Toskańska zagadka - Jerzy Szczudlik - ebook + audiobook + książka

Toskańska zagadka ebook i audiobook

Jerzy Szczudlik

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sześćdziesięcioletni polski pisarz śladem wielkich poprzedników w poszukiwaniu inspiracji wyrusza w podróż do Toskanii. Nie spodziewa się jednak, że wena niejedno ma imię i nie zawsze jest owocem tylko błogiej kontemplacji.

Szlachetne kobiece piękno, smak schłodzonego prosecco i urok krajobrazu pewnego dnia schodzą na dalszy plan z powodu tajemniczej śmierci, której rozwikłanie staje się obsesją bohatera.

Dziwny denar, tajemniczy młodzieniec z płótna Santiego i skomplikowane miłości. Wygląda jak kolejny nudny kryminał? Nie tym razem! Historia z Lukki opisana z erudycją Iwaszkiewicza i wrażliwością Stasiuka zapewni dawkę emocji na wiele godzin doskonałej lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 2 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1Chiara

 

Pierwszy raz w życiu zrobiłem coś szalonego, ale tak prawdziwie szalonego. Jak gdyby nigdy nic, pojechałem do Warszawy, kupiłem na lotnisku bilet i, poza bagażem życiowych doświadczeń, bez żadnego dobytku wsiadłem do samolotu, by wylądować we Florencji. Opowiadam tę historię z perspektywy lat, dlatego będzie to być może opowieść lekko nadszarpnięta przez czas, jedynego wiernego towarzysza naszej życiowej wędrówki. Większość ludzi woli w tej drodze zdać się na przewodnika, którym jest bardziej lub mniej sprecyzowany bóg, ale po pierwsze istnienia czasu nie kwestionuje nikt, a po drugie przewodnik to ktoś, kto idzie przed nami i nie zawsze kontroluje, czy za nim nadążamy. Czas to co innego. Jego dotyk czujemy na sobie przez całą ziemską podróż.

Cóż w tym takiego nadzwyczajnego i szalonego – znaleźć się we Florencji? Rzeczywiście nic, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to nie była zwykła wycieczka do Toskanii, tylko coś na kształt uczestnictwa w nowym Tour de Vie. Francuska nazwa tego projektu nie jest tu przypadkowa. Po pierwsze nie znałem jeszcze języka włoskiego, a po drugie do tamtej pory właśnie Francja była dla mnie wyznacznikiem życia na całość, życia wysmakowanego, piękna i gracji.

Florencja była tylko lądowiskiem i przystankiem na drodze do Lukki, w której zamierzałem spędzić pierwszych kilka miesięcy. Gdyby wówczas ktoś mnie spytał, dlaczego wybrałem to właśnie miasto, miałbym kłopoty z odpowiedzią. Pewnie zwaliłbym całą winę na inspirację wyczytanymi gdzieś słowami Jarosława Iwaszkiewicza czy Adama Zagajewskiego o tym mieście. Dziś zdziwiłbym się prawdziwie, a nawet oburzył, jak można pytać o coś tak oczywistego.

Wynająłem pokój (choć bardziej do tego pomieszczenia pasowałoby określenie „cela”) w pięknej dużej willi pani Chiary. W zamierzeniach architektonicznych moje lokum przeznaczone było z pewnością dla przedstawiciela służby, i to tego najniższego w hierarchii, ale włoskie niebo musiało mieć jakąś cenę. Adres tego pięknego domu otrzymałem od pewnego starszego pana, który jako jedyny z licznych gości miniaturowej kafejki znakomicie posługiwał się językiem angielskim.

Od tysięcy lat powołujemy się w Europie na te same korzenie cywilizacyjne, a co kilkaset kilometrów mówimy innym językiem. Z pokorą przyjmuję zarzut, że trzeba było uczyć się języków obcych, ale chodzi przecież o to, by nie były one obce. Po co te wieloletnie zabiegi o wspólną walutę, wspólne podatki i armię? W dodatku nieudane. I to tylko z jednego powodu, ogłoszonego zresztą bez skrępowania w każdym komunikacie na zakończenie obrad, spotkań i szczytów: przedstawiciele poszczególnych krajów nie znaleźli wspólnego języka. To może warto od tego zacząć?

W zasadzie to ja nie mam powodu do narzekania. Gdyby był ten wspólny język, to wówczas bez problemu mógłbym dogadać się z panią Chiarą, zamkniętą w swojej ukochanej Lukce i włoskiej mowie. Mógłbym też swobodnie rozmawiać z większością jej krajanów, ale wtedy nie mógłbym chodzić na lekcje włoskiego do córki mojej gospodyni. Chociaż właściwie to ona przychodziła do mnie, nie musząc zresztą wychodzić z domu, bo mieszkaliśmy pod jednym dachem. Największą zaletą tej decyzji były konsekwencje wielkości mojego pokoju. Mówiąc bardziej precyzyjnie – jego małość. Nie sposób było bowiem zachować stosownego dystansu w relacji nauczyciel – uczeń, gdyż powierzchnia egzotycznej drewnianej podłogi w żaden sposób na to nie pozwalała. Bez względu na to, czy w danym dniu katedrą było łóżko, a salą wykładową krzesło, czy na odwrót, nasze nogi ocierały się o siebie. Moje ręce rozpaczliwie pilnowały się, by nie dotykać jej piersi, a wzrok opierał się raz na jej pięknej twarzy, raz na ustach karmiących mnie językiem rzymskich bogów, a to na pełnych piersiach. O ile ręce dały się upilnować, o tyle oczy były nienawykłe do dyscypliny.

Ja wiem, że tysiące moich rodaków haruje we Włoszech za marne eurocenty przy zbiorach truskawek czy pomidorów. Nierzadko są traktowani jak rzymscy niewolnicy, pozbawiani człowieczeństwa i oszukiwani na zarobkach. Wiem też, że samo porównanie ich sytuacji do mojej byłoby niestosowne i z pewnością podyktowane mniej lub bardziej uświadomioną bezczelnością. Ale czy w tym miejscu nie należałoby wspomnieć o szczęściu? Przecież ponoć o to zabiegamy całe życie. Dlatego ciężko pracujemy albo równie ciężko usiłujemy nic nie robić, aby osiągnąć to coś wprawdzie nazwanego, lecz niesprecyzowanego, nieokreślonego i niedoścignionego.

Ci filozofowie, którzy nie do końca w swoim opisie człowieczego losu chcieli się podpierać obecnością Boga, definiowali szczęście zadowoleniem z życia. I choć nie chodziło im raczej o krótkotrwałe, jednorazowe euforie, tylko o odczuwanie przyjemności o charakterze trwałym, to jednak wiedzieli, że nie da się być szczęśliwym cały czas. Rzeczy, do których mamy stały dostęp, podobnie jak stany ducha, które moglibyśmy odczuwać nieprzerwanie, spowszednieją, zobojętnieją, znudzą, a może nawet zaczną sprawiać przykrość i cofną nas do punktu wyjścia. A ten akurat punkt jest dla nas mniej ważny niż punkt odniesienia.

Musimy zjeść obiad w przyzakładowej stołówce w Polsce za czasów komuny, by umieć delektować się małżami świętego Jakuba przyrządzonymi przez Bernardo, którego wkrótce poznamy. Musimy przegrać w pokera pieniądze odłożone na zakup wózka i wanienki dla nowo narodzonego dziecka, by umieć cieszyć się wygraną, którą przyniesie dobry los. Musimy z braku pieniędzy dzielić się z dopiero co poślubioną żoną szklanką herbaty w ostatni dzień podróży poślubnej, by docenić bogactwo, które na nas później spadnie. Trzeba stale czegoś pragnąć, by nie zamienić swojego szczęścia w nieszczęście. To dopiero byłoby nieszczęście prawdziwe. Życie zdaje się nam sugerować, że lepiej być młodym, zdrowym i bogatym, ale to jeszcze nie gwarantuje przecież spełnienia.

Jedna moja mądra rodaczka zalecała ludziom inteligentnym, by nie przywiązywali wagi do tego, jak są ubrani i co jedzą, tylko czym prędzej załatwiali swoje fizjologiczne potrzeby i wracali do myślenia, które jest jedynym ich zadaniem i powinnością. Cały czas ze sobą walczę, aby się z tym zgodzić, ale nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, czy myślenie naprawdę ucierpi po zjedzeniu carpaccio di trota salmonata su rucola w restauracji Giglio przy placu o tej samej nazwie? Czyżby tej mądrej pani chodziło o to, by jeść byle co i czym prędzej, i bez żalu, wracać do katowania umysłu? A może, skoro powinnością inteligentów jest tylko główkowanie, to tym samym są oni wykluczeni z grona szczęśliwców. Bo jeśli szczęście jest towarem deficytowym, to ta najbardziej świadoma grupa społeczna powinna świadomie z niego zrezygnować. Inteligenci do piór i myślenia, a słabiej wyposażeni w rozum do szczęścia! Brzmi znajomo, chyba więc już było i jakoś nie wyszło.

Wiedza, mimo iż przeszkadza, bo mnoży pytania, pozwala głębiej wejrzeć w strukturę szczęścia. Nie wystarczy być zadowolonym, trzeba jeszcze potrafić zidentyfikować, z czego jesteśmy zadowoleni, i to właściwie ocenić. Bo życie to nie tylko proces starzenia się, ale przede wszystkim to, co dzieje się w naszej świadomości. To także wszystko, co zachodzi wokół nas, czego dotykamy, co przeżywamy, ale i to, w czym uczestniczymy biernie, na co nie mamy wpływu, ale co ma wpływ na nas. To ten słynny trzepot skrzydeł motyla, który wywołuje trzęsienie ziemi w odległej części świata. Czy możemy czuć się szczęśliwi, gdy inni nie tylko, że nie są, to jeszcze nie wyrażają zadowolenia z naszego szczęścia? Moim zdaniem tak. Dlatego do pełni szczęścia niezbędna jest odrobina egoizmu, która pozwala nam osiągać dobre samopoczucie nawet wśród ludzi niezadowolonych i wypracować sobie swoją własną definicję szczęścia. Otwiera możliwość, by wypatrywać tej pełni, wiedząc, że się nie pojawi, bowiem ideały są niewidzialne. Poza jednym. A właściwie dwoma… piersiami córki pani Chiary.

W poszukiwaniu szczęścia odbiegłem od tematu. W zasadzie chciałem tylko wspomnieć o szczęściu w jego potocznym rozumieniu. O tym, które albo się ma, albo nie. Ale nie wyciągałbym z tego wniosku, że wtedy trafia się na plantacje truskawek lub do domu pani Chiary. Bo to już obszar rozważań nad filozofią życia i własnymi wyborami. Ja zaś przyjechałem do Italii nie po to, aby się wymądrzać, ale by snuć rozważania nad swoim życiem i nad życiem jako takim. Tylko porównanie jednego z drugim pozwala doszukać się sensu. Bez punktu odniesienia po prostu nas nie ma.

Moja nauczycielka miała na imię Antonia i to był jedyny jej słaby punkt. Może to i ładne imię, ale w moim kraju Antoni to jest facet, i to stary lub święty, do którego zwracają się panny, które straciły cnotę pod miedzą. Ponieważ moja romanistka była o wiele młodsza ode mnie, zwracałem się do niej po imieniu, ale by podkreślić należną jej pozycję, nigdy go nie zdrabniałem. Wręcz przeciwnie, zwielokrotniałem. Do Antoniny. Brzmiało to bardziej po królewsku i nie pozostawiało złudzeń, że była królową piękności wśród belferek w mieście Lukka. Nie znałem wtedy jeszcze na tyle dobrze nikogo w swoim nowym otoczeniu, dlatego Antonia była całym moim światem, do którego co i raz próbowała wtargnąć jej matka.

Początkowo myślałem, że ta moja rówieśnica z widocznymi śladami niegdysiejszej urody swoimi interwencjami próbuje ratować cześć niewieścią swojej córki i pilnuje, by nie przyszło do jej pięknej główki wdać się w romans z tajemniczym gościem z dalekiego kraju, który, kto wie, może ma tam już kilka żon, a ponadto, co nie mniej podejrzane, nie mówi po włosku. Ale my, mężczyźni, nie posiadamy kobiecego instynktu, co by się jeszcze dało jakoś wytłumaczyć, ale nie posiadamy też potrzebnego w sprawach damsko-męskich refleksu. Zanim się zorientujemy, o co chodzi, może się okazać, że już za późno

Pani Chiara, jak już wspomniałem, mieszkała w olbrzymiej willi z przełomu XIX i XX wieku, budowanej w stylu włoskiej secesji, który zwano tu, jak mi powiedziała wszystkowiedząca Antonia, stile liberty. Dość długo to trwało, zanim się zorientowałem, że mąż właścicielki, znany miejscowy architekt, nie mogąc się pogodzić z wiekiem żony, a może bardziej własnym, uciekł wiele miesięcy temu do miasta mody, Mediolanu, z młodą dekoratorką wnętrz, która w zbiorze swoich ambicji miała i tę, by odświeżającą magią swego ciała powstrzymać lub jedynie spowolnić proces starzenia się leciwego sponsora. Wyglądało na to, że porzucona nie przyjęła do wiadomości doznanego poniżenia i dość długo w najlepsze udawała żonę, wmawiając sobie, że jedynie nieznacznie została zdradzona, a kochający mąż wcześniej czy później wróci z tej przeciągającej się delegacji. Ale samotność doprawiona starością lub odwrotnie, stanowi mieszankę wybuchową, która wstrząsa człowiekiem na tyle często i mocno, by szukać ucieczki w alkoholu, religii lub zajęciu, które wydaje się nam najemnikiem godnym stanąć do walki z czasem i pustką. Pani Chiara była członkinią wielu stowarzyszeń i fundacji, co pewnie dawało zatrudnienie jej sercu, ale nie pozwalało uwolnić zbyt wcześnie zatrzaśniętego w jej ciele erotyzmu.

Ani bowiem tak zwany podeszły wiek, ani tym bardziej żarliwe utwierdzanie się w przekonaniu, że seks jest dla nas rozdziałem zamkniętym, nie stanowią bezpiecznej tamy dla nagromadzonych potrzeb, pożądań, obsesji czy, jak kto woli, zboczeń. Wystarczy mocniejszy prąd w postaci sprzyjającej okoliczności, zawieruszonego wspomnienia lub gwałtownego zapachu, by w tamie pojawiły się przecieki, przez które żywioł znajdzie ujście. Moja gospodyni, jak się okazało, nie dbała wcale o sposób prowadzenia się dorosłej córki ani leniwego syna, Amadeo, wiecznego studenta, który zamienił serce matki w stukający rytmicznie bankomat. Najzwyczajniej w świecie nie wytrzymała naporu spiętrzonych żądz.

Po ludzku jej współczułem, nie wypadało bowiem inaczej. To ja, całkowicie bezwiednie, okazałem się jednocześnie sprzyjającą samotną okolicznością, wspomnieniem wymienionym na równie silnie działającą tajemniczość postaci oraz nosicielem zapachu „Dune”, który podejrzewałem o obecność szczypty zbyt szybko odrzuconego wspomnienia. Kiedy jej skłonności do mojej osoby, początkowo ledwie widoczne, kryjące się, jak sama Lukka, za murami wyniosłości przedstawicielki zachodniej cywilizacji, właścicielki wspaniałej willi i zranionej kobiety, zaczęły przekraczać bariery języka, bogactwa i wstydu, uznałem, że najwyższy czas się wyprowadzić.

Gdybym nie nosił w sobie pokory narodowo-rodzinno-pokoleniowo-moralnej, mógłbym dać się rozerwać pomiędzy niedokończone pragnienia kobiety matki i rozkwitające, może nawet wybuchające zmysły kobiety córki. Spełniłbym pewnie wszelkie nagromadzone erotyczne marzenia, napisałbym przepełniony erotyzmem melodramat i podróżując po świecie, obserwowałbym w rękach pań mój książkowy dowód na niesłabnącą potrzebę powszechnego doznawania podobnych przeżyć, nawet w formie całkowicie biernej. Tak się nie stało, ale mimo pokory noszę w sobie odrobinę pychy, która zrodziła przeświadczenie, że było to w zasięgu nie tylko mojej ręki. Samotność bowiem wśród innych męskich afrodyzjaków, takich jak doświadczenie, stanowisko, szpakowate skronie, pozostaje zdecydowanym liderem. Nieraz jeszcze przekonywałem się o tym podczas pobytu w Italii.

W moim kraju byłem żonaty, więc dla zdecydowanej większości kobiet zadżumiony. Panie potrafią się zapomnieć tylko wówczas, gdy przystawisz im stempel moralności. Wyuzdanie – proszę bardzo, grzech cudzołóstwa – a kysz! Swoją drogą długi czas myślałem, że ten ostatni grzech popełnia tylko ten, kto ma żonę, a ta, która zadaje się z żonatym, już nie. Wolałem, jak już była o tym mowa, nie dźwigać na swych barkach i sumieniu ciężaru nadmiaru szczęścia i w porę się wycofałem. Ale to stało się nieco później.

W czasie wolnym od nauki włoskiego i ćwiczeń z utrzymywania w ryzach popędu wałęsałem się po Lukce. Zaliczyłem wszystkie obowiązkowe atrakcje turystyczne, z Museo Nazionale di Palazzo Mansioraz Museo Nazionale di Villa Guinigina czele, poznając skomplikowaną historię miasta. Nigdy nie byłem rasowym turystą, ale z wiekiem dojrzałem do umiłowania sztuki. Zostałem nawet samozwańczym poszukiwaczem piękna. Wiele osób podpisałoby się pod takim tytułem, ja, co więcej, kazałem pewnego dnia wypisać go sobie na wizytówce w polskiej oraz angielskiej wersji. Nie tylko z dumą obnosiłem się z nim, ale też usilnie starałem się na niego post factum zapracować. Byłem wcześniej kilka razy we Włoszech i wiedziałem, że kraj ten jest rajem dla poszukiwaczy piękna. Nie zawiodłem się także na Lukce, tym bardziej że poza wszystkim, 22 grudnia 1858 roku przyszedł tu na świat Giacomo Puccini, w domu zwanym dzisiaj, a jakże by inaczej, Casa natale di Puccini.

Gdy donna Chiara, dostrzegła we mnie (tak mi się przynajmniej wtedy wydawało) demona seksu lub przynajmniej potencjalnego dawcę brakującego jej organu, zaczęła mi serwować śniadania. Najpierw w obszernej jadalni, później, dla podkreślenia zachodzącego pomiędzy stronami zbliżenia, w przestronnej kuchni w kolorze spatynowanej bieli. Z czasem wraz ze stopniowym dochodzeniem gospodyni, dochodziły i inne posiłki. I to był drugi powód, kto wie, czy nie ważniejszy, mojej rejterady z tego coraz bardziej gościnnego domu. Folgowanie bowiem popędom płciowym jest, co dowodzą badania, zdrowsze dla ciała i umysłu niż dawanie upustu zmysłom smaku i powonienia. Ale kobiety skądś wiedzą to, że mikstura z równych dawek seksu i dobrego menu potrafi przywiązać do nich mężczyznę na wieki. Tylko dlaczego wbrew sobie, nie doczekawszy wieku, burzą proporcje tej życiodajnej mieszanki, by w końcu zapomnieć dodać a to seksu, a to posiłku lub, co bardziej zapominalskie, obu tych składników naraz. Z pustki, która wtedy przychodzi, nawet Salomon nie wskrzesi uczucia.

Nie to, żebym narzekał na zdolności kulinarne pani Chiary (nie przeszliśmy na ty, mimo że dystans pomiędzy najmniejszym pokojem i największym łóżkiem w jej willi skracał się z dnia na dzień). Byłem, po pierwsze, rozpieszczony wyśmienitą kuchnią swojej żony, która nawet w czasach komuny potrafiła z niczego, czyli ogólnie wówczas dostępnego towaru, wyczarować prawdziwe frykasy. I nigdy, ale to nigdy, nie zapomniała dosypywać żadnego składnika do wspomnianej wyżej mikstury. Po drugie, przyzwyczaiłem się do rannych spacerów na ulicę Via Fillungodo Caffe di Simo na najlepsze w Lukce typowe włoskie śniadanie, składające się z cappuccino i cornetto, co daje się przetłumaczyć tylko na croissant, w moim rodzinnym języku bowiem nie znajduję godnego odpowiednika. Czułem się tu bardziej swobodnie, nie musiałem przejmować się wzrokiem żadnej damy, która choć na chwilę chciałaby zapomnieć, że jest damą. Mogłem zjadać swoją porcję niedbale, jednocześnie pisząc, i mogłem z obserwowanego zamieniać się we wnikliwego obserwatora. Chciałem poznać i zrozumieć Włochy, naiwnie myśląc, że to pomoże mi zrozumieć wreszcie mój własny kraj. Nie chciałem wierzyć, że tylu moich wybitnych rodaków przyjeżdżało tu tylko po bardziej niebieskie niebo, więcej światła i sprzyjający klimat do hodowli natchnienia. Żeby poznać siebie, trzeba wyjść z siebie i stanąć obok. Żeby poznać ojczyznę, trzeba z niej wyjechać. Ale co tam ojczyzna, gdy, jak już deklarowałem, całym moim światem była wtedy Antonia.

Moja nauczycielka włoskiego ukończyła uniwersytet w Bolonii, chyba literaturoznawstwo, gdzie była studentką między innymi Umberto Eco. Kiedy ją poznałem, miała około trzydziestu lat i pracowała w księgarni, która była jednocześnie czytelnią i kawiarnią. Zasługiwała z pewnością na lepsze zajęcie, ale czy ktoś jest w stanie ocenić, jaka praca da nam więcej satysfakcji? Zbliżyliśmy się z moją educatore nie tylko dzięki mikroskopijnym wymiarom pokoju, ale chyba też z powodu pewnego pokrewieństwa dusz. Kiedy postanowiłem opuścić dom jej matki, spytała tylko, czy nadal będę brał u niej lekcje włoskiego. Czyżby nie pytała nigdy lustra, kto jest najpiękniejszy na świecie? Poza tym była bystra i powinna się domyślać, że kiedy późnym wieczorem zostawałem sam, zasypiałem z głową wypchaną nowymi słówkami i idiomami, wtuloną w jej piersi. Zaproponowała pomoc w poszukiwaniu nowego lokum i już na drugi dzień zawiozła mnie swoją rubinową alfą guliettą do podmiejskiej wioski, Monsagrati Alto, z której krętą drogą wjechaliśmy do połowy wysokiego wzgórza, gdzie stało kilka starych kamiennych domów, rozrzuconych w sporej odległości od siebie.

Do jednego z nich, jak się okazało – tego właściwego, prowadziła wąska dróżka otoczona oliwnym sadem. Później dopiero zauważyłem, że pośród leciwych drzewek oliwkowych rosły tam też figowce, grusze i jabłonie. Odkryłem jeszcze dwa drzewa z owocami kaki albo, jak kto woli, persymony, z wyglądu przypominające pomidora, a w smaku morelę po nocy spędzonej z wanilią. Przed dom wyszła mocno starsza, ale elegancka, zadbana pani z niemłodym mężczyzną, który okazał się jej synem. Usiedliśmy na zewnątrz przy metalowo-szklanym stole, pod czymś, co przypominało altanę. Jej dach stanowiła plątanina gałęzi, zielonych liści i zwisających owoców kiwi. Gospodarze czekali, aż oswoję się z nowym miejscem i przestanę gapić w górę, jakbym nie tylko nigdy nie jadł, ale i nie widział tych egzotycznych owoców. Tak się złożyło, że rzeczywiście pierwszy raz oglądałem, jak rosną. Antonia przyszła mi z pomocą i ucięła sobie pogawędkę ze starymi znajomymi, by w pewnym momencie przejść płynnie na angielski i powiedzieć, że ja to ja i będzie mi miło tu zamieszkać.

Uznałem, że to dobry moment, by zerwać z pierwszym wrażeniem dzikusa i potwierdziłem swoją tożsamość i chęć zasiedlenia tego uroczego miejsca. Przyszło mi to łatwo, gdyż pani od włoskiego zapoznała mnie w drodze ze szczegółami transakcji. Nasi rozmówcy, zamożni mieszkańcy Lukki, odziedziczyli domek kilka lat temu po swoim ojcu i dziadku, nie zamierzali w nim jednak mieszkać, a z powodów sentymentalnych nie mieli zamiaru się go pozbywać. Do tej pory udawało im się wynajmować go latem, przeważnie turystom z Niemiec. Z jakichś sobie tylko znanych powodów nie przepadali akurat za byłymi sojusznikami, a brak najemców przez trzy czwarte roku zmuszał do częstych odwiedzin podmiejskiego wzgórza, co burzyło ich wypełnione i spokojne życie. Pani Chiara, wielokrotnie u siebie na herbatkach słysząc narzekania pani Giovanny, mojej nowej dobrodziejki, zaproponowała jej wynajęcie domu mnie, i to na cały rok, ale za kwotę, jaką dotychczas otrzymywała za okres wakacji. W ten sposób ja wchodziłem w posiadanie taniego lokum, a właścicielka oszczędzała czas i pieniądze na utrzymywanie domu w pełnej gotowości i wszyscy powinni być zadowoleni. Ponoć syn pani Giovanny, mając bardziej rozwinięty zmysł biznesowy, protestował przeciwko tak skonstruowanej transakcji, ale nie słyszał raczej o Rejtanie i nie włożył dość serca, by trwać przy swoim, dlatego nie miał większych szans w konfrontacji z wdziękiem mojej przyjaciółki i starczym zniecierpliwieniem matki.

Po pośpiesznej prezentacji domu i potwierdzeniu przeze mnie – na wyrost – że zrozumiałem, jak działają wszystkie zainstalowane tam urządzenia, podpisałem przygotowane przez nich dokumenty, wyrażając tym samym nieograniczone zaufanie do ślicznej opiekunki. Ewentualne obawy rozwiała też widniejąca w tekście kwota 6 tysięcy euro, na tyle bowiem opiewał roczny kontrakt. Oznaczało to zamianę 10 metrów kwadratowych powierzchni u pani Chiary na prawie 200 metrów u pani Giovanny za tę samą cenę. W dodatku otrzymywałem do dyspozycji około 50 arów zieleni, fikuśną altanę i mały basenik. Zastanawiałem się, czy nie powinienem ponownie przytoczyć swoich rozważań o szczęściu, tym bardziej że dzisiejszy dzień, jak się później okazało, był jednym wielkim nieprzerwanym jego pasmem.

Jeśli zrezygnowałem z tego pomysłu, to tylko dlatego, że drugi mężczyzna w naszym towarzystwie podniósł stojącą w koncie altany butelkę prosecco, białego lekkiego i wystarczająco zimnego frizzante produkowanego chyba w okolicach Wenecji, dając do zrozumienia, że oni też są zadowoleni. Czy ktoś twierdził, że szczęście jest wprost proporcjonalne do wysokości poniesionych wydatków? Na pewno nie pani Giovanna, która z uśmiechem starej (tu tylko w znaczeniu długoletniej) znajomej wręczyła mi, na dobry początek, koszyk dojrzałych fig, które zebrała przed naszym przyjazdem. Piliśmypowoli, rozmawiając w zasadzie o niczym w języku znanym wszystkim obecnym w stopniu wystarczającym do konwersacji na ten temat. Ja wtrącałem czasami niezdarnie znane mi już włoskie słowa, a nawet całe, choć krótkie zdania, by w ten, może głupi, sposób podziękować mojej nauczycielce za zapewnienie mi całkiem pięknego dachu nad głową i innymi, nie mniej ważnymi dla mnie częściami ciała.

Kiedy właściciele odjechali rozluźnieni pozbyciem się kłopotu, Antonina zaproponowała, byśmy od razu przewieźli tu mój dobytek zredukowany niedawno do naprawdę niezbędnego minimum. Pani Chiara żegnała mnie zadziwiająco wylewnie, jakbym szedł na wojnę, tylko zamiast pisania listów obiecała odwiedzać mnie, jeśli tylko czas jej pozwoli. Początkowo naszła mnie refleksja, czy nie przeprowadzam się zbyt blisko, ale uspokoiła mnie myśl, że duma, silniejsza chyba od niezaspokojonych żądz, nie pozwoli tej donnie szukać pocieszenia poza własnym domem. Może czas pokaże, że się myliłem, ale kiełkujący niepokój został opanowany. Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że wzdrygam się na myśl o zbliżeniu z kobietą w moim wieku, albo że będąc samotnym mężczyzną w obcym kraju, w dodatku z problemem erotycznym, nader wybrzydzam. Inni mogliby mnie pomówić, co pewnie ubodłoby najbardziej, o noszenie w sobie mocno rozbudzonego poczucia moralności. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie miało na imię Antonia.

Byłem wdzięczny jej, jej matce i samemu Bogu za to, że nie tylko istnieje, ale jest tak blisko, patrzy na mnie bez skrępowania, uśmiecha się do mnie, dotyka mnie i żartuje z mojej nieporadnej włoszczyzny. Coś się jej ode mnie należało, więc w drodze do nowej kwatery poprosiłem ją o podwiezienie nas do restauracji Buca di San’Antonio. Była zachwycona, pomogła mi wybrać gulasz jagnięcy z oliwkami i pewnie przez cały czas gorliwie modliła się do swojego patrona, świętego Antoniego, bym tylko nieznacznie podlewał jagnięcinę czerwonym chianti wyprodukowanym w przepięknym regionie o tej samej nazwie, rozciągającym się na wzgórzach Toskanii pomiędzy Florencją a Sieną. Jakbym wyczuł intencje dziewczyny, której zazdrościła mi cała restauracja, powoli sączyłem napój bogów nalewany mi z butelki classico opatrzonej czarnym kogutem. To logo wyjątkowo działało na moją ówczesną wyobraźnię.

Czasem jednak warto zaryzykować i poczekać, bo kogut, usprawiedliwiony zewem natury i liczebnością haremu, nie musi zawracać sobie grzebieniastego łba cywilizacyjnymi bzdetami w postaci taktu, dobrego wrażenia czy umiejętnie dawkowanego flirtu. Ja jednak byłem ponoć na wyższym etapie rozwoju. O ile ja wydawałem się cieszyć chwilą i nastawać na jej trwanie, o tyle Antonia wykazywała coraz bardziej widoczne zniecierpliwienie, daliśmy więc odpocząć podniebieniom i pognaliśmy na oliwne wzgórze. Mój kierowca już chyba wtedy musiał mieć ułożony w ślicznej główce jakiś przewrotny plan, bo po drodze wpadliśmy jeszcze do maleńkiego supermercato, by zrobić skromne zakupy.

Kiedy po zaniesieniu bagaży na piętro i rzuceniu ich w jednej z trzech sypialni zbiegłem do sporej rustykalnej kuchni, to boskie stworzenie zdążyło już wypić całą szklankę dopiero co otwartego wina, identycznego z tym, które ja sączyłem w restauracji. Nie miałem nawet czasu, by pomyśleć o jej problemie alkoholowym, bo rzuciła się na mnie zdecydowanie, ale miękko, obcałowała całą moją twarz i zatrzymała się na ustach. Czułem, jak w zapachu chianti wlewa się we mnie całym ciałem i duszą i jak próbuje udawać zdziwienie, że jest już tam od chwili naszego poznania.

Gdy czas się zatrzymuje, z reguły umieramy, a ponieważ nic nie wskazywało na to, abym zmarł lub choćby na chwilę zamarł, było to pewnie zjawisko gubienia czasu. Nie wiem, jak znaleźliśmy się na górze, dlaczego wybraliśmy tę, a nie inną, sypialnię. I w ogóle skąd ten pośpiech? Robiąc z kobietami w ostatnich wielu latach to, czemu oddawałem się z Antonią, myłem najpierw zęby, jako pierwszy brałem prysznic, dokładnie się wycierałem i kładłem na wyklepanej poduszce, by w oczekiwaniu na partnerkę wbijać sobie do głowy cel, strategię i oczekiwane zyski, a nade wszystko rozpaczliwie życzyłem sobie powodzenia.

Teraz nie musiałem sobie nic życzyć, niczego oczekiwać, nawet wbijaniem mogłem się nie przejmować, bo to cudne dziewczę wzięło wszystko na siebie, oczekując w zamian jedynie podporządkowania się i rezygnacji z najmniejszych objawów sprzeciwu. A musiałbym być głupcem, gdybym miał się sprzeciwiać temu, co ze mną wyrabiała. Jak osiągnęła moje długotrwałe pobudzenie, pozostanie jej słodką tajemnicą, bo ja, kochając się z nią, traciłem nie tylko czas, ale i pamięć.

Kiedy uznała, że ma już dość, zgrabnie podniosła nogę i uważając, by mnie nie dotknąć przekładanym ciałem, zamieniła pozycję dominującą na embrionalną. Na wszelki wypadek byłem jej wdzięczny za tę delikatność, nie miałem bowiem pewności, czy się za chwilę nie rozsypię. Zadziwiająco szybko przyzwyczaiłem się do jej preferencji bycia na górze, mogłem przecież ująć się męskim honorem. Ale po pierwsze, nie ma nic śmieszniejszego niż honor w łóżku, po drugie, miałem już swoje lata, po trzecie, mimo uwielbienia dla seksu nigdy nie byłem jego tytanem, po czwarte, mogłem do woli gapić się i wyczyniać wszystko, co chciałem, z jej piersiami, które po całkowitym obnażeniu nie straciły nic, ale to nic ze swojej wyjątkowości. A po piąte, już wspominałem, że nie jestem głupcem. Jestem za to szczęściarzem i niech tak zostanie.

Ani wówczas, ani potem nie spytałem jej, dlaczego postanowiła kochać się właśnie ze mną, mogąc mieć każdego. Ja wiem, na takie idiotyczne pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Oczywiście domyślałem się, próbując budować piramidę skomplikowanych relacji i okoliczności. Czuliśmy się samotni i nie miało chyba znaczenia, że w obu przypadkach była to w pewnym sensie samotność z wyboru. Łączyła nas zależność mistrz – uczeń, co ona z uwagi na odwrotną proporcjonalność wieku, a może też i płci, postanowiła wykorzystać. Dziś ujawniła przecież skrzętnie dotąd skrywaną przede mną potrzebę dominacji nad mężczyznami.

Była też między nami odwrócona relacja mistrz – uczeń. Nie miałem powodu zatajać, po co przyjechałem do Italii. Chciałem napisać tu swoją kolejną książkę i zapragnąłem uczynić to w warunkach możliwie sterylnych, za które uznałem włoskie niebo, toskański klimat, całkowitą anonimowość, samotność i brak jakichkolwiek obowiązków. Wiem, wiem, wiele arcydzieł powstało w prawdziwie ciężkich warunkach, lecz ja nie szukałem drogi do wielkości. To był wariacki pomysł, a akurat zacząłem wierzyć, że w szaleństwie jest metoda. W procesie twórczym trzeba być wariatem, egoistą i nie przestawać nosić w sobie naiwności cnotliwej panny, jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało w moim tamtejszym położeniu.

Napisałem dotychczas zaledwie kilka stron i nie byłem jeszcze pewny, czy dostąpią one zaszczytu, by znaleźć się w nowej książce. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia, ponieważ obok mnie leżało arcydzieło i mimo że nie ja je stworzyłem, przyłożyłem przecież do niego rękę. Kiedy zrobiłem to w sensie dosłownym, jakby wybudzona z letargu, strząsnęła ją ze swoich pleców. Późniejsza próba dotarcia do jej piersi także zakończyła się fiaskiem. Minął jakiś czas, a ona odwróciła się do mnie, przygarnęła mnie tym swoim lekko-mocnym uściskiem i znowu brała, co chciała, a ja mogłem wtedy do woli skupić się na głaskaniu, całowaniu i zlizywaniu jej zapachu. Miałem już w swoim szumnie zwanym dorobku kilkanaście sztuk teatralnych, kilkadziesiąt opowiadań, kilka tomików wierszy i powieść, ale byłem, poza regionem zamieszkania, raczej nieznanym autorem. Coś tam o mnie było jednak w Internecie, co Antonia z pewnością sprawdziła. Z uwagi na jej nieznajomość języka polskiego to wystarczyło, bym został kolegą Umberto Eco, nieco młodszym i przystojniejszym.

W moim kraju zaraz po drugiej wojnie zlikwidowano analfabetyzm, pisarz był autorytetem, pisał między wierszami i wszyscy to czytali. Potem jak upadła komuna, a wraz z nią i cenzura, międzywiersze opustoszały jak wcześniej półki sklepowe. I pisanie spowszedniało, i każdy zaczął pisać. Może właśnie dlatego wyjechałem do Włoch. Nie miałem pojęcia, ilu jest tu pisarzy, ale oni też nie mieli pojęcia o moim istnieniu, uznałem więc, że na początek taka nikła równowaga wystarczy. Poza tym statystyki wskazywały na znacząco wyższy odsetek kobiet wśród czytelników i dopiero w Toskanii zaczęło to do mnie docierać w sposób dotykalny.

Antonia gubiła ze mną cnotę co i raz, ale nie odnosiłem wrażenia, by chciała się z tego powodu żalić swojemu patronowi. Chyba nie należała do nadmiernie wierzących, choć była dumna z prawie stu kościołów uświęcających jej piękne miasto i miała zamiar pokazać mi je wszystkie. Albo była miejscową patriotką, albo miało to być przeciwwagą dla naszych grzesznych postępków, albo po prostu kochała renesans. Tak jak ja zaczynałem kochać to miasto. Choćby tylko dlatego, że biało-czerwona jego flaga musiała nastrajać mnie patriotycznie i sprawiać, bym zechciał poczuć się tu jak w domu. Nie przyszło mi chyba wtedy do głowy, mając na wyciągnięcie ręki gorąc plaż gdzieś pomiędzy Torre di Lago Puccini a Marina di Vecchiana, nieobliczalność Wezuwiusza i piękno marmurowej Madonny Annunciaty wyrzeźbionej w XIV wieku przez Nino Pisano, by wspominać dom pozostawiony setki kilometrów stąd. Pozostawiony właśnie dlatego, by nie myśleć o nim, nie czuć go, nie rozleniwiać się w jego leniwym cieple i nie starzeć w jego klaustrofobicznym łonie. Tu szukałem mojego prywatnego renesansu, zawieszenia pomiędzy starym i nowym, odrodzenia.

W moim przypadku dom to żona, może więc nie jest prawdą, iż o niej wówczas nie myślałem. Bo o żonie możemy zapominać w każdej okoliczności, z rocznicą ślubu na czele, na dowolnie długi czas, pod warunkiem że się nie odzywa. Ale nie ma takiej siły, która powstrzymałaby nas od przywołania jej postaci, gdy jesteśmy w ramionach innej kobiety. Spędziliśmy ze sobą ponad czterdzieści lat, mamy wspaniałe dorosłe dzieci, rewelacyjną wnuczkę i było nam dobrze. Ale kiedy postanowiliśmy się wyprowadzić z miejsca, które miało być naszą życiową emeryturą, nie udało nam się uzgodnić nowego wspólnego adresu. Myśląc może, że to nas otrzeźwi, sprzedaliśmy cały nagromadzony majątek, podzieliliśmy pieniądze na dwie równe części i po wyjściu z banku daliśmy sobie kilka dni na wypracowanie kompromisu. Wtedy żona wyjechała w odwiedziny do wnuczki, a ja z bezpiecznym plecakiem skromnego rentiera postanowiłem uciec na jakiś czas i pozwolić, by mój egoizm pod wpływem włoskiego słońca zakwitł w ogrodzie szaleństwa, przygody i tajemnicy.

ROZDZIAŁ 2Gaetano

Dni, kiedy ja próbowałem dosiąść wenę i noce, gdy Antonia dosiadała mnie, zaczęły przeistaczać się w moją ulubioną monotonię, którą przerywał jedynie głód zaspokajany czasami u Bernardo w jego pobliskiej jadłodajni noszącej, podobnie jak i jeden z jego synów, to samo imię. Zdarza się nam jedzenie porównywać do poezji. Nic dziwnego, i w jednym, i w drugiej obowiązuje zasada: im prostsze, tym lepsze. Nie ma chyba kuchni prostszej od włoskiej i nie sposób jednocześnie znaleźć największego smakosza, który nie doszukałby się tam swojej ulubionej potrawy.

Bernardo był dla mnie typowym Włochem, choć nie znałem żadnego wzorca ani też nie zadałem sobie trudu, by sprawdzić, czy takowy istnieje. Nie sposób wiedzieć wszystkiego, dlatego często musimy posługiwać się intuicją. I to ona podpowiedziała mi, że ten dobroduszny gość o wyglądzie Bartolomeo Bartoliniego herbu Zielona Pietruszka, któremu rodzime prosecco nie uderzyło do głowy i, zostając właścicielem restauracyjki, nie porzucił pełnionej tu wcześniej funkcji szefa kuchni, musi być Włochem z dziada pradziada, najprawdziwszym z prawdziwych.

Jego specjalność stanowiła pasta pod każdą postacią, ale miałem sposobność przekonać się, że był mistrzem wszystkich włoskich delicji, których uczyłem się równie pilnie, jak włoskiego języka i pieprzyków Antonii. Wkrótce mogłem nie tylko prawidłowo je nazywać i rozpoznawać, co kryją ich smakowite określenia, ale zapisywałem w notesie ich receptury i sposoby przyrządzania. Jedynie dla własnych potrzeb, nie zamierzałem pisać książki kucharskiej. Wszystkie bowiem, moim zdaniem, istniejące na świecie jadalne składniki zostały przez wieki sprawdzone na wszelkie sposoby, połączone w możliwe i niemożliwe konfiguracje i wykorzystane do łechtania podniebienia jednych i napychania brzuchów innych.

Jeśli komukolwiek się wydaje, że w swoim kolejnym, milionowym poradniku kucharskim błyśnie czymś oryginalnym, to należałoby go za popełniony grzech pychy wrzucić do kotła żyjących gdzieś w świecie smakoszy ludzkiego mięsa. To prawda jako, bądź co bądź, pisarz, powinienem być bardziej humanitarny, godząc się jednak na złagodzenie kary, nie zmieniam zdania na temat pisarstwa kulinarnego, ale rozszerzam swoje stanowisko na pisarstwo w ogóle. Całą literaturę od kilku wieków można by porównać do włoskiej zupy minestrone, do której zamiast sezonowych warzyw i wszystkiego innego, czym dysponuje kucharz, wrzuca się w odpowiednich proporcjach sztuki Szekspira. Niby za każdym razem wychodzi coś innego, ale to wciąż to samo danie.

Nie wiem dlaczego, może z powodu nieznajomości języka i zbliżonej melodyki słów, włoskie potrawy przypominały mi postacie z komediidell’arte. Bo czyż Pierrot nie mógłby być pierożkiem nadziewanym serem ricotta i szpinakiem (ravioli), Pulcinella – mamałygą z mąki kukurydzianej z dodatkiem sera i sosu pomidorowego (polenta), Scaramuccia – roladą z krewetek, łososia, soli i szpinaku (girandole), Brighella– grzanką posmarowaną oliwą i roztartym czosnkiem oraz pokrytą pokrojonymi pomidorami (bruschetta), a Pantalone – deserem z podgrzewanej śmietany z żelatyną, wanilią i musem owocowym (panna cotta)? Dziś nie wiem, skąd wziąłem to porównanie, choć dalej uważam, że posiłek w Italii to takie zabawne przedstawienie, niby oparte na znanym scenariuszu, ale pełne też swobodnej improwizacji.

Miałem uzasadnione podejrzenia, że Bernardo kochał się w Antonii. Kiedy raz na jakiś czas przyprowadzałem ją do niego, by nabierała sił, które lekkomyślnie traciła w procesie dominacji, na stole zazwyczaj pojawiały się dodatkowe, niezamawiane dania. Szybko się okazało, że to nie były kelnerskie pomyłki ani naciąganie mnie, bezradnego dżentelmena w towarzystwie pięknej kobiety, na pokaźniejszy rachunek. Szef kuchni nie reagował na moje nieśmiałe protesty, nie czyhał na moją skromną rentę. On w ten smaczny sposób deklarował miłość do mojej dziewczyny. Pracował do późna w nocy i nie mógł przychodzić pod jej okna, by śpiewać miłosne serenady. Musiał też wiedzieć, że zakłócałby wtedy spokój również mnie.

Wybrał więc bardziej bezpieczny sposób okazywania gorącego jak jego jagnięcina z pomidorami po toskańsku uczucia. Pod okiem swojej zazdrosnej żony, która zjawiała się w głównej sali zawsze wtedy, gdy jej jowialny małżonek ucinał sobie pogawędkę z jakimś gościem płci żeńskiej… Muszę przerwać w pół zdania, bo mimo że nie jestem szczególnie czuły na punkcie losu kobiet i problemu ich dyskryminacji, to czyż tak piękne słowo jak „gość” nie powinno mieć żeńskiego odpowiednika? Tak więc nasz wyśmienity kucharz, chcąc przechytrzyć podejrzliwą matkę czwórki ich niepełnoletnich dzieci, nie wdawał się w karygodne konwersacje z Antonią, tylko przynosił jej rozmaite potrawy, wkładając w nie uprzednio całe swe serce i ustawiał przed nią delikatnie, jak etui z zaręczynowym pierścionkiem.

A kiedy obdarowana podnosiła wzrok, odwracał się na pięcie i znikał na dłużej w kuchni, bojąc się, że ewentualna odmowa spowoduje zamieszanie i zwróci uwagę chyba również i w ich związku dominującej Isotty. A to – w najlepszym wypadku – mogło się skończyć przełożeniem zawartości talerza na głowę biednego Bernardo. Tego zaś nawet ja, człowiek kompletnie ignorowany, któremu jakiś Włoch ośmielony kucharskim talentem włamuje się przez żołądek do serca dziewczyny, mu nie życzyłem. I zjadaliśmy te kulinarne wyrazy miłości bez jakichkolwiek protestów. Byłoby przecież niewdzięcznością narażać ich twórcę na nieprzyjemności, jego małżeństwo na ciche dni, których gadatliwa Isotta mogłaby nie przeżyć, a siebie samych pozbawiać wyjątkowych doznań. Nie chodziło tylko o zaspokajanie receptorów smakowych, podejrzewaliśmy bowiem, że oprócz nieodłącznych w kuchni włoskiej oregano, bazylii, pieprzu, estragonu, tymianku i rozmarynu, zakochany kucharz dosypywał do potraw przeznaczonych dla bella Antonia dodatkowo spore ilości lubczyku lub przyprawy o podobnym działaniu. I kiedy Bernardo szukał w blasku wyszorowanych rondli konterfektu swojej wybranki, ja mogłem delektować się słodkim, jak wino Passito, produkowane z podsuszonych gron, ciałem mojej ragazza, również rozkosznie podnieconej. Co ciekawe, bywałem w tej zaprzyjaźnionej jadłodajni przeważnie sam, a wtedy wszystko wracało do normy, właściciel witał się ze mną wylewnie, jakbym nie miał pojęcia o istnieniu córki pani Chiary, nigdy o niej nie wspominał w naszych angielsko-włoskich rozmówkach i nie zdarzało mu się pomylić w realizacji zamówienia. Co najwyżej częstował mnie czasem na dobre trawienie i na koszt firmy kieliszkiem passito, jakaś więc słodycz z samotnego biesiadowania w ustach mi pozostawała.

Skoro rachunek prawdopodobieństwa ma zastosowanie m.in. do gier losowych, to nie ma pewnie przeciwwskazań, by miał coś wspólnego ze szczęściem, i to nie jako takim, ale moim własnym. Wszystko niby układało się po mojej myśli, wręcz niewyobrażalnie dobrze. Książka dojrzewała pod baldachimem zielonych jeszcze owoców kiwi, mój język włoski pozwalał nie tylko całować piersi Antonii, ale opisać je z należną dbałością o szczegóły, ale właścicielka najpiękniejszego dekoltu Toskanii nagle straciła dziewczęcą radość i wydawała się czymś wyraźnie poruszona.

Okazało się, że marnotrawny tatuś powrócił na łono rodziny. Zataił prawdziwe powody tego desperackiego kroku, ale zdaniem córki, znużona starością młoda dekoratorka wnętrz nagle obnażyła swoje własne niezbyt ciekawe wnętrze i przestała być tylko dekoracją, a stała się kosztowną zabawką. Do końca nie było jednak pewne, kto w tym przypadku był czyją zabawką. Antonia większość czasu spędzała ze mną, w domu była ostatnio gościem i powrót taty nie powinien jej w zasadzie obchodzić, ale martwiła się o mamę, czując, że pan Gaetano nie zakotwiczy na długo w jej stęsknionych objęciach i będzie wkrótce szukał bardziej nowoczesnego portu. Z kolei moja męska intuicja podpowiadała mi, że pani Chiara, trochę i z mojej przyczyny, nie zaprzątała już sobie dumnej głowy wiarołomnym małżonkiem i wolałaby ulokować oszukane uczucia w kimś całkiem innym.

Nie relacjonowałem Antonii złożonej mi kiedyś przez jej matkę wizyty, uznając chyba słusznie, że ta trochę pogubiona kobieta chciała się wyżalić tylko mnie. Po pierwsze o mało nie zostałem jej amante, po drugie zawsze bezpieczniej jest ujawnić swoje intymne zwierzenia osobie nieposługującej się dobrze naszym językiem. I choć pod względem uprawiania seksu z o wiele młodszą kobietą niewiele różniłem się od pana Gaetano, sympatia pani Chiary była po mojej stronie. Nie mogła się zapewne cieszyć z tego, że sypiam z jej córką, ale była na tyle mądrą kobietą i matką, by domyślić się, kto tu kogo uwiódł, i dojrzeć, jeśli nie szczęście, to co najmniej spokój w oczach dotychczas zestresowanego dziecka.

Właściwie to nie do końca zrozumiałem, po co donna Chiara wtedy do mnie przyszła. Tak smutnej jeszcze jej nie widziałem. Może widząc porozrzucane po całym domu rzeczy Antonii, uświadomiła sobie swoją samotność. Wszyscy po kolei od niej odchodzili, mając w nosie jej dobre serce, nawet nie dziękując za jej poświęcenie i dobre uczynki oraz nie zostawiając złudzeń co do możliwości odwrócenia się złej passy. Nie widziała we mnie zięcia, ale przestała okazywać mi wyższość. Czuła, że zostawiłem gdzieś za sobą jakieś życie, co ona dopiero chciałaby zrobić. Zazdrościła mi bycia mężczyzną, bardziej ludzkiej formy starzenia się, możliwości bezkarnego sięgania po piękno. Nawet jeśli, podobnie jak ja, miała wątpliwości, czy ono mi się należy. Jeśli komuś zazdrościmy, to w zakamarkach duszy niechęć do tej osoby musi zaprzyjaźnić się z podziwem dla niej. Posiadanie dobra, którego komuś brakuje, uszlachetnia nas. Tak pewnie widziała to pani Chiara, dlatego wyszła ode mnie chwilowo pogodzona z losem. Po raz pierwszy od dnia naszego poznania pocałowała mnie na pożegnanie w policzek, mówiąc przy tym dużo i niezrozumiale. Wyłapałem tylko słowo gelosia. Słownik włosko-polski przyznał mi rację. Jednak zazdrościła.

W dniu, kiedy wszystko zaczęło się powoli gmatwać, pisanie nie szło mi najlepiej. Rano wylałem sobie kawę na notatki porobione poprzedniego wieczora w łóżku. To właśnie wtedy Antonia dała mi znać, że zostanie na noc w domu, bo mieli jakąś rodzinną uroczystość i przesadziła z winem. Czasem jej się zdarzało zmuszać mnie w ten sposób do nocnego wypoczynku, ale tym razem poczułem niepokój. Wmawianie sobie, że i tak jest się szczęściarzem, nie zawsze skutkuje. Droga w górę, za wyjątkiem Himalajów, jest łatwiejsza niż w dół. Dobry los witamy z otwartymi ramionami, zły siedzi nam na karku i nie daje się zepchnąć. W południe, kiedy komputerowe klawisze „Delete” i „Backspace” miały już serdecznie dość ucisku moich palców, pojawił się najmniej spodziewany gość.

Poznałem go od razu, bo pani Chiara w akcie samoudręki nie pochowała jego zdjęć do tekturowej przeszłości. Poza tym byłem, w pewnym sensie, uprzedzony o tej wizycie. Jakąś godzinę temu rozmawiałem z moją Miss Lukka i dowiedziałem się, że nudne familijne przyjęcie zakończyło się awanturą, w której zarzewiu brałem czynny, choć nieobecny udział. Rozkoszny braciszek, rozżalony brakiem kasy i otumaniony mocną wieloletnią grappą naplótł ojcu bredni, jak to ja, potomek Wandalów, korzystając z wyprawy pana domu po młode runo, wdarłem się w łaski żeńskich przedstawicielek ich szlachetnego rodu, złodziejskim wytrychem pozbawiłem je pasów cnoty, zniewoliłem matkę i porwałem córkę.

Trzeba pamiętać, że działo się to we Włoszech. Vendetta przybyła srebrnym jaguarem i była podobna do wybitnego włoskiego aktora sprzed lat o pseudonimie Toto. Gwiazdor naprawdę nazywał się Antonio de Curtis, a po adoptowaniu go przez markiza Francesco Marię Gagliardiego Focasa przyjął następujące nazwiska i tytuły: Antonio Griffo Focas Flavio Angelo, Ducas Commeno Porfirogenito Gagliardi de Curtis di Bisanzio, Alfezza Imperiale, Conte Palantino, Cavaliere del Sacro Romano Impero, esarca di Ravenna, duca di Macedonia e Illiria, principe di Costantinopoli, di Cicilia, di Tessaglia, di Ponto, di Moldavia, di Dardania, del Poloponneso, conte di Capri e d’Epiro, conte e duca di Drivasto e di Duraz.

Ojciec Antonii nie był chyba tak utytułowany, brakowało mu więc szlachetności i ogłady ludzi wyżej urodzonych, zaczął więc krzyczeć od progu. Dopiero po dłuższym czasie zorientował się, że w swoim ojczystym języku nie będzie w stanie mnie obrazić i przeszedł na angielski. Zmęczony nieco swoim wybuchem i spowolniony koniecznością dobierania słów stał się karykaturą męża i ojca szukającego zemsty. Ale postanowiłem potraktować go poważnie, nie mogłem i nie chciałem uważać, że wszystko jest w porządku. Nie byłem naiwniakiem, który myślał, że można sobie przywłaszczyć bezkarnie, bez żadnych konsekwencji boskie piersi, one miały przecież rodzinę, przyjaciół, ojczyznę.

Tłumaczyłem się niezdarnie, chcąc w pierwszej kolejności rozwiać wszelkie wątpliwości co do rzekomego romansu z moją niedawną gospodynią, panią Chiarą. Mogłem się przyznać do pokrywania pocałunkami jej ręki, co w moim kraju nie ma żadnych konotacji erotycznych, ale nawet pod groźbą pistoletu nie ujawniłbym okazywanego mi z jej strony zainteresowania. Tym bardziej, że mój nieproszony gość dotychczas żadnego pistoletu nie wyjął, co uznałem za danie wiary moim słowom. Z córką nie poszło już tak łatwo.

Po pierwsze, mogłem sobie wyobrazić siebie jako kandydata na jego zięcia, lecz to przekraczało pewnie jego wyobraźnię. Po drugie, patrząc na mnie oczami mężczyzny, nie uwierzyłby, że to Antonia mnie uwiodła. Po trzecie, nie mogłem od niego wymagać przekonania, że ja całą sytuację traktuję jako objaw znanej toskańskiej gościnności, która nakazuje, by dorodne panny oddawały się przybyszom z dalekich krajów. Po czwarte, mam swój honor i nie będę płaszczył się przed byle włoskim architektem, któremu wydaje się, że może zaglądać do łóżka dorosłej córy. Po piąte wreszcie, przekonanie, że mafia nie przebacza, jest mocno przereklamowane. Szóstego argumentu, czyli jego braku moralnego prawa do potępiania związku mężczyzny z dużo młodszą kobietą, postanowiłem miłosiernie nie wysuwać, został przecież niedawno porzucony lub porzucił, co na jedno wychodzi, i był, bądź co bądź, ojcem mojej kochanki. Poza tym spektakl dobiegał końca i łysiejący sobowtór komedianta Toto dał się zaprosić na kawę. Gdy wróciłem z gorącym ekspresem, czytał moją powieść. Nie sądzę, by w szkole jako jedną z opcji do wyboru miał język polski, ale w jego wzroku i dalszym zachowaniu zauważyłem, że zrobiła na nim wrażenie. Jakby na przeprosiny poprosił o drugą kawę i wymienił mi, na co zasługuje Antonia. Chyba tylko przez zrozumiałe w tej sytuacji roztargnienie o mnie w tym kontekście nie wspomniał. Żegnając się ze mną jak ze starym znajomym, wyraził nadzieję, że nie będę miał najmniejszych trudności ze znalezieniem odpowiedniej partnerki nawet wśród jego rodaczek.

Czyżby zapomniał, że ja już znalazłem? Na szczęście moja signorina nie zapomniała. Co więcej, czuła się w obowiązku przeprosić mnie za swojego nieokrzesanego ojca słowem i czynem, z przewagą tego drugiego. Jeżeli panu Gaetano chodziło o to, by wizytą u mnie poróżnić się ostatecznie ze swoją piccolaAntonia, to cel swój osiągnął. Zresztą może było mu to obojętne, bo nie wrócił na noc do domu, o czym pani Chiara doniosła córce nazajutrz wczesnym rankiem. Jej telefon nie był ponoć wyrazem niepokoju kochającej żony, a jedynie wściekłości, że ten żałosny kobieciarz uczynił z ich pięknej willi bazę do swoich kolejnych podbojów. Kobietom trudno jest zrozumieć, że wierność nie jest narzuconym nakazem, a jedynie dobrowolną umową.

W pewnym momencie wszystko przestaje mieć znaczenie. Wierność i wiarołomstwo rozpływają się w podretuszowanych wspomnieniach. Okazało się, że don Gaetano nie wrócił do bazy, gdyż ludzie martwi tracą na ogół taką umiejętność. Rozstał się z życiem wkrótce po wizycie u mnie. Znaleziono go w lekko potłuczonym samochodzie w lesie na moim wzgórzu. Zdołał ujechać niecały kilometr, otrzymał postrzał w skroń i pojazd stoczył się z drogi na tyle, by był niewidoczny dla przejeżdżających aut. Został odnaleziony następnego dnia przez spacerującego psiarza. Nie byłem oczywiście świadkiem tego zdarzenia, nie słyszałem nawet wystrzału.

Antonia postanowiła pozostać do dyspozycji matki. To od niej dowiedziałem się o tej zbrodni. Była, co zrozumiałe, zdenerwowana, ograniczyła się tylko do suchych informacji i obiecała się niedługo odezwać. Jakby z wahaniem kazała mi się trzymać, choć zaznaczyła, że wierzy w moją niewinność. Na koniec ostrzegła mnie, że „oni” pewnie szybko trafią na mój ślad. Myślałem, że ma na imię Antonia, a nie Kasandra. Odrzucałem od siebie myśl, by ktokolwiek połączył mnie z tym morderstwem. Samobójstwo raczej nie wchodziło w grę, pan Gaetano nie wyglądał na miłośnika przyrody i z pewnością na wydanie ostatniego tchnienia nie wybrałby łona natury.

Będę musiał moją ślicznotkę przepraszać za to przezwisko i brak wiary w jej zdolności przewidywania, wkrótce bowiem pod mój dom zajechał radiowóz. Na szczęście miła funkcjonariuszka znała angielski. Wypytywała mnie, czy przypadkiem w dniu wczorajszym w takim to a takim czasie nie słyszałem lub, co bardziej pożądane, nie widziałem w pobliżu czegoś podejrzanego. Czułem się trochę winny. Ostatecznie pan Gaetano znalazł się na feralnym dla siebie wzgórzu tylko dlatego, że miałem czelność sypiać z jego córką. Postanowiłem zatem być wobec policji szczery, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku i zasad męskiego honoru. Najpierw poinformowałem, zgodnie z prawdą, że nic mi nie wiadomo o okolicznościach całego zajścia. Ponieważ przy tej okazji wyszła na jaw moja wiedza o dokonanym zabójstwie, przyznałem się do znajomości z rodziną ofiary, opisałem charakter tych stosunków, zatajając jedynie może i kluczowy dla śledztwa fakt adorowania piersi córki denata.

Funkcjonariuszka okazała się mądrą kobietą, która nie ma w zwyczaju przerywania zeznań zadawaniem dodatkowych pytań. Dopóki mówiłem, ona słuchała, czasem coś notowała, a gdy tłumaczyła w skrócie treść moich wypowiedzi koledze, na chwilę milkłem, by kontynuować po jej przyzwalającym uśmiechu. Zauważyłem, że nie byli zadowoleni z utraty efektu zaskoczenia, to był więc moment, w którym mogłem ich dobić. Jakoś tak od niechcenia przyznałem, że być może byłem przedostatnią osobą widzącą pana Gaetano żywego. Zakładałem, że morderca nie był raczej niewidomy, inaczej miałby trudności, aby jednym strzałem pozbawić życia miejscowego architekta. Nie było mi dane jednak pochwalić się swoją przenikliwością w sprawie ewentualnych wad wzroku zabójcy, bo moi goście poderwali się na równe nogi, poprosili o okazanie dokumentów i zaprosili na dalsze przesłuchanie do komisariatu.

Pierwszy raz jechałem na sygnale, ale może jakieś pięćdziesiąt lat temu uznałbym to za frajdę. Nie ukrywałem zdenerwowania, z piętnem mordercy w obcym kraju nie miałbym łatwego życia. Co z moimi sterylnymi warunkami do pisania? Co z toskańskim niebem? Pytanie, czy uda się przemycić do celi piersi Antonii, ugrzęzło mi w gardle. Kiedy znalazłem się w całkiem ładnej, pomalowanej na pastelowe kolory regionalnej siedzibie policji, poprowadzono mnie schodami i korytarzami do małego, nijakiego pokoju przesłuchań. Ja rozumiem niedofinansowanie służb mundurowych na całym świecie, ale czy nikomu nie przyszło do głowy, że w bardziej przytulnym wnętrzu prawda, cała prawda i tylko prawda znalazłaby szersze ujście.

Piwnice i magazyny licznych włoskich muzeów zawalone z pewnością były dziełami sztuki, które powieszone na pustych ścianach policyjnych pomieszczeń spełniałyby swoją wychowawczą i poznawczą rolę. Piękno na jednych działa porażająco, w drugich może uśpić czujność, a trzecim ukazać przewagę dobra nad złem. Wytwory ludzkiego talentu przejęłyby role wariografu. Nawet gdyby jakiemuś przestępcy przyszło na myśl obrabowanie tego miejsca, policja miałaby przewagę własnego terenu, poprawiając w ten sposób statystyki wykrywalności. Zostawili mnie w pokoju samego, zabawiałem się więc w dekoratora i wymyślałem, jak ozdobiłbym poszczególne ściany.

Nie pamiętam dziś wszystkich swoich propozycji, ale naprzeciwko chciałem umieścić fresk Luca Signorellego zatytułowany Piekło, o ile oczywiście władze katedry w Orvieto chciałyby się go pozbyć. To leżące w Umbrii miasteczko zadziwiło mnie kominami w kształcie spirali, z których dym wydobywa się w postaci kółek. Przyszedł mi do głowy ten akurat fresk między innymi z powodu skojarzenia imienia malarza z nazwą miasta, które wydawało się moim rajem zamienianym teraz w ziemski areszt. Przecież nikogo nie zabiłem, zerwałem co najwyżej dwie dojrzałe piersi i to za podkuszeniem ich właścicielki. Boże! Nie było zakazu.

Kruszałem na niewygodnym krześle i nagle doznałem olśnienia. Polizia nigdy nie zaakceptuje daru od kleru z Orvieto, bo to zniweczyłoby stosowaną od dawna metodę przesłuchań przy pomocy lustra weneckiego. Tak naprawdę ta wymyślna szyba nazywa się lustrem fenickim, ale ludzie często czerpią niezrozumiałą przyjemność z mylenia się. Widocznie Wenecja lepiej się im kojarzy – z karnawałem i miłością, a nie z pieniędzmi, jak Fenicja. Wtedy dotarło do mnie, dlaczego mój przedpokój więzienia był tak jasny. Dopiero bowiem, gdy zachodzi wielokrotna różnica w oświetleniu między sąsiadującymi pomieszczeniami, nastąpi pożądany efekt: z mojej strony lustro, a z ich – zwykłe okno. Biedni inspektorzy czy inni komisarze musieli czaić się w ciemności, by wysłuchać mojego opisu mordu na panu Gaetano. No cóż, taka praca, jedyna pociecha, że za jej szkodliwość wcześniej będą się mogli wylegiwać na emeryturze.

Wreszcie ani nie weneckie, ani nie fenickie drzwi otworzyły się ostrożnie, by zostać zaraz zamknięte kopniakiem przez mężczyznę w średnim wieku z lekką nadwagą, jasną karnacją i rudawą niedbałą czupryną. W niczym nie przypominał Włocha i nie wiem dlaczego, ale w tamtym momencie uznałem to za okoliczność sprzyjającą. Podszedł do stołu, zsunął spod pachy jakieś papiery, postawił dwa tekturowe kubki z kawą i dokonał autoprezentacji. Nie usłyszałem dokładnie jego nazwiska, dałbym jednak głowę, że było typowo włoskie. Przesłuchiwano mnie w charakterze świadka, choć wyjaśniałem najlepiej jak umiałem, że świadkiem nie byłem. Z czegoś się przecież biorą dowcipy o policjantach.

Moje prawie godzinne wałkowanie można by w skrócie sprowadzić do relacji z wizyty ojca Antonii, którą opowiedziałem w szczegółach z pominięciem jego napadu furii na samym początku. Dzielenie się z nieznajomymi obelgami pod moim adresem stawiałoby w niekorzystnym świetle przedstawiciela elity miasta Lukka, a wiadomo, że o zmarłych albo dobrze, albo wcale. Zresztą jak miałbym przekazać treść tej emocjonalnej wypowiedzi pana Gaetano, skoro nic z niej nie zrozumiałem poza ogólnym wrażeniem? Znając dociekliwość policji, musiałbym zacząć w końcu zmyślać i użyć wobec siebie przekleństw, których być może ten antypatyczny umarlak wcale nie wykrzyczał. Pod ostrzałem pytań rudzielca i wzroku niewidzialnych sąsiadów starałem się nie zapominać też, że związek z córką mojego gościa uznaliby za doskonały motyw. Miłość wszak stanowi niezwykle wdzięczną i skuteczną, a przez to częstą zachętę do popełniania zbrodni.

Bałem się również ujawnienia, że ja, starszawy cudzoziemiec, posiadłem, i to wielokrotnie, ich młodą i piękną rodaczkę, mogliby się bowiem wściec, podobnie jak jej tatuś. I z czystej zazdrości, która zajmuje dość wysokie miejsce na liście najbardziej powszechnych motywów, zechcą wsadzić mnie do kryminału, spuścić łomot, który w oficjalnym raporcie zamieni się na samookaleczenie bądź poślizgnięcie na mydle w więziennej łaźni albo, co najgorsze, pozbawić mnie narządu zbrodni. Musiałem im oczywiście podać powód wizyty przyszłego denata na moim wzgórzu. Zasięgnięcie rady znanego architekta w sprawie dobudowy kolumienek, które z toskańskiego domu uczyniłyby polski dworek, wzbudziłoby wątpliwości. Powiedziałem więc, tylko nieznacznie mijając się z prawdą, iż poznałem rodzinę pana Gaetano podczas jego seksualnej czy biologicznej odnowy, dlatego on po powrocie, nasłuchawszy się o mnie wiele dobrego, zapragnął mnie po prostu poznać.

Chciałem dodać coś o wysuniętej przez niego pod moim adresem propozycji ożenku z Antonią, ale jego kategoryczny zakaz zbliżania się do niej trochę się z taką wersją kłócił. Musiałem odpowiadać na podchwytliwe pytania w rodzaju: czy mam broń, czy jestem numizmatykiem, co robiłem po wyjściu żywego jeszcze gościa. Ponieważ zdecydowałem się przyznać do braku jakiejkolwiek broni palnej, konsekwentnie musiałem upierać się przy wersji, że kiedy on w najlepsze ginął, ja zmywałem zabrudzoną przez niego filiżankę i wróciłem do pisania, które mi przerwał. A tego bardzo nie lubię… Nie na tyle jednak, by zabić.

Moje nieco żartobliwe i nonszalanckie odpowiedzi zbiły niepodobnego do Włocha policjanta z pantałyku, musiał zatem dojść do wniosku, że nie mam zbyt emocjonalnego stosunku do ofiary. A może uznał, że jestem niezwykle przebiegły. Tak czy inaczej, kazał mi nigdzie nie wyjeżdżać, co obiecałem solennie, nie mając i tak żadnych planów podróży. „Tym razem obyło się bez tortur” – pomyślałem i z wdzięczności ochoczo zgodziłem się na odwiezienie do domu i małe przeszukanie. Okazało się rzeczywiście małe tylko w odniesieniu do moich niewielu rzeczy osobistych. Innego zdania byłaby szlachetna pani Giovanna, właścicielka budynku, bowiem zrobili jej prawdziwą inwentaryzację. Nawet bieliznę Antonii zapisali na jej konto.

Ponieważ nic nie wskazywało na to, by po tragicznej śmierci kochającego inną męża pani Chiara miała zamiar odebrać sobie życie, jej córka zamieniła pogrążony w smutku dom na moją górską chatę. Tak naprawdę umierała z ciekawości, jak przebiegło moje przesłuchanie. A może – tę wersję zdecydowanie preferuję – podniecała ją wizja spędzenia nocy z okrutnym assassino.

Domniemane podniecenie zostawiła chyba wraz z kurtką na wieszaku przy drzwiach, wolała wypytywać mnie po wielokroć o szczegóły picia kawy w komisariacie i moje wrażenia z tego spektaklu. Niewłoski rudzielec mógłby się pewnie wiele od niej nauczyć w sprawie metod dręczenia przesłuchiwanego. Gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, że dała mi coś w zamian. Ujawniła wszystko, czego dowiedziała się od organów ścigania w sprawie śmierci swojego ojca.

Kiedy dostał się w ręce policji, kieszenie miał doszczętnie opróżnione. Czy zrobił to morderca, czy znalazca ciała? A jeżeli ten drugi, to czy był jednocześnie donosicielem na policję, czy wcześniej ktoś inny postanowił wejść w posiadanie niepotrzebnych już przecież właścicielowi przedmiotów, nie uznając za stosowne wciągać w to stróżów prawa? Zadawałem sobie te pytania z prostej ciekawości. Na szczęście nie ja będę musiał na nie odpowiedzieć.

Antonia zauważyła i podpowiedziała policji, że denat nie miał przy sobie nawet chusteczki. Nie byłoby to pewnie takie istotne, ale jej ojciec był w tej sprawie już (czy jeszcze) staroświecki. Nie używał jak inni mieszkańcy Ziemi chustek papierowych, a jedynie tradycyjnych, z delikatnego materiału, odświeżanych w procesie prania, prasowania i składania w mniejsze kwadraty. Rozumiem, że wyroby firmy Kleenex trudno sobie zapakować do brustaszy, ale pranie chusteczek z ich zawartością zawsze wydawało mi się obrzydliwe.

Antonia ujawniła mi w wielkiej tajemnicy, że w wewnętrznej kieszeni marynarki denata znaleziono jedynie stary rzymski denar. Ciekawe, czy schowany na czarną godzinę, czy może ktoś zapomniał położyć monety na oku denata. Przypomniała mi się w tamtym momencie historia całunu turyńskiego. Z góry przepraszam Chrystusa za porównanie z nieszczęsnym panem Gaetano, ale to sam Bóg stwarzał nas przecież na swoje podobieństwo. Naukowcy badający słynną tkaninę okrywającą ponoć ciało ukrzyżowanego Jezusa zidentyfikowali w miejscu oczu dwie monety, bite ponoć za Poncjusza Piłata, rzymskiego prefekta Judei. Uznano to za kolejny dowód na autentyczność pochodzenia całunu. Abstrahując od historii chrześcijaństwa, monety na oczach zmarłego to starożytny żydowski zwyczaj stosowany przy pochówku.

Moje skojarzenie nie okazało się więc trafne. Pan Gaetano nie był według zapewnień córki Żydem. Wyposażenie go na wieczny odpoczynek tylko w jedną monetę wskazywałoby bardziej na szkockie pochodzenie sprawcy. Rozpatrywaliśmy z Antonią, podobnie jak i policja, czy denar należał do zmarłego i jakimś cudem, z pośpiechu, przez nieuwagę czy dla zmylenia przeciwnika, pozostał w kieszeni, czy wręcz przeciwnie, był tam wartością dodaną. Śledczy muszą do końca trwać przy wszystkich hipotezach, nawet tych najbardziej absurdalnych, po naszej stronie był komfort, który pozwalał od razu odrzucić te nielogiczne. Bo skoro ktoś pieczołowicie usuwa z kieszeni denata wszystko łącznie z nikomu niepotrzebną materiałową chusteczką, to raczej nie zostawia tam starej monety, która coś tam przecież była warta.

Ten sfatygowany nieco pieniążek gmatwał całą sprawę. Czy mieliśmy do czynienia z uczciwym złodziejem, który płaci za zabrane przedmioty? Jeśli tak, to albo był biedny, nie posiadał aktualnych środków płatniczych i wysupłał jakiś swój talizman, albo naruszył swoją cenną kolekcję starych monet. A może ten, kto zacierał ślady swojego przestępstwa, celowo wprowadzał nas w błąd, zabierając wszystkie drobiazgi noszone przez pana Gaetano? I z tego samego powodu uznał za zabawne zostawić nam rzymskiego denara. Czy był to przypadek, że gość, męski lub damski, miał go akurat przy sobie, czy chciał skierować podejrzenie na kolekcjonera starych monet, na kogoś, kto miał coś wspólnego z Rzymem? A może chciał nadać tej śmierci kontekst historyczny? W każdym razie liczba podejrzanych przekraczała miliony, co świadczyłoby o dużej inteligencji sprawcy mordu. Każde kolejne pytanie dolewało paliwa do niewyczerpanego źródła wątpliwości.

Dzięki Bogu, choć może bardziej za sprawą naszych ludzkich ułomności, śmierć w rodzinie nie zmieniła całkiem naszych erotycznych przyzwyczajeń. Może tylko po stronie Antonii wdarła się w nie potrzeba bliskości. Czy wyrażała mi w ten sposób wdzięczność za pomoc w pozbyciu się niekochanego już ojca? Mogła jeszcze wchodzić w grę perwersja i chęć dominacji nad mordercą, ucieleśnieniem najgorszego zła. Oczywiście były to tylko moje fantazje. Często się zdarza, co potwierdzają seksuolodzy, że mężczyźni podczas aktów miłosnych fantazjują, wyobrażając sobie kogoś zupełnie innego, z reguły bardziej sexy. Znam to z autopsji, ale ponieważ nie spotkałem nikogo atrakcyjniejszego od mojej włoskiej partnerki, to zamiast pozbawionych sensu imaginacji, zabijałem czas zastanawianiem się, kogóż to ona ma pod sobą w swoich wyobrażeniach.

W pewnym momencie doznałem olśnienia lub zaćmienia, bo wpatrując się w jej nagie piersi, zauważyłem na nich dwie monety. Wzdrygnąłem się na ten widok, co Antonia uznała za moje zbyt szybkie dojście i mogłem dostrzec w jej minie mieszaninę zdziwienia, rozczarowania i zawodu. Na szczęście natychmiast przyszło mgnienie oczu zawierające zdziwienie, oczarowanie i podziw, bowiem widok rzymskich denarów na jej posągowym biuście przeraził mnie, a tym samym usztywnił. Długo się potem z tego śmialiśmy, a śmiać to ona się umiała, jak mało kto. Kiedy jednocześnie umilkliśmy zawstydzeni niestosownością śmiechu w dniach żałoby, spytałem:

– Możesz, Antonino, dokładnie opisać mi wygląd tego denara?

– Przecież przed chwilą widziałeś go ponoć na moich cyckach – odpowiedziała zalotnie. – Gapisz się na nie zawsze tak, jakbyś chciał je zahipnotyzować, albo jakby były szklaną kulą, w której widzisz swoją przyszłość.

– Dopóki mogę na nie patrzeć, widzę moją przyszłość w różowych jak twoja skóra barwach – wyznałem. – Ale monety były tylko złudą, nie przybrały więc realnych kształtów, a nawet gdybym dostrzegł ich wyraźny wizerunek, to nie zapominaj, że moneta, podobnie jak medal, ma dwie strony.

– Cały ty! Za to cię zresztą kocham.

Powiedziała to po raz pierwszy i od razu zauważyła moje zdziwienie, uznała więc za stosowne się wytłumaczyć:

– No co? Przecież ci nie płacę, to chyba jest miłość? W każdym razie jakaś jej odmiana. Zdążyłeś chyba zauważyć, że nie jestem sentymentalna, ale, jak wszyscy, mam zakodowaną w sobie potrzebę kochania. Wiem, że jak pójdziemy w tę stronę, to możemy żałować i zepsuć to, co tak dobrze nam wychodzi. Wybacz! Zwal to na chęć odreagowania po stracie ojca albo potraktuj jako zwykłe przejęzyczenie!

– Mówisz, jakby miało mi to sprawić przykrość. – Uznałem za stosowne pocieszyć ją, choć dostrzegałem w całej tej sytuacji pewien absurd. – A ja, po pierwsze, też cię kocham za wiele rzeczy, po drugie, z różnych względów bronię się przed twoją i swoją miłością, a po trzecie, gdzieś tam, w głębi mojego starczego ciała liczyłem na to, że będziemy pierwszą parą, której uda się nie zauważyć momentu zakochania…

– Skończmy z tym! – przerwała mój wywód. – Tak mi się tylko powiedziało. Nie bierz tego poważnie, w ogóle to zapomnij o tym! Seks mi w zupełności wystarczy.

– Szkoda – udałem zmartwionego. – W moim wieku z seksem może być różnie, dobrze jest się wtedy podeprzeć miłością.

– Nie mów tak często o swojej starości, bo jeszcze w nią uwierzę – zagroziła i przytuliła się całym ciałem. – Bądź bardziej nowoczesny, podpieraj się medycyną, a nie lirycznymi bzdetami. Co mi po zakochanym mięczaku?

– Ja miałbym się w tobie zakochać? – udawałem kompletnie niezainteresowanego narzucającą mi się kobietą. – Popatrz na siebie! Obwisłe piersi, zwiotczałe ciało, rozpustny wzrok…

– Nareszcie gadasz do rzeczy, stary zboczeńcu. – Wbiła się ustami w moje usta, a gdy już pozbawiła mnie całego niezbędnego do życia tlenu, spytała: – O czym to mówiliśmy?

– O monecie – wróciłem do rozpoczętego wątku. – Chciałbym wiedzieć, jak dokładnie wyglądała. Mówiłaś, że policja pokazała ci ją i pytała, czy kiedykolwiek widziałaś ją u ojca. Zapamiętałaś szczegóły?

– Niezupełnie – przyznała. – Ale mam pomysł. Podaj laptop!

Gdy jej podawałem komputer, siedziała już mocno oparta o poduszkę i drewniane wysokie wezgłowie starego łoża, przykryta po szyję kołdrą. Uruchomiła system i sprawnie weszła w bezprzewodowy Internet, który podarowała mi, kiedy się tu wprowadziłem, życząc, bym nie tracił kontaktu ze światem. Całkiem trafnie, bo rzeczywiście zdarzało mi się przy niej zapominać o rzeczywistości. Na stronie dla numizmatyków wyszukała właściwy egzemplarz i przesunęła ekran w moją stronę. Wziąłem mój notatnik z widniejącą na twardej okładce kopią obrazu Modiglianiego, mojego ulubionego malarza, urodzonego zresztą, co w chwili zakupu dziesięciu takich zeszycików w przymuzealnym sklepie w Luwrze nie miało dla mnie znaczenia, właśnie w Toskanii. Szczegółowo opisałem denara. Na awersie, wokół popiersia brodatego mężczyzny w czymś na kształt korony czy aureoli i w zbroi, widniał napis „IMPMAXIMIANUSAUG”, a na rewersie „PAXAUGG”, okalający kobietę, która trzymała w jednej ręce stojącą na globusie postać ze skrzydłami, wieńcem laurowym i gałązką oliwną, a w drugiej berło.