Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wanda Rutkiewicz, zwana Gwiazdą Himalajów, pierwsza Polka, która zdobyła Mount Everest, zaginęła podczas swej kolejnej górskiej wyprawy.
Mało jest kobiet na świecie, które w sporcie tak ekstremalnym jak himalaizm osiągnęły tak dużo. Opowieść o niej napisała dziennikarka, a zarazem przyjaciółka. Pisze tu o pasji wspinania, ale także o Wandzie Rutkiewicz jako o człowieku, o ludziach w jej życiu, przede wszystkim zaś o ich wcale niełatwej, ale wiernej przyjaźni, tworząc zaskakująco żywy portret swej bohaterki.
"Jest to opis naszej przyjaźni, niełątwej, to pewne, lecz nie dającej się zastąpić żadną inną. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. To łatwe pocieszenie, gdyby było prawdą. Czasami jednak zdarza się spotkać kogoś takiego, kogo nieobecność zawsze będzie budzić żal. I tym kimś jest dla mnie Wanda. "Uciec jak najwyżej" to pożegnanie z Wandą, z pisaniem o niej. Są w nim, obok wywiadów, moje wspomnienia, niekiedy sentymentalne, egzaltowane, innym razem odsłaniające brutalną prawdę o górach i ludziach, niekiedy też w nie najlepszym świetle stawiające i Wandę, i mnie. Ale tak było - śmiesznie czasami, czasami paskudnie, dramat mieszał się z groteską, uczucia najcieplejsze z zimną furią. Jak w życiu". (ze Wstępu)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne Andrzej Barecki
Redakcja Magdalena Słysz
Korekta Danuta Wołodko
Zdjęcie Wandy Rutkiewicz na okładce © Andrzej Kukuczka
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 1999, 2007
ISBN 978-83-244-0279-3
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
tel./faks (22) 827-94-15
e-mail:[email protected]
Przygotowalnia: www.notus.biz
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
II
Karkonosze powstały
w okresie kaledońskich
ruchów górotwórczych
ja ujrzałem światło dzienne
9 października 1921 roku
skąd się wziąłem?
Z Radomia
urodzony pod znakiem Wagi
uformowany
w okresie ruchów totalitarnych
przeszedłem przez
ogień powietrze wojnę
przez lasy nad Wartą i Pilicą
przez Kraków Gliwice Wrocław
przez siedem gór i siedem rzek
i tak wędrując po matce ziemi
po pięknej błękitnej planecie
nad którą unosi się czerwony Mars
i Saturn w tysiącu pierścieni
doszedłem do Gór Olbrzymich
na uliczce prowadzącej do
Muzeum Sportu i Turystyki
w Karpaczu
trafiłem na ślad
ślad jej stopy
ślad uśmiechu
ślad jej ręki
przed laty
przeglądając poranną gazetę
dowiedziałem się
że kobieta z Wrocławia
zdobyła Mount Everest
przy innej sposobności
przeczytałem
(w „Przekroju”? „Panoramie”?)
krótki wierszyk pióra Wandy
pamiętam że chciałem
do niej zadzwonić zapytać
co skłoniło Wspaniałą
Kryształową Górę
do urodzenia myszki
ale nie starczyło mi śmiałości
może dlatego że w dzieciństwie
zobaczyłem i zdobyłem tylko „psią górkę”
koło Radomska (25 metrów)
i „kocią górę”
w sosnowym lasku
koło Gabrielowa
dopiero po jej śmierci
zadałem to pytanie
uśmiechnęła się i powiedziała
otwierając oczy – a pan? panie Tadeuszu
dlaczego Pan pisze wiersze – ja? ja nie wiem
ulicami Wrocławia
płynęły rwące górskie
strumienie rzeki potoki
w brudnym lustrze wody
które wznosiło się i opadało
stały kościoły teatry domy
ludzie na dachach
machali białymi niebieskimi
czerwonymi płachtami
państwo Gucwińscy budowali arkę
dla swoich zwierząt
ratowali słonie żyrafy lwy i motyle
śmigłowce unosiły się
nad wodami
w parku Szczytnickim
w zatopionym japońskim ogrodzie
chwyciłem Wandę
za rękę
przepraszam! a Pani dokąd
śpieszy – a wiedziałem już
że śpi snem wiecznym –
machnęła ręką
i powiedziała – ja? Idę na Mount Everest
a po drodze
na Matterhorn Nanga Parbat
Annapurnę…
potem wejdę jeszcze
na Kangczendzongę… – ale to bardzo wysoko
powiedziałem – tylko 8586 metrów
powiedziała
z zagadkowym uśmiechem – ale Pani nie zabrała ze sobą
ani śpiwora ani zapasu jedzenia
(a wiedziałem już że ona umarła)
ani maszynki do gotowania
a ta płachetka
ten kolorowy namiocik
jest dobry dla dzieci
można go ustawić
w ogródku działkowym
pod jabłonką
koło grządki z marchewką
koperkiem pietruszką
niech Pani odpocznie
powiedziałem z troską
kto to widział! żeby chodząc o kulach
skakać po górach
„korona Himalajów” poczeka
na panią
– „potrzebne jest mi poczucie
zagrożenia i to takiego,
którym mogę sterować”. – niech pani zostawi w spokoju
Kangczendzongę… przecież
tego nawet wymówić nie można…
zapiszemy panią do związku literatów
urządzimy pani wieczór poetycki
przy świecach przeczyta pani wierszyk
wyda tomik otrzyma wyróżnienie
zostawi ślady stopy
na skale Kaliopy
Wanda rozejrzała się
po świecie i powiedziała do siebie – nie stał się jeszcze dla mnie
towarzyszem liny… nie może zrozumieć
25 maja 1992 roku
dotarła do kraju wiadomość
że Wanda Rutkiewicz
zginęła w Himalajach
III
siedziałem w muzeum zabawek
w domku lalek panował ruch
nakrywano do stołu
ktoś grał na pianinie
zegar wybijał godzinę
porcelanowy kotek lizał łapę
na palcach weszła Wanda
stanęła przy kaflowym zielonym
piecu
grzejąc skostniałe ręce
zapytałem szeptem
co ją skłoniło do powrotu
na naszą dolinę łez
i odpowiedziała mi mówiąc
„czasem myślę, że wspinam się dlatego,
aby przekonać się,
jaka droga jest mi
nasza szara codzienność.
Wracając poznaję, jak smakuje
kubek gorącej herbaty,
po dniach pragnienia,
sen po wielu nieprzespanych nocach,
spotkanie z przyjaciółmi
po długiej samotności
cisza… ”
myślałem o jej życiu i śmierci
i zobaczyłem jej oddech
który
połączył się z oddechami
żywych
ludzi zwierząt drzew i kwiatów
zamek z lodu
wyparował
wieczne śniegi ruszyły się
szklana góra
spłynęła w dolinę
cichym strumieniem
do muzeum weszła kolorowa
grupa dzieci i wykipiała
wypełniając śmiechem i krzykiem
małe uliczki mieszkania lalek
i ciszę
wyszedłem z uśmiechem
na zalaną słońcem ulicę
przez mgnienie oka
zdawało mi się że zrozumiałem
upływanie czasu i życia
że poznałem drogę
do wnętrza matki ziemi
do śmierci
matki matek
rodzaju ludzkiego
szliśmy wzdłuż strumienia
i ja wiedząc że ona już była
umarła
zawołałem do niej po imieniu
a ona idąc dalej obejrzała się
i położyła palec na ustach
KARPACZ – WROCŁAW 1996-1997
NA POPRZEDNICH STRONACH
„Kołysanka dla Wandy Rutkiewicz” –
tak początkowo nazywał się obraz Henryka Wańka
namalowany specjalnie dla niej.
Nie miała czasu, by go odebrać…
Kiedy Wanda zapytała, czy nie będę miała do niej żalu, jeśli swoją nową książkę napisze z kimś innym, z całkowitą szczerością mogłam odpowiedzieć, że nie. Miałyśmy za sobą kilkanaście wywiadów do różnych pism i wspólną książkę, wiele godzin spędziłyśmy na roztrząsaniu zawiłości życia kobiet, które chcą realizować swoje pasje bez męskiego wsparcia. Dużo o sobie wiedziałyśmy, może już nazbyt dużo. Zdarzało się, że przeprowadzałam z nią wywiad, pisząc go od początku do końca, zadając pytania i udzielając odpowiedzi w jej imieniu. Wanda czytała, coś tam dopisywała albo i nie, i wszyscy byli zadowoleni.
Poza tym wciąż miałam w pamięci doświadczenia wyniesione ze współpracy przy „Na jednej linie” i nie chciałam ich powtarzać. Tym bardziej że bardzo intensywnie pracowałam wówczas w redakcji „Tygodnika Solidarność” i na dodatkowe obciążenie, jakim byłaby książka, nie mogłam sobie pozwolić.
„Młoda, miła dziewczyna, o górach nie ma pojęcia, ale zdarza się jej zadawać zadziwiająco wnikliwe pytania” – tak scharakteryzowała swą nową partnerkę, Barbarę Rusowicz, autorkę wywiadu-rzeki „Wszystko o Wandzie Rutkiewicz”. Pracowały pod presją czasu – Wanda była przed wyprawą na Kangczendżongę i chciała zakończyć książkę, zanim wyruszy w Himalaje.
Przedtem jednak poprosiła, bym przeczytała skład gotowy do druku. Przewidywała, iż w tym czasie będzie już w bazie pod Kangczendżongą, i upoważniła mnie do dokonania poprawek, jeżeli uznam, że będą one konieczne. Uprzedziła o tym wydawcę i liczyła, że nim skieruje książkę do drukarni, otrzymam egzemplarz do korekty.
Mijały tygodnie, a oczekiwana przesyłka nie nadchodziła. Dopiero wówczas, gdy podano wiadomość o zaginięciu Wandy, wydawnictwo wywiązało się z obietnicy. Nie miałam czasu na porządne zapoznanie się z tekstem, bo poinformowano mnie, że i tak jest już za późno na poprawki. Rozumiałam ten pośpiech, wiadomo, temat był „gorący”, ale było mi przykro, że uniemożliwiono mi spełnienie prośby Wandy. Pocieszałam się, że Wanda autoryzowała książkę w bazie, jak zapewniał wydawca, więc mogłam mieć czyste sumienie – jeżeli ona zgodziła się na publikację fragmentów budzących moje wątpliwości, tych wątpliwości nie powinnam mieć.
Do wielu przykrych i smutnych refleksji, jakie nasuwały mi się w tamtych dniach, doszła jeszcze jedna – to nieprawda, że już wszystko sobie powiedziałyśmy. Nie żałowałam, że to nie ja jestem współautorką jej ostatniej książki, ale żal mi było godzin, które poświęciła na rozmowy z kimś innym. Rozmowy bardzo ważne, jak się okazało, bo nie tylko ostatnie, ale i boleśnie szczere. Ja pozostałam ze świadomością, że coś zostało nie dopowiedziane, że coś ważnego mi umknęło. To uczucie jest udziałem chyba wszystkich ludzi, bo każdy, wcześniej czy później, traci kogoś bliskiego i dojmująco odczuwa swoje zaniedbania wobec tego kogoś, bezpowrotnie utraconego.
Być może moje pisanie o Wandzie – ktoś mógłby powiedzieć: obsesyjne – jest właśnie próbą naprawienia tego, czego już naprawić się nie da? Przyjaźń zaczęła się od wywiadu, rozwijała się podczas pracy nad wspólną książką. „Na jednej linie” to dla mnie przygoda, wejście w świat dotychczas niedostępny. Dla Wandy – dokumentacja górskich dokonań i rozliczenie się z trudnymi relacjami między nią a jej partnerami wyprawowymi. Z kolei „Karawana do marzeń” jest tworem sztucznym – do zdobycia Mount Everestu to poprawiona nieco wersja „Na jednej linie”, wszystko zaś to, co nastąpiło w górach po roku 1978, zrelacjonowałam już bez niej, na podstawie materiałów, muszę przyznać, niezbyt skrupulatnie przeze mnie gromadzonych. Tego również żałowałam, mając świadomość, iż nie zdołam ich już uzupełnić.
Tak więc „Karawana do marzeń” nie jest całkowicie oryginalną książką, raczej kompromisem, zawartym między rodziną Wandy, wydawcą a mną. I choć miałam zastrzeżenia co do publikowania takiej „składanki”, uległam naciskom wydawcy, który miał w tym względzie poparcie rodziny Wandy, a zwłaszcza matki, pani Marii Błaszkiewicz.
Trudno było czerpać satysfakcję autorską z czegoś, co było wprawdzie w miarę zgrabną, ale jednak tylko kompilacją. Myślę, że Wanda nie byłaby zadowolona z kształtu, jaki przybrała „Karawana do marzeń”. I nie tylko ja odczuwałam niedosyt.
Na spotkaniach z czytelnikami, których zdarzyło mi się mieć kilka, pytano mnie, jaka była Wanda Rutkiewicz. Nie jako alpinistka o światowej sławie, gwiazda mediów, obiekt zazdrości i niechęci tak zwanego środowiska, ale jako człowiek. Na to pytanie ani nie potrafiłam, ani nie chciałam wtedy odpowiadać, bo byłoby to próbą utrwalenia i zamknięcia w słowach osobowości niejednoznacznej, tak wyraźnie nie przystającej do potocznej rzeczywistości. Byłoby też, w moim rozumieniu, nadużyciem, gdyż nawet najlepsza znajomość i najgłębsza przyjaźń nie upoważnia nikogo do wydawania sądów o człowieku, zwłaszcza wtedy, gdy on sam już nie może ich zweryfikować. Dla mnie coraz mniejsze znaczenie miało to, j a k a była Wanda. Najważniejsze, że b y ł a…
Ona sama, w skromniutkim graficznie folderze, podsumowującym dotychczasowe osiągnięcia i zapowiadającym kolejne przedsięwzięcia, który wydano w języku angielskim, tak przedstawiała się ewentualnym sponsorom przyszłych wypraw:
Urodziłam się pod znakiem Wodnika, w roku Owcy Wodnej według horoskopu tybetańskiego, w polskiej rodzinie na Litwie. Od roku 1946 mieszkam w Polsce – najpierw we Wrocławiu, potem w Warszawie. W latach 1981-1984 w Tyrolu. Moje związki z Austrią są bardzo ścisłe i datują się od lat sześćdziesiątych, kiedy po raz pierwszy odwiedziłam ten kraj. W 1965 ukończyłam studia w Politechnice Wrocławskiej, z tytułem magistra inżyniera. Przez osiem lat pracowałam w Instytucie Automatyki Systemów Energetycznych we Wrocławiu, a potem przez dziesięć lat w Instytucie Maszyn Matematycznych w Warszawie nad systemami komputerowymi. Obecnie jestem profesjonalną alpinistką na pół etatu, a część swojego czasu poświęcam także na realizowanie filmów górskich, pisanie i prelekcje. Jestem autorką dwóch książek wydanych w Polsce („Zdobycie Gasherbrumów” i „Na jednej linie” – E.M.) oraz kilku filmów prezentowanych przez polską i austriacką telewizję.
Jako studentka byłam członkinią narodowej reprezentacji juniorek w piłce siatkowej i uczestniczyłam w przygotowaniach do igrzysk olimpijskich w Tokio. W roku 1961 po raz pierwszy odkryłam emocje wspinaczki skalnej i alpinizmu, które stały się moją pasją.
W książkach i tekstach prasowych poświęconych Wandzie na ogół podaje się w porządku chronologicznym wszystkie zdobyte przez nią szczyty. Wymienione są również w tym folderze. Ale nie tylko one… Sądzę, że o tym, czego się w życiu dokonało, świadczą nie tylko sukcesy, ale i przedsięwzięcia, które się nie powiodły. A w alpinistycznej karierze Wandy i takie również się zdarzały, szczególnie w latach osiemdziesiątych. Wystarczy porównać pozycje z nagłówkiem Summits i te z nagłówkiem Attempts. To zestawienie ma dla mnie znaczenie nie tylko dokumentu – przy niektórych „szczytach” i „próbach” znajdują się ręcznie naniesione przez Wandę czerwonym cienkopisem uzupełnienia (zaznaczone tutaj nawiasami). I tak lista sukcesów wygląda następująco:
1968 – Trollryggen, Filarem Wschodnim, pierwsze wejście kobiecego zespołu
1970 – Pik Lenina 7134 m
1972 – Noshaq 7489 m
1973 – Eiger, Filarem Północnym, drugie wejście, pierwsze w zespole kobiecym
1975 – GASHERBRUM III 7952 m, pierwsze wejście, kierownik męskiej i kobiecej wyprawy na Gasherbrum II i III (11 VIII)
1978 – Matterhorn, północną ścianą, zimą, zespół kobiecy – MOUNT EVEREST 8848 m, trzecie wejście kobiece, pierwsze polskie
1979 – Grand Capucine, wschodnią ścianą, drogą Bonattiego, zespół kobiecy
1985 – Aconcaqua 6959 m, południową ścianą w stylu alpejskim – NANGA PARBAT 8125 m, ścianą Diamir, wyprawa kobieca (15 VII, Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska, Dobrosława Miodowicz-Wolf)
1986 – K2 8611m, pierwsze kobiece wejście z Liliane Barrard, pierwsze polskie wejście (23 VI, Maurice Barrard, Michel Parmentier)
1987 – SHISHA PANGMA 8047 m (18 IX)
(12 VII 1989 – Gasherbrum II 8035 m, wyprawa kobieca, Rhona Lampard)
(16 VII 1990 – Gasherbrum I 8068 m, wyprawa kobieca, Ewa Panejko-Pankiewicz)
Lista porażek jest zdecydowanie krótsza, a niektóre pozycje na niej figurujące za kilka lat znajdą się po stronie zwycięstw (Nanga Parbat, K2, Annapurna). Do prób nieudanych, które jednak również świadczyły o skali jej dokonań, należą:
1976 – Nanga Parbat ścianą Rupal, do wysokości 6500 m
1982 – K2, kierownik wyprawy kobiecej
1984 – K2, wyprawa kobieca, do wysokości 7400 m
1985 – Broad Peak 8047 m, do wysokości 7800 m
1986 – Makalu 8485 m, do wysokości 8000 m
1987 – Annapurna 8091 m zimą, do wysokości 7000 m – Cerro Torre drogą Maestriego, zespół kobiecy
(1989 – Yalung Kang, próba zimowa)
(1990 – Makalu do 7800 m)
Ten bilans kończy się następującą zapowiedzią: (Next: Kanchenjunga-Yalung Kang 8505 m zimą, Gasherbrum II 8035 m, wyprawa kobieca).
Cały ten tekst jest skreślony na czerwono i również na czerwono Wanda nakreśliła swe plany: (1991/92 all 8000).
Potem była jeszcze Annapurna południową ścianą, samotnie, Cho Oyu, nieudana wyprawa na Dhaulagiri i Kangczendżonga…
Wanda, w przeciwieństwie do mnie, nie należała do grona wielbicieli westernów i z całkowitym niezrozumieniem tej fascynacji przyjmowała moje stwierdzenie, iż oto po raz trzynasty obejrzałam „Siedmiu wspaniałych”. Jednak przemówił jej do wyobraźni sposób, w jaki jeden z bohaterów filmu, grany przez Roberta Vaughna, dokonał życiowego bilansu: „Domu? Nie mam. Rodziny? Nie mam. Przyjaciół? Nie mam. Wrogów? Nie mam. Przynajmniej żywych”.
Ona miała namiastkę domu, rodzinę, z którą nie była zbyt blisko, kilkoro przyjaciół. Wrogów chyba nie miała, może raczej grupkę osób zawistnych i nieżyczliwych, tworzących niedobrą atmosferę wokół niej. Wydawało się, że jest ponad to, choć niekiedy dawała upust rozgoryczeniu. Na ogół jednak godziła się z tym, iż budzi skrajne emocje.
Czy góry były dla niej ucieczką od świata, który coraz mniej rozumiała i akceptowała? A może kierowała nią nieposkromiona ambicja – być pierwszą, najlepszą, jedyną? Nawet za cenę samotności, bólu i strachu?
Nie wyobrażałam sobie Wandy pracującej na etacie od godziny do godziny, gotującej mężowi i dzieciom obiadki, zajmującej się rutynowymi czynnościami domowymi. Tym bardziej ona sama sobie tego nie wyobrażała, choć na użytek czytelniczek prasy kobiecej deklarowała niekiedy chęć odmienienia swego życia w taki sposób, by stało się bardziej „normalne”. Wiedziała jednak doskonale, że to niemożliwe. Więc jaki miała wybór? Iść coraz wyżej, walczyć z górami i ze sobą? Podążać za swymi marzeniami i patrzeć, jak się oddalają? Tak jak szczyt Kangczendżongi, niknący w śnieżnej zadymce…
Przez czternaście lat przeprowadziłam z Wandą wiele wywiadów. Gdy ułożyłam je w takim porządku, w jakim powstawały, i raz jeszcze przeczytałam, tym razem jako pewną całość, dostrzegłam, iż w sposób niezamierzony wprawdzie, ale dość konsekwentnie ilustrują nie tylko osiągnięcia Wandy w górach. Tych najistotniejszych rozmów jest siedem. I one stanowią oś konstrukcyjną tej książki, w nich Wanda raz jeszcze mówi o górach, o sobie, o swoich przyjaciołach i antagonistach.
Jest to też opis naszej przyjaźni, niełatwej, to pewne, lecz nie dającej się zastąpić żadną inną. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. To łatwe pocieszenie, gdyby było prawdą. Czasami jednak zdarza się spotkać kogoś takiego, kogo nieobecność zawsze będzie budzić żal. I tym kimś jest dla mnie Wanda.
„Uciec jak najwyżej” to pożegnanie z Wandą, z pisaniem o niej. Są w nim, obok wywiadów, moje wspomnienia, niekiedy sentymentalne, egzaltowane, innym razem odsłaniające brutalną prawdę o górach i ludziach, niekiedy też w nie najlepszym świetle stawiające i Wandę, i mnie. Ale tak było – śmiesznie czasami, czasami paskudnie, dramat mieszał się z groteską, uczucia najcieplejsze z zimną furią. Jak w życiu.
EDMAROWO, lipiec 1999
To miał być mój drugi wywiad w życiu. Pierwszy, z Edwardem Redlińskim, opublikowany trzy lata wcześniej w „Przeglądzie Technicznym”, przy autoryzacji dostarczył mi tylu emocji i trudnych doświadczeń, iż od tamtej pory nie porywałam się na rozmowy z ludźmi posługującymi się w swej twórczości słowem. Odstępstwem od tej zasady były wywiady z Teresą Torańską i Wojciechem Giełżyńskim, ale to było dużo później, w zupełnie innej rzeczywistości.
Alpinistka, która dopiero co wróciła ze zwycięskiej wyprawy na najwyższy szczyt świata, Mount Everest, a do tego z wykształcenia inżynier elektronik, wydawała się wymarzoną bohaterką wywiadu do pisma technicznego, nie pozbawionego jednak ciągot humanistycznych, jakim w tamtych czasach był „Przegląd Techniczny”.
Wanda Rutkiewicz pracowała w Instytucie Maszyn Matematycznych w Warszawie, ale kariera alpinistyczna pozostawiała jej coraz mniej czasu na karierę zawodową. Zanim stanęła na szczycie Everestu, miała w swym dorobku trudne i sławne drogi w Alpach, a także wejścia na szczyty ponadsiedmiotysięczne w Pamirze i Hindukuszu. Przy tym wszystkim była piękną i inteligentną kobietą. Wywiad z nią byłby dla mnie okazją otarcia się o świat, który tak bardzo mnie fascynował, a był przede mną zamknięty – świat gór najwyższych.
Wszystkie wakacje i ferie studenckie spędzałam w Tatrach Polskich. Na góry wyższe nie było mnie wówczas stać – ani psychicznie, ani finansowo. Nie przepadałam za życiem zorganizowanym i nie zamierzałam zapisywać się do jakiegokolwiek klubu, by móc poznawać góry poza szlakami turystycznymi i liczyć na wyjazdy zagraniczne. Wymyśliłam sobie teorię, że to właśnie Tatry są na miarę ludzką i góry wyższe od nich są już zboczeniem.
Niemniej jednak te „zboczone” góry budziły zainteresowanie podszyte tęsknotą. Z podziwem i zazdrością obserwowałam dokonania polskich alpinistów, o których coraz głośniej było w świecie. Powoli zaczynała się kształtować polska szkoła wspinaczki, a przełomem dla niej stał się rok 1975. Wtedy to została zorganizowana wyprawa na Gasherbrumy, po której stało się głośno w mediach o Wandzie Rutkiewicz.
Po raz pierwszy zobaczyłam ją na ekranie telewizora, w dokumentalnym filmie Andrzeja Zajączkowskiego „Temperatura wrzenia”, relacjonującym tę właśnie wyprawę. Zajączkowski, znakomity reżyser dokumentalny, w pięć lat później zrealizował chyba najlepszy film o polskim Sierpniu – „Robotnicy ’80” – w repertuarze kin ukrywany pod hasłem „seans zarezerwowany”.
Na premierze tego filmu, 8 grudnia 1980 roku w kinie Skarpa, byłam z mamą dzięki Wandzie, a właściwie jej przyjaźni z Zajączkowskim. Wprawdzie w „Temperaturze wrzenia” nie przedstawił jej zbyt korzystnie, ale Wanda – jak później miałam okazję wielokrotnie się przekonać – nie była osobą małostkową. Wyprawa minęła, emocje opadły, więc nie było powodu, by utrzymywać „temperaturę wrzenia” między reżyserem a główną bohaterką jego filmu.
Wanda należała do grupy inicjatywnej, zakładającej „Solidarność” w Instytucie Maszyn Matematycznych, choćby więc z tego powodu powinna być na premierze filmu tak ważnego dla ludzi „Solidarności”. Jednak jakiś wyjazd, bodajże na prelekcję, którego nie mogła już odwołać, uniemożliwił jej udział w tym niezwykłym wydarzeniu. Żałowała tego później, gdy opowiadałam jej, jaka była atmosfera podczas projekcji. Po filmie długotrwała owacja na stojąco, na proscenium zaś drobna, gładko uczesana Alina Pieńkowska, Andrzej Gwiazda, Bogdan Lis i oczywiście Andrzej Zajączkowski.
Wracając natomiast do „Temperatury wrzenia” – widziałam ten film zaledwie raz, ale wciąż tkwi w mej pamięci. Nie był to z pewnością typowy, górski „produkcyjniak” z gatunku tych, którego bohaterowie wielką, znakomicie zorganizowaną grupą przybywają do podnóża góry swych marzeń. Początkowo napotykają trudności nie do pokonania, dochodzi też do konfliktów na rozmaitym tle, bo alpiniści, choć przebywają tak blisko nieba, zdecydowanie różnią się od aniołów. W końcu jednak przeszkody zostają pokonane, zadrażnienia – załagodzone, a zdobywcy szczytu w wywiadach skromnie stwierdzają, że na ich sukces zapracował cały zespół – nawet ci, którzy nie ruszyli się z bazy. W prywatnych zaś rozmowach bohaterowie zarzekają się, że za żadne skarby świata nie wyruszą na kolejną wyprawę w tym samym składzie, choćby cel był nie wiadomo jak atrakcyjny.
Początek długiej drogi od Sokolików i Tatr po Himalaje i Karakorum. Na grani Małego Lodowego w Tatrach Słowackich zimą.(ARCH. AUTORKI)
A grupa Gasherbrumów, składająca się z czterech wierzchołków, z których dwa przekraczają osiem tysięcy metrów – Gasherbrum I (8068 m) i Gasherbrum II (8035 m), pozostałe dwa zaś należą do tak zwanej rodziny wysokich siedmiotysięczników – z pewnością była celem niezwykle atrakcyjnym. Tym atrakcyjniejszym, że od roku 1964, kiedy to Chińczycy zdobyli ostatni, najniższy z ośmiotysięczników, czyli Shisha Pangma (8013 m), Gasherbrum III (7952 m) wciąż pozostawał najwyższym, nie zdobytym szczytem świata.
Nic więc dziwnego, że polskie alpinistki, wśród których Wanda była coraz bardziej wybijającą się postacią, ten właśnie szczyt obrały za cel pierwszej kobiecej wyprawy w góry najwyższe. Klimat dla takich przedsięwzięć był sprzyjający, jako że ONZ rok 1975 uznała za Międzynarodowy Rok Kobiet. Osiągnięcia Polek w Alpach, górach Norwegii, Pamirze i Hindukuszu pozwalały przypuszczać, że cel, jaki wybrały, jest na miarę ich możliwości. Ponieważ jednak kobieca wyprawa w Karakorum była światowym precedensem i miała odbywać się w rejonie, gdzie religia muzułmańska wyznacza kobietom zupełnie inne role, Polski Związek Alpinizmu postanowił wesprzeć alpinistki zespołem męskim. Jakby tego wsparcia było mało, w Polsce wyprawa kobieca objęta została protektoratem Krajowej Rady Kobiet Polskich, w Pakistanie zaś patronowała jej sama pani Begum Nusrat Bhutto, żona premiera Ali Bhutto.
I tak oto pod Gasherbrumy wyruszyła wyprawa, którą można by określić mianem, tak chętnie potem używanym w reklamach szamponów – „dwa w jednym”. Zespołem kobiecym kierowała Wanda Rutkiewicz, męskim – Janusz Onyszkiewicz. Każdy z zespołów miał własny cel: kobiecy – Gasherbrum III, męski – nową drogę na Gasherbrum II. Nie wdając się w szczegóły, warto tu wspomnieć, że mimo rozlicznych komplikacji była to jedna z najbardziej udanych polskich wypraw w góry najwyższe. Gasherbrum III został zdobyty przez zespół mieszany, składający się z Wandy Rutkiewicz, Alison Chadwick-Onyszkiewicz, Janusza Onyszkiewicza i Krzysztofa Zdzitowieckiego. Na Gasherbrum II nową drogą weszli Leszek Cichy, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki. Również ten szczyt drogą pierwszych zdobywców z roku 1956, Austriaków, zdobyły Halina Krüger-Syrokomska i Anna Okopińska. Tym osiągnięciem przeszły do historii himalaizmu – były pierwszymi kobietami, które stanęły na szczycie ośmiotysięcznika jako samodzielny zespół.
Mimo tych sukcesów, wokół wyprawy długi czas po powrocie panowała niedobra atmosfera. Konflikty wybuchające na wyprawie nie wygasły po jej zakończeniu. Odpowiedzią na pytanie, dlaczego tak się stało, w pewnym stopniu jest zbiorowa relacja z wyprawy „Zdobycie Gasherbrumów”, a także „Temperatura wrzenia”. Dla Andrzeja Zajączkowskiego mniej ważna była uroda Świetlistych Ścian – bo tak tłumaczy się nazwę Gasherbrumy – i przebieg akcji górskiej. Skoncentrował się przede wszystkim na relacjach między uczestnikami wyprawy, a właściwie między uczestniczkami, uczestnikami i kierownictwem w osobie Wandy. Do niejako naturalnych napięć, wynikających ze wspólnego, z konieczności, działania zróżnicowanej grupy ludzi w warunkach ekstremalnych, doszedł odwieczny konflikt płci, a także różnice w rozumieniu demokracji i autorytaryzmu w kierowaniu wyprawą.
Nikomu wówczas w Polsce nie śniło się o feminizmie, jednak szefowa wyprawy rygorystycznie starała się przestrzegać zasady, iż zespoły kobiece, zwłaszcza powyżej bazy, działają całkowicie samodzielnie. Nie do końca okazało się to możliwe. Stąd pretensje, zarzuty i opinia osoby za wszelką cenę realizującej własne plany, jaka po tej wyprawie przylgnęła do Wandy.
Tu dygresja – w 1988 roku Reinhold Messner gościł w Polsce, uczestnicząc w promocji swej książki „Na koniec świata”. Przy tej okazji udzielił wywiadu miesięcznikowi „Góry”. Kilka zdań poświęcił w nim Wandzie, trzeba przyznać, że dość kontrowersyjnych:
– Czy uważasz, że kobieta jest w stanie zdobyć Koronę Himalajów?
– Tak, nawet bardziej niż mężczyzna. Kobiety są z racji swojej fizjologii bardziej stworzone do tego, by wspinać się tak wysoko. To zostało udowodnione przez naukowców. Ale o wiele więcej mężczyzn uprawia tę szaloną wspinaczkę.
– Może mężczyźni są bardziej ambitni?
– Od kobiet? Odkryłem ze zgrozą, że zawsze są ekspedycje męskie lub kobiece. Ale wszystkie tak samo zwariowane. Podejście Wandy Rutkiewicz; „Tylko kobiety potrafią zdobyć tę górę” było dla mnie okropne… Kiedy Wanda rozpoczęła kobiece wyprawy, pomyślałem, że jest tak samo stuknięta jak mężczyźni, którzy szli sami na wyprawy, twierdząc, że nie powinno być kobiet w obozie bazowym nie wiem dlaczego…
Tego wieczoru telewizor włączyłam zupełnie odruchowo. Nagle, niczym zjawy z innego świata, na ekranie ukazały się monumentalne i strzeliste zarazem szczyty. U podnóży namioty i krzątający się przy nich alpiniści. Wraz z kamerą zaglądamy do jednego z namiotów. Kłębi się w nim kilka osób, słychać podniesione, przekrzykujące się głosy, głównie kobiece. Najazd kamery na twarz bardzo ładnej dziewczyny. Długie, ciemne włosy, regularne rysy. Stara się mówić spokojnie, ale ten spokój to pozór. Wydaje się przekonywać o czymś przekrzykujących ją adwersarzy. Bez skutku. To właśnie Wanda Rutkiewicz.
Z coraz większym zainteresowaniem śledzę rozwój akcji. Takiego filmu o wyprawie wysokogórskiej dotychczas nie oglądałam. Reżyser nie oszczędza swych bohaterów, ale oni siebie nawzajem również nie oszczędzają. W dyskusji, coraz bardziej przypominającej zwykłą pyskówkę, padają takie słowa, po których należałoby się rozejść, spakować manatki i wrócić do cywilizacji.
Kolejne sekwencje filmu ukazują narastające napięcie. Nawet tak naturalne rozładowanie emocji, jakim powinno być osiągnięcie zamierzonych celów, nie rozwiązuje konfliktu.
Po wyprawie na Gasherbrumy do Wandy na długo przylgnęły mało pozytywne określenia – „chorobliwie ambitna”, „konfliktowa”, „po trupach idąca do celu”, „przebojowa, nie licząca się z nikim i z niczym”. Jednak gdyby głębiej się zastanowić, to jeśli przynajmniej część z tych sformułowań byłaby nieprawdziwa, Wanda nie osiągnęłaby w górach tak wiele. To podkreślali nawet ludzie jej nieżyczliwi.
A potem nadszedł czas Everestu. W trzy lata po Gasherbrumach Wanda, jako pierwsza z polskich alpinistów i trzecia kobieta na świecie, stanęła na jego szczycie. „Zrządzeniem Opatrzności stało się to tego samego dnia, kiedy Polak został papieżem” – tak sama o tym mówiła, nadając temu zbiegowi okoliczności ogromną wagę.
Po powrocie do Polski rzucili się na nią dziennikarze z prasy, radia i telewizji. Obawiałam się, że może nie znaleźć czasu dla pisma wprawdzie zasłużonego, ale co tu ukrywać, peryferyjnego. Liczyłam jednak trochę na poczucie więzi w rodzaju „między nami inżynierami”. I nie zawiodłam się. Od znajomego taternika z warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, Tadeusza Preyznera, dostałam numer jej prywatnego telefonu i pewnego listopadowego wieczoru zadzwoniłam. W słuchawce zabrzmiał bardzo miły, melodyjny, pełen spokoju głos. Gdy usłyszała, że jestem przedstawicielką „Przeglądu Technicznego” i chciałabym przeprowadzić z nią wywiad, chyba naprawdę się ucieszyła. Umówiłyśmy się na następny dzień.
Rano w euforii zapowiedziałam sekretarzowi redakcji, że wieczorem jestem umówiona z Wandą Rutkiewicz. Oczekiwałam pełnej aprobaty, a tu kubeł zimnej wody. Okazało się, że kierownictwo już podjęło starania o przedrukowanie wywiadu, jaki przeprowadzono ze zdobywczynią Mount Everestu w Polskim Radio. Próbowałam przekonywać, by przynajmniej zaczekali, aż przyniosę swój tekst. Jeśli nie będzie dobry, zawsze zdążą wydrukować ten radiowy. Nic z tego, decyzja już zapadła, rozmowy zostały przeprowadzone i wycofanie się z ustaleń jest niemożliwe. Byłam załamana, zupełnie nie wiedziałam, co robić. Przecież nie powiem Wandzie, że moja redakcja woli mieć tekst wtórny, zamiast własnego, oryginalnego. Więc co? Odwołać wywiad? Ale z jakiego powodu? Po chwili przyszło otrzeźwienie. Jest jeszcze w Warszawie kilka innych redakcji. Że do tej pory nie współpracowałam z nimi? Więc najwyższa pora zacząć. Telefon do znajomego dziennikarza z „Literatury”, Marcina Giżyckiego, który wprawdzie zajmuje się sztuką, ale z pewnością wie, czy taki temat zainteresuje redakcję i czy ktoś już się nim zajmuje. Oczywiście, „Literatura” jest bardzo zainteresowana wywiadem z Wandą Rutkiewicz, byleby szybko go przeprowadzić.
Halina Krüger-Syrokomska i Anna Okopińska na wyprawie, która mimo „temperatury wrzenia” była niezwykle udana – Gasherbrumy 1975(ARCH. AUTORKI)
Listopad, zwłaszcza w Warszawie, zawsze działał na mnie depresyjnie. W dodatku tego wieczoru pogoda była wyjątkowo obrzydliwa. Toteż drobniutkie, słonecznie żółte chryzantemy były nie tylko dla Wandy. Otumaniona siąpiącym deszczem i zmierzchem, podenerwowana czekającą mnie rozmową, pomyliłam autobusy. I zamiast na Sobieskiego, gdzie mieszkała Wanda, znalazłam się na nowym, szybko rozrastającym się osiedlu – Ursynowie. Wówczas była to dla mnie ziemia zupełnie nie znana, choć coraz więcej znajomych dostawało tutaj mieszkania. W sześć lat później i ja stałam się mieszkanką Ursynowa. Z wysokości dawnej skarpy wiślanej mogłam spoglądać w stronę Wilanowa i domu Wandy. Nasze osiedla rozdzielone były łąkami. Wielogodzinne spacery, niezależnie od pory roku, między Ursynowem a Wilanowem, najpierw z dwoma psami, później z czwóreczką (po dwie sztuki na każdą z nas) stały się swoistym rytuałem.
Na razie jednak, wściekła na swoje gapiostwo, musiałam wrócić do punktu wyjścia, czyli na przystanek przy Chełmskiej. Byłam już spóźniona, więc nie rokowało to dobrej atmosfery rozmowy. Z natury jestem osobą punktualną, nie lubię też spóźnialskich. Mogłam się spodziewać, że Wanda jest doskonale zorganizowana i ma czas wyliczony co do minuty. Tym bardziej, iż podczas rozmowy telefonicznej zapowiedziała, że będzie miała dla mnie najwyżej godzinę.
Później się przekonałam, że toczy nieustanną wojnę z czasem, co nie wynikało z lekceważenia ludzi czy spraw, ale z nadmiaru tychże. Szczególnie było to dokuczliwe, gdy rozpoczęłyśmy pracę przy wspólnej książce. Wjeżdżając windą na dziesiąte piętro, patrzyłam na zegarek, nerwowo obliczając, ile mam jeszcze czasu na wywiad. Wyszło na to, że nie za dużo, mniej więcej pół godziny.
Ostatnie piętro, numer mieszkania 88. Dzwonek. Drzwi otwiera wysoka, wyższa, niż sobie wyobrażałam, dziewczyna. Włosy krótsze niż trzy lata temu, miły uśmiech. Wokół nóg plącze się kudłata kulka, ujadając dyszkantem. To Yeti, za dwadzieścia pięć dolarów kupiona w Kathmandu, przedstawicielka starożytnej rasy psów tybetańskich lhassa apso. Zaczynam tłumaczyć swoje spóźnienie, ale Wanda prosi, by się nie przejmować. Zaprasza do pokoju. Pierwsze wrażenie – biel, dużo książek, piękne drobiazgi ze Wschodu, pamiątki z wypraw. Nie ma kwiatów doniczkowych, zapewne podczas nieobecności właścicielki nie miałby kto się nimi zajmować. Za to dużo świeżych bukietów. Coś mi się wydaje, że każdy z dziennikarzy przynosi kwiaty w podzięce za polski Mount Everest. To naprawdę niezwykłe zestawienie – taka piękna kobieta i taka wysoka góra!
– Czego się pani napije? – pada sakramentalne pytanie.
– Proszę o herbatę.
– Może być lapsang?
Odpowiadam twierdząco, choć nie mam pojęcia, co to za rodzaj herbaty. Za chwilę na stole pojawia się w biało-niebieskiej filiżance z cieniutkiej miśnieńskiej porcelany ciemna, bardzo aromatyczna herbata, przypominająca zapachem suszone, a raczej podwędzane śliwki. Smak ma równie zadziwiający. Od tamtego wieczoru lapsang stał się moją ulubioną herbatą, przy kolejnych zaś wizytach u Wandy herbatę dostawałam zawsze w biało-niebieskiej, miśnieńskiej porcelanie.
Wyciągam magnetofon, na który Wanda patrzy z rozbawieniem. Osiągnięcie polskiej myśli technicznej wygląda dość topornie, poza tym do tego typu urządzeń podchodzę niczym do jeża. To z pewnością widać, co nie dodaje mi pewności siebie. Na tyle jednak jestem przytomna, że sprawdzam, jak się nagrywa. W porządku, zaczynamy. Wprawdzie przygotowywałam się do tej rozmowy, przeczytałam, co tylko było dostępne o Himalajach i Mount Evereście, przejrzałam wcześniejsze wywiady z Wandą, ale gdy przychodzi co do czego, cały misternie przygotowany plan rozmowy wali się. Za dużo dygresji, wątków pobocznych, Wanda wspomina o ludziach, których nie znam. Rozmowa staje się coraz bardziej chaotyczna, ale bez wątpienia interesująca. Tylko czy uda mi się z tego sklecić jakąś sensowną całość? Nagrałam dwie kasety po sześćdziesiąt minut. Później bardzo tego żałowałam, ale nie zachowałam ich. Zresztą jak wielu innych nagrań Wandy i listów od niej.
Pod koniec rozmowy pojawia się ładna, bardzo jasna blondynka. To Marysia Podbielska, współlokatorka Wandy. Pracuje w PLL LOT, z alpinizmem nie ma nic wspólnego. Chwilę przysłuchuje się naszej rozmowie, po czym znika w swoim pokoju, tym mniejszym.
Wanda, mimo iż zapowiadała, że ma tylko godzinę, nie wydaje się zniecierpliwiona. Cały czas zachowuje się bardzo spokojnie, jest uprzedzająco grzeczna i stara się odpowiadać bardzo wyczerpująco na każde pytanie, nawet te świadczące o moim dyletanctwie w zakresie wiedzy o górach najwyższych. To miłe, ale mimo wszystko wydaje mi się, że narzuca sobie pewien styl postępowania z ludźmi, a może tylko z dziennikarzami. Kilkakrotnie muszę ją zapewniać, że przyniosę wywiad do autoryzacji. Umawiamy się za trzy dni. Obawiam się, czy zdążę, ale nie mam wyboru. W domu mozolnie i skrupulatne spisuję każde słowo. Długo zastanawiam się nad tytułem, aż w końcu przypominam sobie, co o Wandzie powiedziała Christine de Colombel, znana francuska dziennikarka i alpinistka. Otóż stwierdziła, iż „Wanda Rutkiewicz jest człowiekiem gór we wszystkim”. A więc – „Być człowiekiem gór”.
Tym razem na Sobieskiego docieram bez kłopotów. W imbryczku parzy się lapsang, są nawet jakieś ciastka, których Wanda nie je. Chyba dla rozładowania stresu zmiatam prawie wszystkie. Mało to eleganckie, ale skuteczne. Wanda czyta bardzo dokładnie każdą stronę, coś sobie na boku notuje. Przeczytanie jedenastu stron zajmuje jej ponad pół godziny. Ale gdy kończy, uśmiecha się i mówi, że właściwie wszystko jest OK, tylko czy mogłabym zmienić to, to, to, a może i to… Owszem, mogę, w końcu to ona mówi i dobrze wie, co chce powiedzieć.
Wywiad poprawiony, kolejna filiżanka herbaty wypita, więc należałoby się pożegnać. Ale jakoś obie nie mamy na to ochoty. Od rozmów o górach przechodzimy do rozmów o życiu. Teraz ja czuje się tak, jakbym udzielała wywiadu. Trzeba przyznać, że jej pytania są bardzo wnikliwe, ale nic w nich nie ma ze wścibstwa.
Okazuje się, że mamy wspólne doświadczenia. Wanda jest po rozwodzie (jej mężem był Wojciech Rutkiewicz, również taternik, w warszawskim środowisku wspinaczkowym zwany Kiciusiem), a ja właśnie szykuję się do rozwodu, po dwuletnim okresie separacji. Ona miała czarnego kota, którego na czas wyprawy everestowskiej ulokowała u znajomych, ale z niedobrym skutkiem, bo się im zgubił. Ja z kolei wróciłam do rodziców z maszyną do pisania i szarym kocurem o imieniu Borsuk…
To niezawodowe już spotkanie trwało bardzo długo. Dobrze nam się rozmawiało i piło herbatę, nie sądziłam jednak, iż tak zaczyna się przyjaźń, która przetrwa czternaście lat – od Mount Everestu do Kangczendżongi…
BYĆ CZŁOWIEKIEM GÓR
– Jaki był początek drogi na Mount Everest?
– Zaczęłam od szkółki taternickiej na Hali Gąsienicowej. Po dwutygodniowym kursie otrzymałam patent taternika i zaczęłam się samodzielnie wspinać.
– Mogła już Pani prowadzić na linie?
– Prowadziłam już w czasie kursu. Rwałam się do tego i sprawiało mi to ogromną satysfakcję. Może dlatego, że miałam już pewne umiejętności wspinaczkowe. Bo początek nastąpił nie w roku 1962, ale rok wcześniej. W Górach Sokolich poznałam technikę wspinaczki i asekuracji. Zasady wspinaczki zimowej poznałam w Śnieżnych Kotłach w Karkonoszach, gdzie znajduje się poligon wspinaczki zimowej taterników wrocławskich i sudeckich.
– Po trzech sezonach były już Alpy?
– Już trzeci sezon był alpejski. W drugim sezonie sięgałam po bardzo trudne drogi, na przykład wschodnia ściana Mnicha. Sezon alpejski zorganizowałam sobie zupełnie sama. Wyjechałam do Austrii, nie znając w Alpach nikogo, mając dwadzieścia dolarów i plecak pełen żywności. Języka uczyłam się w drodze. Byłam przekonana, że w górach zawsze znajdzie się partner do wspinaczki, że góry ludzi zbliżają i nie będę sama. Choć głównie liczyłam na własne siły. Turystycznie chodziłam po górach dużo wcześniej, w Tatrach byłam po raz pierwszy ze szkolną wycieczką. Do dziś pamiętam swoje wrażenia znad Morskiego Oka, kiedy patrzyłam na Szczyty Mięguszowieckie. Myślałam sobie, że mogłabym tutaj zostać na zawsze. Oczywiście, nie była to myśl o śmierci – raczej o życiu. Potem chodziłam w innych górach: Karkonoszach, Sudetach i Beskidach – Śląskim, Żywieckim, Wyspowym. Uprawianie taternictwa zaczęło się później. Może dlatego, że na pierwszym roku studiów zetknęłam się po raz pierwszy z tatrzańską tragedią. Jerzy Biederman, jeden z lepszych wówczas wspinaczy, mój asystent na studiach, zginął przysypany lawiną. Przeżyłam to mocno. Ta śmierć zaciążyła nade mną i utkwiła mi w pamięci. Uświadomiłam sobie, że w górach giną ludzie. Być może ten fakt spowodował mój początkowy dystans do Tatr.
– A jednak znalazła się Pani w Tatrach?
– To był przypadek. Z kolegą z roku pojechałam w skałki, sto kilometrów od Wrocławia, we wspomniane już Góry Sokole. Tam poznałam smak wspinaczki i odkryłam, że to jest coś dla mnie. Pierwsza droga, najłatwiejsza, ale już z liną… Rozpaczliwie, na rękach i kolanach, darłam się w górę. Po tej pierwszej drodze chciałam spróbować sił na innej. Nie było akurat nikogo, kto mógłby mnie asekurować, więc poszłam sama i zrobiłam drogę o skali trudności 5 (nadzwyczaj trudno). Oczywiście, bałam się, ale mniej niż później, bo nigdy nie zrobiłam już tej drogi samotnie.
– Co sprawiło, że zamiast zostać, na przykład, dyskobolką, wybrała Pani taternictwo?
– Interesowałam się różnymi dyscyplinami sportu, grałam w siatkówkę, uprawiałam lekkoatletykę, skok wzwyż, pchnięcie kulą, rzut dyskiem. Dało mi to trochę zaprawy ogólnej, a jednocześnie, w późniejszym okresie, sportowy stosunek do gór. Góry najbardziej zafascynowały mnie w momencie pierwszej wspinaczki. I ludzie, których w górach poznałam. W środowisku wrocławskim, w którym stawiałam pierwsze kroki taternickie, panowała trochę rodzinna atmosfera. Moi koledzy byli nie tylko znakomitymi wspinaczami, ale bardzo ciekawymi ludźmi.
– Gdyby miała Pani podzielić swoje życie na: góry, praca, życie osobiste i tak zwane inne – jakie byłyby proporcje?
– Jeżeli jako miary użyć czasu, to na pewno góry nie zajmowałyby najwięcej miejsca w moim życiu. Ale emocjonalnie to one były najważniejsze w ciągu tych szesnastu lat, co przeszkadzało mi skoncentrować się na sprawach zawodowych.
– Jest Pani elektronikiem. W tej dziedzinie postęp jest ogromny. Sądzi Pani, że zdoła nadrobić to opóźnienie?
– Być może jestem w tyle w stosunku do moich rówieśników. Ale w moim zawodzie, aby osiągnąć satysfakcję, niekoniecznie należy zdobywać Everesty. Nawet jeżeli nie uda się doskoczyć do czołówki i pozostanę te kilka kroków z tyłu, to zawsze mogę robić coś pożytecznego.
– Czym Pani zajmuje się obecnie?
– Automatycznym projektowaniem sprzętu techniki komputerowej. Ale zaczynam nową specjalizację: metody programowania i zagadnienia symulacji.
– Potrafi Pani przystosować się teraz do życia od godziny do godziny, do pewnego rygoru i codzienności?
– To będzie na pewno doskwierało, choć od takiego rygoru zaczynałam. Myślę, że zdołam się nagiąć, mimo tego długiego okresu swobody.
– Chyba względnej swobody? Bo długotrwałe wyprawy narzucają jednak pewne ograniczenia?
– Tak, ale innego rodzaju… Jeżeli cokolwiek robię, to angażuję się w to bardzo mocno. I jak koń z klapkami idę do przodu, nie oglądając się na boki. Myślę, że ten sposób traktowania spraw zawodowych pozwoli mi na przyzwyczajenie się do wszystkich niedogodności, wynikających z „osiadłego trybu życia”. Zresztą, dla pracy zawodowej rezygnuję z dużych wypraw.
– Chyba to nie jest rezygnacja z gór w ogóle?
– Nie, skądże! Ze wszystkich gór, które znam, w Tatrach wspinałam się najrzadziej. Tak więc z przyjemnością będę teraz chodziła w Tatrach. Chciałabym też pójść na kilka klasycznych dróg alpejskich, o bogatej historii, które są mi bliskie i znane z opowiadań, literatury – północna ściana Eigeru, Filar Walkera… Muszę tylko trochę potrenować, bo wspinaczka skalna wymaga jednak ciągłej kondycji i dużej sprawności.
– Właśnie, co Pani robi, mieszkając w Warszawie, aby na co dzień utrzymać dobrą formę?
– Jest to bardzo trudne. Nie ma właściwie specjalnego treningu dla alpinistów. Trzeba go sobie samemu organizować. Ja przeważnie biegam. Albo blisko domu – mieszkam na osiedlu Wilanów – albo jeżdżę do Konstancina i tam biegam po lesie. Czasem jeżdżę konno.
Z Jerzym Warteresiewiczem (po lewej) i Krzysztofem Cieleckim z warszawskiego Klubu Wysokogórskiego w Alpach Francuskich. Obóz w Taconnaz, w pobliżu Chamonix, rok 1966. Ambitnym celem Wandy i Krzysztofa była próba drugiego przejścia (po Walterze Bonattim) bardzo trudnej drogi na Czerwonym Filarze Mgieł w masywie Mont Blanc. Ku rozczarowaniu Wandy – próba się nie powiodła.(FOT. ANDRZEJ ZAWADA)
– Dlaczego woli Pani wspinaczkę w zespołach żeńskich? Czy łatwiej dogadać się z dziewczynami, czy może chcecie pokazać, że nie jesteście gorsze od mężczyzn?
– Porozumienie w górach jest niezależne od płci. Czasem wspinaczka w zespole męskim jest weselsza. Na wyprawie na Gasherbrumy w roku 1975 brały udział dwa niezależne zespoły, żeński i męski. Jedna z moich koleżanek powiedziała: „Wiesz, Wanda, gdybyśmy tu były same, byłoby znacznie nudniej!”
A czy chcemy udowodnić, że jesteśmy równie dobre jak nasi koledzy? Nie o to chodzi. Mnie osobiście wspinanie się w zespole kobiecym daje największą satysfakcję. Same decydujemy o sobie. Bo obecność męskiego partnera na linie, czasem nieświadomie, uwalnia od myślenia o przebiegu wspinaczki. Zwłaszcza gdy jest się drugą na linie.
– W wyprawie na Gasherbrumy była Pani kierownikiem wyprawy. Czy jako kierownik nie ogranicza Pani swoich szans udziału w ataku szczytowym?
– Uważam siebie za jedną z tych, które mogą wejść na szczyt. Planowałam więc akcję uwzględniając siebie. Kierownik w takich przypadkach podejrzewany jest raczej o nadużywanie władzy i forowanie siebie niż o ograniczanie swoich ambicji. Ale gdybym teraz kierowała wyprawą, raczej ograniczałabym własne ambicje sportowe na rzecz innych, aby swobodniej kierować akcją. Po trzech latach brania udziału w wyprawach w góry wysokie moje koleżanki nabrały takiego doświadczenia, że znacznie więcej z nich ma szansę na sukces.
– A przedtem?
– Każda uczestniczka wyprawy na Gasherbrumy miała własne osiągnięcia, ale nigdy nie działały w grupie. Brały udział w różnych wyprawach męskich i z nich zapożyczały pewien styl bycia w górach. Nie wypracowały własnych metod działania w zespole kobiecym. Ale jeżeli ktoś ma inicjatywę we krwi i czynny stosunek do wyprawy, to zawsze będzie szukał dodatkowego obciążenia, a nie ustawiał się na pozycji biernego uczestnika. Kobieta biorąca udział w wyprawie męskiej częstokroć traktowana jest jak beniaminek, a czasem, choć może nieświadomie, sama odgrywa taką rolę.
– Czy i Pani się to przytrafiało?
– Ja byłam raczej rarogiem. Uwidoczniło się to szczególnie w wyprawie na Everest.
– W jaki sposób?
Alpy Francuskie – w drodze na Czerwony Filar Mgieł(FOT. KRZYSZTOF CIELECKI)
– Chciałam być pełnoprawnym członkiem wyprawy, zarówno pod względem nakładanych na mnie obowiązków, jak i udziału w podejmowaniu decyzji. Moi koledzy nie byli przyzwyczajeni do takiej sytuacji. Dbali o to, bym ponosiła jednakowy ciężar obowiązków, a jednocześnie drażniło ich, że potrafię dać sobie radę. Jeżeli robiłam coś ponad normę, uważali, że staram się udowodnić, że jestem lepsza niż ich wyobrażenie o mnie. Natomiast jeżeli czegoś nie zrobiłam, bo akurat byłam chora, nie stosowano wobec mnie żadnej taryfy ulgowej.
– A gdzie braterstwo ludzi gór?
– Na tej wyprawie mało było braterstwa. Przynajmniej w stosunku do mnie. Mogę to spokojnie powiedzieć. Ale już przywykłam do trudnych sytuacji. Wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie i kilku przyjaznych ludzi, którzy jednak się znaleźli. Najdziwniejsze jest to, że przeciwko mnie byli ci najlepsi w zespole, a przecież ci najlepsi są zazwyczaj wyrozumiali i tolerancyjni, bo znają swoją wartość i nie boją się porównań. Tym razem tak nie było. Chyba dlatego, że nie byli przyzwyczajeni do kobiet mojego typu. Ich model kobiety alpinistki jest zupełnie inny. Jest to przeważnie żona, narzeczona, dziewczyna. Ja byłam bez „męskiego ramienia”, a na domiar złego miałam być drugim zastępcą kierownika wyprawy i operatorem akcji szczytowej. Od samego początku ustawiało mnie to na straconej pozycji, jeśli chodzi o miejsce w zespole. Nie zaakceptowano mnie jako partnera, a straciłam miejsce, jakie mi podświadomie wyznaczyli.
– Mimo wejścia na szczyt?
– Tym gorzej, że weszłam.
– Czyli ta wyprawa pozostawiła w Pani mieszane uczucia? Ogromna radość, ale z jakimś osadem?
– Radość jest nieustanna… A osad? Cóż, kiedy znalazłam się na szczycie, wszystko inne straciło znaczenie.
– Dlaczego właśnie Panią, zaproszono do udziału w wyprawie na Mount Everest?
– W roku 1975, kiedy byłam kierownikiem wyprawy na Gasherbrumy, w Islamabadzie poznałam Karla Herrligkoffera. Nasz wspólny sukces, a sądzę, że i późniejsze, na przykład na Matterhornie, spowodował, że Herrligkoffer podtrzymał zaproszenie. Mój udział w wyprawie został zaakceptowany przez Polski Związek Alpinizmu, skąd otrzymałam część funduszy na opłacenie kosztów uczestnictwa.
– Trzy lata miała Pani przed sobą górę gór.
– Tak naprawdę to przez dwa lata Everest wydawał się nierealny. Dopiero w ostatnim roku mogłam wierzyć, że tam będę. Już w roku 1974 mogłabym o nim myśleć, gdybym brała udział w wyprawie na Lhotse i gdyby uzyskano wówczas również zezwolenie na pobliski Everest. Ale zezwolenie było tylko na Lhotse, a w wyprawie udział wzięła Anna Okopińska.
– Była wówczas lepsza od Pani?
– Jedni są dobrzy w górach wysokich, inni na drogach skalnych. Anka jest znakomita w górach wysokich. Ja jestem jednocześnie stosunkowo dobra i w górach wysokich, i we wspinaczce typu alpejskiego. W górach wysokich Anka jest zdecydowanie lepsza, jest wytrzymalsza i ma większe możliwości ostrego pójścia w górę. Ale chyba ja jestem twardsza i mam więcej woli walki.
– Miała Pani górę swych marzeń?
– Od czasu, gdy Everest stał się realny, był szczytem mego życia.
– Nie jest Pani trochę żal, że jest on już przeszłością?
– Everest na pewno przyspieszył moją rezygnację z dużych wypraw. Gdyby nie on, miałabym niedosyt gór i nie wiem, czy rezygnacja przyszłaby mi łatwo. A tak jest ładny akcent na zakończenie. Może pojadę jeszcze na jakąś wyprawę kobiecą, ale już tylko jako uczestniczka. Organizowanie wypraw w naszych warunkach zabiera zbyt wiele czasu.
– Czy nie sądzi Pani, że współczesny styl wspinania – chodzi mi przede wszystkim o drogi skalne – jest zbyt „utechniczniony”? Te drogi hakowe, niemożliwe do przejścia bez sztucznych ułatwień… Już chyba tylko góry najwyższe pozostały ostoją wartości najbardziej autentycznych, wręcz pierwotnych?
– Trudno mówić o tak ewidentnym podziale. W górach wysokich, które zdobywa się systemem ekspedycyjnym, chodzi się w bardziej naturalny sposób – lina służy do asekuracji, nie ma nitów, haków. Ale z kolei te najwyższe góry zdobywa się przy użyciu tlenu. Podczas wchodzenia na Everest również przyjmowałam tlen. Czułam się jednak tak, jak gdybym na drogę skalną szła z wiertłem i nitami. Było w tym coś sztucznego.
– Po raz pierwszy wchodziła Pani z tlenem?
– Tak. Tlen był jakimś zakłóceniem w naturalnym rytmie zdobywania szczytu. A czy góry wysokie są ostatnią możliwością chodzenia w sposób względnie naturalny? Teraz już nie. Był taki okres w alpinizmie, że korzystano nadmiernie ze sztucznych ułatwień – mnóstwo nitów, „wędki”. Cenione były przede wszystkim skomplikowane drogi hakowe. Lecz od kilku lat występuje bardzo pozytywny kierunek – pokonywanie trudności wyłącznie za pomocą „naturalnych środków” – rąk i nóg. Tylko skała jest chwytem i stopniem. W dużej mierze jest to wpływ wspinaczy brytyjskich. W szkołach Wielkiej Brytanii sale gimnastyczne mają ściany wspinaczkowe. Stąd zamiłowanie do „czystej wspinaczki”. Zjawisko powrotu do klasycznych sposobów zdobywania ścian jest szczególnie charakterystyczne dla wspinaczki samotnej.
– Panuje opinia, że samotne chodzenie nie jest naturalne, że góry wymagają jednak współdziałania, jeżeli już nie fizycznego, to przynajmniej psychicznego.
– Jeżeli można samotnie żeglować, to dlaczego nie można samotnie wspinać się? Nie narzucałabym nikomu sposobu chodzenia po górach. Owszem, duże wyprawy wymagają działania w zespole. Ale chodzenie w zespole na drogach skalnych wynika chyba przede wszystkim z zasad bezpieczeństwa. Na samotne wspinanie mogą sobie pozwolić ci, którzy wiedzą, na co ich stać. Przygoda z górami jest zawsze przygodą jednego człowieka.
– Od techniki uciec się jednak nie da…
– Tak, dociera ona nawet w góry najwyższe. Grupa francuska, biorąca udział w tegorocznej wyprawie na Everest, miała łączność satelitarną z Paryżem. Ze szczytu nadawano bezpośrednią transmisję w radio paryskim w ramach programu „Symfonia”, który umożliwia łączność telefoniczną i przekazywanie programów telewizyjnych. Po raz pierwszy do sieci tej został włączony radiotelefon. Dzięki temu systemowi mogliśmy również wysyłać teleksy. Już podczas trwania wyprawy zamówiliśmy brakujące maski tlenowe, które zdążyły nadejść po trzech tygodniach. Technika ma szczególne znaczenie przy wypadkach. W naszej sytuacji przybycie helikoptera mogło nastąpić po dwóch godzinach od momentu wezwania. Umożliwiała to łączność radiowa obozów z bazą, a bazy z Kathmandu. Jednak nawet zdobycze najnowszej techniki w górach wysokich czasem nie na wiele się przydają. Byłam tego świadkiem. Opuszczałam bazę i kiedy byłam od niej w odległości kilometra, z przełęczy Lho-La zeszła tak olbrzymia lawina, że pył śnieżny przez nią wzbity utworzył coś w rodzaju chmury, która zawisła nad bazą. W tym momencie zbliżał się do bazy helikopter alouette. Kiedy pilot spostrzegł tę ogromną chmurę, natychmiast zawrócił. I całą technikę diabli wzięli.
– Gdy pogoda nie pozwoliła na atakowanie Everestu, Pani z kolegami postanowiła iść na Lhotse. Nie było Pani żal?
– Wychodziłam z założenia, że lepszy rydz niż nic. Było wiadomo, a przynajmniej tak się wszystkim wydawało, że zdobycie Everestu nie powiedzie się. W obozie drugim panował nastrój odwrotu. Zastępca kierownika szykował się już do zejścia i likwidacji górnych obozów. Decyzja pójścia na Lhotse była wyłącznie naszą inicjatywą – moją i Willy’ego Klimka. Nie chciałam wracać z gór bez niczego. Wejście na Everest, nawet z partnerem i Szerpami, przy tej pogodzie było niemożliwe. Wymagałoby skomplikowanego transportu tlenu i odpowiedniego ruchu Szerpów. Założyliśmy, że na Lhotse wiatr będzie słabszy. Poza tym Lhotse jest trzysta metrów niższy. W najgorszym przypadku poszlibyśmy z jedną butlą tlenu, byle dojść. Nie zakładalibyśmy również obozu – planowaliśmy tylko biwak pod kuluarem i atak z marszu.
Po zdobyciu Mount Everestu Wanda spotkała się w Kathmandu z uczestniczkami amerykańskiej wyprawy na Annapurnę. Na szczycie stanęły: Vera Komarkova i Irene Miller z dwoma Szerpami. Druga dwójka atakująca szczyt Annapurny – Alison Chadwick-Onyszkiewicz i Barbara Watson – zginęła. Na zdjęciu: Wanda i Arlene Blum, kierowniczka wyprawy amerykańskiej.(ARCH. AUTORKI)
– Nagła poprawa pogody…
– I zamiast w prawo, poszliśmy w lewo.
– Czy na szczyt wniosła Pani jakiś talizman, maskotkę albo coś w tym rodzaju?
– Wniosłam kamyk ze skałek, gdzie stawiają pierwsze kroki i trenują polscy taternicy. Początkowo miał to być kawałek Rysów, ale tak też jest dobrze. Na szczycie miał również pozostać jeden z biało-czerwonych proporczyków, ale, niestety, wiatr zwiał go na stronę chińską. Do Polski wrócił drugi proporczyk i kamyk z południowego szczytu, jako że wierzchołek główny znajdował się pod trzymetrową warstwą śniegu.
– Mallory, który jako jeden z pierwszych próbował zdobyć Everest i który zginął przy tej próbie, zapytany, dlaczego idzie na ten szczyt, odpowiedział: „Dlatego, że jest”. Czy podpisałaby się Pani pod tą odpowiedzią?
– Podpisuję się. Bo wszelkie dorabianie ideologii do tego, że człowiek się wspina, jest zarazem i prawdziwe, i sztuczne. Jest wiele przyczyn, dla których to robimy. Ale opisać je, powiedzieć, która jest najważniejsza… I dlatego niech tak zostanie – wchodzimy na góry dlatego, że są.
(„Literatura”, 14 grudnia 1978)
Jej życie wypełniały góry, choć należałoby raczej powiedzieć, że góry były jej życiem. Jest to stwierdzenie w oczywisty sposób banalne, tyle że banał wydaje się niekiedy kwintesencją prawdy.
Już wtedy, na początku znajomości, nie wyobrażałam sobie Wandy, spokojnie pracującej na etacie w Instytucie Maszyn Matematycznych, od godziny do godziny, potem wracającej do domu i zajmującej się życiem rodzinnym. Toteż z niedowierzaniem słuchałam jej deklaracji, składanych w czasie wywiadu: że zdobycie Mount Everestu przyspieszyło jej rezygnację z dużych wypraw, że jest ładnym akcentem na zakończenie, że jeśli weźmie udział w jakiejś wyprawie, to tylko w kobiecej i tylko jako uczestniczka.
Wyglądało na to, że święcie wierzy w swoje opowieści. Jednak doznania, jakich podobno doświadcza się w górach wysokich, nie pozwalają wyrwać się z ich kręgu. W przypadku Wandy za wcześnie było na odcinanie kuponów od dotychczasowych osiągnięć.
Tej jesieni spotkałyśmy się chyba tylko jeszcze jeden raz. Przywiozłam jej egzemplarze pisma z wydrukowanym wywiadem. Była zadowolona, ale okazywała to niezwykle dyskretnie. Znów ceremonia herbaciana, znowu rozmowy „metafizyczne”. Podczas tego spotkania przechodzimy na ty, z jej inicjatywy. Późnym wieczorem odwozi mnie do domu, już nie małym fiatem, lecz pomarańczowym polonezem. To, zdaje się, jeden z przywilejów, jakim nagrodzono zdobycie Mount Everestu – możliwość kupienia nowego, niemal wprost z fabryki, samochodu.
Niewątpliwie jestem zafascynowana jej osobą i tym, co robi w górach, ale nie zamierzam narzucać jej swego towarzystwa. Wciąż rozrywana przez dziennikarzy, odbywała wiele spotkań z ludźmi, urzeczonymi górami, pragnącymi dzięki niej przeżyć Wielką Himalajską Przygodę. Nie odmawiała licznym prośbom o prelekcje, przekonana, iż jej obowiązkiem jest dzielenie się z innymi tym, czego sama doświadczyła w górach.
Rok 1979 był początkiem nowej pasji Wandy. Prawo jazdy miała już od roku 1964. Jej pierwszym samochodem był fiat 850 Sport, kupiony w roku 1976 za grosze. Potem jeździła małymi fiatami. Coraz pewniej czuła się jako kierowca, na tyle pewnie, iż postanowiła startować w rajdach. Zaczęła od rajdów najniższej kategorii. Startowała na polonezie. Jakoś nie udawało się jej zwyciężać, najczęściej zajmowała drugie miejsca. Nie dawała jednak za wygraną i uzyskała licencję, umożliwiającą starty w rajdach okręgowych. Wiele zawdzięczała Tomkowi Szostakowi z Warszawy, który przez rok był jej pilotem i dbał o stan techniczny poloneza. Wanda zaprzyjaźniła się serdecznie z jego rodziną, mamą i siostrą. Kiedy tylko miała trochę czasu, chętnie wpadała na Puławską. Później Tomek zaczął budować dom, obok prowadzonych przez siebie szklarni. Obiecywał, że jeden pokój będzie zawsze przygotowany dla nas, gdybyśmy miały ochotę w spokoju popracować nad książką. Niestety, nie udało się nigdy skorzystać z tego zaproszenia, choć latem zdarzało nam się spędzać miłe, niedzielne popołudnia nad stawkiem w posiadłości państwa Szostaków. Pamiętam też, że w stanie wojennym Tomek, zaraz na samym początku, pojechał ze mną do kościoła na Miodową, gdzie mieścił się punkt pomocy ludziom wyrzuconym z pracy. Choć właściwie nie potrzebował pracownika do szklarni, złożył ofertę, z której skorzystał pozbawiony pracy za „Solidarność” młody człowiek. Pracował przez kilka miesięcy, dopóki nie znalazł czegoś bardziej odpowiadającego jego wykształceniu.
Kariera rajdowa Wandy rozwijała się znacznie wolniej niż alpinistyczna. Wprawdzie miała już prawo startowania w rajdach zaliczanych do mistrzostw Polski, ale wiedziała, że osiągnęła pewien pułap, którego nie jest w stanie przekroczyć, i to z różnych powodów. Z pewnością jednak nie odstraszyły jej ani dachowanie podczas Rajdu Opolskiego, niegroźne zresztą, ani też inny wypadek, jaki przydarzył się jej na torze wyścigowym w Srebrnej Górze koło Kielc.
Wracałyśmy z Krakowa, gdzie w Polskiej Akademii Nauk, jesienią 1980 roku, Wanda wygłaszała prelekcję o Mount Evereście, ilustrowaną slajdami. Zorganizowała wszystko pani Maria D., dość tajemnicza i dziwna osoba, mająca rozległe i zaskakujące znajomości, bardzo starająca się zaprzyjaźnić z Wandą. Nie rozumiałam dlaczego, bo pani Maria zdecydowanie nie należała do grona miłośników gór jakichkolwiek, a już wysokich zwłaszcza. Niemniej jednak zawdzięczałyśmy jej wyprawę do Krakowa. Pokoje miałyśmy zarezerwowane w Hotelu Francuskim, a po prelekcji zostałyśmy zaproszone przez panią Marię do Wierzynka. Było niezwykle elegancko, smakowicie i drogo. Wanda, jak zwykle, jadła bardzo mało, ale widać było, że delektuje się każdym kęsem. Po kolacji pojechałyśmy, już bez pani Marii, z wizytą do Wojtka Kurtyki, który mieszkał w podmiejskiej dzielnicy Krakowa, w starym, remontowanym właśnie przez siebie domu. Spędziłyśmy bardzo miły wieczór z Wojtkiem i jego żoną Ewą. Najważniejszym tematem konwersacji były oczywiście góry – wyprawy, które Wanda i Wojtek mieli za sobą, i te, które planowali w niedalekiej przyszłości.
Następnego dnia wyruszyłyśmy do Warszawy, po drodze zahaczając o Srebrną Górę, gdzie znajdował się tor wyścigowy. Akurat odbywały się wyścigi małych fiatów. Nie wiem, na jakiej zasadzie wystartowała Wanda na swoim polonezie. Być może był to udział wyłącznie gościnny, nie zaliczany do ogólnej klasyfikacji. Stałam z panią Marią blisko mety i z napięciem czekałam na ukazanie się pomarańczowego poloneza. Dwa albo trzy okrążenia trzymała się w czołówce, potem gdzieś przepadła. Próbuję czegoś dowiedzieć się od organizatorów, jednak na razie bezskutecznie. Dopiero po kilkunastu minutach uspokajająca wiadomość – pomarańczowy polonez wypadł z trasy, ale kierowcy nic się nie stało. Wkrótce samochód zostaje doholowany do miejsca, w którym stoimy, i zaczynają się dywagacje, w jaki sposób wrócimy do Warszawy. Wanda, to oczywiste, musi siedzieć za kierownicą podczas holowania, pani Maria i ja korzystamy z uprzejmości dwóch panów, którzy akurat mieli po jednym wolnym miejscu w swoich samochodach.
Po jednym z rajdów – z kierowcą Marcinem Osiowskim(ARCH. AUTORKI)
To były jedyne, znane mi wypadki samochodowe Wandy. Nie prowadzę, potrafię jednak ocenić, czy ktoś jest dobrym kierowcą. A ona z pewnością znakomicie radziła sobie za kierownicą. Jeździła ostro, ale przy tym bardzo pewnie. Lubiła szybkość, tyle że na polskich szosach rzadko kiedy pozwalała sobie wciskać gaz do dechy. Dość często zmieniała samochody, tłumacząc to brakiem czasu na naprawy. Samochód był jej niezbędny w codziennym życiu pozagórskim, więc powinien być niezawodny. W sumie miała pięć małych fiatów, był też fiat 128 Sport, potem dwie łady i renault 5 Alpine. W roku 1991, w ramach reklamowania jakiejś firmy, jeździła suzuki Swift. Tuż przed wyprawą na Kangczendżongę nie miała głowy do samochodów, czasu między kolejnymi wyprawami było zbyt mało, by kupować nowy wóz. Jeździła więc znów małym fiatem, pożyczonym od znajomej.
Mimo niewątpliwej pasji motoryzacyjnej, w pewnym momencie wycofała się ze sportowej rywalizacji w tej dziedzinie. Tylko raz, jako pilot Marcina Osiowskiego, wzięła udział w rajdzie, organizowanym w ramach mistrzostw Polski. Miała świadomość, że w tym sporcie zbyt wiele już nie osiągnie – z racji wieku, braku dużych pieniędzy. Poza tym musiałaby zrezygnować z gór – a to było niemożliwe.
Znów wybiegam w przyszłość. Na razie jednak mamy rok 1979, Wanda po Mount Evereście zmęczona jest dużymi wyprawami, a wśród jej bliskich znajomych pojawiają się kierowcy i piloci rajdowi, mechanicy z zaprzyjaźnionych warsztatów. Nie widujemy się zbyt często, utrzymując raczej kontakty telefoniczne tego rodzaju:
– Cześć, co u ciebie? Wszystko dobrze?
– Tak. A u ciebie?
– Też dobrze.
– No to dobrze.
W lipcu tego roku rozwiodłam się i zaczynałam życie od nowa w wynajętym mieszkaniu. Kolejny raz zmieniłam redakcję, wciąż jednak nie wychodząc poza strukturę pism wydawanych przez Naczelną Organizację Techniczną. Trafiłam do miesięcznika naukowo-technicznego „Szkło i Ceramika”, na stanowisko sekretarza redakcji. Biorąc pod uwagę, iż poprzednią redakcją były „Wiadomości Zielarskie”, gdzie również byłam sekretarzem redakcji, rozrzut tematyczny był dość szeroki. Z pisaniem sytuacja była zupełnie beznadziejna – robiłam ambitne wywiady, na przykład z dyrektorem generalnym Zjednoczenia Przemysłu Ceramicznego i Szklarskiego „Vitrocer”, pod odkrywczym tytułem „Tradycja i nowoczesność”. Albo też, dla dwutygodnika „Materiały Budowlane” pisałam tekst publicystyczny, nieśmiało podający w wątpliwość celowość forsowania budownictwa wielkopłytowego. Przy tym tekście po raz pierwszy doświadczyłam na własnej skórze, czym jest autocenzura. Profesor z Politechniki Warszawskiej, na którego opinie się powoływałam, po zapoznaniu się z końcową wersją artykułu, stwierdził:
– No tak, właściwie to wszystko pani dobrze ujęła. Tylko ten tytuł – „Rysy na wielkiej płycie” – chyba nie jest odpowiedni.
– A co pan proponuje, panie profesorze?
– No nie wiem… Ale żeby nie był taki krytyczny.
– To może dodamy znak zapytania? – zażartowałam.
– A wie pani, to bardzo dobry pomysł! Teraz nikt się już do nas nie przyczepi.