Trzech panów w łódce nie licząc psa - Jerome Klapka Jerome - ebook

Trzech panów w łódce nie licząc psa ebook

Jerome Klapka Jerome

4,3

Opis

Trzech panów w łódce (nie licząc psa), oryginalny tytuł angielski Three Men in a Boat (To Say Nothing of the Dog) – humorystyczna powieść angielskiego pisarza Jerome'a K. Jerome'a wydana w 1889 roku. Fabuła utworu obejmuje przygotowania i samą wycieczkę trzech młodych mężczyzn łodzią po Tamizie między Kingston i Oksfordem, a przerywana jest bardzo licznymi anegdotycznymi dygresjami. Powieść do dzisiaj jest uważana za jedno z najlepszych dzieł angielskiej literatury humorystycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (13 ocen)
7
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Trzech panów w łódce nie licząc psa

Jerome Klapka Jerome

(1889)

Strona redakcyjna

Spis treści ISBN: 978-83-7991-012-0 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Na podstawie publikacji z roku 1889. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne. Zdjęcie na okładce: John Nyberg
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Trzej inwalidzi. Cierpienia Jerzego i Harrisa. Ofiara stu z górą śmiertelnych chorób. Cenne recepty. Leczenie niedomagań wątroby w dziecięcym wieku. Dochodzimy do wniosku, że jesteśmy przepracowani i należy nam się odpoczynek. Tydzień na głębokich wodach? Jerzy proponuje Tamizę. Montmorency zakłada protest. Pierwszy wniosek przyjęto większością trzech głosów przeciw jednemu.

Było nas czterech — Jerzy, William Samuel Harris, ja i Montmorency. Siedzieliśmy w moim pokoju, paliło się i rozmawiało o tym, jak źle jest z nami — źle, rzecz jasna, z punktu widzenia medycyny. Wszyscy czuliśmy się kiepsko i to coraz bardziej nas niepokoiło. Harris miewa takie szalone zawroty głowy, że odchodzi od zmysłów. Jerzy powiada na to, że jemu też czasem kręci się w głowie i nie wie wtedy, co się z nim dzieje. A mnie popsuła się wątroba. Nie może być co do tego żadnej wątpliwości, bo właśnie przeczytałem prospekt patentowanych pigułek na wątrobę, w którym dokładnie opisano rozmaite objawy, pozwalające określić, czy komuś dolega wątroba. Mam wszystkie te objawy.

Bardzo to dziwne, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, bym przeczytał ogłoszenie o jakimś najnowszym specyfiku i nie doszedł do nieodpartego wniosku, że cierpię właśnie na opisaną tam chorobę, i to w jej najbardziej złośliwej postaci. Za każdym razem diagnoza ściśle odpowiada temu wszystkiemu, co sam odczuwam.

Pamiętam, jak raz poszedłem do Muzeum Brytyjskiego, bo chciałem zapoznać się ze sposobami leczenia pewnej, drobnej zresztą, dolegliwości, jaka mnie wówczas nawiedziła. Był to, jeśli dobrze pamiętam, katar sienny. Wziąłem książkę i przeczytałem wszystko na ten temat. Potem nieco się zagapiłem. Bezmyślnie przewracałem kartki i ni stąd, ni zowąd zacząłem studiować choroby. Choroby w ogóle. Nie pamiętam już, w której z nich pogrążyłem się najpierw. W każdym razie był to jakiś straszliwy, siejący spustoszenie dopust boski — i zanim przebiegłem wzrokiem połowę wykazu „objawów ostrzegawczych”, zdałem sobie jasno sprawę, że się ta zmora do mnie przyplątała.

Przez chwilę siedziałem bez ruchu, zmrożony przeraźliwym strachem. Potem z rozpaczliwą rezygnacją zacząłem znów przewracać kartki. Zatrzymałem się na gorączce tyfoidalnej... przeczytałem objawy... Odkryłem, że jestem chory na tyfus — musiałem go mieć dobrych kilka miesięcy nic o tym nie wiedząc. Ciekaw byłem, co jeszcze mnie gnębi. Dojechałem do tańca świętego Wita i wyszło na jaw, że — jak się tego spodziewałem — święty Wit też mnie nie ominął. Mój wypadek coraz bardziej mnie interesował, postanowiłem więc zbadać go aż do samego dna. Przystąpiłem do rzeczy w porządku alfabetycznym. Przeczytałem najpierw o artretyzmie. Dowiedziałem się, ze cierpię na artretyzm i że za jakieś dwa tygodnie zacznie się ostry stan zapalny. Brighta choroba, jak się o tym z ulgą dowiedziałem, nawiedziła mnie w postaci takiej jakiejś odmienionej, że mogłem z nią żyć sto lat. Cholerę za to miałem z ciężkimi komplikacjami, a z dyfterytem już się chyba urodziłem. W pocie czoła przewertowałem litera po literze cały alfabet i w końcu okazało się, że tylko jednej choroby na pewno nie mam: puchliny kolan, na którą cierpią panny służące, jeśli za dużo klęczą.

Zrazu czułem się tym niemile dotknięty — puchlina kolan wyraźnie mnie zbagatelizowała. Dlaczego nie mam puchliny kolan? Czemu ona tak ostentacyjnie trzyma się ode mnie z daleka? Po chwili jednak zwyciężyły uczucia mniej zachłanne. Pomyślałem sobie, że mam wszystkie inne choroby znane farmakologii, i ochłonąłem z egoistycznych zapędów — postanowiłem obejść się bez tej puchliny kolan. Najbardziej złośliwa podagra czepiła się mnie, jak się teraz okazało, choć nic o tym nie wiedziałem, a na żółtaczkę cierpiałem niezawodnie od dziecka. Po żółtaczce nie było już w tej encyklopedii żadnej choroby, nic zatem więcej dolegać mi nie mogło.

Siedziałem pogrążony w zadumie. Jakże ciekawym okazem — myślałem sobie — muszę być z lekarskiego punktu widzenia, co za kapitalny nabytek dla profesorów medycyny. Studenci nie potrzebowaliby „obchodzić” szpitali, gdyby mieli mnie, bo sam byłem szpitalem. Mieliby tylko dwie rzeczy do zrobienia: pochodzić koło mnie i odebrać dyplom.

Następnie zastanowiłem się, ile mi jeszcze zostało życia. Spróbowałem sam się zbadać. Szukałem pulsu. Najpierw w ogóle nie mogłem się go domacać. Nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął bić. Wyjąłem zegarek i liczyłem uderzenia. Dorachowałem się stu czterdziestu siedmiu na minutę. Spróbowałem odszukać serce. Nie mogłem znaleźć własnego serca! Przestało bić. Później doszedłem do wniosku, że przez cały czas było na swoim miejscu i biło, ale to już nie moja wina. Opukałem się dokładnie z przodu, od — że tak powiem — pasa do głowy, obstukałem z grubsza obydwa boki i zapuściłem się aż na plecy. Nic jednak nie wyczułem ani nie usłyszałem. Spróbowałem obejrzeć język. Wystawiłem go, ile tylko się dało, zamknąłem jedno oko, a drugim usiłowałem mu się przyjrzeć. Zdołałem zobaczyć tylko koniuszek języka, co przyniosło mi jednak pewien pożytek; upewniłem się ostatecznie, że to szkarlatyna.

Kiedy wchodziłem do czytelni, byłem zdrów i szczęśliwy. Wyszedłem stamtąd ledwie trzymając się na nogach — nędzny strzęp ludzki.

Udałem się do mojego lekarza. To mój serdeczny przyjaciel. Bada mi puls, ogląda język i wypowiada się na temat pogody, ilekroć zechce mi się chorować, i za wszystko to nie bierze ani grosza. Pomyślałem więc, że trzeba mu się zrewanżować i właśnie teraz iść do niego.

Czego trzeba doktorowi? — mówiłem sobie. — Trzeba mu praktyki. A więc będzie mnie miał. Wyciągnie z mej osoby więcej praktyki niż z tysiąca zwykłych banalnych pacjentów, z których każdy ma jedną chorobę, a najwyżej dwie.

Poszedłem więc prosto do mego przyjaciela. Zastałem go w domu.

Doktor pyta mnie:

— Co powiesz? Co ci dolega? A ja na to:

— Nie będę zabierał ci czasu, mój stary, opowiadaniem o tym, co mi dolega. Życie jest krótkie i mógłbyś rozstać się z nim, zanim zdążyłbym skończyć. Powiem ci za to, co mi nie dolega. Nie mam puchliny kolan. Dlaczego jej nie dostałem, tego nie wiem, ale fakt pozostaje faktem. Natomiast mam całą resztę.

Tu opowiedziałem mu, jak doszedłem to tego odkrycia.

Kazał wywiesić język, zajrzał mi do środka, złapał za przegub, palnął w pierś, kiedy najmniej się tego spodziewałem — to świństwo, inaczej tego nie mogę nazwać — i natychmiast poprawił bokiem głowy. Potem usiadł, napisał receptę, złożył i dał mi do ręki. Schowałem ją do kieszeni i wyszedłem.

Nie zaglądając do recepty poszedłem do najbliższej apteki. Aptekarz przeczytał i oddał mi receptę mówiąc, że tych rzeczy nie sprzedaje.

Pytam się go:

— Czy pan jest aptekarzem? Odpowiada:

— Owszem, tak. Gdybym był równocześnie sklepem spółdzielczym i pensjonatem, byłbym do pańskiej dyspozycji. A że jestem tylko aptekarzem, nie dam rady.

Przeczytałem receptę. Brzmiała tak:

1 funt befsztyka z 1 but. porteru co 6 godzin

1 10-milowy spacer co dzień rano

1 łóżko co dzień wieczór punkt 11-ta.

I nie nabijaj sobie głowy rzeczami, których nie rozumiesz.

Usłuchałem zaleceń przyjaciela i skutki okazały się — przynajmniej dla mnie — zbawienne, bo zostałem przy życiu i nadal pozostaję.

Wracając jednak do tego prospektu pigułek na wątrobę, muszę przyznać, że pojawiły się u mnie objawy, i to całkiem niedwuznaczne. Najwyraźniej zaś wystąpił „zupełny brak chęci do jakiejkolwiek pracy”.

Jak mnie to dręczy, tego nie da się opisać. Od najwcześniejszego dzieciństwa cierpię z tego powodu katusze. Już jako chłopczyk nie miałem bodaj jednego dnia wolnego od tej choroby. A oni nie wiedzieli, że to wątroba. Wiedzy lekarskiej daleko wówczas było jeszcze do jej dzisiejszego poziomu i ludziska moją niechęć do pracy skłonni byli przypisywać lenistwu.

— Ej, ty obrzydliwy leniuchu! — krzyczeli. — Wstałbyś i zapracował na siebie, próżniaku! — tak wołali, nie wiedząc oczywiście, że jestem chory.

W ten sposób, zamiast dostawać pigułki, zbierałem kuksańce. Może się to komuś wydać dziwne, a jednak to bicie po głowie często przynosiło mi ulgę, przynajmniej doraźną. Przekonałem się, że wtedy wystarczyło dostać raz w ucho, abym zaraz nabrał ochoty pójść, gdzie trzeba, i zrobić to, czego ode mnie żądano, a dziś na taką kurację pudełko pigułek to jeszcze za mało.

Często, bowiem, proszę państwa, owe proste, staroświeckie leki są skuteczniejsze niż cała dzisiejsza apteka.

Siedzieliśmy tak z pół godziny opisując sobie nawzajem nasze choroby. Wyłożyłem Jerzemu i Williamowi Harrisowi, jak się czuję, gdy wstanę rano. William Harris opowiedział nam, w jakim stanie kładzie się spać. Jerzy zaś stanął na dywaniku przed kominkiem i nader trafnie, z wielką siłą wyrazu zagrał nam scenę, wyobrażającą, jak się czuje w nocy.

Jerzy ubrdał sobie, że jest chory, choć naprawdę ma końskie zdrowie, proszę mi wierzyć.

Właśnie zapukała do drzwi pani Poppets zapytując, czy zjedliśmy kolację. Uśmiechnęliśmy się smutno do siebie i odparliśmy, że trudno — trzeba będzie coś niecoś przegryźć. Harris powiedział nawet, że nierzadko odrobina pożywienia w żołądku jest tamą powstrzymującą rozwój choroby. Pani Poppets wniosła tacę, przesiedliśmy się do stołu i poigraliśmy ze zrazikami w sosie cebulkowym, a potem z szarlotką.

Musiałem być wtedy bardzo słaby, bo ledwie minęło pół godziny, a już zupełnie przestałem się interesować jedzeniem — co mi się nigdy przedtem nie zdarzało — i nie miałem ochoty na ser.

Po spełnieniu obowiązku pokrzepienia ciała napełniliśmy jeszcze raz szklanki, zapaliliśmy fajki i podjęliśmy dyskusję na temat stanu naszego zdrowia. Co nam właściwie dolega, tego żaden z nas dobrze nie wiedział, ale pod jednym względem byliśmy jednomyślni: wszystkiemu winne jest przepracowanie.

— Potrzebny jest nam odpoczynek — powiedział Harris.

— Odpoczynek i radykalna odmiana — podchwycił Jerzy. — Nadwerężenie mózgów wywołało ogólną depresję całego systemu nerwowego. Jeśli zmienimy otoczenie i nie będziemy musieli myśleć, szybko odzyskamy równowagę.

Jerzy ma kuzyna, który w rejestrach policyjnych figuruje jako student medycyny, nic więc dziwnego, że podejście lekarskie jest u niego niejako cechą rodzinną.

Zgodziłem się z Jerzym i zaproponowałem, abyśmy zaszyli się w jakiejś staroświeckiej mieścinie, z dala od zgiełku gawiedzi, i tam prześnili słoneczny tydzień wśród sennych uliczek — w jakimś zapomnianym przez ludzi zakątku, ukrytym przez czarodziejki, dokąd nie dociera gwar świata, w jakimś dzikim orlim gnieździe na urwisku Czasu, gdzie ledwie byłoby słychać daleki i słaby odgłos wzburzonych bałwanów dziewiętnastego wieku.

Harris powiedział, że to bujda z chrzanem. Zna — twierdził — takie urocze zakątki. Wszyscy kładą się tam spać o godzinie ósmej, „Kuriera” nie dostaniesz za żadne skarby świata, a po tytoń musisz gonić dziesięć mil.

— Nie — zakończył — jeśli chcecie odpoczynku i odmiany, nie masz nic lepszego nad morską wycieczkę.

Tu ja stanowczo zaprotestowałem. Wycieczka morska dobrze nam służy, jeśli trwa dwa miesiące, ale tydzień na morzu — to okropność.

Odpływasz w poniedziałek żywiąc błogą nadzieję, że czeka cię wielka przyjemność. Powiewasz chusteczką na pożegnanie przyjaciołom, zapalasz swą największą faję i paradujesz po pokładzie z taką miną, jakbyś był kapitanem Cookiem, sir Franciszkiem Drakem i Krzysztofem Kolumbem w jednej osobie. We wtorek wolałbyś, żeby cię tu nie było. W środę, czwartek i piątek żałujesz, żeś wcześniej nie skonał. W sobotę jesteś zdolny przełknąć nieco bulionu, posiedzieć trochę na pokładzie i z bladym uśmiechem odpowiadać poczciwym ludziom, którzy się pytają, jak się teraz czujesz. W niedzielę zaczynasz znów chodzić i normalnie jeść. A w poniedziałek rano, kiedy z walizką i parasolem w ręku stoisz przy poręczy burty gotów do zejścia na brzeg — właśnie wtedy morze zaczyna ci się na dobre podobać.

Pamiętam, jak mój szwagier wybrał się raz na małą wycieczkę morską dla poratowania zdrowia. Kupił bilet z Londynu do Liverpoolu i z powrotem. Kiedy znalazł się w Liverpoolu, jedynym jego pragnieniem było sprzedać bilet powrotny.

Opowiadał mi, że latał po mieście i oferował go ludziom z szaloną wprost obniżką ceny i sprzedał wreszcie za osiemnaście pensów jakiemuś młodzianowi o wyglądzie wątrobiarza, któremu właśnie lekarze zalecili morskie powietrze i gimnastykę.

— Morskie powietrze! — zawołał szwagier, wtykając, jak umiał najserdeczniej, bilet w rękę młodziana. — Ha! Będziesz pan miał tyle morskiego powietrza, że ci go wystarczy na całe życie. A gimnastyka? Ba! Będziesz miał więcej gimnastyki, siedząc na tym statku, niż gdybyś fikał koziołki na suchym lądzie.

Sam — to znaczy mój szwagier — wrócił pociągiem. Oświadczył, że Kolej Północno-Zachodnia wcale dobrze służy jego zdrowiu.

A znowu jeden mój znajomy wybrał się na tygodniową wycieczkę przybrzeżną. Przed odjazdem przyszedł do niego steward i zapytał, czy będzie płacił za każdy posiłek oddzielnie, czy też chce zapłacić z góry za wszystko.

Steward radził wziąć abonament, bo wypadnie to znacznie taniej. Cały tydzień będzie w ten sposób kosztował dwa funty pięć szylingów. Na pierwsze śniadanie podaje się rybę i pieczyste. Drugie śniadanie jest o pierwszej i składa się z czterech dań. Obiad o szóstej — zupa, ryba, zakąski, mięsiwo, drób, sałata, legumina, ser i deser. A o dziesiątej lekka kolacja mięsna.

Mój przyjaciel pomyślał sobie, że warto na to wydać dwa funty pięć szylingów (lubi dobrze podjeść), i tak też zrobił.

Drugie śniadanie podano, gdy tylko statek odpłynął z Sheerness.

Apetyt nie dopisał mu tak, jak by wypadało, zadowolił się więc kawałkiem gotowanej wołowiny i porcją poziomek z kremem. Wiele rozmyślał przez całe popołudnie i bądź to dochodził do wniosku, że chyba od wielu tygodni nie jadł nic innego, tylko gotowaną wołowinę, bądź też miał wrażenie, że całymi latami był na diecie poziomkowo-kremowej.

Wołowina zaś, podobnie zresztą jak poziomki i krem, też nie była szczęśliwa, wprost przeciwnie, jakoś nic jej nie dogadzało.

O szóstej służba oznajmiła mu; że obiad czeka. Ten komunikat nie wzbudził w nim ani krzty entuzjazmu, świadom jednak, iż należy odpracować część owych dwóch i ćwierci funta, mój przyjaciel, przytrzymując się lin i czego się dało, zszedł na dół. Miły zapach cebulki i gorącej szynki, zmieszany z aromatem smażonej ryby i jarzynek, powitał go u stóp schodków. Steward podszedł do niego i z przymilnym uśmiechem zapytał:

— Czym mogę służyć, sir?

— Proszę wyprowadzić mnie stąd — słabiutkim głosem odparł mój przyjaciel.

Jacyś ludzie doskoczyli do niego, chwycili pod ręce, wciągnęli na pokład i tam go zostawili po stronie nawietrznej.

Przez następne cztery dni wiódł skromny i nienaganny żywot, karmiąc się „kapitańskimi” sucharami i popijając je wodą sodową. Ale koło soboty tak zhardział, że pozwolił sobie na cienką herbatkę i suchy kawałek grzanki, a w poniedziałek zajadał się już bulionikiem z kurczaka. Wysiadł na ląd we wtorek i tęsknym spojrzeniem odprowadzał statek, który buchając parą oddalał się od przystani.

— Odpływa — mówił do siebie — odpływa, unosząc ładunek żywności za dwa funty. Ładunek ten należy do mnie —jakaż szkoda, że go nie zjadłem.

Mówił potem, że gdyby mu dali jeszcze jeden dzień, niezawodnie by rachunek wyrównał.

Tak tedy stawiłem czoło propozycji morskiej wycieczki. Nie chodzi mi tutaj — tłumaczyłem — o własną osobę. Nigdy przecież nie byłem skłonny do mdłości. Ale boję się o Jerzego. Na to Jerzy powiada, że o niego nie ma strachu, ponieważ bardzo nawet lubi morze, natomiast radziłby mnie i Harrisowi, byśmy porzucili tę myśl, bo wie na pewno, że obaj się pochorujemy. Następnie wypowiedział się Harris. Zawsze było dla niego zagadką, jak ludzie to robią, że dostają morskiej choroby. Chyba — mówił — sami tego chcą, przez kokieterię. Jemu osobiście, choć tyle razy gorąco tego pragnął, jakoś nigdy nie udało się zachorować.

Potem opowiedział nam o tym, jak swego czasu przeprawiał się przez Kanał tak wzburzony, że trzeba było pasażerów poprzywiązywać do koi. Harris wraz z kapitanem byli wtedy jedynymi żywymi duszami na statku, które nie chorowały. Były takie momenty, że trzymał się na nogach tylko on i drugi oficer. Na ogół trzymał się on i jeszcze ktoś. A jeśli zdarzało się, że został na placu tylko jeden — był nim on, sam jak palec.

Ciekawa rzecz, nikt nigdy nie miał morskiej choroby — na lądzie. Tylko na morzu spotyka się mnóstwo ludzi chorych jak nieszczęście, cały żywy ładunek cierpiących. Ale na lądzie jeszcze nie spotkałem takiego, co by miał choć zielone pojęcie o tym, co znaczy przejść morską chorobę. Gdzie tysiące szczurów lądowych, tłoczących się na każdym statku, gdzie, powtarzam, niezliczone ich tysiące kryją się w czasie swego pobytu na lądzie — pozostaje tajemnicą.

Gdyby ze wszystkimi było tak jak z jednym facetem, którego pewnego razu ujrzałem na statku zmierzającym do Yarmouth, mógłbym w dość prosty sposób wyjaśnić ową, zdawałoby się, zagadkę. Właśnie odbijaliśmy od molo w Southend, kiedy jegomość ten wychylił się w sposób bardzo ryzykowny przez otwór w burcie. Podszedłem i chciałem przyjść mu z pomocą.

— Ej! Cofnij się pan — powiedziałem potrząsając go za ramię. — Wypadnie pan za burtę.

— O rany boskie! A niech wypadnę! — tyle zdołałem z pasażera wydobyć. Machnąłem na niego ręką.

W trzy tygodnie później spotkałem go w kawiarni hotelu w Bath. Opowiadał o swych podróżach i z uniesieniem zapewniał o swej miłości do morza.

— Ba! Dobry marynarz! — zawołał odpowiadając na pełne zazdrości pytanie jakiegoś nieśmiałego młodzieńca. — Owszem, muszę się przyznać, że raz zrobiło mi się trochę niewyraźnie. Było to, gdy mijaliśmy przylądek Horn. Łajba rozbiła się następnego ranka.

Zapytałem:

— Czy nie czuł się pan kiedyś trochę niewyraźnie przy molo w Southend i nie pragnął, żeby ktoś pana wyrzucił za burtę?

— Molo w Southend? — odparł ze zdziwioną miną.

— Tak, w drodze do Yarmouth, w piątek, trzy tygodnie temu.

— A, a... tak — powiedział, nagle rozpromieniony. — Przypominam sobie. Istotnie głowa bolała mnie tego popołudnia. Zaszkodziły mi, wie pan, pikle. Były to najbardziej ohydne pikle, jakie w swym życiu miałem w ustach na przyzwoitym statku. Pan też może je jadł?

Nie jadłem. Znałem bowiem znakomity środek chroniący przed morską chorobą: balansowanie. Stajesz na środku pokładu, a kiedy statek wspina się i leci w dół, tak zmieniasz pozycję swego ciała, aby stale trzymać je w pionie. Gdy dziób statku idzie w górę, pochylasz się naprzód, aż pokład niemal dotknie twego nosa. A gdy podnosi się rufa, pochylasz się w tył. Tylko że to jest dobre na godzinę lub dwie — nie można ćwiczyć równowagi przez tydzień.

Odezwał się Jerzy:

— Wybierzmy się w górę Tamizy.

Będziemy mieli (mówił) świeże powietrze, gimnastykę i spokój. Stała zmiana krajobrazu zajmie nasze umysły (nie wyłączając tego, co mieści się w głowie Harrisa). Ciężka praca pobudzi apetyty i sprawi, że będziemy dobrze spali.

Harris zauważył, że jego zdaniem Jerzy nie powinien robić nic takiego, co mogłoby wzmóc jeszcze jego melodię do spania, bo to byłoby już niebezpieczne. Powiedział przy tym, że niezbyt mieści mu się w głowie, aby Jerzy potrafił spać dłużej niż zwykle, skoro doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, tak samo w lecie, jak w zimie. Jego zdaniem, gdyby Jerzy rzeczywiście miał spać jeszcze dłużej niż zwykle, to lepiej byłoby już na dobre oddać ducha i w ten sposób oszczędzić sobie kosztów utrzymania.

W każdym razie pomysł Jerzego bardzo przypadł do gustu Harrisowi i mnie, wobec czego daliśmy temu wyraz. Powiedzieliśmy, co o tym myślimy, tonem, w którym brzmiała nuta zdziwienia, że Jerzy może zaproponować coś do rzeczy.

Jeden tylko Montmorency nie był zachwycony pomysłem Jerzego. Wiadomo jednak, że nigdy nie rwał się do rzeki.

— Warn to bardzo dogadza, panowie — powiedział. — Wy to lubicie, a ja nie. Nie mam tam czego szukać. Nie przepadam za pięknym krajobrazem i nie palę. Jeśli zobaczę szczura, nie zatrzymacie dla mnie łódki. Zasnę, a wam zechce się głupich figli z łódką i wylejecie mnie z wodą za burtę. Gdy więc zapytacie mnie o zdanie, powiem, że pomysł jest całkiem do niczego.

Ale nas było trzech przeciw jednemu i wniosek przeszedł.

ROZDZIAŁ DRUGI

Omawiamy projekty. Rozkosze noclegu pod gołym niebem w czasie pogody. Jak wyżej, w czasie deszczu. Kompromisowa decyzja. Montmorency i pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobił. Obawy, że jest za dobry na ten świat, obawy, które okazały się bezpodstawne. Odroczenie narady.

Rozłożyliśmy mapy i omawialiśmy plan wyprawy.

Postanowiliśmy wyruszyć w najbliższą sobotę z Kingston. Harris i ja mieliśmy pojechać tam rano i popłynąć łódką w górę rzeki, do Chertsey, gdzie dołączy się do nas Jerzy, który dopiero po południu może opuścić City (Jerzy chodzi spać do banku, co zabiera mu czas od godziny dziesiątej do czwartej z wyjątkiem sobót, kiedy budzą go i wypraszają na ulicę o drugiej).

Czy mamy obozować pod gołym niebem, czy też będziemy spali w gospodach?

Jerzy i ja byliśmy za obozowaniem. Będzie to życie pierwotne, niczym nie skrępowane, takie jakieś patriarchalne!

Powoli złote wspomnienie po zgasłym słońcu więdnie w sercach chłodnych i smętnych obłoków. Nieme, jak dzieci w żałobie, ptaki poniechały swych pieni i tylko żałosny głos kurki wodnej i ochrypły krzyk derkacza mącą przeraźliwą ciszę wokół łoża wód, na którym gasnący dzień oddaje swe ostatnie tchnienie.

Z mroku lasów, porastających brzegi rzeki, wypełzają szare cienie — widmowa armia Nocy. Bezgłośnie posuwają się naprzód, pędząc przed sobą spóźnione oddziały straży tylnej światła. Niedosłyszalnym krokiem, niewidoczną stopą przechodzą ponad rozkołysanym sitowiem i przez zarośla, w których słychać westchnienia wiatru. Na tron okryty kirem wstępuje Noc, rozpina czarne skrzydła nad światem i z wyżyn swego fantasmagorycznego pałacu, spowitego bladą poświatą gwiazd, króluje w niemym milczeniu.

Nasza łódka wpływa do jakiegoś cichego ustronia. Rozbijamy namiot, gotuje się i spożywa skromną wieczerzę. Potem nabijamy i zapalamy długie fajki. Toczy się półgłosem miła i melodyjna pogwarka. Kiedy milkniemy, rzeka, igrając wokół łodzi, snuje baśnie i klechdy, szepcze jakieś tajemnice, nuci starą kołysankę, którą śpiewa od niepamiętnych czasów i będzie śpiewała jeszcze przez tysiące lat — aż kiedyś głos jej zachrypnie od starości. Pokochaliśmy zmienne oblicze tej piosenki; do jej łaskawego łona tak często się tuliliśmy i dlatego zdaje się nam, że ją rozumiemy, choć nie moglibyśmy w zwykłych słowach powtórzyć tego, co nam opowiadała.

Siedzimy więc tam, na samym brzegu, a księżyc, który także kocha rzekę, zstępuje, aby ucałować ją jak siostrę i czule objąć srebrnymi ramionami. Patrzymy, jak Tamiza płynie, śpiewa i wzdycha, i bieży na spotkanie z oceanem, swym królem. Aż w końcu nasze głosy milkną, a fajki gasną. Wtedy, choć jesteśmy zwyczajni i dość sobie pospolici młodzieńcy, dziwne jakoś roją się nam w głowach myśli, na pół smutne, na pół słodkie, i wcale nie mamy ochoty mówić... Wybuchamy śmiechem, wstajemy, wytrząsamy popiół z wygasłych fajek i mówimy sobie: „Dobranoc”. Ukołysani pluskiem wody i szumem drzew zasypiamy pod wielkimi, cichymi gwiazdami. Śni się nam, że świat znów jest młody — młody i rozkoszny, jakim był, nim wieki niepokoju i troski bruzdami poryły mu oblicze, zanim kochające serce świata, naszej rodzicielki, postarzało się pod brzemieniem grzechów i szaleństw jego dzieci. A było to serce tak tkliwe w owe dalekie dni, kiedy ziemia niczym młoda matka tuliła nas do swego potężnego łona. Potem daliśmy się zwieść ułudom cywilizacji, wymknęliśmy się z czułych objęć. Jadowite szyderstwa sztucznego świata stworzonego przez człowieka kazały nam wstydzić się żywota, jaki wiedliśmy na łonie natury, wyparliśmy się prostej, lecz jakże wspaniałej kolebki, w której ludzkość urodziła się tysiące lat temu.

Nagle Harris zapytał:

— A co zrobimy, gdy będzie lało?

Harris do niczego się nie zapali. Nie ma w nim odrobiny poezji — nigdy nie odczuwa dzikiej tęsknoty do rzeczy nieosiągalnych. Ten człowiek nigdy nie „łka, sam nie wie dlaczego”. Jeśli oczy mu łzawią — zapewne jadł surową cebulę lub tęgo przyprawił kotlet worcesterem.

Gdybyś stojąc z nim w nocy nad morzem rzekł: — Cyt! Słyszysz? Czy to syreny śpiewają w głębi wód? A może dusze potępione zawodzą żałobne pienia nad bladymi topielcami, zaplątanymi wśród wodorostów? — Harris weźmie cię za ramię i powie:

— Wiem, co to jest, mój stary. Dostałeś dreszczy. Chodź, bracie, ze mną. Znam tu, niedaleko stąd, za rogiem, jeden lokal, gdzie sobie kropniesz takiej szkockiej whisky, jakiej nie piłeś, jak żyjesz. To cię momentalnie postawi na nogi.

Harris zawsze zna jakiś lokal tuż za rogiem, gdzie możesz dostać coś zupełnie kapitalnego z dziedziny napojów. Jestem przekonany, że gdybym spotkał Harrisa w raju (przypuśćmy, że nie jest to wykluczone), powitałby mnie tak:

— Jakże się cieszę, żeś przyszedł, kochasiu. Trafiłem tu, za tym rogiem, na świetną knajpkę, można się napić nektaru, naprawdę palce lizać.

Tym razem jednak, gdy szło o nocleg pod gołym niebem, praktyczny zmysł Harrisa okazał się bardzo przydatny. Obozowanie w czasie deszczu nie należy do przyjemności.

Zapadł wieczór. Przemokłeś do suchej nitki, a w łodzi wody na dobre dwa cale i wszystko jest mokre. Znajdujesz na brzegu miejsce trochę mniej błotniste niż inne, lądujesz, rozciągasz namiot i we dwóch próbujecie go umocować.

Namokła, ciężka płachta łopoce, wyrywa się z rąk, wali się na ciebie, okręca naokoło głowy, doprowadza cię do szaleństwa. A deszcz leje bez przerwy. Nie jest łatwo rozpiąć namiot nawet w czasie pięknej pogody, na deszczu masz przed sobą zadanie godne Herkulesa. Odnosisz wrażenie, że twój kolega, zamiast ci pomagać, robi z ciebie po prostu balona. Właśnie w tej chwili, gdyś przepięknie umocował swoją stronę, tamten podrywa swą część w górę i psuje całą robotę.

— Ty! Co ty wyrabiasz? — wołasz do niego.

— Co ty wyrabiasz? — odcina się tamten. — Puść, dobrze?

— Po co ciągniesz! Nie odwracaj na drugą stronę, ośle dardanelski! — krzyczysz.

— Dobrze trzymam! — drze się. — Puść!

— Mówię ci, żeś wszystko pokręcił, puść! — ryczysz i najchętniej sam byś puścił płótno, a jego wziął za łeb. Ale równocześnie tak się przysadzasz do linek, że wyrywasz z ziemi wszystkie kołki kolegi.

— A to, cholera, idiota! — słyszysz, jak mruczy do siebie. Tu następuje dzikie szarpnięcie i — poszła twoja strona namiotu! Kładziesz więc młotek i podążasz naokoło namiotu do kolegi, żeby mu powiedzieć, co sądzisz o takiej robocie, a równocześnie on bieży w odwrotnym kierunku, tobie na spotkanie, aby wyłożyć ci swój punkt widzenia. Zaczynacie chodzić w kółko jeden za drugim i miotać w siebie przekleństwami — aż namiot całkiem się zwali na ziemię, a wy patrzycie na siebie poprzez jego ruiny. Wtedy obydwaj, jak na komendę, wołacie z oburzeniem:

— A widzisz! Co ci mówiłem? Tymczasem ten trzeci, który czerpał wodę z łódki i nalał jej sobie do rękawa, wobec czego od dziesięciu minut nic nie robi, tylko klnie na czym świat stoi, chciałby teraz wiedzieć, w co my się właściwie bawimy, czyśmy się wściekli i czemu ten zasmarkany namiot jeszcze nie stoi.

Wreszcie jakoś postawiliśmy ten namiot i wynieśliśmy z łódki nasze rzeczy. Nie ma co marzyć o roznieceniu ogniska, zapalamy więc maszynkę spirytusową i wszyscy tłoczymy się wokół niej.

Główny składnik kolacji stanowi deszczówka. Chleb jest w dwóch trzecich wodą, szczególnie obfituje w nią pasztet mięsny, a dżem, masło, sól i kawa tak się rozpłynęły w wodzie, że wspólnymi siłami zrobiły zupę.

Po kolacji okazuje się, że zamókł tytoń i nie będzie palenia. Na szczęście mamy butelkę z płynem, który — w miarę użyty — raduje i upaja. Ten środek przywraca tyle chęci do życia, ile trzeba, by iść spać.

W nocy śni ci się, że słoń usiadł na twej piersi, że wulkan wybuchnął i rzucił cię na dno morza — przy czym słoń cały czas najspokojniej w świecie śpi na twojej piersi. Budzisz się i widzisz, że istotnie stało się coś strasznego. W pierwszej chwili wydaje ci się, że to już koniec świata. Potem odrzucasz tę myśl — nic, tylko złodzieje, mordercy albo się pali. Ten nowy pogląd wyrażasz więc w sposób przyjęty w podobnych wypadkach. Ale nikt nie przybywa na ratunek, a ty wiesz tylko tyle, że tysiące ludzi kopią cię i duszą.

Ktoś drugi też, zdaje się, jest w opałach. Jego słabe jęki dochodzą cię spod łóżka. Gotów na wszystko, zdecydowany drogo sprzedać swe życie, walczysz zaciekle, rękami i nogami zadajesz razy na wszystkie strony i ryczysz przy tym na całe gardło. Wreszcie coś ustępuje przed tobą — czujesz, że twoja głowa znalazła się na świeżym powietrzu. Wyplątujesz obie nogi i widzisz, jak przez mgłę, jakiegoś na pół rozebranego zbója, który czai się, aby cię ukatrupić. Już się gotujesz do walki na śmierć i życie, gdy nagle zaczyna ci świtać w głowie, że to Jim.

— Och, to ty, naprawdę ty? — pyta Jim, który też nagle cię poznał.

— Co się stało? — mówisz przecierając oczy.

— Zdaje się, że wiatr przewrócił tę cholerę namiot — odpowiada. — Gdzie Bili!

Obydwaj głośno wołacie: „Bili!”.Wówczas grunt pod waszymi stopami zaczyna się wzdymać i kołysać. Zdławiony głos, który słyszeliście już przedtem, odpowiada spośród ruin namiotu:

— Złaźcie mi z głowy, natychmiast!

Bili przebija się na wierzch, ubłocona, zadeptana ofiara, a przy tym zupełnie niepotrzebnie w wojowniczym nastroju — najwidoczniej uważa, iż wszystko to jest nasza sprawka.

Rano wszyscy trzej nie możemy mówić, bo w nocy poważnie się przeziębiliśmy. Jesteśmy też skłonni do zwady i w czasie śniadania nie ustajemy w przeklinaniu się ochrypłym szeptem.

Z tych tedy względów postanowiliśmy spać pod gołym niebem w czasie pogody, a w hotelach, gospodach, knajpach itp. — jak przystało przyzwoitym ludziom — w porze deszczowej lub gdy przyjdzie nam ochota na odmianę trybu życia.

Montmorency powitał ten kompromis z wielkim uznaniem. Nie przepada bowiem za romantyczną samotnością. Lubi rwetes, a im grubszy kawał, tym bardziej zabawny w jego oczach. Gdybyście spojrzeli na niego, pomyślelibyście, że to zesłany z nieba na ziemię anioł, który z nieznanych powodów przybrał postać nie człowieka, tylko małego foksteriera. Montmorency ma taką jakąś minę, jakby chciał powiedzieć: „O, jakiż zepsuty jest ten świat i jakżebym chciał zrobić coś, co by uczyniło go lepszym i bardziej szlachetnym”. Sam widok tej jego miny wyciska łzy z oczu bogobojnych starszych pań i dżentelmenów.

Kiedy Montmorency przeszedł na moje utrzymanie, nie obiecywałem sobie, że uda mi się dłużej zatrzymać go w moim domu. Siedziałem często i patrzyłem na niego, a on przysiadłszy na dywaniku przed kominkiem spozierał mi w oczy. Myślałem wówczas: „Och, ten pies nie pożyje długo na ziemi. Złotym rydwanem pojedzie prosto do nieba — oto jaki los czeka tego foksteriera”.

Ale kiedy zapłaciłem za tuzin kurcząt, które uśmiercił; kiedy po raz sto czternasty przyszło mi ciągnąć go za łeb, a on warczał i szarpał się, bo mu przeszkodziłem w ulicznej psiej burdzie; kiedy rozpieklona niewiasta przyniosła mi martwego kota, żebym go sobie obejrzał, i nazwała mnie mordercą; kiedy sąsiad mieszkający dwa domy dalej wniósł na mnie skargę do sądu o to, że trzymam luzem wściekłego psa, przez którego musiał zamknąć się we własnej komórce na podwórzu i siedzieć tam przez dwie godziny w zimną noc, i nie odważył się nosa wytknąć za drzwi; kiedy się dowiedziałem, że ogrodnik, osobiście mi zresztą nie znany, wygrał trzydzieści szylingów w zakładach o to, czy Montmorency w wyznaczonym czasie ukatrupi określoną ilość szczurów — wówczas począłem liczyć się z tym, że może jednak będzie dane temu psu nieco dłużej pozostać na ziemskim padole.

Szwendać się koło stajni, zebrać zgraję psów o najbardziej zaszarganej reputacji w mieście i na jej czele maszerować przez dzielnicę slumsów, i staczać boje z innymi podejrzanymi psiakami — oto jak Montmorency wyobraża sobie życie. Dlatego, jak już wspomniałem, projekt zawadzania o gospody, knajpy i hotele Montmorency poparł jak najgoręcej.

Gdy zatem rozwiązaliśmy problem noclegów ku zadowoleniu całej naszej czwórki, pozostała do omówienia jeszcze jedna tylko sprawa: co zabrać z sobą? Ledwie jednak zaczęliśmy roztrząsać to zagadnienie, Harris powiedział, że na ten wieczór ma dość naszego krasomówstwa, i zaproponował, byśmy wyszli i golnęli sobie, bo znalazł lokal po przeciwnej stronie skweru, gdzie można dostać kieliszek zacnej irlandzkiej wódeczki.

Jerzy oświadczył, że mu się chce pić (a kiedy mu się nie chciało?), mnie zaś jakiś wewnętrzny głos mówił, że parę kropel whisky, gorącej, z plasterkiem cytryny, może uśmierzyć moje cierpienia, wobec czego debata jednomyślnie została odroczona do następnego wieczoru. Całe zgromadzenie włożyło więc kapelusze i wyszło.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dalszy ciąg narady. Metoda Harrisa.Jak głowa rodziny wiesza obraz? Jerzy wypowiada rozsądną uwagę. Rozkosze rannej kąpieli. Co by nam się przydało, gdyby łódź nakryła się dnem.

Na drugi dzień znów zebraliśmy się wieczorem w celu omówienia planów i powzięcia decyzji. Harris powiedział:

— Otóż, musimy najpierw zadecydować, co mamy zabrać ze sobą. Jerome, bierz kawałek papieru i pisz; ty, Jerzy, weź z półki katalog towarów kolonialnych, a mnie proszę dać ołóweczek, to zrobię wykaz.

Oto cały Harris — zawsze gotów wziąć ciężar w swe ręce i włożyć go na cudze barki.

Harris często przypomina mi mojego biednego wuja Podgera. W życiu nie widzieliście domu tak przewróconego do góry nogami jak wtedy, gdy wujo Podger podejmie się coś zrobić. Przyniosą, na przykład, obraz od ramiarza. Stoi w jadalni i czeka na zawieszenie. Ciocia Podgerowa pyta się, co będzie z tym obrazem, na co wujo:

— Zostawcie to mnie. O to nie potrzebujecie się martwić. J a wszystko zrobię.

Po czym zdejmuje marynarkę i przystępuje do dzieła. Najpierw każe służącej kupić gwoździ za sześć pensów, a za nią posyła chłopca, żeby jej powiedział, jakie to mają być gwoździe. Po tym wstępie wujo zaczyna się rozkręcać i niebawem stawia na nogi cały dom.

— Wiluś! — woła. — Skocz no po młotek. A ty, Tomek, przyniesiesz mi linijkę. Dawajcie drabinkę i krzesło, może lepiej kuchenne. Jim! Polecisz do pana Gogglesa i powiesz mu tak: „Tatunio się kłania i pyta, czy nóżka jeszcze boli i czy pan byłby tak łaskaw pożyczyć mu wasserwagi”. Marysiu, nie odchodź, ktoś przecie musi mi potrzymać świecę. Jak dziewczyna wróci, niech się kopnie po kawałek sznura do obrazu. Tomek? Gdzież on się podział? Tomek, chodź tu. Będziesz musiał podać mi obraz.

Wujo bierze obraz, podnosi go i upuszcza. Obraz wypada z ramy, wujo chcąc ratować szkło kaleczy się w palec. Teraz wujaszek w podskokach szuka po całym pokoju chusteczki do nosa. Nie może jej znaleźć, bo chusteczka jest w kieszeni marynarki, którą zdjął przed chwilą. Nie wie, gdzie położył marynarkę, więc cały dom porzuca narzędzia pracy i szuka zguby, a tatuś tańczy wkoło i sieje zamieszanie.

— Czy w całym domu nikt nie wie, gdzie jest moja marynarka? Jak żyję, nie widziałem takiego towarzystwa, daję wam na to słowo honoru. Sześcioro was jest i nie możecie znaleźć marynarki, którą zdjąłem nie dalej jak pięć minut temu! Czekajcie... Wstał i zobaczył, że siedział na marynarce.

— Och, oszczędźcie sobie fatygi. Sam ją znalazłem. Z równym skutkiem mógłbym prosić kotka, żeby czegoś poszukał.

Pół godziny minęło na opatrywaniu palca. Przyniesiono nowe szkło, narzędzia, drabinę, krzesło i świecę. Wszystko zaczyna się od początku. Cała rodzina, wraz z pokojówką i służącą, ustawia się w półkole, w pełnym pogotowiu. Dwoje ludzi trzyma krzesło, trzecia osoba pomaga wujowi wejść i podpiera go, czwarta podaje mu gwóźdź, piąta wręcza młotek. Wuj bierze gwóźdź i zaraz go upuszcza.

— Ano właśnie! — powiada obrażonym tonem. — Teraz gwóźdź diabli wzięli.

Wszyscy padają na kolana i dziobią podłogę w poszukiwaniu gwoździa, a wujo stoi na krześle, gniewnie chrząka i mówi, że chciałby wiedzieć, czy będzie tak stać przez cały wieczór.

Wreszcie gwóźdź się znalazł, ale tymczasem wujowi gdzieś się zawieruszył młotek.