Trześnia - Janusz Gołda - ebook

Trześnia ebook

Janusz Gołda

0,0

Opis

Utrzymana w niesamowitym klimacie ludowych wierzeń i przesądów opowieść o miłości i nienawiści, o samotności i poszukiwaniu akceptacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 109

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Gołda
Trześnia
© Copyright by Janusz Gołda 2005
ISBN 978-83-7564-063-2
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Mężczyzna leżał pod trześnią w nienaturalnej pozycji.

Ktoś w tłumie, który otoczył leżącego pod drzewem mężczyznę zwartym kręgiem, powiedział, że trześnia ma sto lat. Ktoś inny dodał, że trześnię posadził dziadek tego mężczyzny, który leży pod drzewem. Jeszcze inny uzupełnił, jakby od niechcenia, obojętnym tonem, że dziadek posadził trześnię dla szpaków. Ktoś z tyłu poparł go, twierdząc, że zgodnie z panującym w tych stronach zwyczajem trześnie sadziło się na miedzach, między łanami pszenicy, żeby nęciły szpaki czerwonymi jagodami i odwracały uwagę ptaków od dojrzewającego na polach ziarna.

Kiedy patrzyło się na to stare drzewo o popękanym pniu, pokręconych niczym w konwulsjach konarach, widziało się wyraźnie, dokąd zmierza życie. Gdy spojrzało się na leżącego pod drzewem mężczyznę, widziało się ptaka olbrzyma, który spadł na ziemię – leżał na brzuchu, a jego wywinięte w stawach ręce–skrzydła rozrzucone były szeroko na boki.

Trudno było określić, choćby w przybliżeniu, wiek leżącego pod trześnią mężczyzny. Jedni utrzymywali, że mężczyzna ten nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki, inni upierali się przy niej, wskazując na siwe włosy mężczyzny, jeszcze inni twierdzili, że siwe włosy to nie jest żaden dowód na to, ile człowiek ma lat, lecz świadczy wyłącznie o bezradności człowieka wobec życia. W końcu, po sporach i dyskusjach, uznano dwa fakty – siwiznę tego mężczyzny i jego upadek z trześni. Co do reszty okoliczności tego wydarzenia zdania wśród ludzi były podzielone i każdy interpretował je na swój sposób. Ktoś powiedział, że widział, jak ten mężczyzna szybował nad trześnią. Frunął w powietrzu jak ptak, potem zachybotał się i stracił stateczność, jakby zahaczył o coś w powietrzu, ale zaraz wyrównał niepewny lot, zatoczył nad trześnią dodatkowe koło, sfrunął na drzewo, siadł na jego czubku pewnie, jak przystało na ptaka, i dopiero wtedy osunął się w dół i spadł na ziemię. Ktoś inny stwierdził, że trzeba nie mieć rozumu, żeby nie przewidzieć, czym kończy się łamanie zasad natury. Gdy mówił o tym, przytaczając tylko te racje, które potwierdzały głoszoną przez niego tezę, zgromadzeni wokół trześni ludzie podnieśli głowy i obserwowali jastrzębia, który zataczał nad drzewem wielkie koła, oddalał się od drzewa, zawracał, znowu oddalał się szybując po niebie lekko, swobodnie, bez najmniejszego poruszenia skrzydłami, w końcu sfrunął na trześnię, siadł na jej czubku i spokojnie, bez pośpiechu, czyścił swoje pióra zakrzywionym dziobem.

Dziwne, trudne do wytłumaczenia, irracjonalne z logicznego punktu widzenia wypadki zdarzały się na tych polach wokół trześni zawsze. Jeszcze niedawno na to stare drzewo smykały się dzieci z pobliskiej wioski łase na każdą, nawet drobną jagodę. Dzisiaj trześnia umiera w samotności opuszczona i przez ludzi, i przez ptaki. Rośnie na uboczu wsi. Nie po drodze tędy nikomu.

Pod tym drzewem piorun poraził młodzieńca. Jak to stało się?… Nikt tego we wsi nie wie, bo nikt tego tragicznego zdarzenia nie widział na własne oczy. Kiedy znaleziono młodzieńca pod trześnią, jego ciało było już sine i nabrzmiałe, no więc, co innego mogło spotkać go tutaj, jak nie piorun. Ot, uderzył w niego, zabił go i próżne domysły. Niedaleko trześni leży młaka – podmokła, dzika łąka porośnięta bagiennym zielskiem. Ktoś zabił na niej wariatkę. Podobno zdarzyło się to podczas wielkiej ulewy, podobno ta wariatka tańczyła tam wtedy nago. Ludzie we wsi mówią, że ten ktoś musiał chodzić za dziewczyną krok w krok, podglądać ją, śledzić, aż w końcu dopadł ją samą na młace i zabił ją siekierą. Na tym starym drzewie, przeklętym przez ludzi i opuszczonym przez ptaki, powiesił się poważny, stateczny mężczyzna. Ludzie we wsi są przekonani, że i tę śmierć też spowodowała trześnia. Tutaj także znaleziono chłopca kalekę z dziurą w głowie. Tak, tak, dziwne wypadki zdarzały się w tym miejscu, jak sięgnąć pamięcią, od zawsze. Ot, choćby ten nieznajomy mężczyzna, który leży teraz pod trześnią nieruchomo jak kłoda, a który jeszcze tak niedawno, bo zaledwie kilka dni temu, przesiadywał godzinami w jej cieniu, chodził po polach albo nad Wisłokiem. Ludzie utrzymują, że ten mężczyzna przypomina im kogoś. Kogo?… Z tym jest już kłopot, bo pytani odpowiadają, że nie są pewni swoich skojarzeń, że nie wiedzą na sto procent. Albo rzeczywiście nie wiedzą, albo wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć. Podobno pod tym drzewem zakopany był skarb, ktoś ten skarb odkrył, wykopał, część skarbu zabrał, resztę zaś przeniósł w bezpieczne miejsce i znowu zakopał. Skąd ludzie o tym wiedzą?… Twierdzą, że poznają po piorunach, które w czasie burz biją w te miejsca, w których ukryty został skarb. Kiedy działy się tutaj te dziwne wypadki, pioruny biły wokół trześni, po śmierci wariatki uderzały w młakę, a po śmierci garbusa wszystko skończyło się jak ręką odjął. Jest więcej niż pewne, że to właśnie wtedy ten ktoś wykopał skarb i schował go w innym miejscu. Mówią, że na pewno w lesie na wzgórzu, na tej kolistej polanie, na której nie rośnie żaden krzak, nie śpiewa żaden ptak, nie przemyka się żadne dzikie zwierzę, tylko te pioruny, które biją tam raz koło razu, miejsce w miejsce, podczas każdej burzy, jaka przechodzi nad lasami. Twierdzą, że takich miejsc jak tamto strzeże Złe, a tam gdzie Złe gospodarzy, lepiej nosa nie pchać. Tutaj, na tych polach wokół trześni, teraz też dzieją się różne dziwne zdarzenia. Ot, choćby ten nieznajomy mężczyzna, który zjawił się we wsi nie wiadomo skąd, chodził po polach, przesiadywał nad Wisłokiem albo pod trześnią, wpatrując się w jej konary całymi godzinami. Skąd on się tutaj wziął?… Podobno przyjechał z daleka, podobno już kiedyś tutaj był. Tak przynajmniej mówił ludziom. Już w dniu swojego przyjazdu do wsi kręcił się między domami, zaglądał tu i tam, chcąc pożyczyć siekierę. Twierdził, że przyjechał tutaj, ponieważ postanowił ściąć trześnię, bo trześnia nie dawała mu spokoju, bo nie miał przez nią normalnego życia. Ściąć trześnię, żeby odciąć przyszłość od przeszłości – tłumaczył ludziom. Nie pożyczyli mu. Nie przyjeżdża się nie wiadomo skąd, nie chodzi się po polach bez celu i nie szuka się siekiery po to, żeby ściąć jakieś tam drzewo, choćby było ono trześnią. Ludzie pytali mężczyznę z grzeczności o to, o owo, zagadywali go, sondowali. Mężczyzna spoglądał na pytających spode łba, milkł i odchodził. Dziwny człowiek. Na dodatek bardzo uparty. Przychodził do wsi zawsze z tą samą sprawą. Przychodził jednak na próżno. Jeżeli przyjechał tutaj po to, żeby ściąć to przeklęte drzewo, to o siekierze mógł pomyśleć wcześniej. Licho wie, do czego naprawdę ta siekiera była mu potrzebna i do czego taki człowiek jak on może być zdolny. Po jakimś czasie mężczyzna przestał przychodzić do wsi, zbudował nad Wisłokiem szałas i przesiadywał przed nim całymi godzinami znieruchomiały jak głaz, wpatrzony w nurt rzeki, albo chodził po polach, jakby czegoś na nich szukał. Ludzie mówią, że na pewno tego skarbu, który zakopany był kiedyś pod tą starą trześnią.

Co my powiemy panu o tym człowieku? Nic. To pewne. Mówienie o innych nie leży w naszej naturze. Tacy jesteśmy. Tacy się urodziliśmy. Pan przyjechał do nas czarnym samochodem, chodzi po naszych domach, zagląda nam w oczy, bada nas, przepytuje i to są powody, które sprawiają, że milczymy albo zbywamy pana byle opowiastką. Gdyby pan przyjechał do nas wasągiem albo przyszedł na piechotę upyplany błotem, umęczony, to kto wie?… Ale to też nie jest takie pewne… Pan jest najbardziej obcy ze wszystkich, jacy się u nas zjawili, a my obcemu nie powiemy. Żeby się od nas czegoś dowiedzieć, żeby coś z nas wydusić trzeba urodzić się tutaj, żyć z nami i mieć, tak jak my, to i owo na sumieniu. Pan przyjechał do naszej wioski czarnym samochodem, wyciągnie od nas wszystko, co sobie wcześniej zaplanował, odjedzie stąd i zapomni i o nas, i o tym, co nam nieopatrznie wypsnęło się z ust, a my zostaniemy tutaj i będziemy musieli z tym żyć. Dlatego najlepiej by było, gdyby pan dał spokój tej całej sprawie, koło której pan tak się ochoczo kręci.

Deszcz padał, dziewczyna tańczyła. Prężyła opalone, smagłe ciało, wyginała je w połyskliwy łuk, wypinała ku niebu i śmiała się głośno, piskliwie. Ajj, jakże musiały ją łaskotać aksamitne palce deszczu i jak bardzo to gibkie dziewczęce ciało musiało być spragnione ich pieszczot.

Deszcz przestał padać. Dziewczyna znieruchomiała i podniosła twarz ku niebu. Krople deszczu spływały z długich, czarnych włosów dziewczyny na jej drobne piersi, na płaski brzuch, staczały się w dół, ku ziemi i znikały.

Aj, jaki żal, że chmura przeszła tak szybko, choć jeszcze niedawno zasłaniała niebo swoim czarnym skrzydłem po sam horyzont. Aj, jaka szkoda, że niebo jest takie obojętne i nie zawróci już wielkiej chmury, nie zaszumi trawami na młace, nie zaszeleści liśćmi na trześni, nie popieści nagiego ciała dziewczyny, choć jeszcze przed chwilą obmacywało wszystkie jego wypukłości, drżący z pożądania brzuch, roztrzęsione słodką słabością łydki, lecz kiedy zalało buzujący w nagim ciele żywioł, kiedy zgasiło jego ostatnią łagiewkę, odeszło nieczułe na kuszenie dziewczyny.

Siedział na drzewie przemoczony do suchej nitki. Nie czuł sztywniejących mu z zimna mięśni ani strużek deszczu spadających na niego z liści i konarów trześni. Żal mu było dziewczyny, która łudziła się, że gwałtowność nieba nie była chwilową. Żal mu było rozpalonego ciała, które karmiła nadzieja, że niebo wie, co to jest zachłanność i za chwilę – słońce błysnęło jak na pokuszenie – znowu będzie je pieściło. Aj, żeby się spełniło. Jakie to by było piękne, jakie ludzkie ze strony nieba, gdyby zawróciło chmurę. To nic, że siedział na drzewie zziębnięty, skostniały, przemoczony do szpiku kości. Mógł siedzieć i kostnieć, mógł nawet zdrewnieć jak ten konar, na którym siedział, byleby tylko jeszcze raz, choćby ostatni, oglądać taniec opętanego ciała.

Łudził się jednak daremnie.

Niebo było niewzruszone. Czarna chmura przepłynęła nad lasem, oddaliła się znacznie od wsi, zmalała na horyzoncie. Widać było jej sine podbrzusze, którym czochrała się po świerkach Tokarni, ale wkrótce i ono rozciągnęło się, spłaszczyło i ześliznęło się z grzbietu wzgórza na jego drugą, niewidoczną stronę, spadło w nią jak w przepaść i znikło.

Zamknął oczy, zacisnął zęby. Ajjj, oglądać to! Oglądać znając na pamięć następujące po sobie zdarzenia, rozumiejąc ich znaczenie, wiedząc, po co one się rodzą.

A oto i on, stojący w oknie i przecierający ręką szybę, przez którą widział czarną chmurę, która wspinała się na niebo, przemalowywała błękit w czerń, w końcu zawisła ołowiem nad jego domem i oślepiła go nagłą błyskawicą.

I znowu on, przygięty do ziemi, pędzący polami wśród grzmotów i błyskawic, dopada trześni. Na plecach czuje grube krople deszczu. Grzmot przetacza się po niebie głuchym, ostrzegawczym pomrukiem. Szpaki zerwały się z trześni, zakołowały w powietrzu, wzbiły się w górę i skarcone nagłą błyskawicą sfrunęły ku ziemi i znikły w wiklinach nad Wisłokiem. Nagły podmuch wiatru poderwał z polnej drogi kłąb kurzu, zakręcił nim w powietrzu, rozwinął go jak płachtę i rzucił go w pszenicę.

I znowu on, wspinający się na trześnię. Jego bose nogi ślizgają się po mokrym pniu. Prawa stopa ugrzęzła mu w dziupli. Szarpnął nogą z całych sił. Ostry ból ugryzł go w kolano, zaszpilił w pachwinie. Krzyknął głośno, przeciągle. Z góry odpowiedziało mu krakanie wrony i ciężki łopot ptasich skrzydeł. Wyrwał nogę z pułapki, wspiął się na czub trześni, siadł wysoko, w chybotliwym rozwidleniu konarów drzewa, i posykując z bólu, wpatrywał się, przez łzy w dziki bez rosnący na zakręcie polnej drogi.

Nie przyjdzie! Dzisiaj jej już nie zobaczy!

Czarna chmura wisiała nad wsią i ocierała się swoim pękatym brzuchem o dachy domów, które znajdowały się na północnym stoku Magury.

Nie przyjdzie! Nie zobaczy tańczącej z deszczem!

Podmuch wiatru uderzył w trześnię, rozwichrzył jej zieloną grzywę, zachrzęścił konarami drzewa, wpadł w koniczynę, wytarzał się w niej jak beztroskie źrebię i pogalopował w stronę dzikiego bzu. Deszcz, niesiony gwałtownym podmuchem wiatru, siekł przez chwilę liście trześni jak wściekły, po czym złagodniał, uspokoił się i dziergał je teraz rzadkim, grubym ściegiem.

Pora była najwyższa, żeby zejść z trześni na ziemię i popędzić na skróty przez zagony kartofli, łany pszenicy i koniczyny do domu babuni, Marii Magdaleny. Jeszcze zdążyłby uciec przed burzą, chociaż zwarta ściana deszczu zakryła już zupełnie przysiółek wsi położony na północnym stoku Magury i zbliżała się do kościoła, lecz dopóki jego szara, kanciasta bryła pokryta czerwoną dachówką nie zniknie w wodnej kurzawie, na pewno uda mu się dobiec do domu babuni Marii Magdaleny i schronić się u niej przed nawałnicą.

Oślepiająca błyskawica zlała się z ogłuszającym grzmotem. Ziemia stęknęła głucho i zakołysała jak pijana. Ogniste widły gromu wbiły się w kopkę siana stojącą tuż przy młace. Wysuszona trawa zadymiła i w jednej chwili stanęła w płomieniach.

I znowu on, siedzący na rozkołysanym przez burzę czubku trześni i wypełniający się zwątpieniem od paznokci po koniuszki rudych włosów na głowie.

Nie przyjdzie! Już nie przyjdzie!

Czarna chmura zsunęła się z Magury w dolinę, rozsiadła się w niej i rzygnęła deszczem. W strugach wody znikł kościół z czerwonym dachem, dom babuni Marii Magdaleny, błonia nad Wisłokiem, dziki bez przy polnej drodze, miedza i trześnia, cały jego świat, jego kosmos zamknięty na południu grzbietem Magury, zaś na północy Tokarnią z jej gęstym, świerkowym lasem. Nad jego światem pękło niebo. Woda lała się z nieba potokami. Jej wszechobecny szum zagłuszył wszystko.

I znowu on, w samym środku żywiołu, w jego źrenicy. On, głuchy i ślepy, dla którego wszystko to, co działo się teraz nad nim, dookoła niego, było niczym w porównaniu z tym, co działo się w nim, przyklejonym do trześni, zawiedzionym, wykrzykującym rozpaczliwie w kółko dwa słowa: – Nie przyszła! Nie przyszła!

Szum wody spadającej z nieba strumieniami przycichł, zamienił się w ciurkoty, szelesty, rytmiczne kląskania. Niebo nad Magurą przecierało się powoli i jaśniało coraz czystszym błękitem. Wodny pył wirował w powietrzu, raził oczy rozpryskami światła. Białe, zwiewne mgiełki podniosły się nieśmiało nad Wisłokiem, dopadł do nich wiatr i zapędził je w nadrzeczne łoziny. Wąski błysk zsuwał się północnym stokiem Tokarni, ciągle jeszcze mrocznym, bo przysłoniętym czarną chmurą, obciął świerkom szpiczaste wierzchołki, odbił się od jakiejś szyby w oknie stojącego na zboczu Tokarni domu, wpadł mu do oczu, oślepił go.

– Ajjjuuujjjuuu!

Ktoś się śmiał. Może płakał. A może śpiewał.

– Ajjjuuujjjuuu uu!

Serce skoczyło mu do gardła.

Przyszła?!… Przyszła!

Deszcz przestał padać. Kropił. Dziewczyna tańczyła. Wysoka trawa sięgała jej do kolan. Brodziła w trawie jak w wodzie. Poruszała się zwinnie, wypinała ku niebu smagłe dziewczęce ciało, wystawiając je pod ostatnie krople deszczu. Jej ciemna, opalona skóra błyszczała niczym rzeka w nocnej poświacie. Kosmyki mokrych włosów, długich i czarnych, przykleiły się do pleców dziewczyny, owinęły się wokół jej rąk, szczupłych ramion.

– Ajjj juu ju!

Dziewczyna