Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciemna zimowa noc odbiera mu Natalię. Gorący letni dzień stawia na jego drodze Lilę. Jest piękna, rudowłosa, tajemnicza, niemal eteryczna. Lila przenika do jego życia, miesza zmysły. Jednak w najmniej odpowiednich momentach zaczyna niebezpiecznie przypominać Natalię...
Bohater błądzi w labiryncie przeszłości i teraźniejszości, usilnie próbując zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Żyje Lilą, ale wspomnienie Natalii nigdy go nie opuszcza.
Sytuację jeszcze bardziej komplikuje pojawienie się jego dawnego kolegi - Dawida, którego jednak nie ma prawa spotkać. W zapanowaniu nad rzeczywistością próbuje mu pomóc przyjaciel Michał, ale tutaj nic nie jest takie, jakim być się wydaje.
Gdzie zaczyna się jawa a kończy sen? Aby przezwyciężyć wszechogarniające poczucie pustki, umysł ludzki nie cofnie się przed niczym.
"Transgresja" to druga powieść Michała Dąbrowskiego. Zwykle właśnie druga książka określa autora, ale w tym przypadku tak nie jest, bo książki Dąbrowskiego zbyt różnią się od siebie. Pierwsza, autobiograficzna "Dłoń", to realistyczna opowieść o byciu innym, samotności i potrzebie zaakceptowania rzeczywistości.
"Transgresja" też opowiada o samotności, ale w tej powieści istniejące przenika się z nieistniejącym, rzeczywiste z nierzeczywistym. To książka o miłości, utracie, niemożności odnalezienia siebie w zbyt wielu możliwych światach. Młodzieńcza, ale równocześnie dojrzała i głęboka. Inna od typowej "produkcji" literackiej. Na pewno warta polecenia.
Marek Ławrynowicz
Michał Dąbrowski urodził się w 1982 roku w Warszawie. Zadebiutował w 2011 roku dobrze przyjętą przez krytyków i czytelników powieścią "Dłoń". Jest prozaikiem i poetą. Współtworzy niezależną audycję literacką "Szkiełko i oko". "Transgresja" jest jego drugą powieścią. Absolwent kulturoznawstwa. Mieszka na warszawskiej Ochocie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Michał Dąbrowski, 2012
© Copyright by Jirafa Roja, 2012
Redakcja: Hanna Kukwa
Korekta: Hanna Kukwa
Łamanie: Tatsu tatsu@tatsu.pl
Zdjęcie na okładce: Marcin Bronicki | http://bronicki.com
Zdjęcie autora: Marcin Bronicki
ISBN 978-83-61154-94-9
www.jirafaroja.pl
Wydanie I
Warszawa 2012
Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Dla Oli
Natalię pochłonęła zimowa zamieć.
Jej kształt zaczął rozmywać się w śniegach, na wietrze, w tym szalejącym mroźnym powietrzu. Została mi wyrwana przez nieprzebyty chłód, pamiętam ten widok, gdy w pokoju jest cisza, cisza między dwojgiem, a na zewnątrz szaleje nieokiełznana siła natury. Wystarczyło tylko otworzyć okno, wystarczyło tylko uchylić lufcik, a Natalia, cała, w ubraniu, wyfrunęła, została zabrana przez śnieg, zapewne zamarzła na dworze, między tymi obskurnymi blokami, gdzieś na parkingu wśród ośnieżonych samochodów.
Starałem się nie widzieć, jak jej policzki pokrywa gołoledź, gdy łzy od mrozu rzeźbią w nich swoje mokre drogi. Nie widziałem tego. Potem, na jej długich do pasa dredach zaczął pojawiać się szron. Próbowałem na nie chuchać, rozcierać je w palcach. Sądziłem, że to coś pomoże. Na dłoniach zostało mi tylko trochę wody, która zaraz wyschnie. W pokoju ten chłód za chwilę zostanie zabrany przez ciepło kaloryferów, nawet ciepło komputera coś wchłonie. Nie pomyślałem jednak o najważniejszym – o masażu serca.
Jej dłonie i stopy nadal były cieple. Teraz zastanawiam się, czy było to ciepło ludzkie, takie zwyczajne, codzienne, może trochę podgrzane przez ochronę, jaką dają rękawiczki i kurtka puchowa, czy też było to ciepło udawane, trochę fałszywe, niczym termometr włożony do gorącej wody. Nie wiem. Być może cała już zamarzła, była zimna już wcześniej, nosiła w sobie lód, jego sople tkały wnętrzności, w żyłach płynęła przyjemnie chłodna woda; przecież serce nie wytrzymałoby takiego mrozu, może dlatego Natalia cały czas żyła. Nie wiem.
Potem poczułem zimno. Zdarzyła się jedna noc, gdy spaliśmy obok siebie, a Natalia była zimna i nie miała o tym pojęcia. Okna były szczelnie zamknięte, latarnie za oknem malowały zimę na pomarańczowo, Natalia oddychała spokojnie, a jej chłód nie dawał mi zasnąć. Czułem, jak moje serce szaleje, wyobrażałem je sobie, jak tańczy, jak pląsa po moim wnętrzu, i właściwie chce się wyrwać, być może pragnie zamienić się na emocje z sercem Natalii. Serce Natalii zapragnęło odsunąć się, oddalić, nieświadomie odejść donikąd.
Za oknem zima zamrażała miasto. Robiła to powoli, spokojnie, bardzo systematycznie. Najpierw pojawił się wiatr i przyprószył wszystko śniegiem. Cienka warstwa, którą ludzie roztapiali butami, nic nie warta biała powłoczka, o której zapomina się następnego dnia. Jakaś zapowiedź zimowego szaleństwa dla dzieci i wzbudzenie ciekawości u psów. Nikt nie przewidział nadejścia mrozów. Telewizja nie podała stosownych informacji, że następnego dnia samochody zaczną uprawiać slalom po mieście, ludzie będą upadać boleśnie na chodniki, tłukąc się dotkliwie, łamiąc sobie nogi, rozbijając łokcie i twarze. Białe niebo nie zapowiadało słońca. Mówiło nam coś niezrozumiałego, wysyłało wiadomość nie do odczytania. Któregoś dnia, w śniegu, w powietrzu, które samo w sobie było lodem, robiliśmy sobie z Natalią zdjęcia. Jej oczy były białe od mrozu. Następnego dnia odwołano część lotów i wiele osób koczowało na lotniskach. Wraz z mrozem nadeszła nieprzebyta mgła.
Przed moimi oczami majaczyły niewyraźne kształty budynków, samochodów, gdzieś iskrzyły się rozmazane łuny świateł.
Nie wiedziałem, czy wyłaniam się z tej mgły, czy może wkraczam w nią ciągle, cały czas, co chwila jestem w niej coraz bardziej zanurzony. Nie wiedziałem, czy była to zwykła para wodna, która przedostała się wraz z Natalią do pokoju, para urodzona z kropel gorącej wody, którą obmyła swoje ciało, czy może gdzieś przez jakieś niezauważalne przerwy w konstrukcji budynku, przez nieuwagę dawnego architekta, przedostała się ona – zimna mgła. Gdy Natalia przykryła się kołdrą, przez chwilę biła od niej sztuczna ciepłota gorącej wody i duszność małej zaparowanej łazienki. Tylko przez chwilę, ponieważ pokój zrobił się biały, zimny i wcale nie parny. Podświadomie odsunęliśmy się od siebie, kradliśmy sobie pościel, próbowaliśmy stworzyć z nas dwie mumie – dwie osobne, zawinięte w materiał istoty.
Mróz budził mnie. Czasem wyglądałem przez okno, patrzyłem na burze śnieżne, które z takim upodobaniem tańczą przez miasto. Czasem mój wzrok zwężał się, spoglądał na przezroczystą szybę. Czekałem, aż te drobne płatki śniegu zjednoczą się w jakąś niewyobrażalną kulę, aż uderzą, przecież coś musi się stać tej niespokojnej zimy, ale też nic nie dzieje się bez powodu. Natalia oddychała swoim zimnym snem, para z jej ust bieliła ciemny pokój, a ja wiedziałem, że jest w tym jakiś plan, być może plan Natalii, przecież zima, zwykła zima, nie może być tego powodem. Chciałem, aby szyby zarysowały się, pękły, wpuściły mróz, który mnie zabierze. Stałem tak kilka minut, patrzyłem na puste miasto, na kształty ludzi majaczące w środku nocy w mieszkaniach, na odblaski telewizorów, grę świateł; i czekałem na nienazwane. A gdy położyłem się obok Natalii, jej dredy, i już nie ich końcówki, tylko całe, do samej nasady czaszki, były oszronione. Bałem się ich dotknąć, pogładzić. Nie chciałem patrzeć na jej sine usta; nawet nie wiem, czy takie były. Nie miałem odwagi się przekonać.
Po Natalię nie przyszły żadne demony, nikt jej nie ukradł; Natalia żyje, istnieje, działa, jest całkowicie namacalna; ale mimo wszystko jej nie ma; rozmyła się bezpowrotnie. Próbuję sobie przypomnieć, staram się rozwiać mgłę, zamieć, rozgrzać zimę; staram się z całych sił powrócić do tamtego dnia. Przeklinam siebie za to, że jest to dla mnie tak łatwe. Kaloryfery działały na pełnych obrotach, apogeum zimy szalało na zewnątrz. Natalia rozmawiała ze mną, właściwie to tylko ona mówiła, powtarzała słowa i wyrażenia jak mantrę, mówiła, a po policzkach płynęły jej łzy; teraz pamiętam je jako niebieskie bruzdy świeżo rozmytego makijażu. Głos Natalii łamał się, po załamaniu składał się do pierwotnego brzmienia, aby zaraz przestać działać, może poczekać chwilę, być może to była metoda. Milczałem, w moim umyśle panowała cisza, serce biło normalnie, palce nie trzęsły się, nie wykonałem żadnego fałszywego ruchu. Natalia rozpływała się swoimi łzami, topiła się, była inna niż przez ostatnie tygodnie i miesiące. W Natalii coś pękło; w moim sercu były tylko rysy.
Jej wzrok, jej grymas namalowany płaczem na całej twarzy, mroźny dotyk, to wszystko jest teraz obok mnie. Tak jakby ta chwila trwała, była w zupełności powtarzalna, jakbym w swoim umyśle miał specjalny program do odgrywania tylko tej sceny mojego życia.
Potem czuję jej uścisk, nie rozluźniam szyi, niech mnie zabije swoją kończącą się miłością, niech w twej układance chociaż ja przestanę istnieć, niech Natalia puści mnie wolno w sposób metafizyczny. Tak się jednak nie dzieje, odginam jej ramiona w geście fałszywej chęci wolności od jej dotyku. Ona opada na łóżko, moje usta i struny głosowe mówią coś, ale to nie jest ważne. Wolnym krokiem podchodzę do okna, a za nim widzę to samo. Burza szaleje. Moja twarz w odbiciu jest rumiana, czerwona wypiekami tej chwili. Bez pytania o to, czy Natalia sobie tego życzy czy nie, otwieram połowę okna. Odwracam się do niej przodem, czuję mróz, który mnie obejmuje, czuję śnieg umierający na moich plecach i wtedy tego zimna we mnie nie ma. Patrzę na Natalię, jak bieleje, jak sinieje, jak ujemna temperatura odbiera jej najpierw zdolność poruszania się, potem mowę, następnie wzrok, a gdy cała jest już soplem lodu, zamarznięta, i wcale nie martwa, przecież nie można tak po prostu umrzeć z miłości, wtedy podchodzę do niej, próbuję objąć, ale Natalia już nie jest kształtem, namacalnością; Natalia jest obłokiem ukradzionym przez zimę, Natalii nie ma, pamiętam to, ponieważ są to obrazy, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci, całą resztę zapomnę, tych chwil nigdy – Natalia rozmyła się i uleciała w mróz.
Siedziałem całą noc przy otwartym oknie, czułem, jak od mrozu pękają kaloryfery, jak kradną mi resztki ciepła, a mój świat staje się zimny, nieprzebyty swym mrozem, czułem, jak odchodzę i zmierzam donikąd. Nad ranem moje ciało było całe sine, a po Natalii pozostał ułamany kawałek dreda.
Dawid wyłonił się z wiosennej burzy.
Wielkie granatowe chmury, które zawisły nad moją dzielnicą, obiecując deszcz, i w końcu będąc siłą sprawczą ulewy, zmaterializowały Dawida. Jego samochód przebił granat chmur, wyłonił się z nich niczym fałszywy zbawiciel, mesjasz złej nowiny, wystrzelił z nich i opadł na parking pod moim blokiem. Dawid uprzedził swe przybycie mglistą wiadomością, głupim pretekstem; i porwał mnie.
Miasto było rozmytą marą, diler Dawida zbliżał się. W radiu leciał trip hop, a Dawid opowiadał mi o swojej kobiecie, mówił, że właściwie to wszystko jest już skończone; ich światy dobrnęły do ślepych uliczek i szamoczą się w konwulsjach. Rzeka pod nami milczała w wiosenną noc. Dawid opowiadał mi wszystko, mówił o wiele za dużo niż chciałem wiedzieć i rysował swoim drżącym głosem koszmar nas obu, drenował mi w głowie mizoginizm, namawiał do braku miłości, odrywał mnie od mojego świata w sposób brutalny; a ja dawałem się odrywać od niego w sposób całkowicie z tym faktem pogodzony.
Diler przekroczył granicę samochodu, wpuszczając deszcz; Dawid przywitał się z nim. Patrzyłem, jak rozmawiają o niczym innym, jak o towarze. Dawid zapłacił mu okrągłą sumą, a diler stał się wiosennym mrokiem. Miasto wołało nas ze wzmożoną siłą, a ulewy w niczym nam nie przeszkadzały.
Jasne mieszkanie Dawida stawało się rozmazaną bielą, która kłuła mnie w oczy; każda minuta była ostra, miała pazury wbijające się w mój umysł, i te szpony odganiały Natalię z mojej głowy, wszystkie wspomnienia stały się jakimś dziwnym złudzeniem, czymś nierealnym. Dawid trząsł się, próbował jeść przedwczorajszą pizzę, nawet mnie nią częstował, ale mój żołądek i tak odmawiał współpracy, a gardło kurczyło się. W ustach miałem gorzką mieszankę wnętrzności i słodkich wspomnień związanych z Natalią.
Ciężkie chmury tańczyły nad miastem deszczową piosenkę. Dawid rozbryzgiwał kałuże. Z punktu widzenia pasażera patrzyłem na rozmazane neony i samotność miasta. Jechaliśmy na oślep, każdy ze swoją historią samotności. Dwa meteoryty w pięcioosobowym samochodzie jadącym na zatracenie, chcącym wyrwać się z nicości i podążyć w nieznane.
Za Dawidem szły kobiety, najczęściej samotne, ale pewne siebie i na swój sposób szczęśliwe. Dawid brał je w swoją burzę, wciągał do swej chmury ich ciała, tak, ciała; przecież nie uczucia, światopoglądy i dusze. Dawid zapominał o wnętrzach; rozstanie z kobietą pozbawiło go uczuć, stał się dziwakiem, który zaprosił mnie do szaleństwa.
Pamiętam tę piękną kobietę, która wiła się na kanapie, na poddaszu. Deszcz bębnił o szyby i parapet, z laptopa leciał film, a ona, w samym szlafroku, w rajstopach, których końca nie mogłem dojrzeć, przekładała nogę na nogę, powodując u Dawida grymas twarzy, chytry uśmiech. Zostałem wpasowany w niepewność tej chwili. Ze ścian, podłogi i sufitu patrzyły na mnie jej obrazy. Abstrakcje, połamane linie i wymieszane kolory. Dawid wyjął z lodówki oszronioną wódkę, nalał do kieliszków i uzmysłowił mi, że nie muszę nikomu nic mówić. Przecież ta deszczowa wiosna należy do nas.
Dawid nosił za sobą wyładowania atmosferyczne. Pokazywał mi miejsca, o których nie miałem pojęcia. Cały czas robił zdjęcia, jakby chciał wbić gwóźdź w te chwile, uwiecznić je z przytupem. Ciągle mam przed oczami siebie w najrozmaitszych kadrach, w niesymetrycznych uchwyceniach okiem Dawida. Rozmyty przez światła wtapiam się w ściany klubu, śmieję się donikąd, nie myśląc o niczym, moje włosy tańczą na wietrze, gdy wychylam się przez okno samochodu, a flesz oświetla mnie i całe miasto pełne urojeń i nimf.
Deszcz tworzył kałuże, w których tonęliśmy. Chmury wypluwały z siebie wodę. Nosiłem w sobie rozpacz i otchłań, którymi karmił się Dawid. Miałem wrażenie, że cały świat nas nienawidzi. Nasze kobiety upadły tak nisko, że pozbyły się swych mężczyzn. Zostawiły nas samych, prawie że bezbronnych. Moją bronią był samochód Dawida: marzyłem o tym, aby wreszcie kogoś potrącił, nawet Natalię, albo rozbił barierkę wracając od dilera, a samochód spadłby w rzekę, wbił się w wodę, a ona pięknie by nas połknęła. Nasz pęd donikąd nie miał końca i sensu. Chudy diler stał w deszczu na bezimiennym przystanku i zacierał ręce. Za jego plecami kończyło się miasto – nasz sztucznie ograniczony obszar działania. W kaptur dilera wsiąkała woda; z mroku kaptura wyłaniał się jego uśmiech. Diler nie miał pojęcia o niczym; jego torebki były ekspresowym pociągiem, którym podążałem. Dawid uchylał szybę i noc nabierała powtórzenia.
Obsesje Dawida stały się moją traumą. Dowiadywałem się o sobie złych rzeczy. Natalia była potworem; jej dredy były wężami hydry. Moi przyjaciele w słowach Dawida stawali się demonami, których nie chciałem oglądać. Dawid mówił do mnie historią, której nie rozumiałem. Mapa miasta stała się labiryntem dla kobiet, które wpędziliśmy w bezdroża naszych uczuć. Dawid stał się moim bratem, którego nigdy nie chciałem mieć.
Bałem się iść gdziekolwiek sam. Chciałem mieć przy sobie Dawida i jego aparat, za nami snuła się pajęczyna urojeń, pięknych kłamstw dla wszystkich napotykanych kobiet. Siedziałem na satynowym fotelu, światła klubu suszyły mnie z deszczu, a Dawid robił zdjęcia. Nie mogłem się bez niego obyć, nie chciałem, aby robił coś za moimi plecami, dlatego też powodowany swoją nielogicznością dzwoniłem do niego, zarażałem go brakiem Natalii, a on wybawiał mnie od smutku, pogrążając tym samym w jeszcze większym bagnie.
Dawid cały czas się trzęsie, ma przed oczami rozbity obraz świata. Próbuję go usadowić w ryzach, ale paradoksalnie to tylko kadry jego zdjęć zapamiętują mnie. Modlę się, aby nikt ich nie ujrzał, aby nikt nie zobaczył mnie z kimkolwiek na zdjęciach Dawida. Pajęczyna tkana przez niego rozrosła się, przekroczyła ramy nocy, wykroczyła poza wiosenne ulewy, była ponad smakiem dilerskich potraw. Czułem się jak mały pająk, który brodzi w wielkich kroplach wody zagnieżdżonych w jego domu. Natalia kruszyła się w moich wspomnieniach.
Kawałki Dawida leżą na podłodze. Nie mam siły ich dotknąć. Dawid rozpadł się z powodu wiosennej grypy dilera i innych wypadkowych. Dla mnie oznacza to tyle, że noc będzie dłuższa. Lustro nas odbija, światło wpadło w kąt, zatoczyło koło, i widzę nas obu – jego łysą czaszkę na znak zmian i moje długie włosy na cezurę. Głos Dawida łamie się, a on podaje mi swój telefon, abym obdzwonił przyjaciół. Przyjaciele to tacy ludzie, którym nie płacisz za szczęście, przecież nic innego się nie liczy, a ze szczę – ścianie umrzesz; ze smutku zapadniesz się w sobie; ze szczęścia możesz jedynie pofrunąć. Szczęście, którego gram kosztuje dużo, ale nas stać na pięć sztuk, powoduje nic. W nozdrzach miewałem szczęście, którego nie rozpuścił żaden deszcz.
Nie zbieram Dawida z podłogi, bez swojej kobiety jest nagi, jest nieokryty żadnym miłosnym pancerzem. Jesteśmy tacy sami: imię jego kobiety tatuuje całe ciało; miłość do Natalii rozrywa mnie na strzępy. Patrzę w lustro, palę papierosa, a popiół spada na Dawida, na podłogę w jego dwupokojowym mieszkaniu, być może nawet wpada do lepkich kieliszków. Robię sobie drinka, sok pomarańczowy stał się biały, jestem na granicy rozróżniania brzydoty od dobra; turpizm wkradł się w moją duszę. Mój lustrzany sobowtór szaleje w lustrze; jestem inny, a Dawid trwa skulony, jak pies; drink jest zbyt słodki albo zbyt gorzki. Papieros sączy się w palcach. Nagle Dawid zrywa się ze skulenia, prawie że z beznarkotykowego skundlenia, oczy ma białe, nozdrza są zarumienione przekrwieniem. W lustrze widzę, jak się uśmiecham, następnie moja twarz jest zdziwiona jak nigdy; Dawid zatyka lewą dziurkę nosa i wciąga popiół z mojego papierosa leżący niewinnie na szklanym stole.
Nic nie suszy ulic, nic nie sprawia, że nie zapominam. Dawid jest drzazgą w sercu, wyrwą w umyśle i żadnym sumieniem. Moim sumieniem jest Natalia, która rozmyła się, jest wodą spadającą z chmur, tak jakby jakaś niezrozumiała siła nagle ją roztopiła. Dawid, gdy jego zmysły nabrały codzienności, opowiada mi znowu tę samą historię, która przeradza się w histerię. Wszystko drga, krwiste zasłony klubów, miękkie siedzenia dla wybrańców i ciała naszych adoratorek nie mają wyrazu; wszystko jest skąpane w zapomnieniu.
Czasem zacina, leje z boku, woda kosi miasto; jest tak, że nie widzę nic, gdy pada na szybę pasażera. Kierownica szaleje, gdy jedziemy przez most. Czasem marzy mi się samobójstwo, ale niech Dawid wykona je za mnie. Planuję wziąć za dużo, ta kreska ciągnie się wszędzie, jej kredowe ślady wiją się za kołami samochodu, pragnę wziąć cały nasz ślad, uczynić go moim krzyżem, cokolwiek. Podobno Dawid ma broń, pistolet nieważnego dla mnie kalibru i pochodzenia, schowany gdzieś w szafie. Mam ochotę go znaleźć, gdy Dawid będzie chory z powodu nieobecności dilera; i znajdę go; i strzelę sobie w serce. Muszę uczynić cokolwiek, co ma zbawienną siłę.
Czasem, gdy pojawiał się przestój, gdy trwałem nieruchomo w deszczu i myślach, przychodziła ona. Dawid był gdzieś indziej, doskonale pochłonięty swoimi ulubionymi sposobami spędzania czasu. Zanurzałem się w marzeniach, malowałem obraz, kształt; i im bardziej oddawałem się swojemu wewnętrznemu artyzmowi, tym hydra pod postacią Natalii była coraz prawdziwsza. Miała macki zamiast rąk, węże w miejsce dredów, otchłań zionęła niczym usta, a jej kształtne nogi pokryte były brudzącymi otoczenie ropieniami.
Pod wielką chmurą burzową, w wiośnie dusznej, w kłębie myśli i pragnień urojonych – czekałem. Dawid, nawet gdy mo – je oczy go nie widzą, cały czas ma drgawki, które wyglądają na te przedśmiertne, a są tylko przednarkotykowe. Stworzyliśmy swoje światy, które były błędem. Czekałem na objawienie, brutalny promień, który prześwietli chmury, osuszy deszcz i stanie się namacalnym faktem.
Moja wizja nie miała imienia. Wiedziałem tylko jedno – jak Natalia nie potrafi lub nie zechce tego dokonać – to zjawi się ta, która dopełni reszty. Piękna, utkana z niewidzialnych nici przyszłych wspomnień nagle zjawi się na mojej drodze. Pojawi się i nada wszystkiemu sens, lecząc mnie od Dawida, być może lecząc mnie od wszystkiego. Będzie jak piękno, które zakryje brzydotę albo jak poranna rosa, która zaprzepaszcza pięć gram zostawionych na leżącym na trawie kocu. Czekam, cały czas czekam; kimkolwiek będziesz, już jesteś jaskrawą.
Lilę utkał upał.
Jej niewyraźny kształt wyłonił się z drgającego powietrza, z pary wodnej wypełniającej całe miasto po niedawnych ulewach. Lila zmaterializowała się wśród kilkudziesięciu osób siedzących na dworze, w ogródku jednej z restauracji w centrum miasta. Wyłowiłem ją z tłumu, wtedy też moja percepcja wyostrzyła się; Lila stała się punktem małego krajobrazu, który jako jedyny posiadał znaczenie. Szła w stronę stolika, przy którym siedziałem z kilkoma przyjaciółmi i doskonale wiedziałem, że idzie do nas, poznałem na tacy swoją i moich kumpli tequilę oraz drinki dla dziewczyn. Im bardziej Lila zbliżała się, tym ja zyskiwałem na pewności, byłem coraz bardziej przekonany o słuszności swojego gustu, o stałym, niezmiennym braku Natalii w moim życiu, i wiedziałem, że Lila jest właśnie tą kobietą.
Patrzyłem na jej bladą twarz, na rude włosy upięte nad karkiem i spływające rdzawym wodospadem na ramiona. Błękit jej oczu świecił w moją stronę, a głos wprawił otoczenie w wibracje wyczuwalne tylko dla mnie. Próbowałem kontynuować temat rozmowy, ale nie mogłem. Postać Lilii zabrała mi głos, na całe miejsce opuściła czerwoną kotarę, tak że przy tym stoliku byliśmy tylko my. Patrząc jej w oczy, podziękowałem za tequilę, odwzajemniła mój uśmiech i oddaliła się już z pustą tacą oraz moim wzrokiem ślizgającym się po jej opiętych w cieliste rajstopy nogach.
Ta chwila wydała mi się za krótka; zachciałem jej powtórzenia. Lila przestała istnieć w ogródku; nie widziałem jej krzątającej się pomiędzy stolikami. Pod byle pretekstem udałem się do środka restauracji i znalazłem ją przy barze. Robiło się coraz później, mój czas kończył się, życie musiało zmienić tor, po którym pędziło samochodem Dawida. Poszedłem do baru i zamówiłem małe piwo. Patrzyłem, jak białe dłonie Lilii trzymają przezroczystą szklankę, jak jej niebieskie oczy spoglądają na strumień piwa. Czułem, że cały świat paruje od upału i wszyscy zaraz się roztopimy. Zwróciłem uwagę na jej białą skórę, która nie nosiła żadnych znamion opalenizny; pod jej cienką powłoką znajdowała się siatka żył. Szklanka była do połowy pełna: zostały mi sekundy, które musiałem wykorzystać, nie zgadzałem się na to, aby być po prostu kolejnym klientem tej nocy, nie mogłem zmarnować tej chwili. W głowie huczała mi pustka, brak własnych słów zastępował gwar restauracji, śmiechy obcych ludzi, tło muzyki, odgłosy miasta, brzęk szkła. Gdy wziąłem oddech, otworzyłem usta i przemówiłem do Lilii – szklanka była pełna.
Fatamorgana Lilii przestała być ułudą. Jej dotyk ze sfery marzeń stał się namacalny. Gładka skóra zamieniła się w powłokę, która okrywała moje ciało w te duszne noce, w moim łóżku, przy uchylonym balkonie. Miałem wrażenie, że cała spokojna ulica słyszy nasze urwane oddechy, wyrwane z kontekstu fragmenty zdań, widzi falujące cienie na ścianie, możliwe, że ogląda białe ciało Lilii wijące się na łóżku. Każda noc była dla nas za krótka. Zasypialiśmy, gdy słońce wspinało się po niebie, gdy świat nabierał bezlitosnej, bo bezchmurnej, jasności. Czułem, jak Lila gładzi mnie po twarzy wierzchem dłoni, potem wstaje naga z łóżka i idzie zrobić sobie poranną kawę.
Uważałem Lilę za metaforę słońca i szczęścia, za odbicie się od dna, w które wpędziła mnie Natalia, i za naprostowanie pewnych zdarzeń, które miały miejsce przy niebagatelnym udziale Dawida. Czasem sięgałem w przeszłość, czasem chciałem spotkać się z Natalią, raz na jakiś czas odbierałem rozedrgane wiadomości od Dawida, który prośbą i groźbą zachęcał mnie, abym gdzieś z nim poszedł, kolejny raz wybył w miasto, przecież w tym czasie tylko to miało dla niego sens. Lila nie trzymała mnie kurczowo swoimi szczupłymi ramionami. Dawała mi wolność, luz; mogłem iść za Dawidem w miasto, nie musiałem spowiadać się jej z tego, gdzie byłem, jakie miejsca przewinęły mi się przed oczami. Ale mimo wszystko opowiadałem jej o każdym moim działaniu, czułem, że jestem jej to winny, chciałem grać fair, nie wykonać żadnego fałszywego ruchu. Ponad swoim szczęściem, pragnąłem tylko i wyłącznie jej szczęścia.
Dawid nie mógł odnaleźć się w tej sytuacji. Podczas kilku naszych długich rozmów telefonicznych, gdy jego roztrzęsiony głos informował mnie o kolejnym zanurzeniu się w gorące miasto, ja po prostu odmawiałem. Dawid próbował wzbudzić we mnie niechęć do Natalii. Opowiadał mi o tym, że widział ją z kimś w knajpie na obiedzie, podobno z kimś się całowała, a resztę niech sobie dopowiem sam. Ale nie wierzyłem mu, sądząc, że to wszystko jest podyktowane szczęściem, które wciągnął przez plastikową słomkę; Dawid kłamie, kierując się wyrachowaniem. Natalia w jego głosie brzmiała niczym zlepek trzech przypadkowych sylab, które nic nie znaczyły. Dawid okazał się marnym szantażystą, oferując mi podróż w nieznane tylko po to, abym zobaczył Natalię flirtującą z kim popadnie, jeśli oczywiście miałbym wierzyć jego słowom. Mówił, abym dał sobie spokój z Lilą, nie wiedząc, że ona to wszystko słyszy. Lila wszystko słyszy i uśmiecha się do mnie promiennie.
Lila dopełniła wszystkiego, wnosząc do mojego mieszkania swoje rzeczy. Zapełniła każdą możliwą do wypełnienia pustkę. Przyniosła z domu swoje kwiaty, które nadały życie półkom i parapetom; ich zieleń wprowadziła mnie w pogodny nastrój. Bardzo szybko zadomowiła się: patrzyłem, jak chodzi po mieszkaniu, krząta się po aneksie kuchennym, i nie potrafiłem sobie przypomnieć czasu przed jej pojawieniem się w moim życiu. Stałem oparty o framugę i ukradkiem spoglądałem, jak kroi warzywa na sałatkę, dolewa do nich oliwy, a w radiu leci piosenka, którą Lila bezwiednie sobie nuci. Nie widzę jej twarzy. Rude włosy opływają również plecy. Cały czas rozmawiamy, robimy długie dygresje, zapominając o punkcie wyjścia. Bawię się słowami, nazywam jej piękno bardzo różnie, bawię się w poetę, którego muza ubrana jest w zwiewną letnią sukienkę; bosa kobieta wysypująca kawałki tuńczyka do salaterki. Takie to proste i na swój sposób banalne.
Jesteś nierealna, jesteś marzeniem; słyszy Lila. W powietrzu nie ma żadnego ruchu, spoglądam na ulicę, mam wrażenie, że miasto tego lata wyludniło się, a jest przecież środek tygodnia; wczesny wieczór trwa w najlepsze, ludzie powracali ze swoich prac, i najwyraźniej pochowali się w wannach z letnią wodą lub usadowili się pod buczącymi wentylatorami; i trwają w bezruchu. Wychodzimy na balkon, siadamy na plastikowych krzesłach, Lila bierze ode mnie papierosa, przecież stała się trochę taka jak ja i ten papieros jest tego małym dowodem. Sączymy lód z dodatkiem coli i cytryny. Mam wrażenie, że jesteśmy sami na tym świecie, słońce doszczętnie wypaliło wszystkich ludzi, pozostawiając przy życiu jedynie nas i przyrodę. Między blokami krzątały się psy, na niebieskim niebie fruwały miejskie ptaki. Nasza błogość nie miała żadnych cezur, a każda jej sekunda była na wagę złota.
Miałem wrażenie, że po miesiącu mieszkania razem znamy swoje historie na pamięć, ale jednak cały czas o sobie opowiadaliśmy. Znałem imiona jej dawnych koleżanek, ona zapamiętywała jakieś gówniarskie wybryki z mojej przeszłości. Czułem, że spędziliśmy ze sobą młodość, być może siedzieliśmy razem w jednej ławce, a na pewno bawiliśmy się na tym samym podwórku w długie letnie wieczory.
Zsiadałem z krzesła, opierałem się o chropowatą ścianę, wyciągając nogi za stalowe barierki i patrzyłem na skórę Lilii. Jej kolana były bardzo blisko mojej twarzy, czułem jej zapach, kolejny raz w ciągu kilku miesięcy miałem ochotę wciągnąć w siebie całe szczęście, ale tym razem pod miękką i białą postacią jej uda.
Czasem Lila robiła zdjęcia. Ukradkiem podchodziła do mnie, naciskała spust swojego aparatu i byłem uwieczniony jej okiem; chwila stawała się wieczna. Czasem robiłem podobnie. Zachęcony szumem wody pod byle pretekstem wchodziłem do łazienki, odchylałem kotarę i robiłem nagiej Lilii zdjęcie. Piszczała, a kropelki wody leciały w moją stronę i miały smak jej ciała z domieszką waniliowego żelu pod prysznic. Zdjęcia przegrywaliśmy na twardy dysk. Te kilkanaście intymnych fotografii zrobionych Lilii w łazience na przestrzeni tygodni wrzucaliśmy do folderu, do którego tylko my znaliśmy hasło. Były ukryte na komputerze; tak jak broń Dawida w jego mieszkaniu.
Uczucie, jakie żywiłem do Lilii, nawet gdy w moich myślach pojawiała się Natalia, było trwałe. Miałem wrażenie, że to szaleństwo, które przeżyłem w towarzystwie Dawida, utwierdziło mnie w pragnieniu spokoju, w pięknym życiu we dwoje, bez żadnych urojeń. Upały, które stworzyły Lilę, utkały moje szczęście. Wyobrażałem sobie ciało Natalii w wannie pełnej pokruszonego lodu, w której leży całymi dniami, aby mróz, jaki nosi w sobie, nie wyparował od temperatury. Myślę o Dawidzie, który kontynuuje swój szaleńczy rajd przez miasto, a białe szczęście, które nosi w kieszeni nasiąka od jego potu, i nawet foliowa torebka nie naprawia tej patowej sytuacji.
I dostaję wiadomość od Natalii z pytaniem, czy będę. Odpisuję, że oczywiście, chociaż czuję jego obecność cały czas, ale postukam tym dużym piwem w płytę nagrobną; jak zawsze. Oznajmiam Lilii, że wychodzę, ona zna tę historię, na naszym pierwszym spotkaniu powiedziałem jej, że własna śmierć, jaką każdy z nas nosi w sobie przez całe życie i przez ten czas oswaja się z nią, jest dużo lżejsza niż śmierć przyjaciela, która wyłania się nagle i zżera od wewnątrz. Nawet gdy taka śmierć mija, już jest w czasie przeszłym, ty bez przerwy dzierżysz ją w sobie, karmisz ją swoim lękiem, obawą i niekończącą się tęsknotą. Lila patrząc mi w oczy ujęła moją dłoń, i spytała cicho: kim był Michał?
Michała zabrała chłodna wiosenna noc.
Szpitalny moloch, w którym leżał bez czucia i świadomości, oświetlał paskami okien okolicę. Świecące wokół niego latarnie barwiły swą żółcią noc. Wszystko trwało w bezruchu. Czasem może przyjechała karetka na izbę przyjęć, sanitariusze wyciągnęli nosze i zawieźli jakiegoś bezimiennego chorego na opatrunek lub reanimację. Szpitalne korytarze ciągnęły się bez końca. Lampy, gdy było bardzo cicho, grały szmerem prądu.
Sala, do której trafił Michał, nie miała wyrazu. Nie można było tam wejść: był to jeden z tych oddziałów, gdzie każdy wnoszący ze sobą na swoim ubraniu pył z dworu czy powietrze skażone miastem, nie miał racji bytu. Wielokrotnie próbowałem narysować sobie to miejsce, nadać mu jakiś kształt, kolory, ale nie potrafiłem. Kolejny raz zostałem wrzucony w coś, czego nie chciałem.