Trzy Rozalie i Ewa - Bogumiła Rostkowska - ebook + książka

Trzy Rozalie i Ewa ebook

Bogumiła Rostkowska

3,2

Opis

Rodzinna saga o mieszkańcach Górnego Śląska, stawiających czoła nieprzewidywalnym zmianom przynoszonym przez los, uwikłanych w przemiany dziejowe lat 1869-1950.
Powieść ta, powstała na podstawie pamiętnika dziadka autorki, opowieści rodzinnych oraz rodzinnych dokumentów, stanowi niezwykły portret ludzi z zadziwiająca siłą charakteru walczących o przetrwanie w ciężkich czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (20 ocen)
4
3
8
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogumiła Rostkowska
Trzy Rozalie i Ewa
© Copyright by Bogumiła Rostkowska 2004
ISBN 978-83-7564-343-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

„Nikt nie żyje sam: rozmawia z tymi co przeminęli; ich życie w niegosię wciela…” (Cz. Miłosz „Dolina Issy”)

Dziękinim–jestdzisiaj.

EWA

Wczesnym wigilijnym rankiem 1869 roku Marianna krzątała się w kuchni. Chciała zdążyć przygotować kolację, zanim zabłyśnie pierwsza gwiazdka. Co chwila musiała jednak przysiąść i odpocząć. Czuła się bardzo słaba. Tak długo oczekiwany przez nich potomek nie pchał się na ten świat. Dwa razy kazała już wzywać niepotrzebnie hebammę1. Jeszcze było za wcześnie. Chciała więc wszystko sama zrobić, zanim mąż wróci z pracy, aby go nie drażnić swym zmęczeniem i obolałą twarzą. Mówiło się przecież, że jaka Wigilia, taki cały rok.

Fryderyk, jej mąż, wstał tego dnia wcześnie i spytał zaraz:

– Jak się czujesz moja droga? Czy czujesz, że będziesz już rodzić?

– Nie, jeszcze nie czas – odpowiedziała mu krótko.

Pojechał więc chłopską furmanką na „Hipolita”2. Niedawno został kierownikiem tego szybu. Dziś pracowała część górników i nie chciał, aby ktoś mógł mu zarzucić zaniedbywanie swoich obowiązków. Był bardzo podekscytowany. Ma się przecież urodzić ich pierwsze, tak długo oczekiwane dziecko. Wiedział, że żona też wolałaby, aby został w domu. Czułaby się pewniej. No ale cóż, musi sama sobie radzić. Od kiedy jest kierownikową, wszyscy na nią inaczej patrzą, inaczej obsługują w sklepie, tak jej się przynajmniej wydawało, mówiła mu o tym. Łechtało to jego męską próżność. Przede wszystkim jednak lepiej im się powodzi – myślał, witając się z górnikami.

Marianna około południa poczuła tak ostry i powtarzający się ból, iż tym razem była już całkowicie pewna, że zaczyna rodzić. Otworzyła drzwi do sieni domu i zaczęła wołać:

– Pomocy! Pani sąsiadko, zaczęło się! Pomocy!

– Już biegnę po hebammę, połóż się kobietko, połóż i oddychaj równomiernie. Albo nie, zrobię inaczej, ja już pomagam – dodała i wysłała swą córkę po hebammę – a zawodowa pomoc zaraz będzie.

Sąsiadka, żona kierownika szkoły leśnej, w której mieszkali, weszła za nią do pokoju i powiedziała rozkazująco:

– Białe prześcieradła.

– Już wyjmuję. – Resztką sił doszła do szafy.

Jej Fryderyk był przecież nauczycielem w tej szkole, stąd też miała odwagę prosić o pomoc tę kobietę. Dostał tę pracę jako były żołnierz inwalida. Pozycja finansowa takiego nauczyciela nie była zbyt wysoka. Udało mu się jednak i został też kierownikiem szybu kopalnianego, i to pomimo braku lewej dłoni. Myślała o tym wszystkim i zaciskała z bólu zęby, aby nie krzyczeć. Chciała się położyć. Zauważyła jeszcze tylko, jak otwierają się drzwi i do kuchni wpadają dwie kobiety.

Po niecałej godzinie umęczona i obolała spoglądała na leżące obok niej małe ciałko. Było czerwone i pomarszczone. Pomyślała: czyżby to mogło być moje dziecko? Wcale nie jest takie ładne, ale moje. Nasze – poprawiła się natychmiast, nawet w myśli. Z przestrachem spojrzała na drzwi. Oczekiwali przecież syna, a urodziła dziewczynkę. Zaczęła głośno płakać. Starsza kobieta przyjmująca poród przytuliła ją do siebie i zaczęła cicho nucić jakąś nieznaną jej melodię. To ją trochę uspokoiło. Tamta, widząc to, podała jej zawiniątko z dzieckiem i powiedziała:

– Jest piękna, zobaczysz, wyrośnie na piękną dziewczynę, będzie ładniejsza od ciebie.

Wtedy Marianna uczuła jakąś dziwną ulgę i ogromną radość, a jednocześnie rozrywający piersi strach o tę istotkę, którą urodziła. Chciała wstać, ale nie miała siły i z powrotem opadła na poduszki. Kobieta powiedziała rozkazująco:

– Leż, przyślę pomoc do dziecka. Teraz odpoczywaj i czekaj na męża.

Posłuchała hebammy i leżała trzymając dziecko w objęciach.

Nagle poczuła, jakby ktoś położył jej kawałek lodu na czole. Otworzyła oczy, powoli rozglądając się wokoło. Zorientowała się, że przysnęła. Spojrzała z przestrachem i rozczuleniem na dziewczynkę, lecz ona spała spokojnie. Odwróciła głowę i zauważyła wtedy pochylającego się nad nią męża.

– Wróciłeś? Mamy dziewczynkę – powiedziała niepewnie i pokazała na dziecko ruchem głowy. Widząc wzruszenie na jego twarzy dodała:

– Twój pocałunek był tak zimny, że pomyślałam, że wiatr wywiał mnie do lasu. Jest duży mróz? – Nie czekając na odpowiedź dodała szybko: – Zaraz zrobię dla ciebie gorącej herbaty.

– Leż. Na kilka dni wynająłem kobietę do pomocy. Skończy za ciebie kolację i spróbujemy ją zjeść. Prezent pod choinkę już mamy. Najpiękniejszy i najukochańszy, na jaki nas było stać. Są to moje najwspanialsze święta Bożego Narodzenia.

Gdy znowu się przebudziła, Fryderyk stał obok niej.

– Muszę ci powiedzieć, że naprawdę cię kocham – powiedział. –Pamiętaj o tym. Mam nadzieję, że się nie mylę, iż to też twoje najpiękniejsze święta? Damy dziecku na imię Ewa. Co ty na to?

Nie słuchając odpowiedzi, przysunął kuchenne krzesło do jej łóżka, ustawił na nim wigilijną siemieniotkę3, rybę, ziemniaki i kompot z suszonych owoców. Wyjął z szuflady kredensu odpowiednie sztućce. Podzielili się chlebem w miejsce opłatka. Na życzenie żony nalał do jej kompotierki kompotu. Sam nałożył sobie rybę na talerz, ale nie zabrał się do jedzenia. Patrzył z czułością na swoje dwie kobiety, a potem na nie ustrojoną choinkę stojącą w rogu pokoju. Zamyślił się.

– Czy los będzie od tej pory dla nas łaskawszy? – dodał, uśmiechając się do córki.

* * *

W trzydzieści lat później, przy wigilijnym stole zastawionym skromnie, ale jak to obyczaj nakazywał, dwunastoma daniami, siedział zamyślony starzec. Dania stygły na stole, a on siedział i patrzył na puste łóżko. Łza żalu stoczyła się po jego policzku.

– Dziadku, dlaczego milczysz? Czy w tym roku do nas nie przyjedzie Dzieciątko4? Dziadku! – upominał się o zainteresowanie mały chłopczyk. Gdy dziadek nadal milczał, usiadł mu na kolanach i po chwili odważył się pociągnąć za dziadkowe ucho.

Dopiero to szarpnięcie za ucho przez kilkuletniego chłopczyka o blond włoskach przywróciło go do rzeczywistości, więc odezwał się:

– Tak dziecko, milczę, bo też chcę usłyszeć Dzieciątko – i zamyślił się znowu. Nie takiego przecież życia pragnął dla swojej rodziny i dla siebie. Krnąbrność Ewy doprowadziła do obecnej sytuacji, żachnął się. Za nic miała wszelkie jego starania o jej przyszłość. W porównaniu ze swoimi rówieśniczkami była dobrze wykształcona, gdyż wysłał ją dodatkowo na naukę po skończeniu szkoły podstawowej. Chciał, aby posiadała dodatkowe umiejętności przydatne gospodyniom domowym i potrafiła dać sobie radę w życiu. Ponadto myślał, że będzie mogła znaleźć bardziej wykształconego męża niż ci mężczyźni ze wsi. Poza tym była też bardzo urodziwą dziewczyną. Te właśnie słowa, wypowiedziane w dniu jej narodzin przez hebammę, sprawdziły się całkowicie. Ewa zwróciła już na siebie uwagę niejednego kawalera i niejednemu i on byłby przychylny. Cóż z tego. Jej nieokiełznany charakter sprawił mu już wiele przykrości i bólu. Zawsze musiała postawić na swoim i robiła co chciała. Nic nie pomogły jego uwagi, a nawet baty. W końcu odeszła, by sama pracować na swoje utrzymanie. Nie miała zamiaru wcześnie wychodzić za mąż. Za to w końcu zmalowała coś innego. Uważał, że wszystkiemu winne są te pisma kobiece, nawołujące do zrzucenia męskiego jarzma. Nie musiała przecież pracować. Jeszcze więcej kształcić się też już nie potrzebowała. Miał małą rentę, ale mogli się z niej wszyscy utrzymać. Wyszłaby dobrze za mąż i byliby szczęśliwą rodziną – rozmyślał.

A może to moja wina? – zastanawiał się, patrząc na chłopca. Może brak matki, gdy dorastała, i konieczność zajmowania się młodszą siostrą spowodowały, że tak bardzo chciała być od nikogo niezależna. Może była zbyt wcześnie obciążana obowiązkami i nie miała prawdziwego beztroskiego dzieciństwa?

Po śmierci żony nie chciał mieć w domu żadnej kobiety. Chciał być tylko z córkami. Później wyrzucał to sobie niejeden raz. Od czasu do czasu dochodzące do pomocy w domu kobiety nie zrobiły przecież wszystkiego. Ewa musiała wziąć na siebie dużo obowiązków. Pomimo wszystko życie nie ułożyło mu się najgorzej. Tak mu się wydawało. Nie zaznał jednak też zbyt wielu radości. Z syna skromnego urzędnika skarbowego, stał się zawodowym wojskowym, i to z przypadku. Jego ojciec chciał, aby tak jak i on pracował w biurze i aby był bardziej wykształcony, a nie tylko potrafił rachować i pisać. Nie było to jednak takie proste. Gdy więc po służbie wojskowej zaproponowano mu pozostanie w wojsku, został. Miał dobre warunki fizyczne i znał biegle język niemiecki w mowie i piśmie. Wiedział też, że po powrocie z takiej służby w wojsku może zostać pocztowym urzędnikiem lub nawet nauczycielem. Takie były przecież przepisy, że po ośmioletniej służbie wojskowej można było zostać urzędnikiem. Były to wygodne i pewne posady. Musiał też przyznać, że znajomość niemieckiego była zasługą jego ojca. Uczył go wytrwale i nauczył więcej niż szkoła. Gdy więc został przeniesiony do doborowego cesarskiego regimentu w Poczdamie, wróżył sobie dobrą karierę. Wtedy wszystko opierało się na wojsku. Żołd był taki sobie, ale dało się z niego żyć. Jednak zamieszki z 1848 i 1849 roku, podczas których stracił rękę, zniszczyły prawie wszystkie jego marzenia o karierze.

Powrócił na Śląsk, w swoje rodzinne strony. Utrzymywał się z niewielkiej renty. Na szczęście dowiedział się o wolnej posadzie nauczyciela w repeckiej szkole leśnej. Zaczął uczyć matematyki. Z pensji nauczyciela i renty mógł już jakoś wyżyć. Mógł też wreszcie pomyśleć o ożenku. Wkrótce ożenił się więc ze swoją długoletnią narzeczoną, Marianną. Nie była z bogatego domu, ale kręciła nosem na jego posadę. Miała przecież nadzieję, że zamieszka w Poczdamie. Mimo to była dobrą i kochającą żoną. On też ją kochał i nie mógł przeboleć aż do teraz jej przedwczesnej i nagłej śmierci. Gdy się żenił, Marianna nie była już pierwszej młodości, ale jej uroda zwracała powszechną uwagę. Ich córka, Ewa, była jeszcze ładniejsza. Urodziła im się jeszcze wkrótce druga córka, Matylda. Młodsza córka była ładną – a co najważniejsze – rozsądną i spokojną dziewczynką.

Ewa natomiast zmieniała świat według własnego upodobania już od najwcześniejszych lat. Wiedział, że zbyt jej pobłażał, ale kochał swoje córki, a nieobecność zmarłej żony chciał nadrobić większą swobodą dla nich. Ewa zmieniała świat więc tak skutecznie, i to nie zwracając uwagi na jego rady, że teraz na jego kolanach siedział owoc tych zmian, jej syn. Tego się naprawdę nie spodziewał, że sam będzie wychowywał wnuczka. Gdyby to on wysłał ją do pracy z powodu kłopotów finansowych, mógłby szybciej wszystko zrozumieć i przebaczyć. Ona jednak poszła do pracy sama. Chciała stworzyć zakład wynajmujący gosposie i służące, by wynajmowanym do takiej pracy dziewczynom nie działa się krzywda. Sama skończyła na tym, że zajmowała się gospodarstwem człowieka, który ją tak opętał, iż żyła z nim bez ślubu. Uważał też, że wszczepił córkom odpowiednią dumę i honor, którego nie pozwolą zszargać. Pomylił się.

W końcu, wbrew córce, udało mu się jedynie dzięki swoim znajomościom wymóc na tamtym mężczyźnie, który zbrukał jej dobre imię i imię jego rodziny, aby płacił jej dożywotnią rentę. Wtedy też zdecydował się wysłać Matyldę daleko od domu. Tylko tak potrafił ją chronić przed wpływem Ewy. Cóż miał zrobić? Nie chciał, aby za wcześnie o wszystkim się dowiedziała. Zapisał ją do szkoły gospodarczej dla dziewcząt we Wrocławiu i oddał pod opiekę pewnej rodziny, którą polecił mu jako godną zaufania sam dyrektor Urzędu Górniczego. Matylda zamieszkała w dalekim mieście u obcej rodziny, w małym pokoiku, pomagając w pracach domowych w zamian za utrzymanie. Dzięki swoim kontaktom dał drugiej córce szansę, aby zwrócił uwagę na nią odpowiedni kawaler i się z nią ożenił. Tak mu się przynajmniej wydawało. Obiecano mu dopilnowanie tego. Sam często pracował jeszcze dla pana dyrektora. Znał się na mapach, znał też tę ziemię. Pochodził z pobliskiej miejscowości. Robił różne wyliczenia dla pana dyrektora nie biorąc za to żadnych pieniędzy, więc miał prawo liczyć na pamięć i baczenie na jego córki.

Teraz znowu od kilku dni robił wykresy i obliczenia. Pomimo świąt Pawełek będzie musiał zanieść je do miasta. Chłopczyk był rezolutny i jak na swój wiek bardzo pojętny. Inni z jego znajomych też to zauważyli. Nie była to więc tylko zaślepiona miłość starca do swojego wnuka, uważał. Mróz za oknem był kilkustopniowy, więc bez przeszkód będzie mógł dojść do miasta na swoich małych sześcioletnich nóżkach. Z powrotem na pewno każą go odwieźć saniami.

Powrócił ze swoich gorzkich myśli do rzeczywistości. Pogłaskał malca po jasnej główce i przytulił go do siebie. Był on obecnie całą jego nadzieją.

– No więc jedzmy, widocznie Dzieciątko zatrzymało się gdzieś na dłużej – wstał od stołu, postawił chłopca obok siebie i zaczął się modlić. Gdy padło amen, zabrali się natychmiast do wieczerzy.

Wtem coś stuknęło. Gdzieś na dworze delikatnie zadzwonił dzwonek i przez otwarty lufcik okna wpadła do pokoju paczuszka, tuż obok stojącej tam choinki.

Chłopczyk poderwał się z krzesła i z wielką ciekawością podbiegł do paczki wołając wesoło:

– Dziadku, jest Dzieciątko w Niebie? Właśnie widziałem, jak paczka spadła z Nieba! Słyszałeś dzwonki aniołków? Dobrze, że już zaczęliśmy jeść, bo mogłoby zanieść paczkę gdzieś dalej! – dodał tryumfująco i natychmiast zaczął rozpakowywać prezent.

W środku starannie zapakowanej paczki znalazł torebkę cukierków, kilka jabłek i orzechy, ciepłą czapkę oraz tabliczkę szkolną z rysikiem i gąbką oraz abakus5. Przez moment spoważniał i spojrzał na dziadka, gdyż wydawało mu się, że taki abakus widział już w domu, i to właśnie taki sam. Wiedział, że służy do liczenia. Zaraz jednak poweselał, gdyż wreszcie też będzie mógł pisać na swojej tabliczce. Do tej pory przyglądał się z ciekawością dziadkowi kreślącemu coś na dużych arkuszach papieru. Teraz i on będzie wreszcie to umiał. Wiedział też, że w przyszłym roku pójdzie wiosną do szkoły. Nie mógł się jednak nadziwić, że Dzieciątko tak dobrze wszystko o nim wie.

Dziadek przerwał to jego zainteresowanie paczką stwierdzeniem:

– Najpierw dokończmy kolacji, jeszcze też nie podziękowaliśmy Bogu za to, co mamy, i za to, że co roku przychodzi na świat.

Fryderyk udawał wielką powagę, ale był bardzo zadowolony ze swojego wcześniejszego pomysłu. Poprosił sąsiada, aby w dzień Wigilii o ustalonej godzinie wrzucił paczkę przez okno i krótko zadzwonił szkolnym dzwonkiem.

Gdy skończyli kolację sakramentalnym amen i odśpiewali zwrotkę kolędy, chłopiec zawołał uszczęśliwionym głosem:

– Dziadku, jak ja się cieszę!

Zaraz też wskoczył dziadkowi na kolana i poprosił o pokazanie liter alfabetu. Chciał już od razu sam coś napisać.

– Dziadku, dziadku, pokaż mi, jak ty piszesz te kreski i kółka? Co z tego potrafisz wyczytać i co one znaczą? – prosił, gładząc starca po ręce.

– No więc zacznijmy od literki „o”. Jest okrągła i tak zaczyna się też jedna z kolęd, O Tannenbaum… zaczął tłumaczyć chłopcu Fryderyk.

Z ich skromnego mieszkania długo w nocy było widać w oknie światło. Starszy człowiek siedział pochylony nad malcem i obaj coś pisali. On mozolnie coś liczył, zaś chłopiec stawiał na swojej tabliczce pierwsze laseczki i kółeczka.

* * *

Wiosną nadszedł długi list od jego młodszej córki, w którym to oznajmiała mu, że zamierza wyjść za mąż za artystę malarza. Do listu była dołączona kartka, pisana ręką nieznanego Fryderykowi przyszłego zięcia, z prośbą o rękę córki. Było też zaproszenie na ślub dla niego i dla Ewy. Cóż miał robić. Przyjął do wiadomości fakt zaręczyn i potwierdził obecność na ślubie. Polecił też Matyldzie przygotować dla nich pokoje w którejś gospodzie. Nie podobał mu się ten zięć artysta. Mógł mieć jedynie nadzieję, że oprócz tych swoich obrazów potrafi malować mieszkania. Było to bardziej proste zajęcie, ale na pewno dawało stały dochód. Nie wierzył w te artystyczne prace. Jaki ten jego zięć mógł mieć zawód? – zastanawiał się. Już widział swoją córkę między modelkami pozującymi różnym artystom. Pisała co prawda, że po ślubie nie będzie musiała pracować zarobkowo oraz że zamieszka razem z teściami w ich kamienicy, ale to go nie cieszyło. Co więcej, nie bardzo w to wierzył. Podejrzewał, że wykorzystano naiwność młodej dziewczyny mieszkającej bez rodziny i znajomych. Widział już też dalsze kłopoty swoje i swej drugiej swojej córki z tym związane. Był człowiekiem praktycznym i przede wszystkim miał nadzieję, że chociaż młodsza córka znajdzie solidnego męża z uczciwym zawodem, który mógłby jej zapewnić godne i spokojne życie.

Ewa natomiast, gdy powiadomił ją o zaręczynach siostry, była bardzo szczęśliwa i przejęta tym faktem. Cieszyła się, że Matylda jest zakochana i wychodzi za mąż z prawdziwej miłości. Bardzo chciała pojechać na ślub siostry. Wymogła na nim, że zabierze ze sobą obu synów. Miała bowiem jeszcze drugiego synka, Karolka, który mieszkał razem z nią. Zgodził się na to pod warunkiem, że będzie unikała rozmowy o ojcu swoich dzieci. Temat jej sposobu na życie miał nie istnieć. Gdyby ktoś dociekliwy wypytywał, miała kłamać dla dobra siostry, że wzięła ślub bez powiadomienia rodziny.

Wyjazd do Wrocławia na ślub Matyldy był dla nich wszystkich długą i ciekawą podróżą. Na tę okazję chłopcy dostali aksamitne ubranka, a Ewie kupił elegancki kostium. Sam postanowił pojechać w mundurze wojskowym, który było mu wolno nosić jako inwalidzie wojskowemu. Przypiął sobie także odznaczenie, które otrzymał za pracę w górnictwie. Uważał, że będą prezentowali się nad wyraz dobrze. Zabierali ze sobą sporą wyprawę dla Matyldy, gdyż Ewa zgodziła się dać siostrze całą bieliznę pościelową, ręczniki i obrusy po matce. Były to dobre płótna i adamaszki. Wieźli też dla niej kostium takiego samego kroju, jak Ewy, tylko w innym kolorze. Kostium Ewy był popielaty z różowymi dodatkami, z bufiastymi rękawami, mocno dopasowany, co podkreślało jeszcze bardziej jej wąską talię. Natomiast dla Matyldy kupił kostium jasnoniebieski z ciemnobłękitnymi dodatkami i biało-niebieski kapelusz. Miał nadzieję, że od czasu ostatniej bytności w domu nie zmieniła się bardzo i nie trzeba będzie robić żadnych krawieckich poprawek.

W dniu wyjazdu, wczesnym rankiem pod ich mieszkanie zajechał bryczką znajomy gospodarz, aby odwieźć ich do Gliwic na dworzec kolejowy. Tam, po wykupieniu biletów i przeniesieniu kufra i toreb, wsiedli z wielkim trudem do pociągu, gdyż mali chłopcy zaczęli bać się tak wielkich i nieznanych im jeszcze wagonów, w których nie wolno im było biegać. W końcu ruszyli, a chłopcy zaczęli podziwiać szybką jazdę pociągu i zmęczeni zasnęli. Bez większych więc już kłopotów dojechali do końca podróży.

Na wrocławskim dworcu czekała już na nich Matylda z narzeczonym. Fryderykowi wydawało się, że wyładniała. Jej ciemne włosy, wysoko podpięte w niedbałe loczki, dodawały jej kokieterii. Czy aby ta fryzura nie jest zbyt swobodna jak dla młodej panny? – chciał się już o to zapytać, ale ugryzł się w język. Na pewno by się dowiedział, że na prowincji nie idzie się za modą. Za to jednobarwna beżowa spódnica i kolorowy żakiecik z wpiętym do kołnierza bukiecikiem fiołków sprawiły, że wyglądała bardziej młodzieńczo i niewinnie. Przywitali się wszyscy czule i gorąco. Następnie Matylda przedstawiła ojcu i siostrze swego narzeczonego, mówiąc:

– To jest mój drogi ojciec, najbardziej odpowiedzialny człowiek na świecie, jakiego znam. Ojciec dwóch najbardziej nieodpowiedzialnych za swoje życie córek.

– Ależ – żachnął się Fryderyk – boję się jedynie o was obydwie, bo tylko mam was i tyle. Jesteście moją dumą na stare lata. Cieszę się Matyldo, że jesteś drugą po mnie, jeśli chodzi o odpowiedzialność za swój los. No ale przecież wychodzisz za mąż, więc po co wdawać się teraz w takie dyskusje. Cieszę się moja droga z twojego ślubu, bo to przecież jedne z najpiękniejszych chwil w życiu. Bądź szczęśliwa – zakończył i otarł łzę, która nagle stoczyła się po jego twarzy.

– Tato! – zawołała Matylda i rzuciła się ponownie w ojcowskie ramiona.

Siostry nie mogły się sobą nacieszyć, więc od razu wzięły się pod ręce i ruszyły w kierunku wyjścia. Matylda była bardzo zaskoczona dwoma malcami towarzyszącymi jej siostrze i wytrzeszczającymi ciekawie oczka na to duże miasto. Nie znała przecież synów siostry.

Tak też jak Fryderyk przewidywał, narzeczony okazał się człowiekiem trochę zwariowanym. W nie dopiętej, długiej jednorzędowej marynarce, w meloniku na przydługich włosach i w dodatku z długim kolorowym parasolem, wyglądał cokolwiek nieporządnie. Spod marynarki widać było luźną koszulę bez kamizelki. Nie spodobała mu się taka niechlujność ubrania, ale za to był młodszy, niż się spodziewał. Pomyślał, że to też już jest coś.

Przyszły zięć przywitał się z nim przecież bardzo elegancko i poprawnie, co złagodziło nieco pierwsze wrażenie. Zaraz też zaprowadził ich do czekającej już dorożki, która zawiozła ich prosto do domu. Jego córka miała zamieszkać w domu przy ulicy Rosental.

Gdy weszli do mieszkania, Fryderyk, rozglądając się powoli, zauważył, że na szczęście rodzice pana młodego są ludźmi statecznymi i nie biednymi.

Zaczęły się powitania, ochy i achy, ale czy szczere? W tym Fryderyk nie potrafił się zorientować. Potem dano im czas, aby się rozgościli w przylegającym do mieszkania gospodarzy pokoju, i zaproszono ich na herbatę. Chłopcy tak marudzili, że Ewa położyła ich spać.

Podczas popijania herbaty, świeżo poznani teściowie jego młodszej córki zapewniali też ze swej strony o chęci przyjaźni i radości z połączenia się w jedną rodzinę. Pomimo to Fryderyk zdawał sobie sprawę, że rozmowa przebiega bardzo sztywno. Na pytania odpowiadał jedynie tak lub nie. Nie inaczej zachowywała się Ewa. Gdy zapytano ich, czy dobrze przebiegła podróż pociągiem, oboje z Ewą odpowiedzieli zgodnie: tak.

– Czy dzieci mają miejsce do spania?

– Tak.

Z ustaleniem strony finansowej ślubnych uroczystości nie było kłopotu, więc wkrótce rozmowa potoczyła się bardziej swobodnie. Mieli o czym rozmawiać, gdyż pan domu również wyznawał się na górnictwie. Na tym ten trudny dla wszystkich dzień się zakończył i wszyscy poszli spać.

Następnego dnia rano młodzi zabrali Ewę z chłopcami i poszli oglądać wystawę, gdzie miały być podobno wystawione obrazy Emanuela, przyszłego zięcia Fryderyka. On sam pozostał na miejscu, aby porozmawiać w tym czasie o córce z jej przyszłą rodziną.

– Wreszcie więc będę mógł porozmawiać o moich nadziejach związanych z przyszłym jeszcze mężem mojej córki. Matylda, tak mi się przynajmniej wydaje, jest jeszcze bardzo naiwnym dziewczęciem. Nie chcę, aby dała się wykorzystać. Nie chcę tu nikogo obrażać, broń Boże, jednak muszę z szanownymi rodzicami Emanuela poruszyć ten temat. No więc jakie są szanse, aby mógł utrzymać rodzinę ze swego artystycznego zajęcia? Zwykle artyści, a zwłaszcza malarze, umierają na suchoty. Nie jest może zbyt uprzejme to, co mówię, ale taka jest prawda. Nie mogę się zgodzić, aby Matylda skończyła swe życie na pomywaniu lub sprzątaniu. Zbyt kocham moją córkę i zbyt dużo włożyłem w jej wychowanie i wykształcenie, aby się godzić na biedne życie dla niej. Najwyżej wyjdzie za mąż nie z miłości, choćby za któregoś z gospodarzy z naszej wsi, ale będzie żyła dostatnio. Przeto chciałbym usłyszeć, jakie możliwości zarobków ma wasz syn?– zakończył swoje dość długie wywody Fryderyk.

– Rozumiemy dobrze – zaczął ojciec pana młodego – troskę o córkę, ale proszę się nie martwić. Bardzo polubiliśmy Tyldzię, bo tak ją nazywamy.

– Jeśli to szanownemu panu nie przeszkadza, to tak ją będziemy nadal nazywali. To taka kochana dziewczyna, będzie się miała z nami dobrze – szybko wtrąciła się w rozmowę gospodyni domu.

– Tak właśnie moja droga mówiłem, nie uprzedzaj mnie. Też przecież wiemy, co sądzi się ogólnie o artystach. Wierzymy jednak w talent naszego syna, no i przecież będzie on uczył rysunku. Właśnie dostał taką propozycję.

– Hm – mruknął Fryderyk.

– Tak, panie, nasz syn ma odpowiednie wykształcenie. Dla waszej rodziny to nie ujma, aby się z nami spokrewnić. Tak właśnie myślę. Pańskie podejrzenia są bezzasadne. Mamy udziały w kamienicy, zaś mój małżonek pracuje dla górnictwa, o czym pan wie – oburzała się gospodyni.

– Udziały? Słyszałem wcześniej, że to wasza kamienica. No ale jeśli mój zięć będzie miał pracę i mieszkanie i kocha moją córkę tak, jak ona jego, to nie mam nic przeciwko niemu. O państwa natomiast uczciwości i dobroci nie wątpię. Cieszę się bardzo, że moja córka dostanie się do tak dobrej rodziny – starał się ułagodzić swoją poprzednią wątpliwość. – Przywiozłem przecież też córce kilka kompletów pościeli i dobrych płócien, a także kilka sztuk dobrej odzieży i bielizny. Ja też nie rzucam słów na wiatr, więc i finansowo młodych wspomogę.

Przeszli wreszcie do lżejszych tematów dotyczących mieszkania w kamienicy i w takim dużym mieście, jakim jest Wrocław, i do plotek z życia pracowników Wyższego Urzędu Górniczego. Po jakimś czasie Fryderyk wspomniał o konieczności odwiedzenia dobrego znajomego i wreszcie udało mu się wyjść z mieszkania teściów swojej córki. Poszedł na spacer, aby zostać sam z niewesołymi myślami. Nie wierzył w to intratne zajęcie swego zięcia w szkolnictwie. Wolałby już, aby był zwykłym malarzem pokojowym. Jest to stały i potrzebny zawód. Jak ma jednak o tym powiedzieć tym dumnym ludziom? – zastanawiał się. Z tymi niezbyt wesołymi myślami szedł ulicami miasta. Przy okazji chciał spróbować odwiedzić dyrektora Wyższego Urzędu Górniczego. Był małym pionkiem na tej szachownicy, ale przypadkowo poznał się z nim w Tarnowskich Górach. Szedł więc i rozmyślał, co mu powiedzieć, gdy uda mu się do niego dostać.

Nazajutrz, w dzień ślubu, już od rana było wszędzie głośno i wszystkie kąty ich pokoju były pozajmowane jakimiś ubraniami. Poproszono go, aby poszedł na śniadanie i na chwilę zajął się chłopcami.

– Urwisy, idziemy. Musimy się dobrze najeść, gdyż czeka nas dzień pełen wrażeń – powiedział, wziął chłopców za rączki i przeprowadził ich przez korytarz do kuchni. Tam przy śniadaniu czekał już na nich pan domu.

Najtrudniejszy jednak był dla Fryderyka wyjazd do kościoła. Wtedy najbardziej uczuł kolejną zmianę w swym życiu. Bał się o Matyldę, choć już od kilku lat mieszkała poza domem. Małżeństwo to jednak rzecz nieodwracalna. Był pod wrażeniem monumentalnej budowli kościoła i powagi ceremonii zaślubin. Jego ślub był skromniejszy, za to bardziej radosny. Tak mu się przynajmniej wydawało. W tej chwili jednak ważne było, czy Matylda czuje się szczęśliwa. Była to przecież jej najważniejsza chwila życia. Zamyślił się.

Później odbyła się uroczystość weselna, tak jak była zaplanowana. Pomimo że wszystko przebiegało bardzo dobrze, czuł się zmęczony i nieco znudzony. Dla niego ważne było tylko szczęście córki.

Wieczorem, wprowadzając więc swą córkę do nowego mieszkania, powiedział tylko: – Szczęść wam Boże!

Matylda roześmiała się perliście, a pan młody z zadowoleniem pogładził swą czuprynę. Fryderyk wyszedł z ich mieszkania i zamknął drzwi. Wszyscy goście skwitowali to oklaskami. Wreszcie się rozchmurzył i ożywił. Jego córka będzie miała porządne mieszkanie w dobrej części miasta, a on może znowu za niedługo zostanie dziadkiem. Kocha też swojego młodego męża, a on chyba rzeczywiście ją. Marzenie o dobrobycie dla córek choć częściowo mu się spełnia. Mieszkanie, w którym zamieszkają młodzi, było dwupokojowe, z kuchnią, komórką i przedpokojem. Mieściło się na piętrze. Sprzęty były dość dobre, ale Fryderyk obiecał wysłać córce pieniądze na nową sypialnię. Swoją pracownię zięć miał na strychu. Trzeba powiedzieć, że po obejrzeniu mieszkania Fryderyk był bardziej niż zadowolony. Obawiał się małej klitki. Teraz więc, gdy wprowadził córkę do mieszkania, mógł odetchnąć ze spokojem. Tak minął im ten najważniejszy dzień.

Chcieli nazajutrz wracać do domu, ale poproszono ich, aby jeszcze kilka dni zostali. Malcy szaleli ze szczęścia. Pobyt u cioci bardzo im się bowiem spodobał. Biegali po schodach, przyglądali się tramwajom, eleganckim jegomościom i paniusiom spacerującym w parku znajdującym się w pobliżu domu. Nigdy jeszcze w swoim maleńkim życiu tego wszystkiego nie widzieli. Pawełek nie oglądał nigdy tak pięknie ubranych ludzi. Wszystko tu było dla nich ciekawe i nieznane. W dodatku przez cały ten czas była z nim mama. Nawet samo wesele nie było dla chłopców takie ważne. Nauczyli się właśnie nowego słowa „paniusie”, które raz za razem powtarzali. W dodatku ciocia, której dotąd nie znali, a która podobała im się, bo była młodziutka i ładna, obiecała zabrać ich na ciastka z kremem.

Jeszcze nigdy takich ciastek nie jedli i nie widzieli kawiarni na swoje oczy. Nie chcieli więc nawet słuchać o powrocie do domu. Na razie bali się, że ciocia zapomni o obietnicy. Przez to nawet źle spali. Co chwila budzili się i rozmawiali o tym, że pójdą do kawiarni i zjedzą ciastko, które sami wybiorą. Tak dotrwali do rana. Gdy ich mama się przebudziła, już siedzieli na łóżku i czekali, aż pozwoli im się umyć i ubrać w ładne ubranka z czapeczkami. Fryderyk, widząc ich podekscytowanie, postanowił przypomnieć Matyldzie o obietnicy danej chłopcom i dać jej kilka monet na ciastka. Gdy więc Ewa zajęła się ubieraniem synów, on wyszedł i cicho zapukał do drzwi mieszkania swej drugiej córki. Wyszedł zięć, czym Fryderyk zmieszał się bardzo.

– Wiem, że niepokoję was wcześnie w takim dniu, ale Tyldzia obiecała chłopców wziąć na ciastka. Chciałem jej o tym przypomnieć i dać pieniądze, żeby mogli sobie wybrać, co chcą. Nawet z narażeniem na wtrącanie się do młodej pary proszę, aby zaraz rano poszła z nimi, gdyż oni aż gorączkują. Nie zapominajcie, że to dla nich wielkie wydarzenie.

– Zaraz będzie gotowa, niech się drogi teść nie martwi – usłyszał w odpowiedzi.

Gdy siedzieli już wszyscy przy śniadaniu w mieszkaniu rodziców pana młodego, przyszła Matylda. Oczy chłopców wlepione były w jej usta, a na policzkach pokazały się rumieńce.

– No to co urwisy? Chcecie pójść z ciocią na słodkie ciastka?

– Taaaak! – rozległ się zachwycony okrzyk chłopców.

Po chwili słychać było ich już w sieni, schodzących po schodach. Fryderyk przesiadł się na inne krzesło i wziął z sobą gazetę, aby spokojnie móc się oddać rozmyślaniom. Nie spodziewał się tak dobrego przyjęcia i tylu niespodzianek dla dzieci. Ewę też przecież wszystko cieszyło. Warto było żyć, choćby dla takich chwil – myślał. Dzięki tym kilku fenigom sprawił tyle radości. Jakoś znowu później poradzą sobie z Pawełkiem. Trzeba przyznać, że przepisy o zaopatrzeniu emerytalnym dawały starym ludziom szansę godnego dożywania swoich dni.

– O czym to Fryderyk tak myśli? A może zmęczony i drzemie nad gazetą? – wyrwał go z zamyślenia głos gospodarza, który wyciągał do niego pudełko z cygarami.

– Ach – żachnął się złapany na tym, że wpatruje się już od jakiegoś czasu w jedną stronę gazety. Pomyślą, że może nie potrafi dobrze czytać. – Gdy byłem nauczycielem – zaczął więc, biorąc do ręki cygaro – zastanawiałem się, z czego będę żył, gdy będę bardzo stary. Teraz myślałem o emeryturach. Rozmawiajmy jednak o czym innym.

– Ależ dlaczego, drogi Fryderyku? Toż to bardzo ważne i zajmujące. Dobrze, że mamy takie przepisy emerytalne i rentowe. Nasze państwo jest postrzegane jako bardzo nowoczesne i ludzkie. Kiedyż to było, gdy Johann Jakoby pisał, że tak jak według ewangelii św. Marka: szabas jest ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabasu. Udowadniał już ponad dwadzieścia lat temu magiczne znaczenie tych słów, uważając, że dotyczą one kościoła, państwa i ustroju społecznego. Nie dowiedział się nawet, jak ważne i niebezpieczne stały się jego twierdzenia. Już przecież po jego śmierci jego artykułu nie można było drukować. Tak, są to sprawy, do których dochodziło się latami, ale w końcu wszyscy pracujący mają prawo do świadczeń emerytalnych i rent. Bismarck sam chyba nie wiedział, że jest tak nowoczesny w przepisach socjalnych. Tak przecież wszyscy te przepisy postrzegają. Okazało się, że mamy opiekuńcze państwo. Ty Fryderyku już przecież doczekałeś wieku emerytalnego?

– Ja? Oczywiście, już ze mnie taki starzec. Jednak kasy górniczego zaopatrzenia emerytalnego już dawno były oddzielne. Tym niemniej jest to dobra rzecz. Cieszę się, że moje córki i wnuki doczekają lepszej starości. No i cieszę się z tego, że nawet w czasie choroby będą objęci finansowym wsparciem. Nigdy nie chciałem dopuścić w mojej rodzinie biedy. Robiłem, co mogłem. Dzisiaj mogę powiedzieć, że gdy będą uczciwie pracować i żyć, to przynajmniej nie będą głodni. Pomimo że moja starsza córka pracuje, nadal chciałbym, aby kobiety w mojej rodzinie nie musiały tego robić. Zwłaszcza jako robotnice. Wystarczająco napatrzyłem się na nieludzko trudną pracę kobiet. Już teraz przestrzegam przed takim traktowaniem kobiet małego Pawełka. Wracając do polityki, ja nigdy nie uważałem Bismarcka za dobrodzieja robotników, nie urażając szanownego gospodarza – wreszcie też Fryderyk zapalił cygaro i wypuszczając dym zasłonił się za jego chmurką, kryjąc swoje zdenerwowanie. Nie chciał rozmawiać o Bismarcku. Był też przecież starym żołnierzem i wiedział, co się działo w Berlinie i Poczdamie nie tylko z gazet. Miał skłonności do socjalistów, chociaż trochę nawet ich się obawiał.

– A ileż to taka emerytura górnicza wynosi, jeśli to nie jest zbytnim wtrącaniem się?

– Otrzymuję nieco więcej niż dziesięć marek.

– Ach, panowie, mam dla was coś ciekawszego niż rozważania polityczne. Zapraszam na wspólną przechadzkę. Ewa już poszła się przygotować. Nam też należy się chwila przyjemności – przerwała im rozmowę gospodyni domu. – Jest taka ładna pogoda. Wstąpimy po drodze choć na chwilę do mojej siostry. Niech młody żonkoś czeka na swą ukochaną – dodała z uprzejmym uśmiechem.

Fryderykowi nie pozostało nic innego, jak pójść do pokoju za Ewą i też przygotować się do przechadzki, by za chwilę wyjść na miasto. Panie zajęte były rozmową, zaś oni szli milcząc. Fryderyk z zaciekawieniem oglądał wrocławskie ulice. Miasto robiło na nim duże wrażenie.

Chłopcy natomiast przeżywali w tym czasie swój największy dzień. Weszli z młodą ciocią do eleganckiej ciastkarni, kryjącej się za malowanymi w esy-floresy szklanymi drzwiami. Ciocia zdjęła piękne koronkowe rękawiczki i podeszła z nimi do lady. Poprosiła, aby wybrali sobie ciastka.

– Może z kremem? – zapytała ich.

Oni jednak nic nie odpowiadali. Emocje nie pozwoliły im na to. Było to wyraźnie widać po kurczowym trzymaniu się za rączki i głębokich rumieńcach na buziach. Matylda sama więc wybrała ciastka, mówiąc im, że te są najsmaczniejsze. Ona sama zawsze takie kupuje. Nie chciała przedłużać zdenerwowania malców. Widziała przecież, jacy są podekscytowani. Bała się, że w końcu dostaną gorączki z tych emocji. Chłopcy nie wiedzieli, jak zabrać się do jedzenia ciastek, więc Matylda sama ich nakarmiła i powiedziała, że to nic takiego. Chyba widzą, jacy tu dobrze ubrani starsi ludzie przebywają. Pawełek zawstydził się jeszcze bardziej. Gdy Matylda dopijała herbatę, chłopcy wreszcie oswoili się z tą nową sytuacją i zachwyceni zaczęli się rozglądać wokoło. Nie widzieli jeszcze takich eleganckich kryształowych luster ani stolików i krzeseł kawiarnianych. Gdy wychodzili z kawiarni, zachowywali się już inaczej. A po wyjściu buzie im się nie zamykały. Tyle mieli do powiedzenia. Matylda musiała się uśmiechać nieznacznie, aby ich nie obrazić. Gdy wrócili do domu, położyła ich do łóżka. Pomimo wielkiego i bardzo głośnego sprzeciwu przeciwko temu, prawie natychmiast zasnęli.

Po południu jednak chłopcy z wielkim przejęciem opowiadali wszystkim, jak to weszli do kawiarni, a tam byli tylko sami dorośli poważni ludzie.

– Wy nie potrafiliście nawet wybrać ciastek – zaśmiała się Matylda.

– Nie, bo nie wiedzieliśmy, które ciastko jest najsmaczniejsze. Ciocia się bardziej na tym zna. Te, które dostaliśmy na porcelanowym talerzyku, były z kremem. Musieliśmy je jeść małym widelcem. Na szczęście ciocia nam pomagała. Paniusie siedzące przy najbliższym stoliku przyglądały nam się i podziwiały nasze ubranka. Dostaliśmy nawet eleganckie serwetki z papieru, aby wytrzeć się z kremu. Wszystko było tam piękne. Ludzie przechodzący ulicą patrzyli przez kolorowe szyby do środka, a my siedzieliśmy tam razem z tymi wszystkimi bywalcami. Tak się nazywają, powiedziała nam to ciocia.

Te wyjaśnienia wszystkich rozśmieszyły. Wszyscy też bez wyjątku byli bardzo zadowoleni, że malcy mieli taką przygodę. Fryderyk był szczęśliwy. Jego mali wnuczkowie mogli być w kawiarni w dużym mieście. Będą mieli wspaniałe wspomnienia.

W sam raz nadarzyła się okazja, aby podziękować gospodarzom za gościnę – pomyślał Fryderyk i zaczął:

– Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Nas to też niestety dotyczy. Dobrze nam tu, dzięki drogim gospodarzom, ale musimy już jechać do domu – mówiąc to wstał i uścisnął rękę najpierw gospodyni, a potem gospodarza. – Pójdziemy teraz do przydzielonego nam pokoju. Jutro wcześnie wyjeżdżamy. Może będziemy mogli kiedyś i u nas szanownych państwa ugościć.

– Drogi panie Fryderyku, jeszcze za wcześnie się kłaść spać, to po pierwsze. Poza tym takiej dalekiej podróży nie warto odbywać na krótko. Prosimy pozostać jeszcze u nas przez kilka dni. Planujemy zaprosić do nas kilku gości i zrobić małe przyjęcie z okazji powiększenia się naszej rodziny o takie miłe osoby. No i oczywiście młoda para chciała was zaprosić do siebie na jeden dzień, aby opowiedzieć o swoich planach. Proszę nie wyjeżdżać jeszcze – mówiła pani domu.

– Niestety, u siebie w domu też mamy swoje obowiązki, no i oczywiście Pawełek idzie do szkoły. Musi się przygotować. Zapisać go trzeba, poświęcić mu trochę czasu w tym ważnym dla niego okresie, i tak dalej – odpowiedział Fryderyk, uprzejmie się kłaniając.

– Ojciec ma rację – powiedziała Ewa widząc minę Matyldy, która wyglądała tak, jakby chciała się rozpłakać. – Matylda wszystko nam będzie dokładnie opisywać w listach, a my jej – powiedziała i też zaczęła się żegnać, biorąc za rękę młodszego syna Karolka i dając znak głową Pawełkowi, aby wstał z otomany, gdzie siedział obok gospodyni przy talerzu z pierniczkami. – Jeszcze jutro będziemy się żegnać, przecież zjemy u ciebie śniadanie, Tyldziu.

– Jeśli nie ma odwołania, to oczywiście służymy pomocą i odwieziemy was wszystkich na dworzec kolejowy – dodał Emanuel.

Gdy wreszcie znaleźli się w pokoju, Fryderyk westchnął: – Jestem tym wszystkim bardzo zmęczony muszę się już położyć.

Chłopcy zaczęli pochlipywać, kryjąc się za krzesłem. Nie było jednak odwołania. Musieli wracać, gdyż Pawełek szedł przecież do szkoły. W domu u dziadka czekał już na niego tornister i mocne trzewiki. Do szkoły miał bowiem kilka kilometrów drogi.

Nazajutrz gdy się tylko obudzili, zaczęli się ubierać. Słyszeli też Matyldę, jak naradzała się z teściami. Po chwili zapukała do nich i zabrała ich na śniadanie. Chłopcy na drogę dostali pierniczki z lukrem. To poprawiło im humory. Ewa pomagała siostrze i wychwalała jej mieszkanie. Widać było, że żonkoś jest bardzo z tego zadowolony.

– Musimy się pożegnać i poprosić o podwiezienie na dworzec – powiedział Fryderyk

– Już biegnę, teściu.

Na dworcu znowu były pożegnania i obietnice częstego pisania listów, i moc różnego rodzaju życzeń. Wreszcie wsiedli do pociągu. Matylda miała łzy w oczach i Ewa też. Chłopcy chcieli się dowiedzieć, czy ciocia jeszcze kiedyś weźmie ich na takie pyszne ciastka. Musiał im odpowiadać Emanuel. Fryderyk patrzył na swoją rodzinę i zastanawiał się, jakie życie będzie miała Matylda przy tym człowieku. Przecież wszyscy artyści są trochę zwariowani. Czy będą dobrze żyli z sobą, nurtowało go, gdy patrzył na młodą twarz córki. Wreszcie pociąg ruszył.

Powrót koleją wlókł im się niezmiernie. Chłopcy bardzo byli niegrzeczni i znudzeni. Gdy wysiedli wreszcie na stacji w Gliwicach, poczuli się tak, jak gdyby byli już w domu, chociaż przed Ewą była dalsza droga. Chłopcy zaczęli popłakiwać. Znowu wzięli dorożkę. Pawełek z braciszkiem całą drogę się żegnali. Ich rozstanie było trudne. Tych kilka dni przebywania ze sobą razem bardzo ich do siebie zbliżyło. Nie było jednak na to rady. Ewa nie chciała zamieszkać razem z ojcem. Tłumaczyła ojcu i dzieciom, że przecież ma swoje mieszkanie i swoje osobiste życie, do którego ma prawo.

Pawełek przez kilka dni popłakiwał za mamą i bratem, ale natłok nowych wrażeń związanych z pierwszymi dniami pobytu w szkole spowodował, że szybko zapomniał o żalu do mamy i o braciszku. Przynajmniej nie miał czasu za nimi tęsknić. Nowi koledzy, szkolny rygor i przymus popołudniowej nauki w domu, której wymagał od niego dziadek, męczyły go do tego stopnia, że zasypiał nad czytanką i nie myślał już o niczym innym.

Tym niemniej bardzo polubił szkołę oraz samo chodzenie do niej. Przecież tyle różnych nowości się działo i tyle ciekawych rzeczy spotykał co dzień. Przejście drogi ze szkoły, znajdującej się przy kościele w drugiej wsi, zajmowało mu dużo czasu, niekiedy i dwie godziny. Z tego też powodu dziadek często wychodził po niego, aby przyspieszyć jego powroty do domu.

Któregoś letniego dnia, gdy Fryderyk jak zwykle wyszedł po wnuka i szedł powoli w kierunku szkoły, rozglądając się wokoło zobaczył na skraju wsi, od strony głównej drogi, grupę rozwrzeszczanych dzieci. Gdy był już nieco bliżej, zauważył między dziećmi jakichś przebierańców. Za nimi ciągnęły konne wozy, a na samym końcu jechało duże auto. Między innymi szedł człowiek przebrany w strój klauna, który prowadził na łańcuchu kręcącego się wkoło i podskakującego niedźwiedzia. Był też, jak się później okazało, i wielbłąd, na którego grzbiecie siedziały dwie małe dziewczynki. Był i karzeł, którego niosło na czymś podobnym do stołu czterech mężczyzn. Cała ta grupa zatrzymywała się co chwila, pokazywała różne gimnastyczne sztuczki i obiegała wokół wszystkich, pobrzękując czapkami obszytymi dzwoneczkami i prosząc o datki. Po bliższym przyjrzeniu zorientował się, że byli tam i Cyganie, toteż zawrócił do domu. Za każdym razem, gdy przez wieś przejeżdżał tabor Cyganów, ginęły z domów, chlewików i podwórek różne zwierzęta i pieniądze. Niby każda Cyganka zarzekała się, że oni nigdy nie zabierają pieniędzy, ale fakt pozostawał faktem, przeto wolał wrócić do domu i dobrze wszystko pozamykać. Nie miał dużo dobytku, ale żal byłoby mu każdej straty. Umyślił sobie, że uzbiera trochę pieniędzy dla Pawełka, aby miał swój grosz, kiedy go na tym świecie zabraknie. Złożył więc część pieniędzy w banku, a resztę trzymał w domu. Kobieta, którą wynajął do gotowania obiadu i pomocy przy porządkach, zapewne poszła już do domu.

Tak też było, gdyż kartofle z kapustą i kawałkiem boczku stały w garnku z boku płyty pieca. Zupa ze świeżych warzyw była, jak zwykle, odstawiona na stół.

W domu niczego niezwykłego nie zauważył. Przejrzał wszystko, ale nie było widać, aby czegoś brakowało lub coś było poprzestawiane. Zapukał do sąsiadów i powiadomił ich, że zjawili się Cyganie, którzy prowadzą ze sobą niedźwiedzia i wielbłąda. Potem pozamykał kury w chlewiku i poszedł po bergmans-ku, jak mówiono gwarowo o kozie. Jego kozy pasły się przy przydrożnym rancie. Gdy wszystko to już zrobił, a Pawełka nadal nie było widać, zapukał znowu do sąsiadów, prosząc, aby mieli na uwadze jego mieszkanie, i znowu wyszedł na wieś.

Gdy doszedł do głównej drogi, zauważył w dolinie rzeczki Dramy obóz Cyganów. Byli z nimi cyrkowcy. Przystanął i przyglądał się im z dala.

Dzieci ze wsi mogły się za opłatą przejechać na wielbłądzie, spróbować swoich sił z siłaczami w gimnastycznych strojach oraz popatrzeć na ćwiczenia akrobatyczne. Rzucano też piłkami. Dzieci zaczęły oczywiście kopać piłkę. Cyganie zaznaczyli więc duże koło i przynieśli twardą, jeszcze inną piłkę, taką na długim skórzanym rzemieniu, i zrobili zawody, kto dalej ją wyrzuci. Dzieci znały tę grę, gdyż niektóre z nich miały już takie piłki, ale bawiono się chętnie. Cyganie grali, śpiewali i zachęcali do wspólnej zabawy. Cyganki wróżyły kobietom z ręki lub z kart ich przyszłość, a pannom zamążpójście. Sprzedawały też tureckie materiały i szyfony oraz patelnie. Cyganie podtykali zbierającym się już tam kobietom cudne wyroby ze złota. Wszystko to działo się przy ciągłym potrząsaniu czapeczkami i zbieraniu do nich pieniędzy.

Wygląda prawie jak na wielkim odpuście w Piekarach – pomyślał Fryderyk i zaczął rozglądać się za wnuczkiem. Wreszcie zauważył go wśród innych chłopców, z rozwianymi włosami, w samych tylko spodenkach gimnastycznych. Gonił za piłką. O ty nicponiu – pomyślał – ja ci pokażę. Jeśli okaże się, żeś zgubił koszulkę, to sam zapracujesz na nową. Ale zaraz zrobiło mu się przykro. Zrobiło mu się żal wnuczka, którego musiał wychowywać sam, a nie potrafił mu zastąpić ojca i matki. Nie szkodzi – myślał dalej już inaczej – jak zgubi koszulkę, to kupię mu nową. Z tej i tak już powoli wyrasta. Byle tylko nic sobie nie zrobił.

Chłopiec natomiast jak tylko zauważył dziadka, zaczął się ubierać i zaraz podbiegł do niego.

– Czy dziadek widział – wołał rozgorączkowany – ileśmy im dołożyli? Widział już dziadek takie wielkie bardzo auto, jak to, co tu jedzie? A jak z niego dym leci, jak kopci i trzeszczy? Lepsze niż pana hrabiego, prawda? A ten tam niedźwiedź, podoba się dziadkowi?

Nie zdążył odpowiedzieć chłopcu, gdyż nadjechał wójt powiadomiony przez kilku gospodarzy o szkodach wyrządzonych przez dzieci rzucające szlojderbalem, bo tak nazywała się piłka z rzemieniem. Poleciały od tego bala szyby. W jednym domu aż kilka. Poszkodowani gospodarze żądali natychmiastowego naprawienia szkód. Fryderyk spojrzał w oczy chłopca i spytał:

– Ty też rzucałeś w okna piłką? Może widziałeś któregoś z kolegów, jak celował w domy?

– Nie. Nie kopałem w kierunku domów, a inni też na pewno celowo tego by nie zrobili – zaprzeczył Pawełek. – Nie mam nawet takiej siły, aby tak daleko rzucić – tłumaczył się.

Toteż Fryderyk wziął od chłopca torbę i powiedział: – Nic tu po nas, chodźmy.

Poszli więc, a w domu ponownie musiał wysłuchać relacji chłopca o Cyganach i ich przedziwnych umiejętnościach.

Na wsi i w karczmie jeszcze kilka dni opowiadano sobie wrażenia z przejazdu Cyganów przez wieś. Wielu naiwnych dało się nabrać na przepowiednie o przyszłości. Cyganki najpierw brały pieniądze, a później mówiły: „jaka będzie przyszłość, to zobaczysz, jak pożyjesz” i znikały. Ludzie gonili je, ale cygańskie kobiety są tak podobne do siebie w swych kolorowych szyfonowych bluzkach, marszczonych spódnicach i dużych chustach, że nikt nie mógł stwierdzić jednoznacznie, czy chodzi właśnie o tę, którą pokazywała większość z nich. Gospodarze podliczali też szkody wyrządzone im przez nieposłuszne dzieci, które przez bezmyślne zabawy powybijały szyby w oknach i poniszczyły uprawy w ogródkach. Zebrali się nawet i wybrali delegację, która udała się do szkoły z żądaniem poodbierania dzieciom piłek. Jednak to ich żądanie w nieoczekiwany sposób wyszło dzieciom na dobre.

Rozmów na ten temat i sporów było tyle, że dowiedział się o tym hrabia. Postanowił wtedy przekazać dla szkoły pół hektara swojej łąki na prawdziwe szkolne boisko, aby zapewnić dzieciom i młodzieży miejsce na gry ruchowe. Uważał, że dzieci muszą gdzieś biegać, zaś gdy będą miały duży plac do gry, nie będą robiły szkód. Wybudowano więc boisko, i to dokładnie według potrzeb gry w szlojderbal. Miało ono ponad 160 metrów długości i 15 metrów szerokości. Było przedzielone linią na dwie połowy w poprzek. Hrabia dał dokładne instrukcje nauczycielowi, jak przebiega gra. Mogli brać udział w niej zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Dla chłopców piłka ze skórzanym rzemieniem ważyła półtora kilograma, a dla dziewcząt nie mogła przekraczać jednego. Piłka była pełna i owalna. Gra polegała na przerzucaniu piłki na pole przeciwnej drużyny poprzez białą linię. Za prawidłowe przerzucenie piłki drużyna składająca się z od pięciu do ośmiu graczy otrzymywała punkt. Czas gry wynosił dwa razy po 15 minut.

Hrabia Donnesmarck6, dziedzic większości włości tej wsi, uważał, że na wzór krajów zachodnich, dzieci i młodzież powinni ćwiczyć swoją sprawność, by móc wszechstronnie się rozwijać. Zresztą przecież w szkole dzieci miały taki przedmiot jak ćwiczenia cielesne, a trzeba iść z postępem.

Z powodu wybudowania w tym czasie prawdziwego boiska Pawełek uważał, że poszedł do szkoły w odpowiednim czasie.

– Widzi dziadek, ja muszę biegać, a te kilka sińców to nic wielkiego. Dobrze, że jestem z dziadkiem i właśnie chodzę do szkoły i mogę rozwijać się ruchowo. Nie będę cherlawy, gdy dorosnę. Nawet pan hrabia uważa, że ruch jest zdrowy – tłumaczył w domu, gdy znowu nabił gdzieś guza lub rozbił kolano.

Jego pierwsze wakacje szkolne też obfitowały w ogromne guzy i sińce, nabite podczas gry w piłkę, już jednak na szkolnym boisku. Dziadek zaś nie mógł narzekać zbyt na chłopca, gdyż na boisku był zawsze obecny nauczyciel lub jego pomocnik. Gorzej już było, gdy Pawełek wybierał się na kąpielisko powstałe na miejscu niegdysiejszej kopalnianej płuczki rud. W zasadzie, aby się bawić, dzieci i młodzież mieli do wyboru trzy stawy między niewysokimi hałdami, wśród drzew gęstego jodłowego lasu. Czuli się tam pewniej, gdyż z dala od oczu dorosłych mogli sobie pozwalać na większe swawole.

Fryderyk nie pozwalał wnukowi na kąpiele i ciągle go pouczał:

– W stawach ze względu na możliwość wystąpienia nieoczekiwanych wirów, spowodowanych dużymi, głębokimi dziurami, będącymi pozostałościami po dodatkowych próbnych szybach, kąpiel jest bardzo niebezpieczna. Nie chodź tam bez mojej zgody, choćby prosili cię o to twoi najlepsi koledzy. Możesz się przecież utopić. Nieraz tak już bywało. Ty jesteś jeszcze mały i może nie pamiętasz, ale dwa lata temu dwóch chłopców się tam utopiło i nikt im nie potrafił pomóc. Spodziewać się można takich niebezpiecznych i nie do zauważenia miejsc zwłaszcza między stawami a hałdami. Zarośnięte z góry trawą są tym bardziej niebezpieczne. Łatwo też można wpaść w dziurę po próbnym szybie i trudno wtedy o wyratowanie. Pamiętaj!

– Oczywiście dziadku – potakiwał Pawełek, jednak niesamowitość miejsca jeszcze bardziej przyciągała go do stawów, tak zresztą jak i większość dzieci, które kąpały się tam pomimo zakazów rodziców.

Opowiadano też we wsi, że w tych stawach mieszka utopiec.

Sprawa utopca nieoczekiwanie ożyła. Tego samego lata jeden ze stałych bywalców karczmy opowiadał pewnego wieczoru, jak to zaczepił go niedawno utopiec.

Pawełkowi opowiadał o tym jego kolega ze szkolnej ławy.

Było to więc tak:

– Stary górnik szedł do pracy na kopalni leśną ścieżką i w pewnym momencie usłyszał odgłosy ni to śmiechu, ni to klaskania – opowiadał chłopiec; wyciągnął zza koszuli liście łopianu, którymi klaskał tak jak utopiec, i zaczął udawać jego straszny śmiech. Ten skrzekliwy i nieprzyjemny śmiech chłopca przyciągnął do nich kilkoro innych dzieci, które kręciły się przy niedalekim sklepie z piekarnią. Można tam było zanieść do domu którejś z gospodyń blachę z kołoczkami lub słomianki z chlebem i dostać coś za taką przysługę. Niejednokrotnie dzieci zarabiały w ten sposób na bułkę. Teraz jednak przybiegły do chłopców i chciwie słuchały opowieści.

– Stary górnik zatrzymał się i zawrócił w stronę odgłosów – opowiadał dalej chłopiec. – Przy środkowym stawie zauważył dziwnego stwora w kolorowym kubraku, z rękami żaby. Takimi dużymi i zielonymi jak te liście. Nie był to przecież karzeł, więc mógł to być jedynie utopiec. Ten zaś widać miał nadzieję, że człowiek będzie miał przy sobie pieniądze, więc próbował różnych sztuczek, aby go wciągnąć do wody. To klaskał w swe duże zielone dłonie, których palce były zrośnięte błoną, ukazując się biedakowi raz przy jednej, to znów przy drugiej hałdzie – chłopiec mówiąc to, a widząc, że przybyło mu słuchaczy skakał z jednej strony drogi na drugą i wachlował łopianowymi liśćmi.

– To