Trzy dewoty i kłopoty - Przemek Krajewski - ebook + książka

Trzy dewoty i kłopoty ebook

Przemek Krajewski

3,0

Opis

Do czego może się posunąć drużyna trzech dziarskich emerytek? Kogo boi się płatny morderca? Jakie rozmiary naprawdę osiągają szczury i czy bywają mądrzejsze od ludzi?

Podstarzała cyrkowa miotaczka noży, emerytowana profesor politechniki i weteranka dwóch wojen światowych na wieść o zamknięciu w szpitalu psychiatrycznym ich najlepszej przyjaciółki ruszają z odsieczą. By zdobyć niewzbudzający podejrzeń środek transportu, wzywają pogotowie, przypadkowo zabijają jednego z lekarzy i kradną karetkę.

Nie zdają sobie jednak sprawy, że ich miastu zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo: oto mieszkające w podziemiach szczury postanawiają wziąć na ludziach odwet za wszystkie doznane krzywdy. W tym celu infekują szczurzym DNA najbardziej podatną na manipulację grupę mieszkańców i ściągają do kanałów armię bojowo nastawionych, prawdziwie krwiożerczych emerytek. Sytuacja wydaje się beznadziejna, na szczęście okazuje się, że jedną z zakażonych jest matka płatnego zabójcy, który, poczęstowany rosołem z ludzkiego mięsa, postanawia odnaleźć rodzicielkę i również trafia do kanałów.

Czy drużynie złożonej ze starszych, schorowanych kobiet, mordercy i szczura uda się uratować ludzi przed zagładą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (12 ocen)
2
4
2
0
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wojowr

Nie polecam

żenada.
00

Popularność




 

 

SŁOWO DO CZYTELNIKA

 

 

Autor oraz redaktorka pragną ostrzec Szanownego Czytelnika, iż litościwie przymknęli oko na oryginalny sposób wysławiania się niektórych zacnych bohaterów tej książki. Stare przysłowie mówi, że papier wiele zniesie. My wierzymy, że Ty, Szanowny Czytelniku, jeszcze więcej zrozumiesz, dlatego śmiało oddajemy w Twoje ręce bohaterów dość niefrasobliwie, a czasem osobliwie, poczynających sobie z ojczystym językiem. Pozwalamy im mówić: „matół”, „doktór”, „muchomór”, „proszę paniom”, „do protokółu”, nie gniewamy się też z powodu ich niezwykle „twórczego” podejścia do składni. Liczymy na Twoją, Czytelniku, wobec nich wyrozumiałość oraz na to, że dzięki ich oryginalnemu językowi będziesz miał okazję jeszcze lepiej poczuć niepowtarzalny klimat dysput o chorobach, atmosferę sprzeczek w autobusach czy na stoiskach z warzywami w osiedlowym sklepie.

Weź pod uwagę i to, że zbieżność wszelkich pojawiających się w książce nazwisk z rzeczywistymi jest całkowicie przypadkowa, a dodatkowo jej autor nie utożsamia się ze zdecydowaną większością twierdzeń i przemyśleń stworzonych przez siebie postaci.

1

Pewnego razu dwa szczury – jeden gigantyczny, drugi mały – dyskutowały, siedząc w kanałach. Ten wielki prawił:

– Zastanawiałeś się kiedyś, jak dziwne i nielogiczne jest u ludzi uczucie strachu? Zagadkowe i pełne sprzeczności do tego stopnia, że aż fascynuje. Ciężko znaleźć bardziej nienormalne zjawisko. Taki prosty przykład – wyobraź sobie młodego, silnego mężczyznę biegnącego dla sportu wzdłuż niewielkiej rzeczułki. Słoneczny dzień, lekki, przyjemny wiaterek. I strumień wpada nagle pod szeroki wiadukt, długi na jakieś sto metrów. Pod wiaduktem też da się przebiec wzdłuż tego potoku, jednak jest tam na tyle nisko, że dochodzi mało światła. Ściany wylane betonem, przyozdobione pokracznym graffiti i ani śladu żywej duszy. Kobieta bałaby się tam zapuścić, ale nasz chłopak jest silny, dzielny i wie, że nic mu się nie stanie. Wbiega więc. Biegnie, biegnie, a gdy jest już w połowie drogi, odwraca głowę w lewo i widzi wlot do kanałów, wysoki na półtora metra. Jest tam absolutnie ciemno, po prostu czarno. Ta ciemność zdaje się wręcz wylewać. Człowiek przystaje i zastanawia się nad wejściem do środka. Byłaby to ciekawa przygoda, a jak już wspomniałem, nasz mężczyzna jest młody i z tego powodu musi być choć trochę ciekawski. Ale czy odważy się tam wejść? Oczywiście, że nie, i to pewnie za żadne skarby, o ile nie zostałby wyposażony w latarkę i jakąś prostą broń. A właściwie dlaczego? Kojarzymy mu się przecież z czymś takim jak ty, Franku – z większą wersją myszy, z ładnym futerkiem, bystrym spojrzeniem i łysym ogonem… Nie wierzy w istnienie podobnych do mnie – wielkich jak owczarki niemieckie, kudłatych i drapieżnych, żyjących jedynie w podziemiach miasta. Tak więc nasz chłopak szczurów za bardzo się nie boi, najwyżej czuje do nas pewne obrzydzenie. Ciemności też się nie lęka. Co więc go powstrzymuje? Dlaczego potrafi tylko stać i patrzeć w ten wylot kanałów? Według mnie jest to przejaw pewnej hipokryzji – wmawia sobie, że tam nie ma niczego, ale z drugiej strony czuje, że czai się jakieś licho. Wierzy, że cały świat należy do ludzi – mają oni przecież tysiące kilometrów autostrad, wysokie na kilkaset metrów drapacze chmur, internet, możliwość manipulowania genami innych stworzeń, statki kosmiczne… Ale facet obawia się wejść do zwykłego, ciemnego kanału… Mimo że nie boi się szczurów i nie wierzy w duchy! A ten nieprzyjemny dreszcz, który biegnie mu po plecach, gdy patrzy w nieskończoną, czarną otchłań, uznaje za nieracjonalny. Sam zabija w sobie instynkt podpowiadający mu: tam jest coś, z czym nawet ty nie dasz sobie rady. Ignoruje tak rozsądny sygnał. Rusza, biegnie dalej. I za parę minut zupełnie zapomina o tym, co widział. Ma tak otwarty umysł, a ani chwilę nie zastanowi się, co mogą skrywać podziemia jego własnego miasta. Chociaż bałby się w nie zapuścić. Śmieszne, nie? A najśmieszniejsze jest to, że ludzie, odwracając się świadomie od jak najbardziej racjonalnych obaw, pozwalają nam, szczurom, spokojnie rozbudowywać nasz świat. No i dzięki takiej postawie „światłych” homo sapiens możemy żyć sobie z nimi w takiej symbiozie – my nie wchodzimy im za bardzo w paradę, a oni nawet nie próbują się dowiedzieć, jak miewa się nasza cywilizacja, mimo że są nas miliony i jesteśmy niebezpieczni. Wystarczy, że ukrywamy swoją prawdziwą inteligencję i nie pozwalamy im dowiedzieć się, że potrafimy porozumiewać się w ich języku. I tyle.

Skończywszy tę myśl, Gorwin – szczur mający metr dwadzieścia długości (nie licząc ogona) – chwycił swoją łapą kubeczek z winem i pociągnął łyk. Naprzeciwko niego siedział Franek – dużo mniejszy szczur domowy, który czmychnął na moment ze swojej klatki w ludzkim mieszkaniu.

Franek był cały czarny, miał zdrową sierść, bystre oczka i lekką nadwagę. Gorwin był jego przeciwieństwem – gigantycznym, wychudzonym szczurem kanałowym z krzywymi zębami. Brudnym i o odpychającej aparycji. Gorwin w szczurzej hierarchii piastował bardzo prominentne stanowisko Doradcy Króla Szczurów do Spraw Militarnych. Franek był jego sekretarzem, ale z racji tego, że mieszkał z ludźmi i nie zawsze był w stanie wymknąć się do swoich podziemnych pobratymców, mógł pracować tylko na kawałek etatu. Gdyby nie fakt, że Gorwin go lubił, Franek, przy swoim ograniczonym zaangażowaniu, nie mógłby pełnić tak odpowiedzialnej funkcji.

Obaj siedzieli w ciemnym i wilgotnym pomieszczeniu gdzieś w kanałach i konsumowali stare suchary. Obaj pili też wino, ale Frankowi, z racji jego niewielkich rozmiarów, uderzało ono do głowy zdecydowanie bardziej niż większemu koledze.

– Z tą inteligencją to masz rację – odparł Franek. Mówił szybciej od Gorwina, miał też cieńszy głos. – Ukrywam przed moją panią to, że umiem otworzyć sobie klatkę. Gdyby wiedziała, to by mi obwiązała wyjście drutem albo coś. Raz tylko przy niej otworzyłem, to zrobiła wielkie oczy: „O, Franek, ale ty jesteś mądry!’’. Hehe, mądry… Zaraz potem zagięła druty klatki tak, że otwieranie szło ciężej. Ale zauważyłem, że jak zaprę się trochę lepiej na łapkach, to jakoś idzie. Tylko teraz pilnuję, żeby nie otwierać przy niej, bo narobi mi znowu trudności. Sama mnie też trochę wypuszcza. Niemniej pilnowanie, żeby nie zorientowała się, że jestem myślący, zdecydowanie się opłaca.

– No i elegancko, Franuś, właśnie o to mi chodzi! Póki ludzie sobie myślą, że są inteligentniejsi od nas, to nie ma problemu. Chociaż trzeba im oddać, że faktycznie bywają niegłupi. Przynajmniej niektórzy. Na przykład ci twoi państwo. Bardzo porządni są chyba, nie?

– Tak, dbają o mnie, pozwalają czasem biegać po mieszkaniu, dają dużo jeść, pani drapie mnie często po brzuszku… – Franek trochę się rozmarzył.

– Nie to miałem na myśli. Coś kiedyś mówiłeś, że mają sporo książek, że wykształceni są.

– Tak, to też. Według tych moich wykształcenie to podstawa. Nie ma mowy, żeby ich dzieciaki nie poszły na studia.

– No a poza tym, zobacz jakie fajne dali ci imię: Franciszek. Eleganckie. Nie to co ta durna lesba, co mnie hodowała do czasu, aż osiągnąłem 50 cm długości i zagryzłem jej debilnego kota. „Gorwin”… Co to w ogóle ma być? Brzmi jak jakaś odmiana jabłek…

– E tam, nie marudź. Znam jednego szczura, co ma na imię „Krystian”. Czaisz? Zupełnie jak: „Cześć, nazywam się Krystian i jestem pedałem”.

– Hehehe – wychrypiał Gorwin. – Ale wiesz, co mnie najbardziej śmieszy? Tacy tłuści kolesie, co grają w gry RPG albo piszą jakieś książki i myślą, że szczury muszą wymyślać sobie imiona w stylu „Chk-Chk” albo „Cschi-Kinchk”… Dlaczego oni mają nas za takich kretynów? Przecież to sobie język można połamać.

– Ale trzeba im oddać, że te ich normalne imiona to są niezłe. Mnie na przykład podoba się „Henryk”. Dobre imię dla małego szczurka jak ja, nie?

– No tak. Ale to te starsze ludzkie imiona są fajne. Teraz to jakoś nie idzie im wymyślanie sensownych nowości. Same nazwy warzyw, owoców – jakieś „Jagody” i takie tam…

Wątek na chwilę się urwał. Oba szczury wzięły po kilka kolejnych kęsów suchara, parę następnych łyków wina.

– Coś mi nie pasuje w tym winie – zauważył Franek, odstawiając swój kubeczek. Na te słowa Gorwin spojrzał na moment w sufit, po czym odpowiedział z uśmiechem:

– Nie pasuje, bo sporo już wypiłeś. Wino jak wino.

Gdyby Gorwin miał ramiona, to by nimi wzruszył, ale że był szczurem, to musiał rozłożyć obojętnie łapki, po czym szybko zmienił temat:

– A tak swoją drogą, coś kiedyś wspominałeś, Franek, że twoja pani wzięła cię na wykład na uczelni, żebyś sobie posłuchał. Jak cię tam wniosła?

– W rękawie, wystawiałem tylko łepek. A co?

– A bo ludzie chyba nie lubią, jak im się gdzieś wnosi szczury, nie?

– No nie lubią. Ale dzięki temu pani, jak chce mnie gdzieś zabrać, nosi mnie w rękawie.

– A to elegancko. Ja to nigdy nie będę miał takiej przyjemności, hehe – zaśmiał się swoim nieco ochrypłym głosem Gorwin.

– No, bardzo fajnie jest w rękawie. Ciemno, ciepło, taki tunel… A jak się zapuszczę głębiej do środka i pani nie założy stanika, to mogę sobie popatrzeć na cycki.

Na te słowa oba szczury wybuchnęły śmiechem. Gorwin, wydając z siebie basowe i charczące „hehehe”, a Franek wyższe i nieco piskliwe „hihihi”. Po opanowaniu śmiechu wzięły kolejne łyczki wina, a duży szczur dalej dopytywał Franka:

– A jak na tym wykładzie, fajnie?

– E, takie tam pierdoły. Trochę nudno. Mało życiowe, sama teoria.

– Ja to bym chciał postudiować z ludźmi – stwierdził Gorwin. – Poszedłbym na psychologię. Ludzka psychika bardzo mnie ciekawi. My, szczury, jesteśmy takie logiczne we wszystkim, co robimy – zawsze świetna organizacja, metodyczne działanie, sto procent konsekwencji. Każdy zna swoje miejsce w hierarchii, mamy swój wspólny system wartości i postępujemy zgodnie z nim. A ludzie? Każdy człowiek jest inny, każdy ma jakieś słabości. Każdy może szkodzić sobie samemu, a jednocześnie pomagać innym. Są tak zróżnicowani… Ich hierarchia to zupełne pomylenie – władza musi włazić w dupę swoim ciemnym poddanym, a ich krajami nie rządzą najmądrzejsi ani najsilniejsi, tylko tacy, którzy najpiękniej potrafią sprzedać się pospólstwu. Jest tyle ciekawych, zupełnie dziwacznych kwestii w ich zachowaniach. A mimo to wciąż się rozwijają i władają większością świata. A może to właśnie dzięki temu? Ostatnio sporo sobie myślałem o tym ludzkim strachu, o którym już mówiłem. Nie wydaje ci się na przykład ciekawe, że ludzkie samice boją się nas, a o wiewiórkach mówią, że są śliczne? Przecież one są takie same jak my, tylko durniejsze.

– Mają owłosione ogony. Mnie się takie podobają – zauważył Franek.

– Owłosione? Żartujesz? Ja tam wolę bez włosów, takie gładziutkie… – Gorwin uśmiechnął się obleśnie. Po chwili jednak spoważniał i kontynuował wywód swoim chrapliwym głosem: – Ludzie oczywiście czują niechęć do szczurów, bo kiedyś roznosiliśmy choroby, które ich zabijały. Rozumiesz? Ci, którzy się nie bali, poumierali na dżumę. Albo mieli problemy z głodem, jak zżarliśmy im ziarno. Żyjący są potomkami tych, którzy szczury tępili – we krwi mają niechęć do nas. Oczywiście nie wszyscy – jak od każdej reguły, tu też zdarzają się odstępstwa.

– Hm… To ciekawe… – Franek na moment zasępił się, po czym odpowiedział niespiesznie: – Ale zobacz, wiewiórki też roznoszą zarazę. No i do tego są stosunkowo durne.

– Ha, no właśnie! Są durne – nie potrafią się dobrze zorganizować. Nie są w stanie zbudować sprawnie zarządzanej hierarchii, która mogłaby stawić opór człowiekowi i przetrzymać próby wytępienia. My zawsze żyjemy w kupie i dzięki naszemu skumulowanemu intelektowi możemy stanowić zagrożenie. Poza tym wiewiórki żyją w lasach, ta ich zaraza stanowi zupełnie marginalny problem. Ale mogę cię zapewnić, że gdyby kiedyś w przeszłości to one spowodowały wymarcie na przykład jednej trzeciej ludzkości, to dzisiaj przeciętny człowiek czułby niechęć do naszych rudych koleżanek i nie potrafiłby tego nawet jakoś rozsądnie uzasadnić. A byłoby to po prostu dziedziczone. Zobacz – okazuje się, że taka niby nierozsądna niechęć czy obawa to świetny mechanizm ułatwiający przetrwanie. W sumie nie jest to aż takie nielogiczne, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Tylko że tu pojawia się kolejny paradoks człowieka – są dzisiaj tacy, którzy uważają, że wszelkie fobie i niechęci, które są czasem poparte setkami lat doświadczeń, należy absolutnie zwalczać.

– Ale myślisz, że wcześniej tacy się nie pojawiali? – wtrącił Franek.

– Na pewno się pojawiali. I zawsze, gdy zaczynali dochodzić do władzy, nadchodził jakiś wielki kryzys. Byli bici przez prymitywniejszych – bardziej przywiązanych do starych zwyczajów. Czyli przez tych, którzy mniej kierowali się rozsądkiem, a bardziej prostymi instynktami, na przykład strachem przed różnymi dziwnymi mocami.

– No to może ci teraz też zostaną pobici.

– Oczywiście, że tak. Ci z tego miasta, pod którym mieszkamy, stają się zbyt wygodni. Są jak tłuste niedźwiedzie myślące tylko o tym, żeby się nażreć i spać. Żadnej chęci rywalizacji, podejmowania ryzyka czy walki. I być może, tak jak niedźwiedzie, wciąż mają siłę – tylko co im po niej, jeśli ktoś zaatakuje ich w trakcie zimowego snu? Albo co im po tej sile, jeśli będą mieli tak grube i rozleniwione dupy, że nie dadzą rady ich podnieść?

– Ale przecież mają kontakt z innymi ludźmi, wiedzą, co się wokół nich dzieje. Nie dadzą się zaskoczyć innym – oponował Franek.

Gorwin na te słowa wyszczerzył swoje krzywe kły w uśmiechu i wbił złowieszcze spojrzenie we Franka. Mimo że byli dobrymi kolegami, Frankowi coś się w tym wzroku nie podobało. Nieco inny niż zwykle wpływ wina, jaki odczuwał udomowiony szczur, spotęgował to uczucie niepokoju.

Gorwin wycharczał złowieszczo:

– Wiedzą, co się dzieje w innych krajach. Ale nie wiedzą i nawet nie chcą wiedzieć, co się dzieje pod ich własnymi miastami. A gdyby wiedzieli, obawialiby się nas jeszcze bardziej niż teraz.

2

Pani Ryszarda Gawrońska wytarła rękawem grube krople potu z poprzecinanego głębokimi zmarszczkami czoła. Choć była dopiero ósma rano, a dokładniej za trzy ósma, słońce już dobrze grzało. Biedna babulinka przestrzegała zaleceń lekarza i ubrała się na cebulkę – na górze kurtka „przejściówka”, pod nią sweter, który piętnaście lat temu zrobiła sobie na drutach, poniżej bluzka na guziki, następnie przewiewna letnia koszulka, podkoszulek i stary, przepocony stanik. Zgodnie z tym, co zalecił jej doktor Jerzy, zdjęłaby kilka wierzchnich warstw, by dostosować się do panujących warunków – w samym środku lata koszulka powinna była starczyć… Ale jak to zrobić, jeśli za chwilę ma nadjechać autobus?

Pani Ryszarda korzystała z autobusu linii 66 niemal codziennie. Przeważnie udawała się nim do przychodni, ale zdarzało się jej też, tak jak tego dnia, pojechać nim na plotki do koleżanek. Doskonale więc wiedziała, że dokładnie o 8:03 podjedzie niskopodłogowiec, choć według rozkładu miał być o 8:05, że powinien nim kierować pan Henryk z brodą i że zatrzyma się środkowym wejściem na wysokości spojenia dwóch płyt chodnikowych po prawej od śmietnika. I tam właśnie stała pani Gawrońska ze swoim dwukołowym wózkiem z torbą na zakupy. Jej umysł był jak wzburzone morze targane przez porywiste podmuchy kolejnych myśli.

Jezusmaryja, jak gorąco! Cała mokra jestem, zaraz się zaziębię od tego upału! No kto to widział, w lipcu takie temperatury już od samego rana! Oby ten portkosraj za kierownicą włączył klimatyzację, bo zdechnę, zakaszlę się na śmierć. Prawie tak, jak ostatnio, co wyplułabym płuca, gdyby nie poleciała mi ta zielona wydzielina prosto na łeb studencika przede mną! Jezus, całe szczęście, że zrobił taką śmieszną minę, to zupełnie zapomniałam o tym śmiertelnym kaszlu! Aż się zasapałam wtedy od chichotu… Hm… Tak, właśnie, zasapać się od samego chichotu, to już nie najlepsza kondycja. Nie to, co jak się bolszewików tłukło, kiedy wdarli się do chałupy. Mam nadzieję, że autobus jak zwykle będzie prowadził ten bęcwał z brodą, co mnie kiedyś prawie drzwiami głowę urwał, jak zamykał – on się zawsze zatrzymuje tak samo. Jezus, żeby to tylko nie był ten łysy, bo on to albo trzy metry czasem do przodu, a czasem dwa metry do tyłu stanie, i jak wtedy się ustawić, żeby szybko przepchnąć się do drzwi? Matół pomyślałby trochę o innych, a nie takie kawały sobie robić. Człowiek chce sobie usiąść po ludzku, a tu nie. Ale zaraz… Brodaty wyglądał wczoraj nie najlepiej, jakby go coś łamało… To może lepiej będzie, jak ustawię się jeszcze dwa kroki w prawo… Jezus, ale ten wózek ciężko się toczy. Jeden krok… Drugi krok… Ale nie, moment… Przecież łysy jeździ starym jelczem… Cholera jasna, zesrać się można od tych wysokich stopni w jelczach… Jelcze mają drzwi trochę bardziej w tył niż niskopodłogowce… To trzeba ze trzy kroki w lewo. Ależ ten wózek się dzisiaj ciężko toczy… Jeden krok… Drugi krok… Jezusmaryja, jak mnie rwie kolano! Trzeci krok… Hm… Moment… Ale głupia baba jestem, przecież łysy nie zastępuje brodacza… To ten chudy z wąsem będzie jechał, jeśli nie brodacz. Jak on, to trzeba jeszcze trzy kroki w lewo! Boże, co z tym wózkiem jest, że tak ciężko chodzi?! Jeden krok… Drugi krok… I hops – trzeci krok. Udało się. Nie, no chwila… Ale Brodacz nie wyglądał tak źle. Tak pół na pół, że jest dzisiaj chory… A skoro pół na pół, to muszę cztery na dwa, czyli raz, dwa i trzy, cztery – dwa kroki z powrotem w prawo, to będę stać idealnie między tym, jak staje drzwiami brodacz, a tym, jak chudy z wąsem. Jezusie! Co z tym wózkiem!? Ach, już wiem, przecież Wiesia prosiła, żeby jej podwieźć trochę kamieni i naostrzonych noży, bo temu jej panu Eugeniuszowi popsuła się maszyna… Trochę to jednak waży. Dobra, to w drogę. Jeden krok… Drugi krok… O, i już. Hm… Zaraz… Ale co mi z tego, że stoję idealnie pośrodku między tym, gdzie staje brodacz, a tym, gdzie chudzielec z wąsem? Przecież teraz, kto by nie podjechał, to i tak będę o dwa kroki w złą stronę! Boże! Kto to może podjechać? Hm… Chyba jednak brodacz. No to dwa kroki w prawo. Ależ ten wózek…

Tak właśnie rozmyślała sobie pani Ryszarda Gawrońska i dreptała to w lewo, to w prawo. Była świadoma, że na przystanku oprócz niej są jeszcze inni ludzie i pewnie trochę dziwnie patrzą na jej kombinacje, ale nie wiedziała, że jest obserwowana przez kogoś jeszcze…

Pani Jadwiga zmrużyła oczy i wytężyła wzrok. Do przystanku jeszcze trzydzieści metrów – parę chwil i będzie. Torba na kółkach strasznie jej ciążyła, a do tego sprawę utrudniał siniak na udzie, co go sobie nabiła podczas oglądania serialu… Chciała zajść na przystanek od lewej strony, dzięki czemu mogłaby od razu ustawić się przy tylnych drzwiach autobusu. Wiedziała, że kierowcą miał być brodacz, bo spotkała go tego dnia w aptece, jak kupował lekarstwo dla swojej córki. Dzięki temu pani Jadwiga bardzo precyzyjnie mogła określić, gdzie stanąć, żeby być przy samych drzwiach, jak autobus się zatrzyma. Spostrzegła też, że po przystanku kręci się pani Ryszarda z bloku naprzeciwko.

Durna poćpiega – pomyślała pani Jadwiga. – Chorowałaby tak uczciwie jak ja, to też spotkałaby w aptece brodatego kierowcę i wiedziałaby, jak się ustawić.

Gdy po pewnym czasie pani Jadwiga zajęła swoją pozycję na przystanku, około pięć metrów od pani Gawrońskiej, ta ją dostrzegła.

Jezusie, tylko tej nadmidupy tu brakowało – pomyślała sobie pani Ryszarda, po czym wyskrzeczała do swojej rywalki o miejsce w autobusie:

– Ooo, dzień dobry, pani Jadwigo, jak pani dzisiaj dobrze wygląda!

Te słowa wytrąciły na moment panią Jadwigę z równowagi: Jak ta obszczybruzda śmie mówić do mnie w ten sposób? Jestem przecież starsza o dobre pięć lat, mam ze trzy ciężkie choroby więcej niż ona, do apteki muszę chodzić dwa razy dziennie, a do lekarza przynajmniej cztery razy w tygodniu i ona mówi mi, że dobrze wyglądam?!

– Dzień dobry, pani Gawrońska! Na szczęście pani wygląda jeszcze lepiej, jest pani jak ten piękny poranek! – Pani Jadwiga była niedosłysząca, więc cokolwiek mówiła, wykrzykiwała to tak, jakby miało usłyszeć ją pół osiedla. Wykrzywiała przy tym swą pomarszczoną twarz w nieszczerym i szczerbatym uśmiechu.

Wszetecznica! Wydaje jej się, że jak nie widzi mnie w aptece każdego dnia i że jak jestem młodsza, to swojego nie wycierpiałam?! Byłaby tak często na nerki w szpitalu jak ja, to wiedziałaby, co to prawdziwe leki i ból.

Po tej myśli pani Ryszarda rozejrzała się nerwowo po zebranych na przystanku ludziach, zwyczajem starych ludzi trochę pomlaskała, po czym wypaliła na całe gardło do starszej wiekiem oponentki:

– Ale się spociłam! To przez te moje nerki, pani Jadwigo. Doktór Jerzy powiedział mi ostatnio, że od dawna nie widział tak złych wyników. Widziałaby pani, jaki oddaję mocz co rano, jaki on ciemny i śmierdzący!

No to bździągwa się przejechała! Sama wpakowała się na minę, teraz to jej dopiero powiem, co to znaczy mieć problem z nerką! – pomyślała triumfalnie pani Jadwiga, po czym wyskrzeczała na cały regulator:

– Nerki to poważna sprawa! Ja mam kłopot już od wojny, jak mnie Niemcy postrzelili! Od tego momentu cały czas sikam na pomarańczowo. Myślę, że nawet najdrobniejsza infekcja mogłaby mnię teraz wykończyć!

Cholera, zapomniałam, że ta niedołęga była postrzelona. Ale za to powiem jej, co z moimi oczami, ona jeszcze dobrze widzi, to niech wie, co to znaczy mieć chore oczy! – pomyślała pani Ryszarda Gawrońska, po czym wydarła się:

– Pani to ma szczęście, że widzi jeszcze kolory! Ja to od czterdziestu lat mam taką kurzą ślepotę postępującą, że teraz to już nawet w pełnym słońcu słabo kolory rozróżniam. Ostatnio by mnie samochód przejechał, jak przechodziłam, bo pomyliłam czerwone z zielonym. A pani, pani Jadwigo, to ciągle nawet pomarańczowy potrafi dostrzec! Gratuluję i zazdroszczę, hihi!

Wywłoka oczy faktycznie ma słabsze niż ja. Ale co jej po słabym wzroku, skoro jeszcze może sprawnie chodzić? Pani Jadwiga błyskawicznie obmyśliła ripostę, którą wyskrzeczała po kilku bezgłośnych mlaśnięciach:

– Pani to ma szczęście, że może jeszcze sama tak na ulicę wchodzić, ja mam biodra schorowane tak mocno, że przejście dziesięciu metrów zajmuje mi pewnie więcej czasu niż pani stu!

Słysząc te słowa rywalki, pani Ryszarda Gawrońska uśmiechnęła się od ucha do ucha, prezentując wszystkim zebranym na przystanku swe niekompletne uzębienie. Wyciągnięcie problemu niesprawnych bioder było klęską pani Jadwigi, bo pani Ryszarda już od dwudziestu lat miała protezę. Wynik całej licytacji był więc praktycznie przesądzony, pozostała jedynie kwestia ubrania ostatecznego argumentu w słowa tak, by nikt z obserwujących nie miał najmniejszych wątpliwości, kto tu jest najbardziej schorowany w okolicy.

Pani Ryszarda pomlaskała trochę w skupieniu, zastanawiając się nad konstrukcją najlepszego tekstu:

Ja, pani Jadwigo, mam wstawioną protezę, więc to jest, niestety, schorowanie biodra absolutne i najwyższe. – To zdanie mogłoby być odpowiednim zakończeniem dyskusji, zwłaszcza gdyby końcówkę podkreślono poprzez pokręcenie głową i lekkie załamanie głosu. Byłoby dobre, ale jednak nie najlepsze z możliwych – brakowało w nim zaznaczenia, że dystans w „stopniu schorowania” dwóch babek jest naprawdę duży.

Pani Jadwigo, ja ze swoim własnym biodrem to niestety nigdzie bym nie zaszła, bo wstawili mi protezę dwadzieścia lat temu. – To zdanie z kolei byłoby dobre, bo zwięzłe i jednocześnie bardzo konkretnie oddające istotę rzeczy. Ale brakowało mu niestety odpowiedniej dramaturgii.

Ja, pani Jadwigo, to miałam taką chorobę biodra, że wstawili mi protezę. I to już dwadzieścia lat temu! – To z kolei mogła być ciekawa wypowiedź, jednak nie zawierała niczego, co ostatecznie pogrążyłoby przeciwnika. Wyglądałoby to najwyżej jak kolejna próba przebicia się w licytacji.

Pani Jadwigo! Nie rozmawiajmy, proszę, o schorzeniach bioder, bo ja już od dwudziestu lat mam protezę i jest to dla mnie tak bolesny temat, że nawet samo myślenie o nim sprawia, że łzy cisną się do oczu. Pani tego nigdy nie zrozumie, bo jest pani za zdrowa. – To byłoby godne zakończenie, aż chyba zbyt godne. Może lepiej nie przesadzać tak z dramaturgią, w końcu ta proteza to całkiem fajna sprawa.

Pani Jadwigo, pani nawet nie wie, jakie ma szczęście! Biodra schorowane, ale przynajmniej własne. Mnie wstawili protezę już dwadzieścia lat temu! – O, to było TO! Nie za ciężkie, nie za długie, z zawartą ładną mądrością i jednocześnie deprecjonujące znaczenie wszystkich chorób rywalki.

Pani Ryszarda po tej chwili zastanowienia otworzyła więc szczerbatą japę i zaczęła wypowiadać skrupulatnie ułożoną odpowiedź:

– Pani Jadwigo, pani nawet nie wie, jakie… – I w tym momencie zagłuszył ją nadjeżdżający autobus. Jego zatrzymanie bezlitośnie ucięło całą licytację. Staruszka poczuła się trochę jak piłkarz wychodzący sam na sam z bramkarzem przy stanie 1:1 w dziewięćdziesiątej minucie meczu, którego od strzelenia zwycięskiego gola powstrzymuje gwizdek złośliwego i stronniczego sędziego.

Otwarcie drzwi spowodowało stuprocentową zmianę na obliczach obu babć. W okamgnieniu zmieniły się w zimnych, silnych, żądnych miejsc siedzących i bezwzględnych myśliwych. Ich ustawienie było dobre: pani Jadwiga stała w gotowości na wprost drzwi tylnych, a pani Ryszarda – środkowych.

Pierwsza do walki rzuciła się pani Jadwiga. Niestety od razu napotkała pewien opór – w drzwiach był jakiś młody mężczyzna, który chciał wysiąść. A ona chciała przecież wsiąść, a to dość istotny konflikt interesów.

– Proszę pani, wysiadający mają pierwszeństwo! – wypalił oburzony młodzieniec.

– Zejdź mi z drogi gnoju, nie widzisz, jak schorowana jestem?! – wyskrzeczała w odpowiedzi stara. Jako że nie zależało jej na dłuższej dyskusji na temat pierwszeństw, przywilejów, udziału w wojnie światowej, dyskryminacji itd., chwyciła swoją torbę na kółkach w obie ręce, wzięła porządny zamach i przyłożyła facetowi prosto w głowę. Twarz mężczyzny błyskawicznie zalała się krwią, a ten bez przytomności wypadł z autobusu. Nim jeszcze jego ciało skontaktowało się z chodnikiem, pani Jadwiga była już w pojeździe i nerwowo rozglądała się po miejscach siedzących. Zauważyła parę wolnych i pognała, rozpychając się łokciami, do tego, które uznała za najciekawsze. W drodze zdążyła jeszcze pokłócić się z jakąś studentką i przyłożyć łokciem w brzuch ciężarnej kobiecie.

Pani