Tor. Historia niemieckiej piłki nożnej - Ulrich Hesse - ebook

Tor. Historia niemieckiej piłki nożnej ebook

Ulrich Hesse

4,5

Opis

„Najbardziej wciągająca piłkarska książka historyczna jaką kiedykolwiek napisano” – The Guardian

Niemiecki futbol to synonim potęgi. Reprezentacja gra dziś najnowocześniejszą piłkę świata, Bundesliga od zawsze utrzymuje się w czołówce, a dziś, z wszechmocnym Bayernem Monachium i innowacyjną Borussią Dortmund, ma szansę stać się najlepszą ligą świata. System szkolenia jest niedoścignionym wzorem dla większości europejskich krajów. Niemcy masowo produkują uniwersalnych, znakomitych technicznie piłkarzy, którzy są czołowymi postaciami w najlepszych klubach świata. Ten obraz to jednak ledwie wycinek z pasjonującej historii piłki w kraju naszych zachodnich sąsiadów. Ulrich Hesse, dziennikarz o międzynarodowej sławie, współpracujący z serwisem ESPN, pokazuje jak ciężką drogę przeszli Niemcy by osiągnąć dzisiejszy poziom. Zanim trzy razy sięgnęli po mistrzostwo świata, zanim wychowali całe pokolenia fantastycznych piłkarzy, musieli zmagać się ze złowrogimi Gimnastykami i zatrutymi piórami publicystów, którzy pisali o piłce jako sporcie absurdalnym i brzydkim.

Hesse z wielką dozą ironii i dystansu pokazuje jak bardzo niezorganizowany i nie niemiecki bywał niemiecki futbol. Jak daleko było mu do Ordnungu i jak ten Ordnung wprowadzano, gdy stawało się to wyższą koniecznością. Autor z niesamowitą wnikliwością odkrywa mroczne tajemnice futbolu, opisuje triumfy, dramaty, wielkie rywalizacje, złożone osobowości. W tej historii pojawiają się z zadziwiającą regularnością piłkarze o polsko brzmiących nazwiskach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 592

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (11 ocen)
9
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: TOR! THE STORY OF GERMAN FOOTBALL
Copyright © Ulrich Hesse 2014 All rights reserved
First published in 2002 by WSC Books Ltd Copyright © WSC Books Ltd
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Kopalnia 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Przełożył: PIOTR ŻELAZNY
Redakcja: MAREK WAWRZYNOWSKI
Korekta: ANETA BOŻEDAJEK
Projekt okładki: TOMASZ ROSŁON
Skład i redakcja techniczna: TOMASZ ROSŁON
Zdjęcia na okładce: © DPA/PAP, East News
Zdjęcia we wkładce: © DPA/PAP, East News
ISBN 978-83-937251-5-1
Wydawnictwo Kopalnia ul. Czecha 1b/1 05-402 Otwockwww.wydawnictwokopalnia.plwww.facebook.com/wydawnictwokopalnia
Konwersja: eLitera s.c.

Ta książka jest dedykowana pamięci Walthera Bensemanna. Nie mogę odwrócić czasu, ale mogę wykonać gest.

Polską edycję książki chciałbym zadedykować setkom tysięcy ludzi, którzy przybyli z polskich terytoriów do Zagłębia Ruhry w zachodnich Niemczech pod koniec XIX wieku. Bez ich dzieci i wnuków nie mielibyśmy Schalke 04 i Borussii Dortmund. A ja nigdy nie zostałbym fanem futbolu.

Ulrich Hesse

POLSKA BUNDESLIGA,MOJA BUNDESLIGA

PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO

To było jak podróż w kosmos. Nagle stała się dostępna dla każdego. Co sobotę. Siadałeś przed telewizorem i włączałeś Sat 1. Czekałeś, aż w czołówce pojawi się Janusz Góra z Ulm krzyczący do kamery „skandal”. Dla młodego reportera telewizyjnego „Ran”, program podsumowujący kolejkę Bundesligi, był drogowskazem – w którą stronę powinna iść telewizja. Jak można zrobić opowieść o meczu, jakie dać ujęcia, żeby to wyglądało nowocześnie, inaczej, niesztampowo. Studio, w nim publiczność, zaproszeni goście komentujący obszerne fragmenty spotkań. To wszystko w otwartym kanale. To było złamanie sposobu, w jaki do tej pory myśleliśmy o mediach. A dla mnie wielkie źródło inspiracji.

Zaczynałem wtedy pracę w telewizji. Po pół roku w Eurosporcie przeniosłem się do Canal Plus. Początkowo o komentowaniu nie było mowy, miałem robić typowe reporterskie materiały. Na szczęście szybko, bo po kilku miesiącach, dostałem szansę i zacząłem robić relacje na żywo. Niedługo później pojechałem do Niemiec pierwszy raz skomentować mecz Bundesligi ze stadionu. Do Rostocka, gdzie grał wówczas w Hansie Sławomir Majak.

Któregoś razu pojechaliśmy do niego znowu, akurat leczył kontuzję, ale obiecał, że nas zaprosi na lożę VIP. Podjeżdżamy jego szpanerskim, czerwonym peugeotem pod bramę stadionu, ale strażnik nas zatrzymuje. Majak zaczyna się awanturować. Za nami robi się korek, zatarasowaliśmy wjazd, ludzie trąbią.

– Ich bin Hansa Spieler. Majak. Slavo Majak – mówi do niego, ale nie ma przy sobie legitymacji.

– Majak? Nie znam. Nie ma takiego piłkarza w Hansie.

– Jak to nie ma?! Polen nationalspieler. Habe Verletzung.

– Nie znam.

Ochroniarz kazał nam zjechać na bok i zaczął dzwonić. Czekaliśmy 15 minut. W końcu się z kimś połączył, podszedł do nas i powiedział:

– Aaaa, Herr Majak, Spieler. Możecie jechać.

W Monachium coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Gdy wszyscy piłkarze TSV 1860 Monachium szli po śniadaniu do swoich pokojów, trener Werner Lorant zapraszał Piotra Nowaka na kawę. Był jedynym zawodnikiem, któremu przysługiwał taki przywilej. Rozmawiali o taktyce, wyjściowej jedenastce. Nowak miał niezwykłą pozycję. To dla niego często oglądało się „Ran”, bo w czasach Nowaka jeszcze zbyt wielu Polaków w Bundeslidze nie grało. Szukaliśmy polskich akcentów nieco na siłę. Gdy gola strzelał Martin Max, zawsze dodawałem, że jest urodzony w Tarnowskich Górach, tak samo podkreślałem polskość przy każdej akcji Marcela Witeczka. To jednak Piotr Nowak był prawdziwą gwiazdą. Kreował się wtedy na piłkarza innego niż ci, których znaliśmy. Jeździł sportowym samochodem, zapisał się na kurs gry na saksofonie, zarabiał fortunę.

Bundesligę komentuję od 16 lat, z dwuletnią przerwą, gdy trafiła na moment do konkurencji. Niedawno policzyłem, że skomentowałem ponad tysiąc meczów niemieckiej ligi, w tym ponad sto oglądałem na żywo ze stadionów. Gdy przechodziłem z Canal Plus do Polsatu, to właściwie poszedłem za produktem. Polsat kupił prawa do pokazywania Ligi Mistrzów, mistrzostw świata 2002 i Bundesligi. Byłem tak zżyty z ligą niemiecką, że nie wyobrażałem sobie, iż nagle może mi jej co sobotę zabraknąć.

To może zabrzmieć nieco dziwnie, ale muszę przyznać, że jestem dumny z tego, jak Bundesliga urosła. Kilkanaście lat temu, gdy zaczynałem pracę komentatora, była to bardzo mocna liga. Wielkie nazwiska, sukcesy w europejskich pucharach, to była europejska czołówka. Później wskutek złej polityki finansowej większości klubów, przeinwestowania, i przede wszystkim upadku imperium Kircha, niemiecka piłka przechodziła przez swój Wielki Kryzys.

Wcześniej pieniędzmi szastano na lewo i prawo, i musiało się to źle skończyć. HSV był nazywany Hamburger Shopping Verein. Za Franka Pagelsdorfa był to raj dla agentów piłkarskich. Podobnie Werder, który skupował zawodników z Ameryki Południowej za grube miliony, czy Stuttgart. Problemy finansowe miała większość klubów.

Najbardziej jaskrawym przykładem jest jednak Borussia Dortmund, która była potentatem, zwycięzcą Ligi Mistrzów, a nagle stoczyła się w przeciętność. Klub, w którym grały wielkie gwiazdy, jak Marcio Amoroso, Andreas Möller, Matthias Sammer czy później Tomas Rosicky, nie wytrzymał tego wyścigu zbrojeń i niemal z dnia na dzień stał się zespołem środka tabeli. Hans-Joachim Watzke pożyczał pieniądze od Bayernu i dokładał swoje własne, żeby Borussia przetrwała. I dziś ta Borussia stała się symbolem zmian. Pokazuje, jaką drogę przeszła Bundesliga od tych wieków ciemnych aż do finału na Wembley w maju 2013 roku, gdzie naprzeciw siebie stanęły dwie niemieckie drużyny.

Dziś Bundesliga nawet jeśli nie jest najlepszą, to na pewno jest najzdrowszą ligą. Patrzę na strukturę, sposób zarządzania drużyn angielskich, często stawianych za wzór, i uważam, że jest on znacznie bardziej chaotyczny niż w Niemczech. Transfery w Anglii odbywają się na zasadzie: „Już, tu, teraz, dawaj, deadline, United, City, Chelsea, sześciu agentów, Abramowicz dzwoni z jachtu, dają 30 milionów, przebijamy, 40!”. W Niemczech tego nie ma. Wszystko jest zaplanowane z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Jak z transferem Roberta Lewandowskiego. Bayern wiedział, że do nich przyjdzie już kilkanaście miesięcy wcześniej, a Borussia w tym czasie szukała następców.

Trójka Polaków z Dortmundu otworzyła na nowo drzwi Bundesligi dla naszych. Pokłosiem fantastycznej postawy Roberta Lewandowskiego były transfery Arkadiusza Milika czy Mariusza Stępińskiego do Norymbergi. Dziś znów Bundesliga jest polska. Powoli sytuacja zaczyna przypominać złote czasy przełomu wieków, to był także i mój najlepszy okres z Bundesligą.

To czasy, gdy królem Bielefeldu był Artur Wichniarek. Był taki wieżowiec w Bielefeldzie, na ostatnim piętrze mieścił się ekskluzywny klub. Pojechaliśmy tam po którymś z meczów. Artur parkował samochód, a my chcieliśmy już wejść do środka i tam na niego zaczekać. Ochroniarz zagrodził nam drogę i ograniczył się do krótkiego „Kein Platz”. Za chwilę wyłonił się „König Artur”, a ochroniarz natychmiast nisko się ukłonił i „Platz” znalazł się w tej samej chwili. Oczywiście przy najlepszym stoliku.

Wichniarek to w jakimś sensie piłkarz symboliczny. Pokazuje, ile nasi znaczyli wtedy w Niemczech. Adam Matysek, Jacek Krzynówek, Tomek Wałdoch i Tomek Hajto. Wszyscy oni byli prawdziwymi gwiazdami i nawet Piotr Reiss miał świetną rundę, a w meczu z Bayernem swoim prostym zwodem na zamach przekładał w polu karnym samego Bixente Lizarazu. Do tego Paweł Kryszałowicz przygotowujący się do mundialu w 2002 roku potrafił strzelić w sezonie 16 goli, a Andrzej Juskowiak z Wolfsburga strzelał zawsze, gdy przyjeżdżałem do niego i przesądnie siadałem za bramką. W Wolfsburgu tworzył polską kolonię z Waldemarek Krygerem i świętej pamięci Krzysztofem Nowakiem.

Raz Polacy zostali nawet mistrzami Niemiec. Konkretnie Wałdoch i Hajto. Na kilka minut.

Mało skomentowanych przez siebie rzeczy archiwizuję, ale tę jedną transmisję chciałem mieć. Niestety gdzieś zaginęła. Schalke grało w ostatniej kolejce sezonu 2000/2001 z Unterchaching, a Bayern w Hamburgu z HSV. Zwycięstwo Schalke przy remisie Bayernu dawało tytuł drużynie Polaków. Siedzieliśmy w studiu w Wiązownie, a facet w reżyserce, który zresztą w ogóle nie interesował się piłką, przełączał ze stadionu na stadion. W pewnym momencie powiedział, że mecz w Hamburgu się skończył, a my zaczęliśmy krzyczeć: „Polacy mistrzami Niemiec”. W Gelsenkirchen też byli przekonani, że jest po sprawie. Ludzie wybiegli na murawę, polał się szampan, Rudi Assauer odpalił cygaro. Spiker na stadionie ogłosił, że już po wszystkim, i zawodnicy z Schalke zeszli do szatni, żeby włożyć koszulki z napisem „Mistrz Niemiec”. Tam zobaczyli w telewizorze, jak w 97. minucie meczu w Hamburgu, który się jednak wcale jeszcze nie skończył, bramkę dla Bayernu z wolnego pośredniego strzela Patrick Andersson. Schalke przegrało tytuł. Tego gola i tego rzutu wolnego w ogóle nie powinno być. Matthias Schober, bramkarz HSV, zamiast łapać piłkę po podaniu od własnego zawodnika, powinien był wykopać ją w trybuny. Schober był wychowankiem Schalke, wypożyczonym do Hamburga. W Gelsenkirchen na długo go znienawidzili.

Polacy w tym czasie chcieli coś znaczyć w lidze, szybko uczyli się języka, stawali się w szatni postaciami. Dziś widzę w naszej ekstraklasie może dziesięciu zawodników, którzy poradziliby sobie w Bundeslidze pod względem piłkarskim, ale najpierw musieliby w niemieckim klubie dotrwać do soboty – dnia meczu. A to nie takie oczywiste. Wszyscy Polacy zawsze powtarzali, że w Niemczech najtrudniejsze były codzienne treningi. To na nich trwała walka o miejsce w składzie i o pieniądze na chleb. Pensja to jedno, prawdziwe pieniądze były do podniesienia z boiska. Wyjściówki, premie za punkty, bramki, asysty, gole, czyste konta. Każde zajęcia to maksymalny wysiłek, ciągła koncentracja. Do dzisiejszego profesjonalnego sportu na najwyższym poziomie, takiego jak Bundesliga, trzeba urodzić się z końskim zdrowiem. I charakterem. Takim, jaki miał Tomek Hajto.

Miał doskonały czas w Duisburgu, więc zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że przyjeżdżamy na mecz. Tyle że tego dnia Friedhelm Funkel posadził go na ławce. Gdy Tomek w przerwie zaczął się rozgrzewać, wiedzieliśmy, że coś jest grane. Na boisko wszedł w 69. minucie i nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałem takiego czegoś w wykonaniu polskiego piłkarza. Hajto biegał szybciej od innych, skakał wyżej, zagrywał ze swojej połowy w pole karne przeciwnika i oczywiście już tam czekał na swoje własne dośrodkowanie. Strzelał, asystował, kiwał się. W 21 minut zrobił więcej niż normalny piłkarz przez 5 meczów.

Po szesnastej żółtej kartce w sezonie podszedł do niego miejscowy dziennikarz i spytał: „Zdaje pan sobie sprawę z tego, że pobił należący do Stefana Effenberga rekord Bundesligi?”. Hajto popatrzył na niego, zrobił szekspirowską pauzę i odparł: „Mir das Rekord ist scheißegal” czyli „Gówno mnie obchodzi ten rekord”. Jest on aktualny do dziś. Dziennikarz odszedł szczęśliwy, że ma świetny cytat, a Tomek tradycyjnie pokazał, że jeśli jest w pobliżu, to znaczy, że zaraz zacznie się show.

Potem przeszedł do Schalke i miał najsmutniejsze 8 miesięcy w swojej medialnej karierze. Jerzy Engel poprosił Tomka Wałdocha, by uspokoił Hajtę. Rozmawiałeś z nim, a on odpowiadał „Wałdochem”. Nuda i ogólniki. Dzwoniłem prywatnie, a on mówił klasyczne banały. Irytowałem się. „Człowieku, co ty opowiadasz, przecież rozmawiamy prywatnie”. Na szczęście po 8 miesiącach mu minęło, „złapał się” z ekipą Jörga Böhme i wrócił stary dobry Hajto.

Gdy był problem w drużynie, dyrektor klubu Rudi Assauer zapraszał Tomka na kawę i cygaro. W pewnym momencie Schalke spadło z pierwszego miejsca na piąte. Zespół jechał na Majorkę na mecz Ligi Mistrzów. Assauer dał Tomkowi zwitek banknotów – 10 tysięcy marek. „Wyjeżdżamy z Niemiec. Zróbcie coś”, powiedział. On i trener Huub Stevens udawali, że nic nie słyszą. Piłkarze bawili się w hotelu, potem poszli w miasto. Wrócili o 5 nad ranem, wyciągnęli kije do golfa, 100 piłeczek i rozbili wszystkie latarnie przed tym ekskluzywnym hotelem na Majorce. Dwa dni później był mecz. Hajto opowiadał: „Sprowokowałem tego z Kamerunu, tego Eto’o, czerwoną dostał”. Schalke wygrało na wyjeździe 4:0, Tomek wykorzystał rzut karny, a Assauer powiedział mu: „Nie musicie oddawać kasy. Za latarnie też jest uregulowane”.

Gdy do Schalke przyszedł Jupp Heynckes, od razu zapowiedział Hajcie: „U mnie grać nie będziesz, możesz sobie szukać klubu”. I od tamtej pory Tomek zagrał 26 kolejnych meczów. Wiedział, że gra do pierwszego błędu. Są, jak widać, ludzie, którzy lubią być pod presją. Raz mogło skończyć się źle. Zaryzykował, przełożył piłkę piętą, zaliczył ładną asystę i zespół wygrał. W szatni Heynckes przy wszystkich naskoczył na Polaka: „Nie masz prawa tak ryzykować!”.

Polacy wtedy byli drugą najbardziej liczną grupą obcokrajowców w lidze. W Cottbus była spora grupa piłkarzy z Bałkanów i chcieli rządzić szatnią. Było ostro, w pewnym momencie zawodnicy z byłej Jugosławii, żeby zaznaczyć swój teren, zaczęli wyciągać nawet ostre narzędzia. Mieli pecha. Trafili na Radosława Kałużnego i Andrzeja Kobylańskiego, który był w stanie „wyjść na zewnątrz” z każdym, a Kałużny złapał widelec i zaczęli się z chłopakami z Bałkanów straszyć.

Hajto z kolei, by pokazać hierarchię w szatni, od razu na pierwszym treningu wślizgiem zaatakował Andreasa Möllera. Później „Gianni” śmiał się, że mistrz świata wyleciał w powietrze. Najbardziej ścierał się z Franckiem Rostem, bramkarzem, który był niemieckim nacjonalistą i nie krył swojej pogardy dla Polaków, nazywając ich złodziejami samochodów. Dopiero jak Hajto złapał go przy wszystkich za grdykę, nieco spuścił z tonu.

Dziś patrzę na Bundesligę trochę inaczej. Nie mam 20 lat, i nie jest już dla mnie najważniejsze to, co po meczu. Dziś podoba mi się, że każdy klub w Niemczech zna swoje miejsce w szeregu. Oczywiście niespodzianki są i będą, ale każdy wie, co naprawdę jest najważniejsze. Stabilizacja finansowa i organizacyjna, wypłacalność i wychowywanie młodych. W Bundeslidze zdają sobie sprawę, że muszą produkować i sprzedawać. Nikt nie chowa talentów. Gdy zgłasza się bogatszy, sprzedają. Mecze są jak okna wystawowe.

Do tego dzięki rewolucji w ich systemie szkolenia pojawiło się mnóstwo młodych i wszechstronnych zawodników, na czym zyskuje reprezentacja. Liga jest widowiskowa, ofensywna. W relacjach z większości meczów przy liczbie widzów pojawia się adnotacja ausverkauft – wykupione.

Jeśli więc Bundesliga jest ligą najzdrowszą, to Bayern Monachium, jej najwybitniejszy przedstawiciel, jest najlepiej zarządzanym przedsiębiorstwem świata. Nawet jak kupuje zawodnika za 40 milionów i wszyscy pukają się w głowę, to okazuje się, że to szefowie klubu mieli rację. Przychodzi Pep Guardiola i ludzie zastanawiają się, co może zmienić, czy można jeszcze ulepszyć Bayern. Okazuje się, że znowu szefowie mieli rację, a Bayern wchodzi w nadprzestrzeń. I teraz częścią tej niesamowitej maszyny zostanie polski piłkarz, Robert Lewandowski. I to też ma swój ogromny wymiar.

Mateusz Borek, Warszawa, luty 2014

WSTĘP

Dwa pierwsze wydania tej książki były opublikowane odpowiednio dziesięć i jedenaście lat temu. Świat był wówczas innym miejscem. Nie było smartfonów, wciąż żył John Peel[1]. Nikt nie słyszał o Twitterze, Lady Gadze czy o „Breaking Bad”. Nawet moje nazwisko było inne (składało się z dwóch członów).

Podejrzewam jednak, że nic wam lepiej nie uświadomi, jak bardzo świat się zmienił, niż to, że gdy zaczynałem pisać tę książkę, niewiele było na świecie równie niemodnych rzeczy jak niemiecki futbol.

Nie muszę chyba dodawać, że dziś już tak nie jest. Późnym wieczorem 25 maja 2013 roku siedzieliśmy w pubie Bald Faced Stag na północy Londynu przy stacji metra East Finchley i dyskutowaliśmy o stanie współczesnej piłki z dwoma Anglikami, którzy podeszli do naszego stolika, gdy tylko zdali sobie sprawę, że jesteśmy Niemcami. Wciąż powtarzali, jak ekscytujący jest niemiecki futbol i jak bardzo podoba im się, że wciąż mamy miejsca stojące na trybunach, a kibice są właścicielami klubów.

Nagle rozległa się owacja. Odwróciliśmy głowy i spojrzeliśmy w kierunku baru. Cała obsługa pubu uformowała szpaler i biła brawo kilku klientom, którzy właśnie wychodzili z lokalu. Szaliki zdradzały, że to niemieccy kibice, którzy przybyli do Londynu na pierwszy w historii finał Pucharu Mistrzów lub Ligi Mistrzów, który miał zostać rozegrany przez dwa kluby Bundesligi.

Gdy Anglicy z naszego stolika zobaczyli tę scenę, natychmiast dołączyli do owacji na stojąco dla lekko zawstydzonych niemieckich turystów. To było surrealistyczne. W czasach, w których kształtowała się moja świadomość kibica piłkarskiego – koniec lat 70. i początek 80. – naszą największą ambicją było być jak Brytyjczycy. Promienieliśmy z radości, gdy któryś z angielskich żołnierzy stacjonujących w naszym rodzinnym mieście wspominał, że jesteśmy jak brytyjscy kibice, że nasz stadion przypomina brytyjski stadion, albo nasz zespół gra jak brytyjski zespół.

A teraz nagle Anglicy chcieli być jak Niemcy. Jak to śpiewał synthpopowy zespół z Bath – „to jest bardzo, bardzo szalony świat”.

A może tylko wydaje się szalony, gdy się porównuje „wtedy” z „teraz”. Ponieważ wiele czasu upłynęło między „wtedy” a „teraz” – wydarzyły się różne rzeczy, decyzje zostały podjęte, mecze zostały wygrane i przegrane. Innymi słowy, nastąpił łańcuch wydarzeń, które zdecydowały o tym, że niemiecki futbol na przełomie wieków stał się niemodny i nastąpił inny łańcuch wydarzeń, który to zmienił. Jednym słowem, „historia”. I o tym jest ta książka.

W ciągu minionych dziesięciu lat wielu ludzi mnie pytało, jak wpadłem na pomysł, by napisać taką książkę jak ta. Zabawne, bo potrafię dokładnie wskazać datę i okazję. 30 sierpnia 1998 roku Bayern Monachium grał z Manchesterem United w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Wcześniej tego dnia udzieliłem wywiadu o tym pojedynku, a w szczególności o Bayernie Monachium reporterowi BBC Radio 5 Live.

Podczas rozmowy uderzyło mnie, jak mało wiedział o niemieckim futbolu. Nie miał pojęcia, że zawodowstwo istnieje u nas dopiero od 35 lat, że nasze kluby nie znajdują się w rękach prywatnych, ani że Bayern Monachium nie był jednym z założycieli Bundesligi. W pewnym momencie nagle mi przerwał, jakby właśnie dokonał w myślach obliczeń i otrzymał wynik, w który nie mógł uwierzyć. – Czyli Niemcy zdobyły mistrzostwo świata w 1954 roku, nie mając w składzie zawodowych piłkarzy? – zapytał. – Cóż, nie mieliśmy wtedy jeszcze nawet ogólnokrajowej ligi – odpowiedziałem. Wyszeptał: – To niesamowite!

Więc to był moment, gdy wpadłem na pomysł napisania tej książki, a także powód, dla którego wiele rzeczy, które my, Niemcy, uważamy za całkowicie normalne, są wyjaśnione w tej książce szczegółowo. Począwszy od znaczeń nazw naszych klubów, ich struktury, amatorskich korzeni naszego futbolu, do tego, jak to się stało, że jeden z naszych klubów wszedł na giełdę. Prawdopodobnie to o wiele więcej informacji o niemieckiej piłce, niż niektórzy czytelnicy chcieliby zdobyć, ale to o tego typu rzeczach sam chciałbym przeczytać w książkach o piłce w innych krajach.

A co najdziwniejsze, teraz właśnie o te detale ludzie mnie często pytają. Faktem jest, że zanim nasze kluby stały się znowu konkurencyjne – a nawet atrakcyjne – niektóre aspekty naszej piłkarskiej kultury przyciągnęły uwagę. Ludzie chcieli wiedzieć, dlaczego ceny biletów są u nas tak niskie, czemu wciąż możemy oglądać mecze Bundesligi w darmowej naziemnej telewizji, mniej niż dwie godziny po zakończeniu meczu. Albo, o co chodzi w regule 50+1.

Cóż, tak jak powiedziałem, doprowadził do tego łańcuch wydarzeń. To całkiem długa historia. Więc pewnie najlepiej byłoby zacząć od początku...

Uli Hesse

Październik 2013

PROLOG

SZCZYT

Nie wybiła jeszcze siódma rano w ten niedzielny poranek. Jezioro Thun jest spokojne, czeka na pierwsze promienie słońca, by rozgrzały jego wody. Turyści, z których wszyscy prócz jednego wciąż jeszcze śpią, będą gromadzić się na plaży przed południem.

Z trudem można dostrzec choćby jedną chmurę na niebie, które jest pokolorowane na ciemnoczerwoną barwę przez wschodzące u podnóży Alp Berneńskich słońce. Niektóre z tutejszych szczytów mierzą dobrze ponad 2000 metrów – widok robiący potężne wrażenie na kimś pochodzącym z miejsca nieoferującego nic wyższego od kominów fabrycznych czy wieży kościelnej sięgającej mniej niż połowy osławionego Matterhornu.

Matterhorn leży 80 kilometrów na południe. Zdobyty po raz pierwszy przez Anglika Edwarda Whympera 14 lipca 1865 roku, zaledwie trzy lata po tym, jak renomowany alpinista H.A. Berlepsch ogłosił go „niepokonanym”. Whymper powiedział później „po tym jak góra została zdobyta z zaskakującą łatwością, wzięła straszny rewanż”, tymi słowy odnosząc się do faktu, że czterech z jego pięciu towarzyszy zmarło podczas schodzenia ze szczytu.

Mężczyzna stoi na hotelowym balkonie, w milczeniu obserwuje krajobraz. Niemal z całą pewnością nigdy nie słyszał o Whymperze, a jego myśli nie krążą wokół wspinaczki. Przynajmniej nie w sensie dosłownym. Jego wzrok skupiony jest na niebie, jakby chciał siłą woli sprawić, by coś się na nim pojawiło. Trwa w takiej pozycji przez kilka minut, jego szczupłe, muskularne ciało wydaje się nieporuszone roztaczającym się wokół pięknem. Gdy światło słoneczne w końcu jak każdego dnia znajduje szczelinę między szczytami i zalewa jezioro złotym światłem, mężczyzna odwraca się ze wstrętem i wraca do swego pokoju.

Nie jest gruboskórny. Owszem jest prostym człowiekiem, prowadzi pralnię, a niedługo bez większego powodzenia spróbuje otworzyć kino. Każdego innego dnia słońce, góry i jezioro by go wzruszyły. Dziś jednak nie jest dzień jak każdy inny. Mężczyzna kładzie się, by jeszcze dwie godziny pospać. O dziewiątej znów jest na balkonie. Teraz słońce jest już całkiem w górze, jezioro błyszczy, a góry nieruchomo potwierdzają, że to będzie piękny dzień.

Rozczarowany mężczyzna dołącza do swojego brata, który prowadzi stację benzynową, oraz do grupy przyjaciół na śniadaniu. Przez cały ranek regularnie będzie wracał na balkon, tylko by odkryć, że po raz kolejny jego nadzieje legły w gruzach. Ale się nie poddaje. O wpół do dwunastej zaczyna wierzyć, że widzi kilka niewinnych chmur w oddali, aż serce zaczyna mu mocniej bić. W południe kilka kropli dotyka jego rozwichrzonych czarnych włosów. Schodzi na lunch z odbudowaną pewnością siebie.

Dokładnie o wpół do pierwszej w jadalni dochodzi do nagłego poruszenia. Mocno zbudowany, ale żylasty facet, współwłaściciel skromnej kolektury lotto w rodzinnej miejscowości, biegnie korytarzem, uśmiechając się szeroko. – Pada deszcz! – mówi do pierwszego mężczyzny – Pada deszcz! Mężczyzna pozwala sobie na największy uśmiech, jaki godzi się z jego ostrożną, introwertyczną naturą. Następnie kładzie na talerzu swoją porcję piersi kurczaka, jakby weryfikował tę być może bezcenną informację[2].

To prawda. Brzydkie, ciężkie krople padają z tego, co przeistoczyło się w szarą masę nad jeziorem Thun, i powodują, że turyści uciekają z plaży. Obiecują zimno, wiatr i błoto. – Teraz już nic nie może pójść źle – mówi mężczyzna.

Jest 4 lipca 1954 roku. Mężczyzna nazywa się Fritz Walter. Za dwie i pół godziny zagra mecz piłkarski przeciwko bezwzględnie najlepszemu zespołowi świata. Za nieco ponad cztery godziny on i jego towarzysze staną się żyjącymi legendami.

Dzień później Elvis Presley wejdzie do Sun Studio, by nagrać swój pierwszy singiel. Świat już nigdy nie będzie taki sam.

1. NA PRZEŁOMIE

NIEMIECKIEGO FUTBOLU WALKA O SZACUNEK

Załóżmy, że fan futbolu, który nie jest Niemcem, czyta w tym momencie gazetę. Trafia na wyniki europejskich lig piłkarskich i zatrzymuje się na moment przy rezultatach Pucharu Niemiec, DFB Pokal.

Na potrzeby dyskusji przyjmijmy, że nasz kibic jest Anglikiem, a jego miejscem zamieszkania jest Nottingham. Będzie zatem świadom, że jego miasto rości sobie prawo do posiadania dwóch najstarszych klubów świata, Notts County (założony w 1862 roku) i Nottingham Forest (1865). Coś go jednak irytuje. Wie, że Niemcy mają dryg do przyozdabiania nazw klubów datami założenia, jak w przypadku FC Schalke 04. Jak zatem wyjaśnić fakt, że istnieje klub znany powszechnie jako TSV 1860 Monachium? A co z innym zespołem, kilka linijek niżej, który nazywa się SSV Ulm 1846? Nasz fikcyjny czytelnik odkłada gazetę. Skoro go stworzyłem, mogę czytać w jego myślach, które brzmią tak: „Niemcy! Nie wystarczy im automobil, komunizm czy ruchoma czcionka, teraz twierdzą, że wynaleźli też futbol”.

Tak naprawdę jednak ani Ulm, ani Monachium nie twierdzą, że powstały przed ostatnią dekadą XIX wieku. Powód, dla którego noszą tak imponujące daty w nazwach, podkreśla po prostu jedną z fundamentalnych różnic między niemieckimi klubami a ich angielskimi odpowiednikami. Różnicę, która powoli, ale skutecznie zaprowadzi nas do początków piłki nożnej w tym kraju.

Niemieckie kluby piłkarskie nigdy nie są tak naprawdę tylko klubami piłkarskimi. To, bez wyjątków, organizacje wielosekcyjne, które oferują swoim członkom różne sportowe zajęcia. W 1860 Monachium możesz uprawiać koszykówkę i tenis ziemny, możesz nawet grać w kręgle, boksować albo uprawiać zapasy. Przykładowo siostra Stefana Effenberga grała w softball w St Pauli. SSV Ulm 1846 idzie kilka kroków dalej, gromadząc pod swym sztandarem 21 różnych sportowych sekcji, a pośród nich takich ulubieńców publiczności jak taniec nowoczesny czy podnoszenie ciężarów. Nawet te niemieckie kluby, które mają w nazwach swojskie litery „FC”, poza kopaniem piłki robią też inne rzeczy. Bayern Monachium FC wystawia drużynę szachistów. 1. FC Köln ma zespół tenisistów stołowych. Wiele z dzisiejszych klubów powstało z wyraźną intencją grania w piłkę nożną, ale później dodawały inne sporty do swojej oferty. Zazwyczaj jednak było odwrotnie. A zatem TSV 1860 z Monachium stworzyło piłkarską sekcję na początku 1899 roku. A dzisiejszy SSV Ulm 1846 powołany został do życia przez połączenie klubu piłkarskiego powstałego w 1894 roku z TSG Ulm 1846.

Wskazówką do pochodzenia tego systemu jest litera „T” w nazwach zarówno TSV Monachium i TSG Ulm. Litera ta jest symbolem słowa Turnen, które może być przetłumaczone jako gimnastyka, ale też niesie ze sobą całe mnóstwo konotacji, których słowo polskie nie ma. Na długo zanim w Niemczech pojawił się futbol, trening fizyczny zdominowany był do zdumiewającego stopnia przez ruch gimnastyczny. Niemiecka obsesja nauk szerzonych przez tych surowych akrobatów tłumaczy, dlaczego sport (w opozycji do Turnen), a przede wszystkim sport profesjonalny, miał takie problemy z zakorzenieniem się w kraju. W rzeczywistości idee gimnastyków wciąż przenikają niemiecki sport i wpływają na piłkarzy, od kiedy piłka po raz pierwszy została kopnięta przez Niemców w Niemczech – co nastąpiło prawdopodobnie w Brunszwiku w 1874 roku.

Trzech mężczyzn było w głównej mierze odpowiedzialnych za rozwój związków gimnastycznych w XIX-wiecznych Niemczech. Jak się jednak często dzieje, prawdziwym katalizatorem było tragiczne wydarzenie. A właściwie dwa, oba za przyczyną Francuzów. Wojska Napoleona zniszczyły pruską armię na polach Jeny i Auerstedt. Te druzgocące porażki będą miały długotrwały wpływ na niemiecką świadomość. Kosztowały Prusy wszystkie terytoria na zachód od rzeki Elby i pozostawiły królestwo pod francuskimi wpływami, co z kolei doprowadziło buntowniczych Prusów do rozwinięcia pojęć wolności i nacjonalizmu – do tej pory całkowicie pozbawionych racji bytu na niemieckojęzycznych terytoriach.

Najbardziej natychmiastowym następstwem Jeny i Auerstedt było jednak sprowokowanie reformy pruskiej armii. Zadanie to przypadło generałowi Gerhardowi Davidowi von Scharnhorstowi, który zadecydował o otwarciu wyższych militarnych szeregów dla członków klasy średniej i ustanowił powszechny pobór. Aby jego rekruci mogli podołać zadaniu, mocno zalecał, by szkoły podstawowe wprowadziły wychowanie fizyczne zgodne z naukami Johanna Christopha Friedricha GutsMuthsa.

GutsMuths był nauczycielem i filozofem, który w 1793 roku wydał książkę pod tytułem „Gymnastik für die Jugend” (Gimnastyka dla młodzieży). Ubolewał w niej nad „fizycznym regresem człowieczeństwa” i proponował, by idea „człowieka doskonałego” została osiągnięta poprzez harmonię umysłu i ciała. Termin „człowiek doskonały” może źle się kojarzyć, ale GutsMuths miał całkiem liberalne poglądy (jak na tamte czasy) i należał do reformacyjnego ruchu edukacyjnego znanego jako Filantropia. Początkowo chciał dać burżuazji to, co do tej pory było przywilejem arystokracji, a konkretnie możliwość oddawania się zdrowym i podnoszącym na duchu zajęciom fizycznym. Jednakże w obliczu wojen z imperium Napoleona stopniowo stawał się coraz większym nacjonalistą i militarystą.

Jego wizja została przełożona na praktykę przez Friedricha Ludwiga Jahna, który w 1811 roku zaczął organizować zawody gimnastyczne, gdzie obok tradycyjnych dyscyplin były także pływanie oraz piesze wędrówki. Z początku Jahn postrzegany był przez władze jako element wywrotowy, ponieważ otwarcie twierdził, że chce edukacji fizycznej dla wszystkich i wszędzie, a to brzmiało zbyt rewolucyjnie. Został aresztowany w 1819 roku i gdyby został skazany, musiałby liczyć się z karą śmierci. W rezultacie wielu gimnastyków uciekło do Szwajcarii i tam ruch się rozwinął. Festiwale gimnastyczne stały się wydarzeniami narodowymi, i gdy tylko ojczyzna Jahna zdała sobie sprawę, że gimnastycy nie są anarchistami, ale głęboko patriotycznymi idealistami, których celem jest dobra kondycja i stworzenie zdrowego społeczeństwa, Jahn zmienił się z wyrzutka w lidera. Próbował nawet kariery politycznej. W 1848 roku był członkiem parlamentu frankfurckiego, który próbował z różnych królestw i księstw stworzyć zjednoczony naród niemiecki.

Dla Jahna „gimnastyka” i „sport” nie były tym samym. Były wręcz czymś całkowicie różnym. Sport był wszystkim tym, co robili dekadenccy Anglicy. A więc były to gry jak bilard, krykiet, golf czy nawet polowania i wyścigi konne. Dla Jahna były to elitarne rozrywki, wymyślone tylko po to, by dzielić świat na zwycięzców i przegranych, indywidualistyczne, bez żadnych wartości społecznych, pozbawione ugruntowania etycznego i filozoficznego. Ale gimnastyka! Ach, tu długa, falująca broda Jahna zatrzęsłaby się z ekscytacji, którą czują tylko sprawiedliwi moraliści, wygłaszający kolejny wykład wychwalający cnoty czystych i uczciwych. Gimnastyka była dla ludzi. Budowała jedność, nie separację. Istniała dla dobra wszystkich, nie dla podniesienia pewności siebie wyselekcjonowanej grupy osób. Jahn zazwyczaj nie miał do powiedzenia już nic więcej, gdy wspominał, że w Anglii zakładano się o pieniądze podczas zawodów sportowych. Pieniądze!

Jahn był w takim ferworze, że naciskał na porzucenie powszechnie akceptowanego terminu Gymnastik i zastąpieniu go słowem pochodzącym z germańskiego pnia: Turnen (ślady oryginalnego znaczenia można odnaleźć w angielskim słowie tournament). Od tego momentu ruch gimnastyczny nie kojarzył się już dobrze, gdyż Jahn nie był już dłużej zainteresowany „idealnym człowiekiem” GutsMuthsa, ale zamiast niego chciał „idealnego Niemca”, fizycznie przygotowanego do życia... i wojny. Te niegdyś beztroskie, radosne i dość swobodne organizacje szybko zmieniły się w surowych strażników mrocznego ducha nacjonalistycznego i ramię w ramię ze skrajnie konserwatywnymi bractwami studenckimi zaczęły wznosić mur przeciwko wszystkiemu co obce.

Pierwszy krajowy festiwal gimnastyczny w Niemczech odbył się we Frankfurcie w 1841 roku, a kolejne odbywały się mniej więcej regularnie co pięć lat. Każdy z tych kongresów inspirował ludzi do formowania klubów, więc lata 1847–1877 są znaczone lawinowo powstającymi lokalnymi związkami na terenie całego kraju. Spełniały wyjątkowo narodowe funkcje, pomijając stworzenie miejsc, gdzie nawyki picia piwa i śpiewania mogły kwitnąć. Okazały się idealnymi miejscami do ukształtowania się dwóch niemieckich cech charakteru, które początkowo wydają się wzajemnie wykluczające: towarzyskości i podejrzliwości. Ktoś wychowany wśród członków klubu był podejrzliwy wobec tych, którzy do niego nie należeli. 

Kluby sprzyjały potrzebie przynależności, która była bardzo ważna, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Niemcy w połowie XIX wieku nie mieli żadnej, albo bardzo małą, świadomość tego, co dziś nazywamy „narodem”. W dodatku klub pozwalał Niemcom organizować i utrzymywać porządek, czyli coś, co robimy z wielkim zapałem. W końcu, opuszczając królestwo stereotypów, kluby odegrały wyraźnie polityczną rolę wobec niemieckiej klasy średniej. Dla niej sama możliwość formowania klubu była wielką sprawą. Wolność zrzeszania się była postrzegana jako fundament równości wobec prawa, coś, o co walczono długo i twardo.

Kluby, o których mówimy, funkcjonowały według tej samej reguły. Członkowie lokalnej drobnej burżuazji jednoczyli się, by zapewnić społeczności możliwość wzmacniania ciała oraz spędzania czasu, czy to poprzez Turnen, bieganie, pływanie czy cokolwiek innego. Szkicowali statuty, w których zanim przeszli do konkretów, rozpisywali się o czystości swoich intencji, wadze fizycznej edukacji dla młodych ludzi i bezdyskusyjnej wielkości cesarza, króla czy księcia, który nimi rządził.

Ich klub był otwarty dla każdego, kto gotów był zapłacić niewielką sumę. Tymi pieniędzmi on lub ona kupowali sobie dostęp do wszelkiej infrastruktury, a także prawo do wybierania arcyważnych urzędników: prezydenta, sekretarza, skarbnika i innych zasłużonych. Następnie taka organizacja występowała do sądu krajowego o włączenie do oficjalnego rejestru klubowego. Pieczątka ze zgodą zazwyczaj oznaczała, że klub miał prawo do użytkowania budynków miejskich oraz pól do gier (co pomaga zrozumieć, dlaczego do dziś bardzo niewiele niemieckich klubów piłkarskich ma własne stadiony) – a także wcale niebłahe prawo do uzyskania ulg podatkowych.

Nie wszystkie z tych oryginalnych związków gimnastycznych są wciąż rozpoznawalne, gdy się spojrzy na tabele niemieckich lig piłkarskich. W wyższych dywizjach tylko VfL Bochum 1848 zwraca uwagę, oczywiście poza wspomnianymi już 1860 Monachium oraz Ulm 1846. Ale w ten czy inny sposób wszystkie słynne niemieckie kluby piłkarskie mają związki z tymi skostniałymi i osobliwie teutońskimi organizacjami. Niektóre są wciąż ich częściami, inne produktami wrogiego podziału. Wszystkie jednakże pochodzą z jednej gleby. Społeczne, dla dobra ogółu, organizacje non profit. Wszystkie łącznie z Bayernem Monachium.

Zadanie wskazania dokładnej daty, kiedy futbol przybył do Niemiec, przerosło już wielu odważnych. Wbrew powszechnie przyjętej teorii gra przybiła do tych brzegów dość wcześnie. W istocie tak wcześnie, że wówczas jeszcze nawet Anglicy nie w pełni zdefiniowali różne przepisy piłki nożnej. Wiele z tych pierwszych wzmianek dotyczących futbolu na boiskach Niemiec faktycznie odnosi się do czegoś, co dla dzisiejszego widza bardziej przypominałoby rugby.

Ta niejasność trwała przez dłuższą chwilę. W 1878 roku został utworzony Niemiecki Klub Piłkarski z Hanoweru, organizacja, której często  nadaje się tytuł „pierwszego klubu piłkarskiego w Niemczech”. Grali oni jednak w rugby. Nawet 22 lata później to mylenie pojęć wciąż było powszechne. 4 maja 1900 roku osiemnastu młodych mężczyzn z Frankonii zebrało się, by założyć klub, który stanie się jednym z najbardziej legendarnych w historii niemieckiej piłki, który zdobędzie więcej tytułów mistrzowskich niż cała reszta, póki w 1986 roku rekordu nie wyrówna Bayern Monachium. Ci młodzieńcy jednak początkowo zdecydowali, by grać owalną piłką – i tak się przez pierwsze 14 miesięcy istnienia działo. Mimo to od początku klub nazywał się 1. FC Nürnberg – pierwszy klub piłkarski w Norymberdze.

Pod koniec XIX wieku związki między Anglią a Niemcami były bliskie, także dzięki małżeństwu królowej Wiktorii z księciem Albertem Sachsen-Coburg-Gothą. Niemal w każdym większym niemieckim mieście były angielskie szkoły dla synów bogaczy, ale także duża liczba angielskich robotników, sprzedawców i rzemieślników prowadzących swoje zakłady w hanzeatyckich – i nie tylko – miastach. Ci ludzie, zwłaszcza uczniowie, przywieźli na początku lat 60. XIX wieku do Niemiec grę, która z czasem rozdzieliła się na rugby i piłkę nożną. Najwcześniejsze wzmianki mówią o miastach Neuwied nad Renem oraz Bad Cannstatt niedaleko Stuttgartu. W pierwszym znajdowała się angielska szkoła z internatem, w drugim uzdrowisko, które przyciągało wielu zagranicznych turystów.

Jednym z nich był William Cail, który później został prezydentem Angielskiej Federacji Rugby. „Młodzież ze Stuttgartu”, pisał Cail, „przejawia wielką przyjemność płynącą z gier piłką”. Powyższe musiało być prawdą przynajmniej w przypadku jednego chłopca z Neuwied. Ferdinand Hueppe, urodzony w 1852 roku, był tak zaintrygowany tym, co robili Anglicy na polach jego rodzinnego miasta, że śledził rozwój ich gry przez następne cztery dekady, by w końcu w 1900 roku zostać pierwszym prezydentem Deutscher Fussball Bund (DFB), Niemieckiego Związku Piłki Nożnej. 

Pierwszy niemiecki klub poświęcony grze w rugby powstał w Heidelbergu w 1872 roku (innym sportem, który uprawiali członkowie, było wioślarstwo). Historia piłki nożnej rozpoczęła się w Niemczech dwa lata później, w 1874 roku. W marcu Anglicy mieszkający w Dreźnie założyli klub – Dresden English Football Club, który przez niemal równe dwie dekady był niepokonany (nie tylko dlatego, że przeciwników było niewielu). Sześć miesięcy później na scenę weszli Niemcy, dzięki rzuconej zwyczajnie na ziemię skórzanej piłce.

Ląduje ona między grupą uczniów liceum ogólnokształcącego w Brunszwiku, którzy nie mają absolutnie żadnego pojęcia, co z nią zrobić. Człowiek, który rzucił piłkę, nazywa się August Hermann. On i jego przyjaciel Konrad Koch są nauczycielami we wspomnianej szkole. Obaj chcą spróbować czegoś nowego, szczególnie jeśli zainteresuje to ich podopiecznych. Słyszeli o tej nowej grze z drugiej strony Kanału i Hermann zamówił piłkę z Anglii, by ją po prostu wypróbować. (To, co mu wysłano, to piłka do rugby, ale Hermann prawdopodobnie nie ma o tym pojęcia.) Nie ma żadnego planu, w rzeczywistości zna tylko najbardziej podstawowe reguły, a gra, jaką proponuje, jest co najmniej chaotyczna.

Czyn Hermanna jest jednak wart odnotowania. Po pierwsze dlatego, że oznacza pierwsze udokumentowane użycie piłki w Niemczech, w którym nie bierze udziału absolutnie żaden Anglik. Jego „wyrzut z autu” jest tym samym uważany, według wielkiego historyka niemieckiej piłki i pisarza Hansa Dietera Barotha, „za moment, w którym futbol narodził się w Niemczech”. Po drugie, ten eksperyment musiał zrobić ogromne wrażenie na Konradzie Kochu, pomocniku Hermanna. Zostanie on później uznany za jednego z dwóch głównych pionierów niemieckiego futbolu.

Rok później, w 1875, Koch opublikował pierwszą niemieckojęzyczną wersję przepisów piłkarskich. Założył także coś, co później nazywano pierwszym klubem, jednak była to bardziej organizacja szkolna, złożona z około 60 uczniów – i wciąż uprawiała sport bardziej przypominający rugby. Dopiero około 1882 roku podopieczni Kocha przestali w ogóle nosić piłkę w rękach. Drugie wydanie napisanych przez niego reguł – z 1885 roku – wyraźnie zaznaczało różnice między rugby a piłką nożną. Rok później, w 1886, szkoła Kocha – Martino-Katharineum Gymnasium – rozegrała mecz z liceum ogólnokształcącym z Getyngi, prawdopodobnie pierwsze wyjazdowe spotkanie w historii niemieckiego futbolu.

Wciąż lata dzielą nas od pierwszych prawdziwych meczów piłkarskich w Niemczech, ale dziś wiemy, że właśnie wówczas tworzył się wzór. Ludzie zainteresowani nową grą byli generalnie dobrze sytuowanymi uczniami. Mieli czas i okoliczności, by spróbować czegoś nowego, przy tym byli na tyle młodzi, że niesforne zachowanie uchodziło im na sucho. W erze zdominowanej przez pruskie ideały dyscypliny i porządku, angielskie gry zespołowe były traktowane z pogardą. Dokładnie to fascynowało buntowniczych nastolatków znudzonych na śmierć przez sztywne rygory gimnastycznego drylu. Często wystarczał niewielki bodziec, by rozniecić ich entuzjazm. Bodziec zapewniany przez garstkę postępowych ludzi jak Koch. Zresztą także on był wynalazcą sportu będącego poprzednikiem piłki ręcznej. (Jego kolega August Hermann wprowadzi w Niemczech wiele lat później koszykówkę.)

Pierwszym całkowicie niemieckim klubem, istniejącym do dziś, jest Germania Berlin, założona w kwietniu 1888 roku (Nazwa „Germania” okaże się irytująco popularna) przez czterech nastoletnich braci. Sześć tygodni później powstał Hamburger FC. Także ten klub, w pewnym sensie, jest wciąż dziś z nami. Około rok później, w czerwcu 1889 założona została Viktoria Berlin, wówczas już czwarty klub w stolicy, który wkrótce stał się sławny – nie tylko dlatego, że w marcu 1894 roku przerwał zwycięską passę Dresden English Football Club. 

Śledzenie dziejów niemieckich klubów może być nużącym zajęciem. W Anglii większość klubów została założona, nazwana i to by było tyle na następne sto lub więcej lat. Tak prosto nigdy nie było w Niemczech, mimo naszej rzekomej miłości do porządku i dyscypliny. Weźmy jako przykład słynny klub z Hamburga – Hamburger Sportverein. Jeśli spojrzeć w nową piłkarską encyklopedię, zobaczyć można datę założenia klubu – 29 sierpnia 1887. Czyniłoby to HSV najstarszym klubem w kraju, ale rzeczywistość jest zupełnie inna.

A oto, co się stało: W 1919 roku trzy kluby z Hamburga, dotkliwie osłabione przez I wojnę światową, postanowiły połączyć siły pod nazwą HSV. Były to FC Falke (założony w 1906 r.), wspomniany już Hamburger FC oraz Sports-Club Germania (znowu) 1887. Jednym pociągnięciem pióra data założenia tego ostatniego została dopisana do nazwy nowego tworu. Jednak na jakiej podstawie? O ile prawdą jest, że Germania z Hamburga wystawiała silny zespół piłkarski w latach 90. XIX wieku, o tyle wcześniej klub był lekkoatletyczną organizacją, która nawet nie miała zespołu piłkarskiego. Aż do 1891 roku, kiedy to sześciu Anglików dołączyło do biegaczy i natychmiast zażądało piłki. Wytłumaczenie, jakim posiłkuje się HSV, wobec trwania przy dacie 1887, jest fakt, że klub – jak już zostało wspomniane – nie ogranicza się tylko do piłki nożnej: jest także schronieniem dla lekkoatletów, a zatem HSV może swoją historię niejako odnieść do sportowców Germanii z 1887 roku. Poza tym, tak brzmi lepiej.

A teraz jeszcze bardziej dziwaczny przypadek. Skomplikowany, ale charakteryzuje wczesną historię niemieckiej piłki. Latem 1894 roku (dobry rok dla powstających klubów) amatorscy aktorzy stworzyli Football Club Germania (tak!) Frankfurt. Pięć lat później kilku członków Germanii z takiego czy innego powodu odeszło z klubu i stworzyło własny – Victorię Frankurt. Kilka tygodni później pojawił się kolejny nowicjusz, Kickers Frankfurt, którego szeregi szybko zapełniły się kolejnymi niezadowolonymi dezerterami z Germanii. W 1911 roku Kickers i Victoria połączyły się w FV Frankfurt. Dziewięć lat później starodawna organizacja gimnastyczna TG Frankfurt 1861 dołączyła do FV Frankfurt, by stworzyć kolejny twór, TSG Eintracht Frankfurt z datą założenia – szybko, zgaduj! – oczywiście 1861 (Jakkolwiek uczciwie trzeba przyznać, że dziś Eintracht Frankfurt jako datę swojego założenia wskazuje, nieco bardziej szczerze,  na 8 marca 1899 – datę powstania Victorii Frankfurt).

Najstarszym ze znanych klubów, który nie musiał uciekać się do takiego sztucznego wydłużania swojej historii, jest Hertha BSC Berlin, założona 25 lipca 1892 roku. Do lat 20. XX wieku Hertha jednak odgrywała pomniejszą rolę, nie tylko w Niemczech, ale nawet w samym Berlinie. Stolica była bowiem niekwestionowanym centrum futbolu w kraju, od około 1888 roku (gdy, jak wspominaliśmy, powstała FC Germania Berlin) aż do mniej więcej 1909 roku, a miasto miało tyle dobrych zespołów, że Hertha była tylko małą rybą w wielkim stawie.

Berlin przewodził nie tylko dlatego, że się gwałtownie rozwijał, odkąd został stolicą młodego państwa w 1871 roku. Ważny był także aspekt bardzo praktyczny. Pierwsi piłkarze napotykali na wiele problemów: nie było piłek, butów, musieli także mierzyć się z dużą nieprzychylnością  społeczeństwa. Najważniejszym jednak problemem było znalezienie miejsca do grania. W Niemczech było niewiele boisk, większość kontrolowana była przez gimnastyków, którzy odmawiali dzielenia się nimi z kopiącymi zdrajcami ojczyzny (to nie żart – piłkarze naprawdę byli tak opisywani i traktowani). Gimnastycy mieli także dostęp do większości publicznych parków i używali swoich wpływów, by władze przeganiały piłkarzy. Zostawały więc tereny przeznaczone pod wojskowe parady, które były duże, nieużywane w niedziele i mniej wyboiste niż otwarte łąki. Berlin przy swoim pruskim dziedzictwie miał wiele takich placów, i to tam piłkarze chodzili grać.

Drugą wyspą piłkarską w oceanie gimnastyki były okolice Bremy i Hamburga, gdzie Konrad Koch szerzył dobrą nowinę, ustanawiał pierwsze przepisy i zachęcał nastolatków. Trzecim miejscem był Stuttgart, a na początku lat 90. XIX wieku gra rozpowszechniła się dalej na południe, w regionie Badenii i mieście Karlsruhe. Osobą niemal wyłącznie odpowiedzialną za zrobienie z Karlsruhe piłkarskiej potęgi, która pewnego dnia wyprzedzi Berlin, był inny wielki pionier niemieckiej piłki Walther Bensemann.

Bensemann urodził się w Berlinie w 1873, rok przed tym jak Hermann i Koch przedstawili futbol Brunszwikowi. Edukację odbywał w Szwajcarii, gdzie tak się zafascynował angielską grą, że w 1887 roku, mając 14 lat, założył klub w Montreaux. Zmienił szkołę i przeprowadził się do Karlsruhe, zabierając sport ze sobą. Tamtego roku, 1889, utworzył coś, co nazwał International Football-Club. Pierwszy klub w południowej części Niemiec, który grał według skodyfikowanych zasad. Członkami byli niemieccy uczniowie i ponad tuzin mieszkających w okolicy Anglików.

Bensemann nie był dobrym zawodnikiem, nawet jak na standardy tamtych czasów. Był krótkowidzem, zdecydowanie korpulentnej budowy (Anglicy nazywali go „Człowiek Góra”), ale był niezwykle aktywnym misjonarzem. W 1891 roku zerwał z International Football Club i założył FV Karlsruhe (przyszły mistrz kraju). Dwa lata później doprowadził do powstania klubu w Strasburgu. A w samym 1899 roku, najpierw namówił pięć drużyn z Mannheim, by utworzyły związek miejski, który następnie doprowadził do powstania VfR Mannheim (mistrz Niemiec z 1949 roku). A pięć miesięcy później dokonał zadziwiającego wyczynu, sprowadzając do Niemiec angielskich zawodowców, by rozegrali cztery mecze przeciwko połączonym lokalnym zespołom.

Bensemann kochał Anglię i musiał mówić niezwykle dobrze po angielsku nawet jako młodzian. W 1901 roku przeprowadził się do Wielkiej Brytanii, by nauczać niemieckiego i francuskiego w szkołach podstawowych, między innymi w Staffordshire, Bedford oraz Liverpoolu. Podczas jego – w zamierzeniu  krótkiego –  pobytu w ojczyźnie latem 1914 roku wybuchała I wojna światowa i nie mógł wrócić do Anglii. Podróże pogłębiły tylko jego pogardę dla nacjonalizmu („To, gdzie człowiek się rodzi, jest równie mało ważne, jak to, gdzie umiera” – napisał) oraz pruskiej małostkowości.

Jego kolega pionier Konrad Koch był tak wściekły na ciągłe określanie jego ukochanej gry „antyniemiecką”, że w 1902 roku stworzył listę niemieckich wyrażeń piłkarskich. A zatem niemal dokładnie 110 lat temu ludzie po raz pierwszy zaczęli mówić na napastnika Stürmer, a na gola Tor. Przedtem piłkarscy zapaleńcy po prostu używali określeń angielskich, a niektórzy w niemieckojęzycznym świecie wciąż tak robią – podczas gdy Niemcy mówią eckball, dla Szwajcarów i Austriaków to wciąż corner.

Bensemann nie miał czasu na takie czepianie się szczegółów. Istniało jedno brytyjskie określenie, które szczególnie sobie upodobał. W 1893 roku stworzył krótko istniejący, wzorowany na Corinthian FC, klub Kickers Karlsruhe. A niedługo przed przełomem wieków współtworzył Kickers Frankfurt (może ktoś zapamiętał, to dzisiejszy Eintracht Frakfurt). W końcu w 1920 roku powołał do życia gazetę piłkarską i nazwał tym samym angielskim terminem. Bensemann, którego ojciec był Żydem, musiał się udać na wygnanie, gdy władzę przejęli naziści i zmarł w 1934 roku w Szwajcarii. Jego „kicker” (nigdy niepisany wielką literą) jest jednak wciąż z nami.

Poza Berlinem, Stuttgartem i Karlsruhe futbol na początku lat 90. XIX wieku dotarł także do Lipska. W pierwszym roku tamtej dekady garstka młodych sportowców odkryła tę grę, a jako że pewnego dnia będą się mogli nazwać pierwszymi piłkarskimi mistrzami Niemiec, wydaje się stosowne, by przez chwilę prześledzić ich historię. Ci młodzi mężczyźni lubili lekkoatletykę, a jako porządni poddani cesarza byli członkami klubu gimnastycznego, który pozwalał na trochę biegania i odrobinę futbolu  – Allgemeine Turnverein Leipzig 1845 (Powszechny Klub Gimnastyczny Lipsk 1845). W 1893 w mieście powstały aż cztery kluby piłkarskie, jeden z nich – Leipzig Ball-Club zainicjowany został przez trzech Anglików, a inny znany był jako Sports Fraternity.

Kopiący gimnastycy z Allgemeine Turnverein pozostali w swojej rodzimej organizacji, mimo że życie tam nie było łatwe. Nie jest przesadą stwierdzić, że musieli błagać oficjeli o to, by pozwolono im grać w piłkę. A ci nakazywali im regularnie chodzić na gimnastyczną musztrę, i tylko wówczas – być może – piłkarze mogli liczyć na pozwolenie, by użyć klubowej infrastruktury do futbolu. To był jednak tylko aspekt biurokratyczny. Znacznie gorsze było, że piłkarze stawali się trędowatymi w swoim własnym klubie. Pozostali Turner albo ich wyśmiewali, albo oskarżali o niepatriotyczne, wywrotowe zajęcia, mimo iż niemiecki futbol był wówczas wyłącznie domeną dość zamożnych, konserwatywnych przedstawicieli klasy średniej i młodzieży szkolnej. Taki był jednak świat reakcyjnych, ksenofobicznych Turner.

Pozostawało tylko jedno wyjście. W grudniu 1895 roku piłkarze Allgemeine Turnverein grali przeciwko zdominowanemu przez Anglików Leipzig Ball-Club. Coś w tym meczu musiało ich przekonać, że czas już na niezależność. Mniej niż sześć miesięcy później, 26 maja 1896, odeszli z klubu gimnastycznego i założyli VfB Lipsk (Później pochłonęli Sports Fraternity i dlatego dziś jako oficjalną datą założenia klubu podaje się 1893). Podobne historie działy się wszędzie w Cesarstwie Niemieckim na przełomie wieków. W Monachium kilku członków MTV 1979 (Męski Klub Gimnastyczny) chciało grać w piłkę, ale klub rzucał im kłody pod nogi i grał na zwłokę. 27 lutego 1900 roku miłośnicy futbolu (pośród nich znany, urodzony w Niemczech, brytyjski rzeźbiarz Benno Elkan) uznali, że mają dość i odeszli z MTV. Ich własny klub został ochrzczony jako Bayern München FC.

Życie poza murami klubów gimnastycznych było mniej duszne, ale niewiele łatwiejsze. Po pierwsze – boiska. Werder Brema utworzony w 1899 roku grał na krowim pastwisku – obok pasącego się bydła. Klub piłkarski z Frankenthal używał wysypiska śmieci. MSV Duisburg założony w 1902 roku, gdy studenci namówili piłkarzy-gimnastyków do opuszczenia macierzystego klubu, występował na polu położonym obok cmentarza i niejednokrotnie mecz musiał być przerywany, by można było przenieść przez pole trumny. W Kolonii pasterz wezwał policję, ponieważ miejscowy klub piłkarski używał jego łąki, niszcząc trawę.

Owce wstrzymały rozwój futbolu w Stuttgarcie w 1895 roku, ponieważ piłkarze tak wystraszyli biedne zwierzęta, że władze groziły zawodnikom poważnymi sankcjami. Owce zresztą wciąż były problemem. Kronika piłkarska z Mannheim z 1901 roku wspomina: „Plac paradny został wydzierżawiony hodowcy owiec i gdy futbol zyskiwał na popularności, pasterz stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Nad klubami wisiała groźba kar, szczególnie że także wojsko się skarżyło. Na porozrzucane butelki po wodzie. Dopiero po wielu błaganiach piłkarze stali się na tym terenie przynajmniej tolerowani”.

W 1899 roku Preussen Berlin FC stał się pierwszym klubem, który mógł pochwalić się własnym stadionem, z płotami i drewnianą trybuną (oczywiście właścicielem terenu był Brytyjczyk). W pozostałych częściach kraju musiano radzić sobie z ruchomymi słupkami, które noszono na kolejne treningi z jednego końca miasta na drugi. W Germanii Berlin ustanowiono nawet dokładne reguły, który zawodnik był odpowiedzialny z daną część sprzętu: „Lewoskrzydłowy bierze flagi oznaczające narożnik z lewej strony boiska. Prawoskrzydłowy bierze flagi z prawej strony. Bramkarz bierze piłkę i świder ręczny”. Prusowie...

Sprzęt niewątpliwie był drugim wielkim problemem. Jeden z założycieli FC Cannstatt, Philipp Heineken wspomina początek lat 90. XIX wieku: „Nie mieliśmy pompki, więc członkowie z potężnymi płucami musieli zajmować się pompowaniem piłki”. W 1899 roku zawodnicy, którzy później będą znani jako VfL Osnabrück, grali rowerowymi dętkami. Z kolei założyciele Germanii Frankfurt z początku występowali boso.

Trzecim, zdecydowanie najpoważniejszym problemem było to, że futbol pozostawał grą podziemną, wciąż podejrzaną w oczach wielu Niemców. Gimnastycy mówili o nim jako o „angielskiej zarazie”, a w 1895 pedagog Otto Jaeger napisał: „Jeśli ktoś chce wyrazić swoją pogardę, kopie rzecz, której nienawidzi. Kopiemy wściekłego psa i to właśnie z powodu, że kopniak odgrywa tak ważną rolę w futbolu, nie cierpię tej gry. A także z powodu pożałowania godnej przykucniętej postawy, w jakiej zawodnicy gonią za piłką”. Dużo szkół, zwłaszcza w Niemczech zachodnich, zabroniło uczniom brać udziału w meczach piłkarskich, nawet w czasie wolnym. W 1898 roku gimnastyk i nauczyciel Karl Planck opublikował diatrybę przeciwko, używając jego terminologii, piłkarskim draniom: „Pozwalamy sobie uważać ten analny [sic!] angielski sport nie tylko za wstrętny, ale absurdalny, brzydki i zboczony”.

Prawda, że ciasnota umysłowa takich ludzi jak Jaeger czy Planck może być uważana za typowo niemiecką. Ale takie stereotypowe myślenie samo w sobie jest ograniczone. W końcu przecież byli także inni Niemcy. Gdy Planck przykładał swe zatrute pióro do papieru, mecz między Viktorią Berlin a Germanią Hamburg przyciągnął 5 tysięcy widzów. Były także inne oznaki tego, że futbol się zadomowił i zostaje na dobre.

Poważne mecze o mistrzostwo regionu albo miasta zaczęły się w 1892 roku, oczywiście w Berlinie. Spotkania te organizował nowy Niemiecki Związek Futbolu i Krykieta w Berlinie. Po tym jak Viktoria Berlin 89 wygrała dwa pierwsze tytuły, związek poczuł, że zaproszenie zespołu z południa na finał mistrzostw kraju  pomogłoby w rozwoju gry. Wybór padł na 1. FC Hanau 93, ale zawodników Hanau nie stać było na opłacenie podróży do Berlina. Logiczne więc, że Viktoria ogłosiła samą siebie mistrzem Niemiec roku 1894 (Hanau było w końcu gotowe 113 lat później. Latem 2007 roku klub poprosił Viktorię, by „rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze dla dobra sportu” i wyzwał ich na dwumecz. Viktoria wygrała 3:0 w Hanau i zremisowała 1:1 u siebie).

Także w 1894 roku osiem klubów z Hamburga i okolic utworzyło związek i zaczęło rozgrywki ligowe. Podobnie stało się w Lipsku w 1897, a w październiku tego roku piłkarze z Karlsruhe założyli pierwszy związek sięgający poza granicę miasta. Nazywał się Piłkarski Związek Niemiec Południowych i miał swoich przedstawicieli w sześciu różnych miastach i miasteczkach.

Futbol grany przez te wczesne niemieckie zespoły był elementarny, ale zawodnicy chcieli się uczyć od mistrzów. W 1896 zespół z Duisburga pojechał do Anglii zagrać cztery mecze. Wrócił po tym, jak jego zawodnikom nie udało się strzelić ani jednego gola, za to stracili całe mnóstwo. Dwa lata później jeden z członków Preussen Berlin został w Anglii z powodów zawodowych i spędzał większość czasu, analizując styl profesjonalistów. Nakłaniał swój klub, by przytrzymywał piłkę, zamiast „posyłać ją po całym boisku długimi pospiesznymi podaniami, lecącymi wysoko w górę”. Koledzy wzięli pod uwagę jego radę: Preussen zaniechał długich piłek, zaczął rozwijać grę podaniami – i zdobył mistrzostwo Berlina.

Następny był cud zgotowany przez Walthera Bensemanna w 1899. Historyczne, pierwsze, wystąpienie zawodowych angielskich piłkarzy (wspieranych przez wyselekcjonowanych amatorów) na niemieckiej ziemi. Ci surowi mężczyźni, ubóstwiani ponad wszystko przez niemieckich pionierów, grali przeciwko połączonemu zespołowi Berlin XI, wygrywając 13:2 oraz 10:2. Następnie przenieśli się do Pragi i pokonali drużynę złożoną z Niemców i Austriaków 8:0. Ich ostatnim przystankiem było Karlsruhe, gdzie odnieśli zwycięstwo 7:0 (Korespondent z Berlina podejrzewał, że rezultaty polepszały się z niemieckiego punktu widzenia głównie dlatego, że „większość Brytyjczyków była nieco zmęczona” przez ciężkie pijackie pojedynki następujące po każdym meczu).

Futbol wciąż był niemile widziany w cesarstwie, ale nieliczni, którzy już uwierzyli w tę grę, podejmowali angielskich gości jak rodzinę królewską. Ze stacji kolejowej w Berlinie zostali przewiezieni konnymi powozami do Hotelu Monopol. Gdy tylko zawodowcy weszli do hallu głównego, orkiestra zagrała God Save the Queen, a Bensemann wystąpił z płomiennym przemówieniem w obu językach.

Pierwszy z tych meczów, według Heinera Gillmeistera z Uniwersytetu w Bonn, był „pierwszym w historii międzynarodowym spotkaniem z udziałem reprezentantów Anglii rozegranym przeciwko zespołowi spoza Wysp Brytyjskich, a także ponadto pierwszym prawdziwie europejskim meczem”. Jeśli o sam futbol chodzi, to berlińskie spotkania tak zostały opisane w kronikach: „Zachwycał niemający sobie równych Bassett na prawym skrzydle, legendarny obrońca Aston Villi, Crabtree oraz Bach z Sunderlandu, wysoki środkowy obrońca Stanley Briggs, Forman na lewym skrzydle, mały Holt i wyśmienity Chadwick. Te spotkania całkowicie zmieniły nasze postrzeganie gry, natychmiast zresztą próbowano naśladować mistrzów i trzymać piłkę na ziemi”.

Niemcy próbowali naśladować mistrzów także poza boiskiem. 28 stycznia 1900 roku wysłannicy 86 klubów zebrali się w Lipsku, pośród nich Walther Bensemann reprezentujący Mannheim, a także Ferinand Hueppe reprezentujący Pragę (Praga była stolicą Czech, wówczas części Cesarstwa Austro-Węgierskiego, ale mieszkało w niej dużo niemieckiej ludności, a od 1892 roku istniał niemiecki klub DFC Prag). Ten zbiór delegatów uformował Deutscher Fussball Bund. 48-letni Hueppe – najstarszy wśród obecnych – został wybrany na prezydenta. Oficjalny zbiór zasad wydany kilka miesięcy później wspominał, że „żaden z zawodników nie może się położyć, by odpocząć podczas trwania meczu”.

DFB, mimo że z początku nie był niczym więcej niż słowem na kawałku papieru, nie spoczął, póki gra nie zaczęła być szanowana. W marcu 1901 roku Preussen Berlin został pierwszym niemieckim zespołem, który pokonał drużynę z Anglii, zwyciężając 8:3 z dziś już nieistniejącym amatorskim klubem Surrey Wanderers. Później tego samego roku  łączony zespół berlińskich piłkarzy został wysłany do Anglii, by spotkać się z profesjonalnymi klubami. Przegrał 1:5 z Southampton oraz 2:6 z Aston Villą. Niezłe wyniki, zważywszy na okoliczności. Rok później DFB postanowił, że już czas, by zrobić coś na poważnie. Związek zadeklarował, że 1903 rok będzie pierwszym, w którym rozegrane zostaną mistrzostwa Niemiec.

2. RYTUAŁY NAZEWNICZE

SPVGG I INNE TAJEMNICE

Poniżej znajdują się dwie typowo niemieckie nazwy klubów w swojej pełnej, oficjalnej, okazałości:

FC Bayern München 1900 e.V.

BV Borussia Dortmund 09 e.V.

Jak widać, obie składają się z pięciu elementów. Inne nazwy mają ich mniej, ale zdarza się, że i więcej. Kolejność, w jakiej się pojawiają, jest dowolna. Wiedza, co każdy z nich z grubsza oznacza, nie tylko pomoże odkodować podobne nazwy – ale także powie więcej o danym klubie, niż można by się spodziewać.

Zacznijmy od końca. Niepozorny skrót „e.V.” jest zwykłym szczegółem technicznym i oznacza „zarejestrowany klub”. Każdy grający w zorganizowanej lidze w Niemczech klub musi być oficjalnie uznany za publiczną, nieprzynoszącą dochodów organizację sportową, więc dodanie tych dwóch liter jest raczej nadgorliwością. W rzeczy samej wiele klubów usunęło je ze swych nazw dawno temu, ale Bayern Monachium nosił je na klubowym herbie aż do roku 2000. Dlaczego Bayern tak postąpił, pozostaje zagadką. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że nie ma innej organizacji piłkarskiej w Niemczech, która odeszła aż tak daleko od staroświeckich ideałów charytatywnego „zarejestrowanego klubu”.

Zazwyczaj „e.V.” poprzedza data powstania klubu. Jest to, jak już wiemy, dość często myląca informacja, choć akurat Bayern i Dortmund zostały założone odpowiednio w 1900 i 1909 roku. Włączanie daty założenia klubu do nazwy – kolejny spadek po związkach gimnastycznych – jest kwestią dumy. Na przykład Bayer Leverkusen, którego pełna nazwa brzmi TSV Bayer 04 Leverkusen, znany był jako tylko Bayer Leverkusen przez całe lata 80. i większość 90. Ale ostatnio zaczął nazywać siebie Bayer 04, szczególnie w reklamach telewizyjnych.

To była świadoma, skalkulowana decyzja. Przez długi czas Leverkusen uważany był za dziwoląga, ponieważ jest jednym z bardzo niewielu klubów w Niemczech bezpośrednio połączonych z prywatnym przedsiębiorcą. Pierwowzór dzisiejszego klubu powstał w 1903 roku, gdy 170 pracowników fabryki chemicznej założonej przez Friedricha Bayera podpisało petycję skierowaną do dyrektorów, z prośbą o możliwość brania udziału w zorganizowanych ćwiczeniach gimnastycznych. Firma nie tylko dała zielone światło, ale nawet obiecała wsparcie. Następnego roku światło dzienne ujrzał TuS Leverkusen, który z czasem, przeszedłszy skomplikowaną drogę, wyewoluował w dzisiejszy TSV Bayer 04.

Fakt, że klub jest wspierany przez prywatny koncern, powodował, że tradycjonaliści traktowali go nieco podejrzliwie. W rzeczy samej nawet nazwa klubu powodowała zdziwienie. Kto słyszał, by kibice dopingując swój klub do kolejnych ataków, wyśpiewywali nazwę firmy? A zatem w Leverkusen postanowili sprzeciwić się temu wizerunkowi, przez zwrócenie uwagi na fakt, iż klub tak naprawdę ma długą (niewyróżniającą się) historię. I z całą pewnością są świadomi podobieństw między Bayer 04 i Schalke 04, a także tego, że w Niemczech ten drugi klub jest synonimem tradycji.

Oczywiście są wyjątki, kluby, które oficjalnie nie wymieniają daty swojego powstania. Niektóre z nich są całkiem nowymi tworami i wolą to ukrywać, jak VfL Wolfsburg (założony w 1945 roku) czy Hansa Rostock (1965). Poza tym jest Bayern. Jeśli któryś z klubów potrzebuje poprawy wizerunku w dziale tradycji, z pewnością jest to Bayern. Większość Niemców wciąż postrzega ich jako karierowiczów, twierdząc, że 1860 Monachium jest klubem o znacznie większych tradycjach. Nie jest to jednak prawdą. Bayern jest tylko rok młodszy od sekcji piłkarskiej 1860 Monachium, i wygrał mistrzostwo Niemiec, na długo zanim uczynił to rywal – w 1932 roku. Mimo to nieugięcie odmawiają wykorzystania tej karty atutowej. Jak już wspominałem, herb klubowy miał wypisane „e.V”, ale już daty 1900 nie. Wytłumaczyć to mogę tylko przypuszczeniem, że w Bayernie po prostu kochają być tymi złymi. Wszystkich nastawionych sceptycznie do tej tezy zachęcam do przeczytania dalszych rozdziałów.

Przed datą założenia klubu zazwyczaj widnieje nazwa miasta, jakie reprezentuje drużyna. Nie stanowi to problemu, gdy mamy do czynienia z Monachium albo Dortmundem, ale sprawa staje się bardziej zawiła, gdy napotykamy na kluby reprezentujące dzielnice, jak FC St. Pauli 1910 (część Hamburga), FC Schalke 04 (Gelsenkirchen), SG Wattenscheid 09 (Bochum) czy KFC Uerdingen (Krefeld). Każdy z tych czterech, a podobnych jest wiele, ma swoją własną, wyjątkową historię. Oczywiście nie jest to zjawisko zastrzeżone wyłącznie dla Niemiec. Gdy byłem dzieckiem, zawsze zastanawiałem się, dlaczego nie mogę znaleźć na mapie miasta West Ham, nie wspominając o Aston.

FC St. Pauli oficjalnie nazywa się St. Pauli-Hamburg, ale są tak dumni ze swego pochodzenia, że pełna nazwa rzadko pojawia się na ich ustach. W drobiazgowych encyklopediach Schalke nazywane jest Schalke 04 Gelsenkirchen, co cofa nas do czasów, gdy Gelsenkirchen wybłagało w klubie, aby zmieniono nazwę i miasto dzięki temu zyskało na prestiżu. Schalke ustąpiło i mimo że już dawno stało się klubem całego Gelsenkirchen, sami nigdy tak siebie nie nazywają. Wattenscheid 09 zostało stworzone, gdy ich okolica wciąż była odległą od Bochum wioską. Później została wchłonięta przez miasto. Ludzie z Wattenscheid wciąż starają się wyprzeć z pamięci ten wrogi akt, choćby poprzez nieodnoszenie się do swojego klubu inaczej niż tylko Wattenscheid.

Następnym elementem w nazwach niemieckich drużyn (wciąż patrząc od końca) jest często kwieciste wyrażenie będące preferowaną przez kluby nazwą. Założyciele pierwszych niemieckich organizacji piłkarskich byli często pochodzącymi z klasy średniej uczniami nieco bardziej liberalnych szkół, zazwyczaj szkół średnich z odchyleniem w kierunku łaciny i greki. Ludzie dorastający w takich warunkach mieli zatem upodobanie do wymyślnie brzmiących nazw rzymskiego pochodzenia.

Zdecydowanie ulubione, wśród tych założycieli, były nazwy niosące ze sobą patriotyczne konotacje, dlatego że w tamtych czasach piłkarze zrobiliby wszystko, co tylko mogli, by przekonać świat o swojej lojalności wobec cesarza. Stąd popularna Germania, Alemannia, a nawet Teutonia. Uważano także, że należy wyrażać solidarność ze swoim lokalnym regionem albo okręgiem. To dało nam Westfalię Herne, Preussen (Prusy) Münster, Schwaben (Szwabia) Augsburg, Sachsen (Saksonia) Lipsk, Bayern (Bawaria) Monachium, a także wiele innych. Szczególnym ulubieńcem była Borussia, ponieważ termin ten łączył edukację z lokalnym patriotyzmem. Borussia to w języku nowołacińskim Prusy. Trzeba zaznaczyć, że tak patriotyczne nazwy niekoniecznie oznaczały, że omawiane kluby zakładane były przez nacjonalistów. Dla przykładu w zespole Germanii Hamburg w 1904 roku występowało trzech Holendrów, Hiszpan, Austriak, dwóch Anglików i tylko czterech Niemców.

Do innych nazw rzymskiego pochodzenia zaliczają się Fortuna i Viktoria (odpowiednio boginie przeznaczenia i zwycięstwa), Concordia (symbol zgody) i Britannia. Ostatnie z tych wyrażeń było popularne w poprzednim wieku, by oddać honor wynalazcom gry, a w wielu dużych miastach istniał przynajmniej jeden klub noszący taką nazwę. Większość z nich pośpiesznie je zmieniała wraz z nadejściem I wojny światowej.

Te nieco pretensjonalne nazwy jednakże nie zawsze były wynikiem erudycyjnych konwersacji kulturalnych mężczyzn. Założyciele klubu z Dortmundu wybrali Borussię, ponieważ inauguracyjne spotkanie miało miejsce w barze, w którym duży, emaliowany talerz reklamował produkty browaru Borussia. Założyciele Fortuny Düsseldorf dyskutowali, która z proponowanych nazw będzie brzmiała odpowiednio, gdy minął ich samochód dostarczający produkty piekarni Fortuna.

Ci, którym nie wystarczało wyobraźni, po prostu decydowali się nazwać swój klub od kolorów: Rot-Weiss, Schwarz-Weiss czy Blau-Weiss (czerwono-biali, czarno-biali, niebiesko-biali). Inni jednakże wymyślali bardziej spersonalizowane rozwiązania. Założyciele Herthy Berlin zapożyczyli nazwę od parowca, na którym spędzili leniwe popołudnie. Klub z Bremy swoje mecze rozgrywał na łące znanej jako City-Werder (Miejski-Werder), gdyż Werder jest starogermańskim słowem oznaczającym teren leżący nad rzeką.

Zostają nam jeszcze cztery niewyjaśnione nazwy spośród zespołów obecnie grających w niemieckich wyższych ligach: Eintracht Frankfurt, Hansa Rostock, Energie Cottbus i Arminia Bielefeld. A więc Eintracht po niemiecku znaczy „harmonia”, a Hansa odnosi się do faktu, że Rostock był jednym z miast-członków średniowiecznej Ligi Hanzeatyckiej. Energie znaczy dokładnie to, co myślisz, a swoje korzenie ma w upodobaniu Bloku Wschodniego do czarujących przydomków odnoszących się do konkretnego przemysłu lub aparatu państwowego, do którego przypisany był klub. Na koniec, Arminia jest pokłonem oddanym wojownikowi Arminiuszowi, który w 9 roku n.e. pokonał trzy rzymskie legiony, powodując, że rzymski historyk Tacticus nazwał go „wyzwolicielem Germanii”. Miejscem rzezi był Las Teutoburski nieopodal Bielefeldu.

Przejdźmy do zagmatwanego mnóstwa liter, które można spotkać na początku nazw klubów. Te nieporęczne: „VfL”, „TuS” i tak dalej. Zazwyczaj są to skróty od tego, czym klub naprawdę się zajmuje. Mogą wyglądać jak pomysłowe kody CIA, ale naprawdę są dość łatwe do rozszyfrowania. W końcu liczba sportów, które można uprawiać, jest ograniczona.

Na szczęście dla większości Niemców klub to Club (chociaż poprawna pisownia byłaby przez „K”, ale jest rzadko spotykana). Niemieckie słowo na klub to Verein, a czasem Union. Gdziekolwiek więc widać litery „C”, „K”, „V” lub „U” wiadomo, że mamy do czynienia z klubem. Znacznie rzadziej możemy spotkać „G” od Gemeinschaft (grupa, społeczność), jak w TSG Hoffenheim.

A zatem, jaki rodzaj klubu? Powiedzą to inne litery. „S” jest najbardziej powszechne i po prostu znaczy Sport, a czasem Spiele (gry). „T”, co już było poruszane, oznacza Turnen, gimnastykę. A zatem pierwsze dwie tajemnicze nazwy zostały właśnie odkodowane. TSV Monachium 1860 i TSG Hoffenheim są klubami od „sportu i gimnastyki”.

„L” w nazwie zazwyczaj oznacza Leibesübungen (ćwiczenia fizyczne), podczas gdy „B” symbolizuje Bewegungsspiele (gry fizyczne) albo Ballspiele (gry z piłkami). A zatem BV Borussia 09 Dortmund jest klubem od gier z piłkami. Czasem spotyka się małe litery wciśnięte w rzeczone skróty, zazwyczaj „f” albo „u”. Pierwsza z nich oznacza „od”, a druga „i”. VfB Stuttgart jest klubem „od gier fizycznych”. VfL Bochum z kolei to klub „od ćwiczeń fizycznych”. Innymi słowy, mniej więcej to samo. Prawdopodobnie najbrzydszym skrótem jest „SpVGG”, wcale znowu nie aż tak krótsza wersja Spielvereinigung