. Prze­czy­ta­nie je­de­na­stu stron zaj­mu­je jej po­nad pół go­dzi­ny. Ale gdy koń­czy, uśmie­cha się i mówi, że wła­ści­wie wszyst­ko jest OK, tyl­ko czy mo­gła­bym zmie­nić to, to, to, a może i to… Owszem, mogę, w koń­cu to ona mówi i do­brze wie, co chce po­wie­dzieć.

Wy­wiad po­pra­wio­ny, ko­lej­na fi­li­żan­ka her­ba­ty wy­pi­ta, więc na­le­ża­ło­by się po­że­gnać. Ale ja­koś obie nie mamy na to ocho­ty. Od roz­mów o gó­rach prze­cho­dzi­my do roz­mów o ży­ciu. Te­raz ja czu­je się tak, jak­bym udzie­la­ła wy­wia­du. Trze­ba przy­znać, że jej py­ta­nia są bar­dzo wni­kli­we, ale nic w nich nie ma ze wścib­stwa.

Oka­zu­je się, że mamy wspól­ne do­świad­cze­nia. Wan­da jest po roz­wo­dzie (jej mę­żem był Woj­ciech Rut­kie­wicz, rów­nież ta­ter­nik, w war­szaw­skim śro­do­wi­sku wspi­nacz­ko­wym zwa­ny Ki­ciu­siem), a ja wła­śnie szy­ku­ję się do roz­wo­du, po dwu­let­nim okre­sie se­pa­ra­cji. Ona mia­ła czar­ne­go kota, któ­re­go na czas wy­pra­wy eve­re­stow­skiej ulo­ko­wa­ła u zna­jo­mych, ale z nie­do­brym skut­kiem, bo się im zgu­bił. Ja z ko­lei wró­ci­łam do ro­dzi­ców z ma­szy­ną do pi­sa­nia i sza­rym ko­cu­rem o imie­niu Bor­suk…

To nie­za­wo­do­we już spo­tka­nie trwa­ło bar­dzo dłu­go. Do­brze nam się roz­ma­wia­ło i piło her­ba­tę, nie są­dzi­łam jed­nak, iż tak za­czy­na się przy­jaźń, któ­ra prze­trwa czter­na­ście lat – od Mo­unt Eve­re­stu do Kang­czen­dżon­gi…

BYĆ CZŁO­WIE­KIEM GÓR

– Jaki był po­czą­tek dro­gi na Mo­unt Eve­rest?

– Za­czę­łam od szkół­ki ta­ter­nic­kiej na Hali Gą­sie­ni­co­wej. Po dwu­ty­go­dnio­wym kur­sie otrzy­ma­łam pa­tent ta­ter­ni­ka i za­czę­łam się sa­mo­dziel­nie wspi­nać.

– Mo­gła już Pani pro­wa­dzić na li­nie?

– Pro­wa­dzi­łam już w cza­sie kur­su. Rwa­łam się do tego i spra­wia­ło mi to ogrom­ną sa­tys­fak­cję. Może dla­te­go, że mia­łam już pew­ne umie­jęt­no­ści wspi­nacz­ko­we. Bo po­czą­tek na­stą­pił nie w roku 1962, ale rok wcze­śniej. W Gó­rach So­ko­lich po­zna­łam tech­ni­kę wspi­nacz­ki i ase­ku­ra­cji. Za­sa­dy wspi­nacz­ki zi­mo­wej po­zna­łam w Śnież­nych Ko­tłach w Kar­ko­no­szach, gdzie znaj­du­je się po­li­gon wspi­nacz­ki zi­mo­wej ta­ter­ni­ków wro­cław­skich i su­dec­kich.

– Po trzech se­zo­nach były już Alpy?

– Już trze­ci se­zon był al­pej­ski. W dru­gim se­zo­nie się­ga­łam po bar­dzo trud­ne dro­gi, na przy­kład wschod­nia ścia­na Mni­cha. Se­zon al­pej­ski zor­ga­ni­zo­wa­łam so­bie zu­peł­nie sama. Wy­je­cha­łam do Au­strii, nie zna­jąc w Al­pach ni­ko­go, ma­jąc dwa­dzie­ścia do­la­rów i ple­cak pe­łen żyw­no­ści. Ję­zy­ka uczy­łam się w dro­dze. By­łam prze­ko­na­na, że w gó­rach za­wsze znaj­dzie się part­ner do wspi­nacz­ki, że góry lu­dzi zbli­ża­ją i nie będę sama. Choć głów­nie li­czy­łam na wła­sne siły. Tu­ry­stycz­nie cho­dzi­łam po gó­rach dużo wcze­śniej, w Ta­trach by­łam po raz pierw­szy ze szkol­ną wy­ciecz­ką. Do dziś pa­mię­tam swo­je wra­że­nia znad Mor­skie­go Oka, kie­dy pa­trzy­łam na Szczy­ty Mię­gu­szo­wiec­kie. My­śla­łam so­bie, że mo­gła­bym tu­taj zo­stać na za­wsze. Oczy­wi­ście, nie była to myśl o śmier­ci – ra­czej o ży­ciu. Po­tem cho­dzi­łam w in­nych gó­rach: Kar­ko­no­szach, Su­de­tach i Be­ski­dach – Ślą­skim, Ży­wiec­kim, Wy­spo­wym. Upra­wia­nie ta­ter­nic­twa za­czę­ło się póź­niej. Może dla­te­go, że na pierw­szym roku stu­diów ze­tknę­łam się po raz pierw­szy z ta­trzań­ską tra­ge­dią. Je­rzy Bie­der­man, je­den z lep­szych wów­czas wspi­na­czy, mój asy­stent na stu­diach, zgi­nął przy­sy­pa­ny la­wi­ną. Prze­ży­łam to moc­no. Ta śmierć za­cią­ży­ła nade mną i utkwi­ła mi w pa­mię­ci. Uświa­do­mi­łam so­bie, że w gó­rach giną lu­dzie. Być może ten fakt spo­wo­do­wał mój po­cząt­ko­wy dy­stans do Tatr.

– A jed­nak zna­la­zła się Pani w Ta­trach?

– To był przy­pa­dek. Z ko­le­gą z roku po­je­cha­łam w skał­ki, sto ki­lo­me­trów od Wro­cła­wia, we wspo­mnia­ne już Góry So­ko­le. Tam po­zna­łam smak wspi­nacz­ki i od­kry­łam, że to jest coś dla mnie. Pierw­sza dro­ga, naj­ła­twiej­sza, ale już z liną… Roz­pacz­li­wie, na rę­kach i ko­la­nach, dar­łam się w górę. Po tej pierw­szej dro­dze chcia­łam spró­bo­wać sił na in­nej. Nie było aku­rat ni­ko­go, kto mógł­by mnie ase­ku­ro­wać, więc po­szłam sama i zro­bi­łam dro­gę o ska­li trud­no­ści 5 (nad­zwy­czaj trud­no). Oczy­wi­ście, ba­łam się, ale mniej niż póź­niej, bo nig­dy nie zro­bi­łam już tej dro­gi sa­mot­nie.

– Co spra­wi­ło, że za­miast zo­stać, na przy­kład, dys­ko­bol­ką, wy­bra­ła Pani ta­ter­nic­two?

– In­te­re­so­wa­łam się róż­ny­mi dys­cy­pli­na­mi spor­tu, gra­łam w siat­ków­kę, upra­wia­łam lek­ko­atle­ty­kę, skok wzwyż, pchnię­cie kulą, rzut dys­kiem. Dało mi to tro­chę za­pra­wy ogól­nej, a jed­no­cze­śnie, w póź­niej­szym okre­sie, spor­to­wy sto­su­nek do gór. Góry naj­bar­dziej za­fa­scy­no­wa­ły mnie w mo­men­cie pierw­szej wspi­nacz­ki. I lu­dzie, któ­rych w gó­rach po­zna­łam. W śro­do­wi­sku wro­cław­skim, w któ­rym sta­wia­łam pierw­sze kro­ki ta­ter­nic­kie, pa­no­wa­ła tro­chę ro­dzin­na at­mos­fe­ra. Moi ko­le­dzy byli nie tyl­ko zna­ko­mi­ty­mi wspi­na­cza­mi, ale bar­dzo cie­ka­wy­mi ludź­mi.

– Gdy­by mia­ła Pani po­dzie­lić swo­je ży­cie na: góry, pra­ca, ży­cie oso­bi­ste i tak zwa­ne inne – ja­kie by­ły­by pro­por­cje?

– Je­że­li jako mia­ry użyć cza­su, to na pew­no góry nie zaj­mo­wa­ły­by naj­wię­cej miej­sca w moim ży­ciu. Ale emo­cjo­nal­nie to one były naj­waż­niej­sze w cią­gu tych szes­na­stu lat, co prze­szka­dza­ło mi skon­cen­tro­wać się na spra­wach za­wo­do­wych.

– Jest Pani elek­tro­ni­kiem. W tej dzie­dzi­nie po­stęp jest ogrom­ny. Są­dzi Pani, że zdo­ła nad­ro­bić to opóź­nie­nie?

– Być może je­stem w tyle w sto­sun­ku do mo­ich ró­wie­śni­ków. Ale w moim za­wo­dzie, aby osią­gnąć sa­tys­fak­cję, nie­ko­niecz­nie na­le­ży zdo­by­wać Eve­re­sty. Na­wet je­że­li nie uda się do­sko­czyć do czo­łów­ki i po­zo­sta­nę te kil­ka kro­ków z tyłu, to za­wsze mogę ro­bić coś po­ży­tecz­ne­go.

– Czym Pani zaj­mu­je się obec­nie?

– Au­to­ma­tycz­nym pro­jek­to­wa­niem sprzę­tu tech­ni­ki kom­pu­te­ro­wej. Ale za­czy­nam nową spe­cja­li­za­cję: me­to­dy pro­gra­mo­wa­nia i za­gad­nie­nia sy­mu­la­cji.

– Po­tra­fi Pani przy­sto­so­wać się te­raz do ży­cia od go­dzi­ny do go­dzi­ny, do pew­ne­go ry­go­ru i co­dzien­no­ści?

– To bę­dzie na pew­no do­skwie­ra­ło, choć od ta­kie­go ry­go­ru za­czy­na­łam. My­ślę, że zdo­łam się na­giąć, mimo tego dłu­gie­go okre­su swo­bo­dy.

– Chy­ba względ­nej swo­bo­dy? Bo dłu­go­trwa­łe wy­pra­wy na­rzu­ca­ją jed­nak pew­ne ogra­ni­cze­nia?

– Tak, ale in­ne­go ro­dza­ju… Je­że­li co­kol­wiek ro­bię, to an­ga­żu­ję się w to bar­dzo moc­no. I jak koń z klap­ka­mi idę do przo­du, nie oglą­da­jąc się na boki. My­ślę, że ten spo­sób trak­to­wa­nia spraw za­wo­do­wych po­zwo­li mi na przy­zwy­cza­je­nie się do wszyst­kich nie­do­god­no­ści, wy­ni­ka­ją­cych z „osia­dłe­go try­bu ży­cia”. Zresz­tą, dla pra­cy za­wo­do­wej re­zy­gnu­ję z du­żych wy­praw.

– Chy­ba to nie jest re­zy­gna­cja z gór w ogó­le?

– Nie, skąd­że! Ze wszyst­kich gór, któ­re znam, w Ta­trach wspi­na­łam się naj­rza­dziej. Tak więc z przy­jem­no­ścią będę te­raz cho­dzi­ła w Ta­trach. Chcia­ła­bym też pójść na kil­ka kla­sycz­nych dróg al­pej­skich, o bo­ga­tej hi­sto­rii, któ­re są mi bli­skie i zna­ne z opo­wia­dań, li­te­ra­tu­ry – pół­noc­na ścia­na Eige­ru, Fi­lar Wal­ke­ra… Mu­szę tyl­ko tro­chę po­tre­no­wać, bo wspi­nacz­ka skal­na wy­ma­ga jed­nak cią­głej kon­dy­cji i du­żej spraw­no­ści.

– Wła­śnie, co Pani robi, miesz­ka­jąc w War­sza­wie, aby na co dzień utrzy­mać do­brą for­mę?

– Jest to bar­dzo trud­ne. Nie ma wła­ści­wie spe­cjal­ne­go tre­nin­gu dla al­pi­ni­stów. Trze­ba go so­bie sa­me­mu or­ga­ni­zo­wać. Ja prze­waż­nie bie­gam. Albo bli­sko domu – miesz­kam na osie­dlu Wi­la­nów – albo jeż­dżę do Kon­stan­ci­na i tam bie­gam po le­sie. Cza­sem jeż­dżę kon­no.

Z Je­rzym War­te­re­sie­wi­czem (po le­wej) i Krzysz­to­fem Cie­lec­kim z war­szaw­skie­go Klu­bu Wy­so­ko­gór­skie­go w Al­pach Fran­cu­skich. Obóz w Ta­con­naz, w po­bli­żu Cha­mo­nix, rok 1966. Am­bit­nym ce­lem Wan­dy i Krzysz­to­fa była pró­ba dru­gie­go przej­ścia (po Wal­te­rze Bo­nat­tim) bar­dzo trud­nej dro­gi na Czer­wo­nym Fi­la­rze Mgieł w ma­sy­wie Mont Blanc. Ku roz­cza­ro­wa­niu Wan­dy – pró­ba się nie po­wio­dła.(FOT. AN­DRZEJ ZA­WA­DA)

– Dla­cze­go woli Pani wspi­nacz­kę w ze­spo­łach żeń­skich? Czy ła­twiej do­ga­dać się z dziew­czy­na­mi, czy może chce­cie po­ka­zać, że nie je­ste­ście gor­sze od męż­czyzn?

– Po­ro­zu­mie­nie w gó­rach jest nie­za­leż­ne od płci. Cza­sem wspi­nacz­ka w ze­spo­le mę­skim jest we­sel­sza. Na wy­pra­wie na Ga­sher­bru­my w roku 1975 bra­ły udział dwa nie­za­leż­ne ze­spo­ły, żeń­ski i mę­ski. Jed­na z mo­ich ko­le­ża­nek po­wie­dzia­ła: „Wiesz, Wan­da, gdy­by­śmy tu były same, by­ło­by znacz­nie nud­niej!”

A czy chce­my udo­wod­nić, że je­ste­śmy rów­nie do­bre jak nasi ko­le­dzy? Nie o to cho­dzi. Mnie oso­bi­ście wspi­na­nie się w ze­spo­le ko­bie­cym daje naj­więk­szą sa­tys­fak­cję. Same de­cy­du­je­my o so­bie. Bo obec­ność mę­skie­go part­ne­ra na li­nie, cza­sem nie­świa­do­mie, uwal­nia od my­śle­nia o prze­bie­gu wspi­nacz­ki. Zwłasz­cza gdy jest się dru­gą na li­nie.

– W wy­pra­wie na Ga­sher­bru­my była Pani kie­row­ni­kiem wy­pra­wy. Czy jako kie­row­nik nie ogra­ni­cza Pani swo­ich szans udzia­łu w ata­ku szczy­to­wym?

– Uwa­żam sie­bie za jed­ną z tych, któ­re mogą wejść na szczyt. Pla­no­wa­łam więc ak­cję uwzględ­nia­jąc sie­bie. Kie­row­nik w ta­kich przy­pad­kach po­dej­rze­wa­ny jest ra­czej o nad­uży­wa­nie wła­dzy i fo­ro­wa­nie sie­bie niż o ogra­ni­cza­nie swo­ich am­bi­cji. Ale gdy­bym te­raz kie­ro­wa­ła wy­pra­wą, ra­czej ogra­ni­cza­ła­bym wła­sne am­bi­cje spor­to­we na rzecz in­nych, aby swo­bod­niej kie­ro­wać ak­cją. Po trzech la­tach bra­nia udzia­łu w wy­pra­wach w góry wy­so­kie moje ko­le­żan­ki na­bra­ły ta­kie­go do­świad­cze­nia, że znacz­nie wię­cej z nich ma szan­sę na suk­ces.

– A przed­tem?

– Każ­da uczest­nicz­ka wy­pra­wy na Ga­sher­bru­my mia­ła wła­sne osią­gnię­cia, ale nig­dy nie dzia­ła­ły w gru­pie. Bra­ły udział w róż­nych wy­pra­wach mę­skich i z nich za­po­ży­cza­ły pe­wien styl by­cia w gó­rach. Nie wy­pra­co­wa­ły wła­snych me­tod dzia­ła­nia w ze­spo­le ko­bie­cym. Ale je­że­li ktoś ma ini­cja­ty­wę we krwi i czyn­ny sto­su­nek do wy­pra­wy, to za­wsze bę­dzie szu­kał do­dat­ko­we­go ob­cią­że­nia, a nie usta­wiał się na po­zy­cji bier­ne­go uczest­ni­ka. Ko­bie­ta bio­rą­ca udział w wy­pra­wie mę­skiej czę­sto­kroć trak­to­wa­na jest jak be­nia­mi­nek, a cza­sem, choć może nie­świa­do­mie, sama od­gry­wa taką rolę.

– Czy i Pani się to przy­tra­fia­ło?

– Ja by­łam ra­czej ra­ro­giem. Uwi­docz­ni­ło się to szcze­gól­nie w wy­pra­wie na Eve­rest.

– W jaki spo­sób?

Alpy Fran­cu­skie – w dro­dze na Czer­wo­ny Fi­lar Mgieł(FOT. KRZYSZ­TOF CIE­LEC­KI)

– Chcia­łam być peł­no­praw­nym człon­kiem wy­pra­wy, za­rów­no pod wzglę­dem na­kła­da­nych na mnie obo­wiąz­ków, jak i udzia­łu w po­dej­mo­wa­niu de­cy­zji. Moi ko­le­dzy nie byli przy­zwy­cza­je­ni do ta­kiej sy­tu­acji. Dba­li o to, bym po­no­si­ła jed­na­ko­wy cię­żar obo­wiąz­ków, a jed­no­cze­śnie draż­ni­ło ich, że po­tra­fię dać so­bie radę. Je­że­li ro­bi­łam coś po­nad nor­mę, uwa­ża­li, że sta­ram się udo­wod­nić, że je­stem lep­sza niż ich wy­obra­że­nie o mnie. Na­to­miast je­że­li cze­goś nie zro­bi­łam, bo aku­rat by­łam cho­ra, nie sto­so­wa­no wo­bec mnie żad­nej ta­ry­fy ulgo­wej.

– A gdzie bra­ter­stwo lu­dzi gór?

– Na tej wy­pra­wie mało było bra­ter­stwa. Przy­najm­niej w sto­sun­ku do mnie. Mogę to spo­koj­nie po­wie­dzieć. Ale już przy­wy­kłam do trud­nych sy­tu­acji. Wie­dzia­łam, że mogę li­czyć tyl­ko na sie­bie i kil­ku przy­ja­znych lu­dzi, któ­rzy jed­nak się zna­leź­li. Naj­dziw­niej­sze jest to, że prze­ciw­ko mnie byli ci naj­lep­si w ze­spo­le, a prze­cież ci naj­lep­si są za­zwy­czaj wy­ro­zu­mia­li i to­le­ran­cyj­ni, bo zna­ją swo­ją war­tość i nie boją się po­rów­nań. Tym ra­zem tak nie było. Chy­ba dla­te­go, że nie byli przy­zwy­cza­je­ni do ko­biet mo­je­go typu. Ich mo­del ko­bie­ty al­pi­nist­ki jest zu­peł­nie inny. Jest to prze­waż­nie żona, na­rze­czo­na, dziew­czy­na. Ja by­łam bez „mę­skie­go ra­mie­nia”, a na do­miar złe­go mia­łam być dru­gim za­stęp­cą kie­row­ni­ka wy­pra­wy i ope­ra­to­rem ak­cji szczy­to­wej. Od sa­me­go po­cząt­ku usta­wia­ło mnie to na stra­co­nej po­zy­cji, je­śli cho­dzi o miej­sce w ze­spo­le. Nie za­ak­cep­to­wa­no mnie jako part­ne­ra, a stra­ci­łam miej­sce, ja­kie mi pod­świa­do­mie wy­zna­czy­li.

– Mimo wej­ścia na szczyt?

– Tym go­rzej, że we­szłam.

– Czy­li ta wy­pra­wa po­zo­sta­wi­ła w Pani mie­sza­ne uczu­cia? Ogrom­na ra­dość, ale z ja­kimś osa­dem?

– Ra­dość jest nie­ustan­na… A osad? Cóż, kie­dy zna­la­złam się na szczy­cie, wszyst­ko inne stra­ci­ło zna­cze­nie.

– Dla­cze­go wła­śnie Pa­nią, za­pro­szo­no do udzia­łu w wy­pra­wie na Mo­unt Eve­rest?

– W roku 1975, kie­dy by­łam kie­row­ni­kiem wy­pra­wy na Ga­sher­bru­my, w Is­la­ma­ba­dzie po­zna­łam Kar­la Her­r­lig­kof­fe­ra. Nasz wspól­ny suk­ces, a są­dzę, że i póź­niej­sze, na przy­kład na Mat­ter­hor­nie, spo­wo­do­wał, że Her­r­lig­kof­fer pod­trzy­mał za­pro­sze­nie. Mój udział w wy­pra­wie zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny przez Pol­ski Zwią­zek Al­pi­ni­zmu, skąd otrzy­ma­łam część fun­du­szy na opła­ce­nie kosz­tów uczest­nic­twa.

– Trzy lata mia­ła Pani przed sobą górę gór.

– Tak na­praw­dę to przez dwa lata Eve­rest wy­da­wał się nie­re­al­ny. Do­pie­ro w ostat­nim roku mo­głam wie­rzyć, że tam będę. Już w roku 1974 mo­gła­bym o nim my­śleć, gdy­bym bra­ła udział w wy­pra­wie na Lhot­se i gdy­by uzy­ska­no wów­czas rów­nież ze­zwo­le­nie na po­bli­ski Eve­rest. Ale ze­zwo­le­nie było tyl­ko na Lhot­se, a w wy­pra­wie udział wzię­ła Anna Oko­piń­ska.

– Była wów­czas lep­sza od Pani?

– Jed­ni są do­brzy w gó­rach wy­so­kich, inni na dro­gach skal­nych. Anka jest zna­ko­mi­ta w gó­rach wy­so­kich. Ja je­stem jed­no­cze­śnie sto­sun­ko­wo do­bra i w gó­rach wy­so­kich, i we wspi­nacz­ce typu al­pej­skie­go. W gó­rach wy­so­kich Anka jest zde­cy­do­wa­nie lep­sza, jest wy­trzy­mal­sza i ma więk­sze moż­li­wo­ści ostre­go pój­ścia w górę. Ale chy­ba ja je­stem tward­sza i mam wię­cej woli wal­ki.

– Mia­ła Pani górę swych ma­rzeń?

– Od cza­su, gdy Eve­rest stał się re­al­ny, był szczy­tem mego ży­cia.

– Nie jest Pani tro­chę żal, że jest on już prze­szło­ścią?

– Eve­rest na pew­no przy­spie­szył moją re­zy­gna­cję z du­żych wy­praw. Gdy­by nie on, mia­ła­bym nie­do­syt gór i nie wiem, czy re­zy­gna­cja przy­szła­by mi ła­two. A tak jest ład­ny ak­cent na za­koń­cze­nie. Może po­ja­dę jesz­cze na ja­kąś wy­pra­wę ko­bie­cą, ale już tyl­ko jako uczest­nicz­ka. Or­ga­ni­zo­wa­nie wy­praw w na­szych wa­run­kach za­bie­ra zbyt wie­le cza­su.

– Czy nie są­dzi Pani, że współ­cze­sny styl wspi­na­nia – cho­dzi mi przede wszyst­kim o dro­gi skal­ne – jest zbyt „utech­nicz­nio­ny”? Te dro­gi ha­ko­we, nie­moż­li­we do przej­ścia bez sztucz­nych uła­twień… Już chy­ba tyl­ko góry naj­wyż­sze po­zo­sta­ły osto­ją war­to­ści naj­bar­dziej au­ten­tycz­nych, wręcz pier­wot­nych?

– Trud­no mó­wić o tak ewi­dent­nym po­dzia­le. W gó­rach wy­so­kich, któ­re zdo­by­wa się sys­te­mem eks­pe­dy­cyj­nym, cho­dzi się w bar­dziej na­tu­ral­ny spo­sób – lina słu­ży do ase­ku­ra­cji, nie ma ni­tów, ha­ków. Ale z ko­lei te naj­wyż­sze góry zdo­by­wa się przy uży­ciu tle­nu. Pod­czas wcho­dze­nia na Eve­rest rów­nież przyj­mo­wa­łam tlen. Czu­łam się jed­nak tak, jak gdy­bym na dro­gę skal­ną szła z wier­tłem i ni­ta­mi. Było w tym coś sztucz­ne­go.

– Po raz pierw­szy wcho­dzi­ła Pani z tle­nem?

– Tak. Tlen był ja­kimś za­kłó­ce­niem w na­tu­ral­nym ryt­mie zdo­by­wa­nia szczy­tu. A czy góry wy­so­kie są ostat­nią moż­li­wo­ścią cho­dze­nia w spo­sób względ­nie na­tu­ral­ny? Te­raz już nie. Był taki okres w al­pi­ni­zmie, że ko­rzy­sta­no nad­mier­nie ze sztucz­nych uła­twień – mnó­stwo ni­tów, „węd­ki”. Ce­nio­ne były przede wszyst­kim skom­pli­ko­wa­ne dro­gi ha­ko­we. Lecz od kil­ku lat wy­stę­pu­je bar­dzo po­zy­tyw­ny kie­ru­nek – po­ko­ny­wa­nie trud­no­ści wy­łącz­nie za po­mo­cą „na­tu­ral­nych środ­ków” – rąk i nóg. Tyl­ko ska­ła jest chwy­tem i stop­niem. W du­żej mie­rze jest to wpływ wspi­na­czy bry­tyj­skich. W szko­łach Wiel­kiej Bry­ta­nii sale gim­na­stycz­ne mają ścia­ny wspi­nacz­ko­we. Stąd za­mi­ło­wa­nie do „czy­stej wspi­nacz­ki”. Zja­wi­sko po­wro­tu do kla­sycz­nych spo­so­bów zdo­by­wa­nia ścian jest szcze­gól­nie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla wspi­nacz­ki sa­mot­nej.

– Pa­nu­je opi­nia, że sa­mot­ne cho­dze­nie nie jest na­tu­ral­ne, że góry wy­ma­ga­ją jed­nak współ­dzia­ła­nia, je­że­li już nie fi­zycz­ne­go, to przy­najm­niej psy­chicz­ne­go.

– Je­że­li moż­na sa­mot­nie że­glo­wać, to dla­cze­go nie moż­na sa­mot­nie wspi­nać się? Nie na­rzu­ca­ła­bym ni­ko­mu spo­so­bu cho­dze­nia po gó­rach. Owszem, duże wy­pra­wy wy­ma­ga­ją dzia­ła­nia w ze­spo­le. Ale cho­dze­nie w ze­spo­le na dro­gach skal­nych wy­ni­ka chy­ba przede wszyst­kim z za­sad bez­pie­czeń­stwa. Na sa­mot­ne wspi­na­nie mogą so­bie po­zwo­lić ci, któ­rzy wie­dzą, na co ich stać. Przy­go­da z gó­ra­mi jest za­wsze przy­go­dą jed­ne­go czło­wie­ka.

– Od tech­ni­ki uciec się jed­nak nie da…

– Tak, do­cie­ra ona na­wet w góry naj­wyż­sze. Gru­pa fran­cu­ska, bio­rą­ca udział w te­go­rocz­nej wy­pra­wie na Eve­rest, mia­ła łącz­ność sa­te­li­tar­ną z Pa­ry­żem. Ze szczy­tu nada­wa­no bez­po­śred­nią trans­mi­sję w ra­dio pa­ry­skim w ra­mach pro­gra­mu „Sym­fo­nia”, któ­ry umoż­li­wia łącz­ność te­le­fo­nicz­ną i prze­ka­zy­wa­nie pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych. Po raz pierw­szy do sie­ci tej zo­stał włą­czo­ny ra­dio­te­le­fon. Dzię­ki temu sys­te­mo­wi mo­gli­śmy rów­nież wy­sy­łać te­lek­sy. Już pod­czas trwa­nia wy­pra­wy za­mó­wi­li­śmy bra­ku­ją­ce ma­ski tle­no­we, któ­re zdą­ży­ły na­dejść po trzech ty­go­dniach. Tech­ni­ka ma szcze­gól­ne zna­cze­nie przy wy­pad­kach. W na­szej sy­tu­acji przy­by­cie he­li­kop­te­ra mo­gło na­stą­pić po dwóch go­dzi­nach od mo­men­tu we­zwa­nia. Umoż­li­wia­ła to łącz­ność ra­dio­wa obo­zów z bazą, a bazy z Ka­th­man­du. Jed­nak na­wet zdo­by­cze naj­now­szej tech­ni­ki w gó­rach wy­so­kich cza­sem nie na wie­le się przy­da­ją. By­łam tego świad­kiem. Opusz­cza­łam bazę i kie­dy by­łam od niej w od­le­gło­ści ki­lo­me­tra, z prze­łę­czy Lho-La ze­szła tak ol­brzy­mia la­wi­na, że pył śnież­ny przez nią wzbi­ty utwo­rzył coś w ro­dza­ju chmu­ry, któ­ra za­wi­sła nad bazą. W tym mo­men­cie zbli­żał się do bazy he­li­kop­ter alo­uet­te. Kie­dy pi­lot spo­strzegł tę ogrom­ną chmu­rę, na­tych­miast za­wró­cił. I całą tech­ni­kę dia­bli wzię­li.

– Gdy po­go­da nie po­zwo­li­ła na ata­ko­wa­nie Eve­re­stu, Pani z ko­le­ga­mi po­sta­no­wi­ła iść na Lhot­se. Nie było Pani żal?

– Wy­cho­dzi­łam z za­ło­że­nia, że lep­szy rydz niż nic. Było wia­do­mo, a przy­najm­niej tak się wszyst­kim wy­da­wa­ło, że zdo­by­cie Eve­re­stu nie po­wie­dzie się. W obo­zie dru­gim pa­no­wał na­strój od­wro­tu. Za­stęp­ca kie­row­ni­ka szy­ko­wał się już do zej­ścia i li­kwi­da­cji gór­nych obo­zów. De­cy­zja pój­ścia na Lhot­se była wy­łącz­nie na­szą ini­cja­ty­wą – moją i Wil­ly’ego Klim­ka. Nie chcia­łam wra­cać z gór bez ni­cze­go. Wej­ście na Eve­rest, na­wet z part­ne­rem i Szer­pa­mi, przy tej po­go­dzie było nie­moż­li­we. Wy­ma­ga­ło­by skom­pli­ko­wa­ne­go trans­por­tu tle­nu i od­po­wied­nie­go ru­chu Szer­pów. Za­ło­ży­li­śmy, że na Lhot­se wiatr bę­dzie słab­szy. Poza tym Lhot­se jest trzy­sta me­trów niż­szy. W naj­gor­szym przy­pad­ku po­szli­by­śmy z jed­ną bu­tlą tle­nu, byle dojść. Nie za­kła­da­li­by­śmy rów­nież obo­zu – pla­no­wa­li­śmy tyl­ko bi­wak pod ku­lu­arem i atak z mar­szu.

Po zdo­by­ciu Mo­unt Eve­re­stu Wan­da spo­tka­ła się w Ka­th­man­du z uczest­nicz­ka­mi ame­ry­kań­skiej wy­pra­wy na An­na­pur­nę. Na szczy­cie sta­nę­ły: Vera Ko­mar­ko­va i Ire­ne Mil­ler z dwo­ma Szer­pa­mi. Dru­ga dwój­ka ata­ku­ją­ca szczyt An­na­pur­ny – Ali­son Cha­dwick-Onysz­kie­wicz i Bar­ba­ra Wat­son – zgi­nę­ła. Na zdję­ciu: Wan­da i Ar­le­ne Blum, kie­row­nicz­ka wy­pra­wy ame­ry­kań­skiej.(ARCH. AU­TOR­KI)

– Na­gła po­pra­wa po­go­dy…

– I za­miast w pra­wo, po­szli­śmy w lewo.

– Czy na szczyt wnio­sła Pani ja­kiś ta­li­zman, ma­skot­kę albo coś w tym ro­dza­ju?

– Wnio­słam ka­myk ze ska­łek, gdzie sta­wia­ją pierw­sze kro­ki i tre­nu­ją pol­scy ta­ter­ni­cy. Po­cząt­ko­wo miał to być ka­wa­łek Ry­sów, ale tak też jest do­brze. Na szczy­cie miał rów­nież po­zo­stać je­den z bia­ło-czer­wo­nych pro­por­czy­ków, ale, nie­ste­ty, wiatr zwiał go na stro­nę chiń­ską. Do Pol­ski wró­cił dru­gi pro­por­czyk i ka­myk z po­łu­dnio­we­go szczy­tu, jako że wierz­cho­łek głów­ny znaj­do­wał się pod trzy­me­tro­wą war­stwą śnie­gu.

– Mal­lo­ry, któ­ry jako je­den z pierw­szych pró­bo­wał zdo­być Eve­rest i któ­ry zgi­nął przy tej pró­bie, za­py­ta­ny, dla­cze­go idzie na ten szczyt, od­po­wie­dział: „Dla­te­go, że jest”. Czy pod­pi­sa­ła­by się Pani pod tą od­po­wie­dzią?

– Pod­pi­su­ję się. Bo wszel­kie do­ra­bia­nie ide­olo­gii do tego, że czło­wiek się wspi­na, jest za­ra­zem i praw­dzi­we, i sztucz­ne. Jest wie­le przy­czyn, dla któ­rych to ro­bi­my. Ale opi­sać je, po­wie­dzieć, któ­ra jest naj­waż­niej­sza… I dla­te­go niech tak zo­sta­nie – wcho­dzi­my na góry dla­te­go, że są.

(„Li­te­ra­tu­ra”, 14 grud­nia 1978)

Jej ży­cie wy­peł­nia­ły góry, choć na­le­ża­ło­by ra­czej po­wie­dzieć, że góry były jej ży­ciem. Jest to stwier­dze­nie w oczy­wi­sty spo­sób ba­nal­ne, tyle że ba­nał wy­da­je się nie­kie­dy kwin­te­sen­cją praw­dy.

Już wte­dy, na po­cząt­ku zna­jo­mo­ści, nie wy­obra­ża­łam so­bie Wan­dy, spo­koj­nie pra­cu­ją­cej na eta­cie w In­sty­tu­cie Ma­szyn Ma­te­ma­tycz­nych, od go­dzi­ny do go­dzi­ny, po­tem wra­ca­ją­cej do domu i zaj­mu­ją­cej się ży­ciem ro­dzin­nym. To­też z nie­do­wie­rza­niem słu­cha­łam jej de­kla­ra­cji, skła­da­nych w cza­sie wy­wia­du: że zdo­by­cie Mo­unt Eve­re­stu przy­spie­szy­ło jej re­zy­gna­cję z du­żych wy­praw, że jest ład­nym ak­cen­tem na za­koń­cze­nie, że je­śli weź­mie udział w ja­kiejś wy­pra­wie, to tyl­ko w ko­bie­cej i tyl­ko jako uczest­nicz­ka.

Wy­glą­da­ło na to, że świę­cie wie­rzy w swo­je opo­wie­ści. Jed­nak do­zna­nia, ja­kich po­dob­no do­świad­cza się w gó­rach wy­so­kich, nie po­zwa­la­ją wy­rwać się z ich krę­gu. W przy­pad­ku Wan­dy za wcze­śnie było na od­ci­na­nie ku­po­nów od do­tych­cza­so­wych osią­gnięć.

Tej je­sie­ni spo­tka­ły­śmy się chy­ba tyl­ko jesz­cze je­den raz. Przy­wio­złam jej eg­zem­pla­rze pi­sma z wy­dru­ko­wa­nym wy­wia­dem. Była za­do­wo­lo­na, ale oka­zy­wa­ła to nie­zwy­kle dys­kret­nie. Znów ce­re­mo­nia her­ba­cia­na, zno­wu roz­mo­wy „me­ta­fi­zycz­ne”. Pod­czas tego spo­tka­nia prze­cho­dzi­my na ty, z jej ini­cja­ty­wy. Póź­nym wie­czo­rem od­wo­zi mnie do domu, już nie ma­łym fia­tem, lecz po­ma­rań­czo­wym po­lo­ne­zem. To, zda­je się, je­den z przy­wi­le­jów, ja­kim na­gro­dzo­no zdo­by­cie Mo­unt Eve­re­stu – moż­li­wość ku­pie­nia no­we­go, nie­mal wprost z fa­bry­ki, sa­mo­cho­du.

Nie­wąt­pli­wie je­stem za­fa­scy­no­wa­na jej oso­bą i tym, co robi w gó­rach, ale nie za­mie­rzam na­rzu­cać jej swe­go to­wa­rzy­stwa. Wciąż roz­ry­wa­na przez dzien­ni­ka­rzy, od­by­wa­ła wie­le spo­tkań z ludź­mi, urze­czo­ny­mi gó­ra­mi, pra­gną­cy­mi dzię­ki niej prze­żyć Wiel­ką Hi­ma­laj­ską Przy­go­dę. Nie od­ma­wia­ła licz­nym proś­bom o pre­lek­cje, prze­ko­na­na, iż jej obo­wiąz­kiem jest dzie­le­nie się z in­ny­mi tym, cze­go sama do­świad­czy­ła w gó­rach.

Rok 1979 był po­cząt­kiem no­wej pa­sji Wan­dy. Pra­wo jaz­dy mia­ła już od roku 1964. Jej pierw­szym sa­mo­cho­dem był fiat 850 Sport, ku­pio­ny w roku 1976 za gro­sze. Po­tem jeź­dzi­ła ma­ły­mi fia­ta­mi. Co­raz pew­niej czu­ła się jako kie­row­ca, na tyle pew­nie, iż po­sta­no­wi­ła star­to­wać w raj­dach. Za­czę­ła od raj­dów naj­niż­szej ka­te­go­rii. Star­to­wa­ła na po­lo­ne­zie. Ja­koś nie uda­wa­ło się jej zwy­cię­żać, naj­czę­ściej zaj­mo­wa­ła dru­gie miej­sca. Nie da­wa­ła jed­nak za wy­gra­ną i uzy­ska­ła li­cen­cję, umoż­li­wia­ją­cą star­ty w raj­dach okrę­go­wych. Wie­le za­wdzię­cza­ła Tom­ko­wi Szo­sta­ko­wi z War­sza­wy, któ­ry przez rok był jej pi­lo­tem i dbał o stan tech­nicz­ny po­lo­ne­za. Wan­da za­przy­jaź­ni­ła się ser­decz­nie z jego ro­dzi­ną, mamą i sio­strą. Kie­dy tyl­ko mia­ła tro­chę cza­su, chęt­nie wpa­da­ła na Pu­ław­ską. Póź­niej To­mek za­czął bu­do­wać dom, obok pro­wa­dzo­nych przez sie­bie szklar­ni. Obie­cy­wał, że je­den po­kój bę­dzie za­wsze przy­go­to­wa­ny dla nas, gdy­by­śmy mia­ły ocho­tę w spo­ko­ju po­pra­co­wać nad książ­ką. Nie­ste­ty, nie uda­ło się nig­dy sko­rzy­stać z tego za­pro­sze­nia, choć la­tem zda­rza­ło nam się spę­dzać miłe, nie­dziel­ne po­po­łu­dnia nad staw­kiem w po­sia­dło­ści pań­stwa Szo­sta­ków. Pa­mię­tam też, że w sta­nie wo­jen­nym To­mek, za­raz na sa­mym po­cząt­ku, po­je­chał ze mną do ko­ścio­ła na Mio­do­wą, gdzie mie­ścił się punkt po­mo­cy lu­dziom wy­rzu­co­nym z pra­cy. Choć wła­ści­wie nie po­trze­bo­wał pra­cow­ni­ka do szklar­ni, zło­żył ofer­tę, z któ­rej sko­rzy­stał po­zba­wio­ny pra­cy za „So­li­dar­ność” mło­dy czło­wiek. Pra­co­wał przez kil­ka mie­się­cy, do­pó­ki nie zna­lazł cze­goś bar­dziej od­po­wia­da­ją­ce­go jego wy­kształ­ce­niu.

Ka­rie­ra raj­do­wa Wan­dy roz­wi­ja­ła się znacz­nie wol­niej niż al­pi­ni­stycz­na. Wpraw­dzie mia­ła już pra­wo star­to­wa­nia w raj­dach za­li­cza­nych do mi­strzostw Pol­ski, ale wie­dzia­ła, że osią­gnę­ła pe­wien pu­łap, któ­re­go nie jest w sta­nie prze­kro­czyć, i to z róż­nych po­wo­dów. Z pew­no­ścią jed­nak nie od­stra­szy­ły jej ani da­cho­wa­nie pod­czas Raj­du Opol­skie­go, nie­groź­ne zresz­tą, ani też inny wy­pa­dek, jaki przy­da­rzył się jej na to­rze wy­ści­go­wym w Srebr­nej Gó­rze koło Kielc.

Wra­ca­ły­śmy z Kra­ko­wa, gdzie w Pol­skiej Aka­de­mii Nauk, je­sie­nią 1980 roku, Wan­da wy­gła­sza­ła pre­lek­cję o Mo­unt Eve­re­ście, ilu­stro­wa­ną slaj­da­mi. Zor­ga­ni­zo­wa­ła wszyst­ko pani Ma­ria D., dość ta­jem­ni­cza i dziw­na oso­ba, ma­ją­ca roz­le­głe i za­ska­ku­ją­ce zna­jo­mo­ści, bar­dzo sta­ra­ją­ca się za­przy­jaź­nić z Wan­dą. Nie ro­zu­mia­łam dla­cze­go, bo pani Ma­ria zde­cy­do­wa­nie nie na­le­ża­ła do gro­na mi­ło­śni­ków gór ja­kich­kol­wiek, a już wy­so­kich zwłasz­cza. Nie­mniej jed­nak za­wdzię­cza­ły­śmy jej wy­pra­wę do Kra­ko­wa. Po­ko­je mia­ły­śmy za­re­zer­wo­wa­ne w Ho­te­lu Fran­cu­skim, a po pre­lek­cji zo­sta­ły­śmy za­pro­szo­ne przez pa­nią Ma­rię do Wie­rzyn­ka. Było nie­zwy­kle ele­ganc­ko, sma­ko­wi­cie i dro­go. Wan­da, jak zwy­kle, ja­dła bar­dzo mało, ale wi­dać było, że de­lek­tu­je się każ­dym kę­sem. Po ko­la­cji po­je­cha­ły­śmy, już bez pani Ma­rii, z wi­zy­tą do Wojt­ka Kur­ty­ki, któ­ry miesz­kał w pod­miej­skiej dziel­ni­cy Kra­ko­wa, w sta­rym, re­mon­to­wa­nym wła­śnie przez sie­bie domu. Spę­dzi­ły­śmy bar­dzo miły wie­czór z Wojt­kiem i jego żoną Ewą. Naj­waż­niej­szym te­ma­tem kon­wer­sa­cji były oczy­wi­ście góry – wy­pra­wy, któ­re Wan­da i Woj­tek mie­li za sobą, i te, któ­re pla­no­wa­li w nie­da­le­kiej przy­szło­ści.

Na­stęp­ne­go dnia wy­ru­szy­ły­śmy do War­sza­wy, po dro­dze za­ha­cza­jąc o Srebr­ną Górę, gdzie znaj­do­wał się tor wy­ści­go­wy. Aku­rat od­by­wa­ły się wy­ści­gi ma­łych fia­tów. Nie wiem, na ja­kiej za­sa­dzie wy­star­to­wa­ła Wan­da na swo­im po­lo­ne­zie. Być może był to udział wy­łącz­nie go­ścin­ny, nie za­li­cza­ny do ogól­nej kla­sy­fi­ka­cji. Sta­łam z pa­nią Ma­rią bli­sko mety i z na­pię­ciem cze­ka­łam na uka­za­nie się po­ma­rań­czo­we­go po­lo­ne­za. Dwa albo trzy okrą­że­nia trzy­ma­ła się w czo­łów­ce, po­tem gdzieś prze­pa­dła. Pró­bu­ję cze­goś do­wie­dzieć się od or­ga­ni­za­to­rów, jed­nak na ra­zie bez­sku­tecz­nie. Do­pie­ro po kil­ku­na­stu mi­nu­tach uspo­ka­ja­ją­ca wia­do­mość – po­ma­rań­czo­wy po­lo­nez wy­padł z tra­sy, ale kie­row­cy nic się nie sta­ło. Wkrót­ce sa­mo­chód zo­sta­je do­ho­lo­wa­ny do miej­sca, w któ­rym sto­imy, i za­czy­na­ją się dy­wa­ga­cje, w jaki spo­sób wró­ci­my do War­sza­wy. Wan­da, to oczy­wi­ste, musi sie­dzieć za kie­row­ni­cą pod­czas ho­lo­wa­nia, pani Ma­ria i ja ko­rzy­sta­my z uprzej­mo­ści dwóch pa­nów, któ­rzy aku­rat mie­li po jed­nym wol­nym miej­scu w swo­ich sa­mo­cho­dach.

Po jed­nym z raj­dów – z kie­row­cą Mar­ci­nem Osiow­skim(ARCH. AU­TOR­KI)

To były je­dy­ne, zna­ne mi wy­pad­ki sa­mo­cho­do­we Wan­dy. Nie pro­wa­dzę, po­tra­fię jed­nak oce­nić, czy ktoś jest do­brym kie­row­cą. A ona z pew­no­ścią zna­ko­mi­cie ra­dzi­ła so­bie za kie­row­ni­cą. Jeź­dzi­ła ostro, ale przy tym bar­dzo pew­nie. Lu­bi­ła szyb­kość, tyle że na pol­skich szo­sach rzad­ko kie­dy po­zwa­la­ła so­bie wci­skać gaz do de­chy. Dość czę­sto zmie­nia­ła sa­mo­cho­dy, tłu­ma­cząc to bra­kiem cza­su na na­pra­wy. Sa­mo­chód był jej nie­zbęd­ny w co­dzien­nym ży­ciu po­za­gór­skim, więc po­wi­nien być nie­za­wod­ny. W su­mie mia­ła pięć ma­łych fia­tów, był też fiat 128 Sport, po­tem dwie łady i re­nault 5 Al­pi­ne. W roku 1991, w ra­mach re­kla­mo­wa­nia ja­kiejś fir­my, jeź­dzi­ła su­zu­ki Swift. Tuż przed wy­pra­wą na Kang­czen­dżon­gę nie mia­ła gło­wy do sa­mo­cho­dów, cza­su mię­dzy ko­lej­ny­mi wy­pra­wa­mi było zbyt mało, by ku­po­wać nowy wóz. Jeź­dzi­ła więc znów ma­łym fia­tem, po­ży­czo­nym od zna­jo­mej.

Mimo nie­wąt­pli­wej pa­sji mo­to­ry­za­cyj­nej, w pew­nym mo­men­cie wy­co­fa­ła się ze spor­to­wej ry­wa­li­za­cji w tej dzie­dzi­nie. Tyl­ko raz, jako pi­lot Mar­ci­na Osiow­skie­go, wzię­ła udział w raj­dzie, or­ga­ni­zo­wa­nym w ra­mach mi­strzostw Pol­ski. Mia­ła świa­do­mość, że w tym spo­rcie zbyt wie­le już nie osią­gnie – z ra­cji wie­ku, bra­ku du­żych pie­nię­dzy. Poza tym mu­sia­ła­by zre­zy­gno­wać z gór – a to było nie­moż­li­we.

Znów wy­bie­gam w przy­szłość. Na ra­zie jed­nak mamy rok 1979, Wan­da po Mo­unt Eve­re­ście zmę­czo­na jest du­ży­mi wy­pra­wa­mi, a wśród jej bli­skich zna­jo­mych po­ja­wia­ją się kie­row­cy i pi­lo­ci raj­do­wi, me­cha­ni­cy z za­przy­jaź­nio­nych warsz­ta­tów. Nie wi­du­je­my się zbyt czę­sto, utrzy­mu­jąc ra­czej kon­tak­ty te­le­fo­nicz­ne tego ro­dza­ju:

– Cześć, co u cie­bie? Wszyst­ko do­brze?

– Tak. A u cie­bie?

– Też do­brze.

– No to do­brze.

W lip­cu tego roku roz­wio­dłam się i za­czy­na­łam ży­cie od nowa w wy­na­ję­tym miesz­ka­niu. Ko­lej­ny raz zmie­ni­łam re­dak­cję, wciąż jed­nak nie wy­cho­dząc poza struk­tu­rę pism wy­da­wa­nych przez Na­czel­ną Or­ga­ni­za­cję Tech­nicz­ną. Tra­fi­łam do mie­sięcz­ni­ka na­uko­wo-tech­nicz­ne­go „Szkło i Ce­ra­mi­ka”, na sta­no­wi­sko se­kre­ta­rza re­dak­cji. Bio­rąc pod uwa­gę, iż po­przed­nią re­dak­cją były „Wia­do­mo­ści Zie­lar­skie”, gdzie rów­nież by­łam se­kre­ta­rzem re­dak­cji, roz­rzut te­ma­tycz­ny był dość sze­ro­ki. Z pi­sa­niem sy­tu­acja była zu­peł­nie bez­na­dziej­na – ro­bi­łam am­bit­ne wy­wia­dy, na przy­kład z dy­rek­to­rem ge­ne­ral­nym Zjed­no­cze­nia Prze­my­słu Ce­ra­micz­ne­go i Szklar­skie­go „Vi­tro­cer”, pod od­kryw­czym ty­tu­łem „Tra­dy­cja i no­wo­cze­sność”. Albo też, dla dwu­ty­go­dni­ka „Ma­te­ria­ły Bu­dow­la­ne” pi­sa­łam tekst pu­bli­cy­stycz­ny, nie­śmia­ło po­da­ją­cy w wąt­pli­wość ce­lo­wość for­so­wa­nia bu­dow­nic­twa wiel­ko­pły­to­we­go. Przy tym tek­ście po raz pierw­szy do­świad­czy­łam na wła­snej skó­rze, czym jest au­to­cen­zu­ra. Pro­fe­sor z Po­li­tech­ni­ki War­szaw­skiej, na któ­re­go opi­nie się po­wo­ły­wa­łam, po za­po­zna­niu się z koń­co­wą wer­sją ar­ty­ku­łu, stwier­dził:

– No tak, wła­ści­wie to wszyst­ko pani do­brze uję­ła. Tyl­ko ten ty­tuł – „Rysy na wiel­kiej pły­cie” – chy­ba nie jest od­po­wied­ni.

– A co pan pro­po­nu­je, pa­nie pro­fe­so­rze?

– No nie wiem… Ale żeby nie był taki kry­tycz­ny.

– To może do­da­my znak za­py­ta­nia? – za­żar­to­wa­łam.

– A wie pani, to bar­dzo do­bry po­mysł! Te­raz nikt się już do nas nie przy­cze­pi.