Transgresja - Michał Dąbrowski - ebook + książka

Transgresja ebook

Michał Dąbrowski

0,0

Opis

 

Ciemna zimowa noc odbiera mu Natalię. Gorący letni dzień stawia na jego drodze Lilę. Jest piękna, rudowłosa, tajemnicza, niemal eteryczna. Lila przenika do jego życia, miesza zmysły. Jednak w najmniej odpowiednich momentach zaczyna niebezpiecznie przypominać Natalię...
Bohater błądzi w labiryncie przeszłości i teraźniejszości, usilnie próbując zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Żyje Lilą, ale wspomnienie Natalii nigdy go nie opuszcza.
Sytuację jeszcze bardziej komplikuje pojawienie się jego dawnego kolegi - Dawida, którego jednak nie ma prawa spotkać. W zapanowaniu nad rzeczywistością próbuje mu pomóc przyjaciel Michał, ale tutaj nic nie jest takie, jakim być się wydaje.
Gdzie zaczyna się jawa a kończy sen? Aby przezwyciężyć wszechogarniające poczucie pustki, umysł ludzki nie cofnie się przed niczym.

"Transgresja" to druga powieść Michała Dąbrowskiego. Zwykle właśnie druga książka określa autora, ale w tym przypadku tak nie jest, bo książki Dąbrowskiego zbyt różnią się od siebie. Pierwsza, autobiograficzna "Dłoń", to realistyczna opowieść o byciu innym, samotności i potrzebie zaakceptowania rzeczywistości.
"Transgresja" też opowiada o samotności, ale w tej powieści istniejące przenika się z nieistniejącym, rzeczywiste z nierzeczywistym. To książka o miłości, utracie, niemożności odnalezienia siebie w zbyt wielu możliwych światach. Młodzieńcza, ale równocześnie dojrzała i głęboka. Inna od typowej "produkcji" literackiej. Na pewno warta polecenia.

Marek Ławrynowicz

 

Michał Dąbrowski urodził się w 1982 roku w Warszawie. Zadebiutował w 2011 roku dobrze przyjętą przez krytyków i czytelników powieścią "Dłoń". Jest prozaikiem i poetą. Współtworzy niezależną audycję literacką "Szkiełko i oko". "Transgresja" jest jego drugą powieścią. Absolwent kulturoznawstwa. Mieszka na warszawskiej Ochocie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Co­py­ri­ght by Mi­chał Dą­brow­ski, 2012

© Co­py­ri­ght by Ji­ra­fa Roja, 2012

Re­dak­cja: Han­na Ku­kwa

Ko­rek­ta: Han­na Ku­kwa

Ła­ma­nie: Tat­su tat­su@tat­su.pl

Zdję­cie na okład­ce: Mar­cin Bro­nic­ki | http://bro­nic­ki.com

Zdję­cie au­to­ra: Mar­cin Bro­nic­ki

ISBN 978-83-61154-94-9

www.ji­ra­fa­ro­ja.pl

Wy­da­nie I 

War­sza­wa 2012

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: Vir­tu­alo Sp. z o.o.

Dla Oli

1. Prze­bły­ski

Na­ta­lię po­chło­nę­ła zi­mo­wa za­mieć.

Jej kształt za­czął roz­my­wać się w śnie­gach, na wie­trze, w tym sza­le­ją­cym mroź­nym po­wie­trzu. Zo­sta­ła mi wy­rwa­na przez nie­prze­by­ty chłód, pa­mię­tam ten wi­dok, gdy w po­ko­ju jest ci­sza, ci­sza mię­dzy dwoj­giem, a na ze­wnątrz sza­le­je nie­okieł­zna­na siła na­tu­ry. Wy­star­czy­ło tyl­ko otwo­rzyć okno, wy­star­czy­ło tyl­ko uchy­lić luf­cik, a Na­ta­lia, cała, w ubra­niu, wy­fru­nę­ła, zo­sta­ła za­bra­na przez śnieg, za­pew­ne za­mar­z­ła na dwo­rze, mię­dzy tymi ob­skur­ny­mi blo­ka­mi, gdzieś na par­kin­gu wśród ośnie­żo­nych sa­mo­cho­dów.

Sta­ra­łem się nie wi­dzieć, jak jej po­licz­ki po­kry­wa go­ło­ledź, gdy łzy od mro­zu rzeź­bią w nich swo­je mo­kre dro­gi. Nie wi­dzia­łem tego. Po­tem, na jej dłu­gich do pasa dre­dach za­czął po­ja­wiać się szron. Pró­bo­wa­łem na nie chu­chać, roz­cie­rać je w pal­cach. Są­dzi­łem, że to coś po­mo­że. Na dło­niach zo­sta­ło mi tyl­ko tro­chę wody, któ­ra za­raz wy­schnie. W po­ko­ju ten chłód za chwi­lę zo­sta­nie za­bra­ny przez cie­pło ka­lo­ry­fe­rów, na­wet cie­pło kom­pu­te­ra coś wchło­nie. Nie po­my­śla­łem jed­nak o naj­waż­niej­szym – o ma­sa­żu ser­ca.

Jej dło­nie i sto­py nadal były cie­ple. Te­raz za­sta­na­wiam się, czy było to cie­pło ludz­kie, ta­kie zwy­czaj­ne, co­dzien­ne, może tro­chę pod­grza­ne przez ochro­nę, jaką dają rę­ka­wicz­ki i kurt­ka pu­cho­wa, czy też było to cie­pło uda­wa­ne, tro­chę fał­szy­we, ni­czym ter­mo­metr wło­żo­ny do go­rą­cej wody. Nie wiem. Być może cała już za­mar­z­ła, była zim­na już wcze­śniej, no­si­ła w so­bie lód, jego so­ple tka­ły wnętrz­no­ści, w ży­łach pły­nę­ła przy­jem­nie chłod­na woda; prze­cież ser­ce nie wy­trzy­ma­ło­by ta­kie­go mro­zu, może dla­te­go Na­ta­lia cały czas żyła. Nie wiem.

Po­tem po­czu­łem zim­no. Zda­rzy­ła się jed­na noc, gdy spa­li­śmy obok sie­bie, a Na­ta­lia była zim­na i nie mia­ła o tym po­ję­cia. Okna były szczel­nie za­mknię­te, la­tar­nie za oknem ma­lo­wa­ły zimę na po­ma­rań­czo­wo, Na­ta­lia od­dy­cha­ła spo­koj­nie, a jej chłód nie da­wał mi za­snąć. Czu­łem, jak moje ser­ce sza­le­je, wy­obra­ża­łem je so­bie, jak tań­czy, jak plą­sa po moim wnę­trzu, i wła­ści­wie chce się wy­rwać, być może pra­gnie za­mie­nić się na emo­cje z ser­cem Na­ta­lii. Ser­ce Na­ta­lii za­pra­gnę­ło od­su­nąć się, od­da­lić, nie­świa­do­mie odejść do­ni­kąd.

Za oknem zima za­mra­ża­ła mia­sto. Ro­bi­ła to po­wo­li, spo­koj­nie, bar­dzo sys­te­ma­tycz­nie. Naj­pierw po­ja­wił się wiatr i przy­pró­szył wszyst­ko śnie­giem. Cien­ka war­stwa, któ­rą lu­dzie roz­ta­pia­li bu­ta­mi, nic nie war­ta bia­ła po­włocz­ka, o któ­rej za­po­mi­na się na­stęp­ne­go dnia. Ja­kaś za­po­wiedź zi­mo­we­go sza­leń­stwa dla dzie­ci i wzbu­dze­nie cie­ka­wo­ści u psów. Nikt nie prze­wi­dział na­dej­ścia mro­zów. Te­le­wi­zja nie po­da­ła sto­sow­nych in­for­ma­cji, że na­stęp­ne­go dnia sa­mo­cho­dy za­czną upra­wiać sla­lom po mie­ście, lu­dzie będą upa­dać bo­le­śnie na chod­ni­ki, tłu­kąc się do­tkli­wie, ła­miąc so­bie nogi, roz­bi­ja­jąc łok­cie i twa­rze. Bia­łe nie­bo nie za­po­wia­da­ło słoń­ca. Mó­wi­ło nam coś nie­zro­zu­mia­łe­go, wy­sy­ła­ło wia­do­mość nie do od­czy­ta­nia. Któ­re­goś dnia, w śnie­gu, w po­wie­trzu, któ­re samo w so­bie było lo­dem, ro­bi­li­śmy so­bie z Na­ta­lią zdję­cia. Jej oczy były bia­łe od mro­zu. Na­stęp­ne­go dnia od­wo­ła­no część lo­tów i wie­le osób ko­czo­wa­ło na lot­ni­skach. Wraz z mro­zem na­de­szła nie­prze­by­ta mgła.

Przed mo­imi ocza­mi ma­ja­czy­ły nie­wy­raź­ne kształ­ty bu­dyn­ków, sa­mo­cho­dów, gdzieś iskrzy­ły się roz­ma­za­ne łuny świa­teł.

Nie wie­dzia­łem, czy wy­ła­niam się z tej mgły, czy może wkra­czam w nią cią­gle, cały czas, co chwi­la je­stem w niej co­raz bar­dziej za­nu­rzo­ny. Nie wie­dzia­łem, czy była to zwy­kła para wod­na, któ­ra prze­do­sta­ła się wraz z Na­ta­lią do po­ko­ju, para uro­dzo­na z kro­pel go­rą­cej wody, któ­rą ob­my­ła swo­je cia­ło, czy może gdzieś przez ja­kieś nie­zau­wa­żal­ne prze­rwy w kon­struk­cji bu­dyn­ku, przez nie­uwa­gę daw­ne­go ar­chi­tek­ta, prze­do­sta­ła się ona – zim­na mgła. Gdy Na­ta­lia przy­kry­ła się koł­drą, przez chwi­lę biła od niej sztucz­na cie­pło­ta go­rą­cej wody i dusz­ność ma­łej za­pa­ro­wa­nej ła­zien­ki. Tyl­ko przez chwi­lę, po­nie­waż po­kój zro­bił się bia­ły, zim­ny i wca­le nie par­ny. Pod­świa­do­mie od­su­nę­li­śmy się od sie­bie, kra­dli­śmy so­bie po­ściel, pró­bo­wa­li­śmy stwo­rzyć z nas dwie mu­mie – dwie osob­ne, za­wi­nię­te w ma­te­riał isto­ty.

Mróz bu­dził mnie. Cza­sem wy­glą­da­łem przez okno, pa­trzy­łem na bu­rze śnież­ne, któ­re z ta­kim upodo­ba­niem tań­czą przez mia­sto. Cza­sem mój wzrok zwę­żał się, spo­glą­dał na prze­zro­czy­stą szy­bę. Cze­ka­łem, aż te drob­ne płat­ki śnie­gu zjed­no­czą się w ja­kąś nie­wy­obra­żal­ną kulę, aż ude­rzą, prze­cież coś musi się stać tej nie­spo­koj­nej zimy, ale też nic nie dzie­je się bez po­wo­du. Na­ta­lia od­dy­cha­ła swo­im zim­nym snem, para z jej ust bie­li­ła ciem­ny po­kój, a ja wie­dzia­łem, że jest w tym ja­kiś plan, być może plan Na­ta­lii, prze­cież zima, zwy­kła zima, nie może być tego po­wo­dem. Chcia­łem, aby szy­by za­ry­so­wa­ły się, pę­kły, wpu­ści­ły mróz, któ­ry mnie za­bie­rze. Sta­łem tak kil­ka mi­nut, pa­trzy­łem na pu­ste mia­sto, na kształ­ty lu­dzi ma­ja­czą­ce w środ­ku nocy w miesz­ka­niach, na od­bla­ski te­le­wi­zo­rów, grę świa­teł; i cze­ka­łem na nie­na­zwa­ne. A gdy po­ło­ży­łem się obok Na­ta­lii, jej dre­dy, i już nie ich koń­ców­ki, tyl­ko całe, do sa­mej na­sa­dy czasz­ki, były oszro­nio­ne. Ba­łem się ich do­tknąć, po­gła­dzić. Nie chcia­łem pa­trzeć na jej sine usta; na­wet nie wiem, czy ta­kie były. Nie mia­łem od­wa­gi się prze­ko­nać.

Po Na­ta­lię nie przy­szły żad­ne de­mo­ny, nikt jej nie ukradł; Na­ta­lia żyje, ist­nie­je, dzia­ła, jest cał­ko­wi­cie na­ma­cal­na; ale mimo wszyst­ko jej nie ma; roz­my­ła się bez­pow­rot­nie. Pró­bu­ję so­bie przy­po­mnieć, sta­ram się roz­wiać mgłę, za­mieć, roz­grzać zimę; sta­ram się z ca­łych sił po­wró­cić do tam­te­go dnia. Prze­kli­nam sie­bie za to, że jest to dla mnie tak ła­twe. Ka­lo­ry­fe­ry dzia­ła­ły na peł­nych ob­ro­tach, apo­geum zimy sza­la­ło na ze­wnątrz. Na­ta­lia roz­ma­wia­ła ze mną, wła­ści­wie to tyl­ko ona mó­wi­ła, po­wta­rza­ła sło­wa i wy­ra­że­nia jak man­trę, mó­wi­ła, a po po­licz­kach pły­nę­ły jej łzy; te­raz pa­mię­tam je jako nie­bie­skie bruz­dy świe­żo roz­my­te­go ma­ki­ja­żu. Głos Na­ta­lii ła­mał się, po za­ła­ma­niu skła­dał się do pier­wot­ne­go brzmie­nia, aby za­raz prze­stać dzia­łać, może po­cze­kać chwi­lę, być może to była me­to­da. Mil­cza­łem, w moim umy­śle pa­no­wa­ła ci­sza, ser­ce biło nor­mal­nie, pal­ce nie trzę­sły się, nie wy­ko­na­łem żad­ne­go fał­szy­we­go ru­chu. Na­ta­lia roz­pły­wa­ła się swo­imi łza­mi, to­pi­ła się, była inna niż przez ostat­nie ty­go­dnie i mie­sią­ce. W Na­ta­lii coś pę­kło; w moim ser­cu były tyl­ko rysy.

Jej wzrok, jej gry­mas na­ma­lo­wa­ny pła­czem na ca­łej twa­rzy, mroź­ny do­tyk, to wszyst­ko jest te­raz obok mnie. Tak jak­by ta chwi­la trwa­ła, była w zu­peł­no­ści po­wta­rzal­na, jak­bym w swo­im umy­śle miał spe­cjal­ny pro­gram do od­gry­wa­nia tyl­ko tej sce­ny mo­je­go ży­cia.

Po­tem czu­ję jej uścisk, nie roz­luź­niam szyi, niech mnie za­bi­je swo­ją koń­czą­cą się mi­ło­ścią, niech w twej ukła­dan­ce cho­ciaż ja prze­sta­nę ist­nieć, niech Na­ta­lia pu­ści mnie wol­no w spo­sób me­ta­fi­zycz­ny. Tak się jed­nak nie dzie­je, od­gi­nam jej ra­mio­na w ge­ście fał­szy­wej chę­ci wol­no­ści od jej do­ty­ku. Ona opa­da na łóż­ko, moje usta i stru­ny gło­so­we mó­wią coś, ale to nie jest waż­ne. Wol­nym kro­kiem pod­cho­dzę do okna, a za nim wi­dzę to samo. Bu­rza sza­le­je. Moja twarz w od­bi­ciu jest ru­mia­na, czer­wo­na wy­pie­ka­mi tej chwi­li. Bez py­ta­nia o to, czy Na­ta­lia so­bie tego ży­czy czy nie, otwie­ram po­ło­wę okna. Od­wra­cam się do niej przo­dem, czu­ję mróz, któ­ry mnie obej­mu­je, czu­ję śnieg umie­ra­ją­cy na mo­ich ple­cach i wte­dy tego zim­na we mnie nie ma. Pa­trzę na Na­ta­lię, jak bie­le­je, jak si­nie­je, jak ujem­na tem­pe­ra­tu­ra od­bie­ra jej naj­pierw zdol­ność po­ru­sza­nia się, po­tem mowę, na­stęp­nie wzrok, a gdy cała jest już so­plem lodu, za­mar­z­nię­ta, i wca­le nie mar­twa, prze­cież nie moż­na tak po pro­stu umrzeć z mi­ło­ści, wte­dy pod­cho­dzę do niej, pró­bu­ję ob­jąć, ale Na­ta­lia już nie jest kształ­tem, na­ma­cal­no­ścią; Na­ta­lia jest ob­ło­kiem ukra­dzio­nym przez zimę, Na­ta­lii nie ma, pa­mię­tam to, po­nie­waż są to ob­ra­zy, któ­re na za­wsze po­zo­sta­ną w mo­jej pa­mię­ci, całą resz­tę za­po­mnę, tych chwil nig­dy – Na­ta­lia roz­my­ła się i ule­cia­ła w mróz.

Sie­dzia­łem całą noc przy otwar­tym oknie, czu­łem, jak od mro­zu pę­ka­ją ka­lo­ry­fe­ry, jak krad­ną mi reszt­ki cie­pła, a mój świat sta­je się zim­ny, nie­prze­by­ty swym mro­zem, czu­łem, jak od­cho­dzę i zmie­rzam do­ni­kąd. Nad ra­nem moje cia­ło było całe sine, a po Na­ta­lii po­zo­stał uła­ma­ny ka­wa­łek dre­da.

Da­wid wy­ło­nił się z wio­sen­nej bu­rzy.

Wiel­kie gra­na­to­we chmu­ry, któ­re za­wi­sły nad moją dziel­ni­cą, obie­cu­jąc deszcz, i w koń­cu bę­dąc siłą spraw­czą ule­wy, zma­te­ria­li­zo­wa­ły Da­wi­da. Jego sa­mo­chód prze­bił gra­nat chmur, wy­ło­nił się z nich ni­czym fał­szy­wy zba­wi­ciel, me­sjasz złej no­wi­ny, wy­strze­lił z nich i opadł na par­king pod moim blo­kiem. Da­wid uprze­dził swe przy­by­cie mgli­stą wia­do­mo­ścią, głu­pim pre­tek­stem; i po­rwał mnie.

Mia­sto było roz­my­tą marą, di­ler Da­wi­da zbli­żał się. W ra­diu le­ciał trip hop, a Da­wid opo­wia­dał mi o swo­jej ko­bie­cie, mó­wił, że wła­ści­wie to wszyst­ko jest już skoń­czo­ne; ich świa­ty do­brnę­ły do śle­pych uli­czek i sza­mo­czą się w kon­wul­sjach. Rze­ka pod nami mil­cza­ła w wio­sen­ną noc. Da­wid opo­wia­dał mi wszyst­ko, mó­wił o wie­le za dużo niż chcia­łem wie­dzieć i ry­so­wał swo­im drżą­cym gło­sem kosz­mar nas obu, dre­no­wał mi w gło­wie mi­zo­gi­nizm, na­ma­wiał do bra­ku mi­ło­ści, od­ry­wał mnie od mo­je­go świa­ta w spo­sób bru­tal­ny; a ja da­wa­łem się od­ry­wać od nie­go w spo­sób cał­ko­wi­cie z tym fak­tem po­go­dzo­ny.

Di­ler prze­kro­czył gra­ni­cę sa­mo­cho­du, wpusz­cza­jąc deszcz; Da­wid przy­wi­tał się z nim. Pa­trzy­łem, jak roz­ma­wia­ją o ni­czym in­nym, jak o to­wa­rze. Da­wid za­pła­cił mu okrą­głą sumą, a di­ler stał się wio­sen­nym mro­kiem. Mia­sto wo­ła­ło nas ze wzmo­żo­ną siłą, a ule­wy w ni­czym nam nie prze­szka­dza­ły.

Ja­sne miesz­ka­nie Da­wi­da sta­wa­ło się roz­ma­za­ną bie­lą, któ­ra kłu­ła mnie w oczy; każ­da mi­nu­ta była ostra, mia­ła pa­zu­ry wbi­ja­ją­ce się w mój umysł, i te szpo­ny od­ga­nia­ły Na­ta­lię z mo­jej gło­wy, wszyst­kie wspo­mnie­nia sta­ły się ja­kimś dziw­nym złu­dze­niem, czymś nie­re­al­nym. Da­wid trząsł się, pró­bo­wał jeść przed­wczo­raj­szą piz­zę, na­wet mnie nią czę­sto­wał, ale mój żo­łą­dek i tak od­ma­wiał współ­pra­cy, a gar­dło kur­czy­ło się. W ustach mia­łem gorz­ką mie­szan­kę wnętrz­no­ści i słod­kich wspo­mnień zwią­za­nych z Na­ta­lią.

Cięż­kie chmu­ry tań­czy­ły nad mia­stem desz­czo­wą pio­sen­kę. Da­wid roz­bry­zgi­wał ka­łu­że. Z punk­tu wi­dze­nia pa­sa­że­ra pa­trzy­łem na roz­ma­za­ne neo­ny i sa­mot­ność mia­sta. Je­cha­li­śmy na oślep, każ­dy ze swo­ją hi­sto­rią sa­mot­no­ści. Dwa me­te­ory­ty w pię­cio­oso­bo­wym sa­mo­cho­dzie ja­dą­cym na za­tra­ce­nie, chcą­cym wy­rwać się z ni­co­ści i po­dą­żyć w nie­zna­ne.

Za Da­wi­dem szły ko­bie­ty, naj­czę­ściej sa­mot­ne, ale pew­ne sie­bie i na swój spo­sób szczę­śli­we. Da­wid brał je w swo­ją bu­rzę, wcią­gał do swej chmu­ry ich cia­ła, tak, cia­ła; prze­cież nie uczu­cia, świa­to­po­glą­dy i du­sze. Da­wid za­po­mi­nał o wnę­trzach; roz­sta­nie z ko­bie­tą po­zba­wi­ło go uczuć, stał się dzi­wa­kiem, któ­ry za­pro­sił mnie do sza­leń­stwa.

Pa­mię­tam tę pięk­ną ko­bie­tę, któ­ra wiła się na ka­na­pie, na pod­da­szu. Deszcz bęb­nił o szy­by i pa­ra­pet, z lap­to­pa le­ciał film, a ona, w sa­mym szla­fro­ku, w raj­sto­pach, któ­rych koń­ca nie mo­głem doj­rzeć, prze­kła­da­ła nogę na nogę, po­wo­du­jąc u Da­wi­da gry­mas twa­rzy, chy­try uśmiech. Zo­sta­łem wpa­so­wa­ny w nie­pew­ność tej chwi­li. Ze ścian, pod­ło­gi i su­fi­tu pa­trzy­ły na mnie jej ob­ra­zy. Abs­trak­cje, po­ła­ma­ne li­nie i wy­mie­sza­ne ko­lo­ry. Da­wid wy­jął z lo­dów­ki oszro­nio­ną wód­kę, na­lał do kie­lisz­ków i uzmy­sło­wił mi, że nie mu­szę ni­ko­mu nic mó­wić. Prze­cież ta desz­czo­wa wio­sna na­le­ży do nas.

Da­wid no­sił za sobą wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­rycz­ne. Po­ka­zy­wał mi miej­sca, o któ­rych nie mia­łem po­ję­cia. Cały czas ro­bił zdję­cia, jak­by chciał wbić gwóźdź w te chwi­le, uwiecz­nić je z przy­tu­pem. Cią­gle mam przed ocza­mi sie­bie w naj­roz­ma­it­szych ka­drach, w nie­sy­me­trycz­nych uchwy­ce­niach okiem Da­wi­da. Roz­my­ty przez świa­tła wta­piam się w ścia­ny klu­bu, śmie­ję się do­ni­kąd, nie my­śląc o ni­czym, moje wło­sy tań­czą na wie­trze, gdy wy­chy­lam się przez okno sa­mo­cho­du, a flesz oświe­tla mnie i całe mia­sto peł­ne uro­jeń i nimf.

Deszcz two­rzył ka­łu­że, w któ­rych to­nę­li­śmy. Chmu­ry wy­plu­wa­ły z sie­bie wodę. No­si­łem w so­bie roz­pacz i ot­chłań, któ­ry­mi kar­mił się Da­wid. Mia­łem wra­że­nie, że cały świat nas nie­na­wi­dzi. Na­sze ko­bie­ty upa­dły tak ni­sko, że po­zby­ły się swych męż­czyzn. Zo­sta­wi­ły nas sa­mych, pra­wie że bez­bron­nych. Moją bro­nią był sa­mo­chód Da­wi­da: ma­rzy­łem o tym, aby wresz­cie ko­goś po­trą­cił, na­wet Na­ta­lię, albo roz­bił ba­rier­kę wra­ca­jąc od di­le­ra, a sa­mo­chód spadł­by w rze­kę, wbił się w wodę, a ona pięk­nie by nas po­łknę­ła. Nasz pęd do­ni­kąd nie miał koń­ca i sen­su. Chu­dy di­ler stał w desz­czu na bez­i­mien­nym przy­stan­ku i za­cie­rał ręce. Za jego ple­ca­mi koń­czy­ło się mia­sto – nasz sztucz­nie ogra­ni­czo­ny ob­szar dzia­ła­nia. W kap­tur di­le­ra wsią­ka­ła woda; z mro­ku kap­tu­ra wy­ła­niał się jego uśmiech. Di­ler nie miał po­ję­cia o ni­czym; jego to­reb­ki były eks­pre­so­wym po­cią­giem, któ­rym po­dą­ża­łem. Da­wid uchy­lał szy­bę i noc na­bie­ra­ła po­wtó­rze­nia.

Ob­se­sje Da­wi­da sta­ły się moją trau­mą. Do­wia­dy­wa­łem się o so­bie złych rze­czy. Na­ta­lia była po­two­rem; jej dre­dy były wę­ża­mi hy­dry. Moi przy­ja­cie­le w sło­wach Da­wi­da sta­wa­li się de­mo­na­mi, któ­rych nie chcia­łem oglą­dać. Da­wid mó­wił do mnie hi­sto­rią, któ­rej nie ro­zu­mia­łem. Mapa mia­sta sta­ła się la­bi­ryn­tem dla ko­biet, któ­re wpę­dzi­li­śmy w bez­dro­ża na­szych uczuć. Da­wid stał się moim bra­tem, któ­re­go nig­dy nie chcia­łem mieć.

Ba­łem się iść gdzie­kol­wiek sam. Chcia­łem mieć przy so­bie Da­wi­da i jego apa­rat, za nami snu­ła się pa­ję­czy­na uro­jeń, pięk­nych kłamstw dla wszyst­kich na­po­ty­ka­nych ko­biet. Sie­dzia­łem na sa­ty­no­wym fo­te­lu, świa­tła klu­bu su­szy­ły mnie z desz­czu, a Da­wid ro­bił zdję­cia. Nie mo­głem się bez nie­go obyć, nie chcia­łem, aby ro­bił coś za mo­imi ple­ca­mi, dla­te­go też po­wo­do­wa­ny swo­ją nie­lo­gicz­no­ścią dzwo­ni­łem do nie­go, za­ra­ża­łem go bra­kiem Na­ta­lii, a on wy­ba­wiał mnie od smut­ku, po­grą­ża­jąc tym sa­mym w jesz­cze więk­szym ba­gnie.

Da­wid cały czas się trzę­sie, ma przed ocza­mi roz­bi­ty ob­raz świa­ta. Pró­bu­ję go usa­do­wić w ry­zach, ale pa­ra­dok­sal­nie to tyl­ko ka­dry jego zdjęć za­pa­mię­tu­ją mnie. Mo­dlę się, aby nikt ich nie uj­rzał, aby nikt nie zo­ba­czył mnie z kim­kol­wiek na zdję­ciach Da­wi­da. Pa­ję­czy­na tka­na przez nie­go roz­ro­sła się, prze­kro­czy­ła ramy nocy, wy­kro­czy­ła poza wio­sen­ne ule­wy, była po­nad sma­kiem di­ler­skich po­traw. Czu­łem się jak mały pa­jąk, któ­ry bro­dzi w wiel­kich kro­plach wody za­gnież­dżo­nych w jego domu. Na­ta­lia kru­szy­ła się w mo­ich wspo­mnie­niach.

Ka­wał­ki Da­wi­da leżą na pod­ło­dze. Nie mam siły ich do­tknąć. Da­wid roz­padł się z po­wo­du wio­sen­nej gry­py di­le­ra i in­nych wy­pad­ko­wych. Dla mnie ozna­cza to tyle, że noc bę­dzie dłuż­sza. Lu­stro nas od­bi­ja, świa­tło wpa­dło w kąt, za­to­czy­ło koło, i wi­dzę nas obu – jego łysą czasz­kę na znak zmian i moje dłu­gie wło­sy na ce­zu­rę. Głos Da­wi­da ła­mie się, a on po­da­je mi swój te­le­fon, abym ob­dzwo­nił przy­ja­ciół. Przy­ja­cie­le to tacy lu­dzie, któ­rym nie pła­cisz za szczę­ście, prze­cież nic in­ne­go się nie li­czy, a ze szczę – ścia­nie umrzesz; ze smut­ku za­pad­niesz się w so­bie; ze szczę­ścia mo­żesz je­dy­nie po­fru­nąć. Szczę­ście, któ­re­go gram kosz­tu­je dużo, ale nas stać na pięć sztuk, po­wo­du­je nic. W noz­drzach mie­wa­łem szczę­ście, któ­re­go nie roz­pu­ścił ża­den deszcz.

Nie zbie­ram Da­wi­da z pod­ło­gi, bez swo­jej ko­bie­ty jest nagi, jest nie­okry­ty żad­nym mi­ło­snym pan­ce­rzem. Je­ste­śmy tacy sami: imię jego ko­bie­ty ta­tu­uje całe cia­ło; mi­łość do Na­ta­lii roz­ry­wa mnie na strzę­py. Pa­trzę w lu­stro, palę pa­pie­ro­sa, a po­piół spa­da na Da­wi­da, na pod­ło­gę w jego dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu, być może na­wet wpa­da do lep­kich kie­lisz­ków. Ro­bię so­bie drin­ka, sok po­ma­rań­czo­wy stał się bia­ły, je­stem na gra­ni­cy roz­róż­nia­nia brzy­do­ty od do­bra; tur­pizm wkradł się w moją du­szę. Mój lu­strza­ny so­bo­wtór sza­le­je w lu­strze; je­stem inny, a Da­wid trwa sku­lo­ny, jak pies; drink jest zbyt słod­ki albo zbyt gorz­ki. Pa­pie­ros są­czy się w pal­cach. Na­gle Da­wid zry­wa się ze sku­le­nia, pra­wie że z bez­nar­ko­ty­ko­we­go skun­dle­nia, oczy ma bia­łe, noz­drza są za­ru­mie­nio­ne prze­krwie­niem. W lu­strze wi­dzę, jak się uśmie­cham, na­stęp­nie moja twarz jest zdzi­wio­na jak nig­dy; Da­wid za­ty­ka lewą dziur­kę nosa i wcią­ga po­piół z mo­je­go pa­pie­ro­sa le­żą­cy nie­win­nie na szkla­nym sto­le.

Nic nie su­szy ulic, nic nie spra­wia, że nie za­po­mi­nam. Da­wid jest drza­zgą w ser­cu, wy­rwą w umy­śle i żad­nym su­mie­niem. Moim su­mie­niem jest Na­ta­lia, któ­ra roz­my­ła się, jest wodą spa­da­ją­cą z chmur, tak jak­by ja­kaś nie­zro­zu­mia­ła siła na­gle ją roz­to­pi­ła. Da­wid, gdy jego zmy­sły na­bra­ły co­dzien­no­ści, opo­wia­da mi zno­wu tę samą hi­sto­rię, któ­ra prze­ra­dza się w hi­ste­rię. Wszyst­ko drga, krwi­ste za­sło­ny klu­bów, mięk­kie sie­dze­nia dla wy­brań­ców i cia­ła na­szych ad­o­ra­to­rek nie mają wy­ra­zu; wszyst­ko jest ską­pa­ne w za­po­mnie­niu.

Cza­sem za­ci­na, leje z boku, woda kosi mia­sto; jest tak, że nie wi­dzę nic, gdy pada na szy­bę pa­sa­że­ra. Kie­row­ni­ca sza­le­je, gdy je­dzie­my przez most. Cza­sem ma­rzy mi się sa­mo­bój­stwo, ale niech Da­wid wy­ko­na je za mnie. Pla­nu­ję wziąć za dużo, ta kre­ska cią­gnie się wszę­dzie, jej kre­do­we śla­dy wiją się za ko­ła­mi sa­mo­cho­du, pra­gnę wziąć cały nasz ślad, uczy­nić go moim krzy­żem, co­kol­wiek. Po­dob­no Da­wid ma broń, pi­sto­let nie­waż­ne­go dla mnie ka­li­bru i po­cho­dze­nia, scho­wa­ny gdzieś w sza­fie. Mam ocho­tę go zna­leźć, gdy Da­wid bę­dzie cho­ry z po­wo­du nie­obec­no­ści di­le­ra; i znaj­dę go; i strze­lę so­bie w ser­ce. Mu­szę uczy­nić co­kol­wiek, co ma zba­wien­ną siłę.

Cza­sem, gdy po­ja­wiał się prze­stój, gdy trwa­łem nie­ru­cho­mo w desz­czu i my­ślach, przy­cho­dzi­ła ona. Da­wid był gdzieś in­dziej, do­sko­na­le po­chło­nię­ty swo­imi ulu­bio­ny­mi spo­so­ba­mi spę­dza­nia cza­su. Za­nu­rza­łem się w ma­rze­niach, ma­lo­wa­łem ob­raz, kształt; i im bar­dziej od­da­wa­łem się swo­je­mu we­wnętrz­ne­mu ar­ty­zmo­wi, tym hy­dra pod po­sta­cią Na­ta­lii była co­raz praw­dziw­sza. Mia­ła mac­ki za­miast rąk, węże w miej­sce dre­dów, ot­chłań zio­nę­ła ni­czym usta, a jej kształt­ne nogi po­kry­te były bru­dzą­cy­mi oto­cze­nie ro­pie­nia­mi.

Pod wiel­ką chmu­rą bu­rzo­wą, w wio­śnie dusz­nej, w kłę­bie my­śli i pra­gnień uro­jo­nych – cze­ka­łem. Da­wid, na­wet gdy mo – je oczy go nie wi­dzą, cały czas ma drgaw­ki, któ­re wy­glą­da­ją na te przed­śmiert­ne, a są tyl­ko przed­nar­ko­ty­ko­we. Stwo­rzy­li­śmy swo­je świa­ty, któ­re były błę­dem. Cze­ka­łem na ob­ja­wie­nie, bru­tal­ny pro­mień, któ­ry prze­świe­tli chmu­ry, osu­szy deszcz i sta­nie się na­ma­cal­nym fak­tem.

Moja wi­zja nie mia­ła imie­nia. Wie­dzia­łem tyl­ko jed­no – jak Na­ta­lia nie po­tra­fi lub nie ze­chce tego do­ko­nać – to zja­wi się ta, któ­ra do­peł­ni resz­ty. Pięk­na, utka­na z nie­wi­dzial­nych nici przy­szłych wspo­mnień na­gle zja­wi się na mo­jej dro­dze. Po­ja­wi się i nada wszyst­kie­mu sens, le­cząc mnie od Da­wi­da, być może le­cząc mnie od wszyst­kie­go. Bę­dzie jak pięk­no, któ­re za­kry­je brzy­do­tę albo jak po­ran­na rosa, któ­ra za­prze­pasz­cza pięć gram zo­sta­wio­nych na le­żą­cym na tra­wie kocu. Cze­kam, cały czas cze­kam; kim­kol­wiek bę­dziesz, już je­steś ja­skra­wą.

Lilę utkał upał.

Jej nie­wy­raź­ny kształt wy­ło­nił się z drga­ją­ce­go po­wie­trza, z pary wod­nej wy­peł­nia­ją­cej całe mia­sto po nie­daw­nych ule­wach. Lila zma­te­ria­li­zo­wa­ła się wśród kil­ku­dzie­się­ciu osób sie­dzą­cych na dwo­rze, w ogród­ku jed­nej z re­stau­ra­cji w cen­trum mia­sta. Wy­ło­wi­łem ją z tłu­mu, wte­dy też moja per­cep­cja wy­ostrzy­ła się; Lila sta­ła się punk­tem ma­łe­go kra­jo­bra­zu, któ­ry jako je­dy­ny po­sia­dał zna­cze­nie. Szła w stro­nę sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzia­łem z kil­ko­ma przy­ja­ciół­mi i do­sko­na­le wie­dzia­łem, że idzie do nas, po­zna­łem na tacy swo­ją i mo­ich kum­pli te­qu­ilę oraz drin­ki dla dziew­czyn. Im bar­dziej Lila zbli­ża­ła się, tym ja zy­ski­wa­łem na pew­no­ści, by­łem co­raz bar­dziej prze­ko­na­ny o słusz­no­ści swo­je­go gu­stu, o sta­łym, nie­zmien­nym bra­ku Na­ta­lii w moim ży­ciu, i wie­dzia­łem, że Lila jest wła­śnie tą ko­bie­tą.

Pa­trzy­łem na jej bla­dą twarz, na rude wło­sy upię­te nad kar­kiem i spły­wa­ją­ce rdza­wym wo­do­spa­dem na ra­mio­na. Błę­kit jej oczu świe­cił w moją stro­nę, a głos wpra­wił oto­cze­nie w wi­bra­cje wy­czu­wal­ne tyl­ko dla mnie. Pró­bo­wa­łem kon­ty­nu­ować te­mat roz­mo­wy, ale nie mo­głem. Po­stać Li­lii za­bra­ła mi głos, na całe miej­sce opu­ści­ła czer­wo­ną ko­ta­rę, tak że przy tym sto­li­ku by­li­śmy tyl­ko my. Pa­trząc jej w oczy, po­dzię­ko­wa­łem za te­qu­ilę, od­wza­jem­ni­ła mój uśmiech i od­da­li­ła się już z pu­stą tacą oraz moim wzro­kiem śli­zga­ją­cym się po jej opię­tych w cie­li­ste raj­sto­py no­gach.

Ta chwi­la wy­da­ła mi się za krót­ka; za­chcia­łem jej po­wtó­rze­nia. Lila prze­sta­ła ist­nieć w ogród­ku; nie wi­dzia­łem jej krzą­ta­ją­cej się po­mię­dzy sto­li­ka­mi. Pod byle pre­tek­stem uda­łem się do środ­ka re­stau­ra­cji i zna­la­złem ją przy ba­rze. Ro­bi­ło się co­raz póź­niej, mój czas koń­czył się, ży­cie mu­sia­ło zmie­nić tor, po któ­rym pę­dzi­ło sa­mo­cho­dem Da­wi­da. Po­sze­dłem do baru i za­mó­wi­łem małe piwo. Pa­trzy­łem, jak bia­łe dło­nie Li­lii trzy­ma­ją prze­zro­czy­stą szklan­kę, jak jej nie­bie­skie oczy spo­glą­da­ją na stru­mień piwa. Czu­łem, że cały świat pa­ru­je od upa­łu i wszy­scy za­raz się roz­to­pi­my. Zwró­ci­łem uwa­gę na jej bia­łą skó­rę, któ­ra nie no­si­ła żad­nych zna­mion opa­le­ni­zny; pod jej cien­ką po­wło­ką znaj­do­wa­ła się siat­ka żył. Szklan­ka była do po­ło­wy peł­na: zo­sta­ły mi se­kun­dy, któ­re mu­sia­łem wy­ko­rzy­stać, nie zga­dza­łem się na to, aby być po pro­stu ko­lej­nym klien­tem tej nocy, nie mo­głem zmar­no­wać tej chwi­li. W gło­wie hu­cza­ła mi pust­ka, brak wła­snych słów za­stę­po­wał gwar re­stau­ra­cji, śmie­chy ob­cych lu­dzi, tło mu­zy­ki, od­gło­sy mia­sta, brzęk szkła. Gdy wzią­łem od­dech, otwo­rzy­łem usta i prze­mó­wi­łem do Li­lii – szklan­ka była peł­na.

Fa­ta­mor­ga­na Li­lii prze­sta­ła być ułu­dą. Jej do­tyk ze sfe­ry ma­rzeń stał się na­ma­cal­ny. Gład­ka skó­ra za­mie­ni­ła się w po­wło­kę, któ­ra okry­wa­ła moje cia­ło w te dusz­ne noce, w moim łóż­ku, przy uchy­lo­nym bal­ko­nie. Mia­łem wra­że­nie, że cała spo­koj­na uli­ca sły­szy na­sze urwa­ne od­de­chy, wy­rwa­ne z kon­tek­stu frag­men­ty zdań, wi­dzi fa­lu­ją­ce cie­nie na ścia­nie, moż­li­we, że oglą­da bia­łe cia­ło Li­lii wi­ją­ce się na łóż­ku. Każ­da noc była dla nas za krót­ka. Za­sy­pia­li­śmy, gdy słoń­ce wspi­na­ło się po nie­bie, gdy świat na­bie­rał bez­li­to­snej, bo bez­chmur­nej, ja­sno­ści. Czu­łem, jak Lila gła­dzi mnie po twa­rzy wierz­chem dło­ni, po­tem wsta­je naga z łóż­ka i idzie zro­bić so­bie po­ran­ną kawę.

Uwa­ża­łem Lilę za me­ta­fo­rę słoń­ca i szczę­ścia, za od­bi­cie się od dna, w któ­re wpę­dzi­ła mnie Na­ta­lia, i za na­pro­sto­wa­nie pew­nych zda­rzeń, któ­re mia­ły miej­sce przy nie­ba­ga­tel­nym udzia­le Da­wi­da. Cza­sem się­ga­łem w prze­szłość, cza­sem chcia­łem spo­tkać się z Na­ta­lią, raz na ja­kiś czas od­bie­ra­łem ro­ze­dr­ga­ne wia­do­mo­ści od Da­wi­da, któ­ry proś­bą i groź­bą za­chę­cał mnie, abym gdzieś z nim po­szedł, ko­lej­ny raz wy­był w mia­sto, prze­cież w tym cza­sie tyl­ko to mia­ło dla nie­go sens. Lila nie trzy­ma­ła mnie kur­czo­wo swo­imi szczu­pły­mi ra­mio­na­mi. Da­wa­ła mi wol­ność, luz; mo­głem iść za Da­wi­dem w mia­sto, nie mu­sia­łem spo­wia­dać się jej z tego, gdzie by­łem, ja­kie miej­sca prze­wi­nę­ły mi się przed ocza­mi. Ale mimo wszyst­ko opo­wia­da­łem jej o każ­dym moim dzia­ła­niu, czu­łem, że je­stem jej to win­ny, chcia­łem grać fair, nie wy­ko­nać żad­ne­go fał­szy­we­go ru­chu. Po­nad swo­im szczę­ściem, pra­gną­łem tyl­ko i wy­łącz­nie jej szczę­ścia.

Da­wid nie mógł od­na­leźć się w tej sy­tu­acji. Pod­czas kil­ku na­szych dłu­gich roz­mów te­le­fo­nicz­nych, gdy jego roz­trzę­sio­ny głos in­for­mo­wał mnie o ko­lej­nym za­nu­rze­niu się w go­rą­ce mia­sto, ja po pro­stu od­ma­wia­łem. Da­wid pró­bo­wał wzbu­dzić we mnie nie­chęć do Na­ta­lii. Opo­wia­dał mi o tym, że wi­dział ją z kimś w knaj­pie na obie­dzie, po­dob­no z kimś się ca­ło­wa­ła, a resz­tę niech so­bie do­po­wiem sam. Ale nie wie­rzy­łem mu, są­dząc, że to wszyst­ko jest po­dyk­to­wa­ne szczę­ściem, któ­re wcią­gnął przez pla­sti­ko­wą słom­kę; Da­wid kła­mie, kie­ru­jąc się wy­ra­cho­wa­niem. Na­ta­lia w jego gło­sie brzmia­ła ni­czym zle­pek trzech przy­pad­ko­wych sy­lab, któ­re nic nie zna­czy­ły. Da­wid oka­zał się mar­nym szan­ta­ży­stą, ofe­ru­jąc mi po­dróż w nie­zna­ne tyl­ko po to, abym zo­ba­czył Na­ta­lię flir­tu­ją­cą z kim po­pad­nie, je­śli oczy­wi­ście miał­bym wie­rzyć jego sło­wom. Mó­wił, abym dał so­bie spo­kój z Lilą, nie wie­dząc, że ona to wszyst­ko sły­szy. Lila wszyst­ko sły­szy i uśmie­cha się do mnie pro­mien­nie.

Lila do­peł­ni­ła wszyst­kie­go, wno­sząc do mo­je­go miesz­ka­nia swo­je rze­czy. Za­peł­ni­ła każ­dą moż­li­wą do wy­peł­nie­nia pust­kę. Przy­nio­sła z domu swo­je kwia­ty, któ­re nada­ły ży­cie pół­kom i pa­ra­pe­tom; ich zie­leń wpro­wa­dzi­ła mnie w po­god­ny na­strój. Bar­dzo szyb­ko za­do­mo­wi­ła się: pa­trzy­łem, jak cho­dzi po miesz­ka­niu, krzą­ta się po anek­sie ku­chen­nym, i nie po­tra­fi­łem so­bie przy­po­mnieć cza­su przed jej po­ja­wie­niem się w moim ży­ciu. Sta­łem opar­ty o fra­mu­gę i ukrad­kiem spo­glą­da­łem, jak kroi wa­rzy­wa na sa­łat­kę, do­le­wa do nich oli­wy, a w ra­diu leci pio­sen­ka, któ­rą Lila bez­wied­nie so­bie nuci. Nie wi­dzę jej twa­rzy. Rude wło­sy opły­wa­ją rów­nież ple­cy. Cały czas roz­ma­wia­my, ro­bi­my dłu­gie dy­gre­sje, za­po­mi­na­jąc o punk­cie wyj­ścia. Ba­wię się sło­wa­mi, na­zy­wam jej pięk­no bar­dzo róż­nie, ba­wię się w po­etę, któ­re­go muza ubra­na jest w zwiew­ną let­nią su­kien­kę; bosa ko­bie­ta wy­sy­pu­ją­ca ka­wał­ki tuń­czy­ka do sa­la­ter­ki. Ta­kie to pro­ste i na swój spo­sób ba­nal­ne.

Je­steś nie­re­al­na, je­steś ma­rze­niem; sły­szy Lila. W po­wie­trzu nie ma żad­ne­go ru­chu, spo­glą­dam na uli­cę, mam wra­że­nie, że mia­sto tego lata wy­lud­ni­ło się, a jest prze­cież śro­dek ty­go­dnia; wcze­sny wie­czór trwa w naj­lep­sze, lu­dzie po­wra­ca­li ze swo­ich prac, i naj­wy­raź­niej po­cho­wa­li się w wan­nach z let­nią wodą lub usa­do­wi­li się pod bu­czą­cy­mi wen­ty­la­to­ra­mi; i trwa­ją w bez­ru­chu. Wy­cho­dzi­my na bal­kon, sia­da­my na pla­sti­ko­wych krze­słach, Lila bie­rze ode mnie pa­pie­ro­sa, prze­cież sta­ła się tro­chę taka jak ja i ten pa­pie­ros jest tego ma­łym do­wo­dem. Są­czy­my lód z do­dat­kiem coli i cy­try­ny. Mam wra­że­nie, że je­ste­śmy sami na tym świe­cie, słoń­ce do­szczęt­nie wy­pa­li­ło wszyst­kich lu­dzi, po­zo­sta­wia­jąc przy ży­ciu je­dy­nie nas i przy­ro­dę. Mię­dzy blo­ka­mi krzą­ta­ły się psy, na nie­bie­skim nie­bie fru­wa­ły miej­skie pta­ki. Na­sza bło­gość nie mia­ła żad­nych ce­zur, a każ­da jej se­kun­da była na wagę zło­ta.

Mia­łem wra­że­nie, że po mie­sią­cu miesz­ka­nia ra­zem zna­my swo­je hi­sto­rie na pa­mięć, ale jed­nak cały czas o so­bie opo­wia­da­li­śmy. Zna­łem imio­na jej daw­nych ko­le­ża­nek, ona za­pa­mię­ty­wa­ła ja­kieś gów­niar­skie wy­bry­ki z mo­jej prze­szło­ści. Czu­łem, że spę­dzi­li­śmy ze sobą mło­dość, być może sie­dzie­li­śmy ra­zem w jed­nej ław­ce, a na pew­no ba­wi­li­śmy się na tym sa­mym po­dwór­ku w dłu­gie let­nie wie­czo­ry.

Zsia­da­łem z krze­sła, opie­ra­łem się o chro­po­wa­tą ścia­nę, wy­cią­ga­jąc nogi za sta­lo­we ba­rier­ki i pa­trzy­łem na skó­rę Li­lii. Jej ko­la­na były bar­dzo bli­sko mo­jej twa­rzy, czu­łem jej za­pach, ko­lej­ny raz w cią­gu kil­ku mie­się­cy mia­łem ocho­tę wcią­gnąć w sie­bie całe szczę­ście, ale tym ra­zem pod mięk­ką i bia­łą po­sta­cią jej uda.

Cza­sem Lila ro­bi­ła zdję­cia. Ukrad­kiem pod­cho­dzi­ła do mnie, na­ci­ska­ła spust swo­je­go apa­ra­tu i by­łem uwiecz­nio­ny jej okiem; chwi­la sta­wa­ła się wiecz­na. Cza­sem ro­bi­łem po­dob­nie. Za­chę­co­ny szu­mem wody pod byle pre­tek­stem wcho­dzi­łem do ła­zien­ki, od­chy­la­łem ko­ta­rę i ro­bi­łem na­giej Li­lii zdję­cie. Pisz­cza­ła, a kro­pel­ki wody le­cia­ły w moją stro­nę i mia­ły smak jej cia­ła z do­miesz­ką wa­ni­lio­we­go żelu pod prysz­nic. Zdję­cia prze­gry­wa­li­śmy na twar­dy dysk. Te kil­ka­na­ście in­tym­nych fo­to­gra­fii zro­bio­nych Li­lii w ła­zien­ce na prze­strze­ni ty­go­dni wrzu­ca­li­śmy do fol­de­ru, do któ­re­go tyl­ko my zna­li­śmy ha­sło. Były ukry­te na kom­pu­te­rze; tak jak broń Da­wi­da w jego miesz­ka­niu.

Uczu­cie, ja­kie ży­wi­łem do Li­lii, na­wet gdy w mo­ich my­ślach po­ja­wia­ła się Na­ta­lia, było trwa­łe. Mia­łem wra­że­nie, że to sza­leń­stwo, któ­re prze­ży­łem w to­wa­rzy­stwie Da­wi­da, utwier­dzi­ło mnie w pra­gnie­niu spo­ko­ju, w pięk­nym ży­ciu we dwo­je, bez żad­nych uro­jeń. Upa­ły, któ­re stwo­rzy­ły Lilę, utka­ły moje szczę­ście. Wy­obra­ża­łem so­bie cia­ło Na­ta­lii w wan­nie peł­nej po­kru­szo­ne­go lodu, w któ­rej leży ca­ły­mi dnia­mi, aby mróz, jaki nosi w so­bie, nie wy­pa­ro­wał od tem­pe­ra­tu­ry. My­ślę o Da­wi­dzie, któ­ry kon­ty­nu­uje swój sza­leń­czy rajd przez mia­sto, a bia­łe szczę­ście, któ­re nosi w kie­sze­ni na­sią­ka od jego potu, i na­wet fo­lio­wa to­reb­ka nie na­pra­wia tej pa­to­wej sy­tu­acji.

I do­sta­ję wia­do­mość od Na­ta­lii z py­ta­niem, czy będę. Od­pi­su­ję, że oczy­wi­ście, cho­ciaż czu­ję jego obec­ność cały czas, ale po­stu­kam tym du­żym pi­wem w pły­tę na­grob­ną; jak za­wsze. Oznaj­miam Li­lii, że wy­cho­dzę, ona zna tę hi­sto­rię, na na­szym pierw­szym spo­tka­niu po­wie­dzia­łem jej, że wła­sna śmierć, jaką każ­dy z nas nosi w so­bie przez całe ży­cie i przez ten czas oswa­ja się z nią, jest dużo lżej­sza niż śmierć przy­ja­cie­la, któ­ra wy­ła­nia się na­gle i zże­ra od we­wnątrz. Na­wet gdy taka śmierć mija, już jest w cza­sie prze­szłym, ty bez prze­rwy dzier­żysz ją w so­bie, kar­misz ją swo­im lę­kiem, oba­wą i nie­koń­czą­cą się tę­sk­no­tą. Lila pa­trząc mi w oczy uję­ła moją dłoń, i spy­ta­ła ci­cho: kim był Mi­chał?

Mi­cha­ła za­bra­ła chłod­na wio­sen­na noc.

Szpi­tal­ny mo­loch, w któ­rym le­żał bez czu­cia i świa­do­mo­ści, oświe­tlał pa­ska­mi okien oko­li­cę. Świe­cą­ce wo­kół nie­go la­tar­nie bar­wi­ły swą żół­cią noc. Wszyst­ko trwa­ło w bez­ru­chu. Cza­sem może przy­je­cha­ła ka­ret­ka na izbę przy­jęć, sa­ni­ta­riu­sze wy­cią­gnę­li no­sze i za­wieź­li ja­kie­goś bez­i­mien­ne­go cho­re­go na opa­tru­nek lub re­ani­ma­cję. Szpi­tal­ne ko­ry­ta­rze cią­gnę­ły się bez koń­ca. Lam­py, gdy było bar­dzo ci­cho, gra­ły szme­rem prą­du.

Sala, do któ­rej tra­fił Mi­chał, nie mia­ła wy­ra­zu. Nie moż­na było tam wejść: był to je­den z tych od­dzia­łów, gdzie każ­dy wno­szą­cy ze sobą na swo­im ubra­niu pył z dwo­ru czy po­wie­trze ska­żo­ne mia­stem, nie miał ra­cji bytu. Wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łem na­ry­so­wać so­bie to miej­sce, nadać mu ja­kiś kształt, ko­lo­ry, ale nie po­tra­fi­łem. Ko­lej­ny raz zo­sta­łem wrzu­co­ny w coś, cze­go nie chcia­łem.