Tiara i korona - Teodor Jeske-Choiński - ebook

Tiara i korona ebook

Teodor Jeske-Choiński

3,8

Opis

Grzegorz VII i Henryk IV należą do tych postaci historycznych, o które namiętność stronnicza stacza dotąd bój zacięty. Zwolennicy prymatu władzy świeckiej uważają sobie za obowiązek, tak samo dziś, jak niegdyś, w jedenastym stuleciu, potępić papieża – zwolennicy prymatu Kościoła odsądzają cesarza od czci i wiary. Niewielu autorom przyszło na myśl postawić się na stanowisku dwóch mężów, z których każdy był wcieleniem i obrońcą idei historycznej, wniknąć w ich psychologię, zbadać źródło i pobudki sporu i charaktery osób, biorących w nim żywy udział. A tylko na tle pewnej epoki rysują się wypukłe tej epoki postacie wybitne, tylko w oświetleniu zwyczajów i obyczajów, pojęć i dążności danej chwili widzi się dokładniej aktorów tej chwili. Chwila, w której szalał spór pomiędzy Grzegorzem VII a Henrykiem IV, nie była ani jasna, ani spokojna. Wszystko się w niej kłębiło, gotowało, huczało jak w kotle pełnym ukropu. Tworzyły się właśnie nowe pojęcia i wyobrażenia, odległych przyczyn skutki, tworzyły się nowe formy społeczne, nowe zwyczaje i obyczaje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 766

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Teodor Jeske-Choiński

Tiara i korona

___

Armoryka

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Eduard Schwoiser (1826-1902), Heinrich vor Canossa (po r. 1852),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Schwoiser_Heinrich_vor_Canossa.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Tom pierwszy

Od autora

Grzegorz VII i Henryk IV należą do tych postaci historycznych, o które namiętność stronnicza stacza dotąd bój zacięty. Zwolennicy prymatu władzy świeckiej uważają sobie za obowiązek, tak samo dziś, jak niegdyś, w jedenastym stuleciu, potępić papieża – zwolennicy prymatu Kościoła odsądzają cesarza od czci i wiary.

Niewielu autorom przyszło na myśl postawić się na stanowisku dwóch mężów, z których każdy był wcieleniem i obrońcą idei historycznej, wniknąć w ich psychologię, zbadać źródło i pobudki sporu i charaktery osób, biorących w nim żywy udział.

A tylko na tle pewnej epoki rysują się wypukłe tej epoki postacie wybitne, tylko w oświetleniu zwyczajów i obyczajów, pojęć i dążności danej chwili widzi się dokładniej aktorów tej chwili.

Chwila, w której szalał spór pomiędzy Grzegorzem VII a Henrykiem IV, nie była ani jasna, ani spokojna. Wszystko się w niej kłębiło, gotowało, huczało jak w kotle pełnym ukropu. Tworzyły się właśnie nowe pojęcia i wyobrażenia, odległych przyczyn skutki, tworzyły się nowe formy społeczne, nowe zwyczaje i obyczaje. Co było, co ludzie nazywali dotąd prawem i prawdą, rozprzęgało się, zapadało, traciło swą dawną moc, a nowe podwaliny życia społecznego chwiały się jeszcze niepewne, nieoparte na trwałych, uznanych powszechnie zasadach.

I łagodne nie było stulecie jedenaste. Pięść, ubrana w żelazną rękawicę, narzucała słabszym swoją wolę i samowolę. Zuchwalstwo miecza szło ręka w rękę z zuchwalstwem charakterów, których gwałtowność miała wstręt do porządku i uległości. W takich czasach przybiera wszelki spór mocarzy tej ziemi rozmiary burzy. Rozwaga, sprawiedliwość, bezstronność milkną, ustępując miejsca ślepemu gniewowi rozpętanych namiętności. Strony walczące z sobą nie przebierają w środkach.

Odczytując dziś pisma polemiczne, które wychodziły, z pracowni biskupów i opatów jedenastego stulecia płonącymi rakietami, gorszymy się zaciekłością sług ołtarza. Gwałtowni prałaci siali nienawiść zamiast pokoju.

Zaślepieni namiętnością nie widzieli, nie chcieli widzieć przyjaciele Grzegorza i Henryka, iż jeden i drugi mieli ze swojego stanowiska słuszność. Słusznie bronił Grzegorz wolności Kościoła – słusznie stał Henryk przy odziedziczonych przywilejach.

Papież, najwyższy przedstawiciel potęgi duchownej, nic mógł się zgodzić na zależność Stolicy Apostolskiej od samowoli świeckiej, cesarz, najwyższy przedstawiciel siły fizycznej, nie mógł uznać bez oporu prymatu kapłana. Zwyciężył ten, któremu pomógł duch czasu, którego niosła idea historyczna, posuwająca się ciągle naprzód. Wybrańcem przyszłości był Grzegorz – synem przeszłości Henryk. Wię młoda przyszłość położyła stopę swoją na zgiętym, upokorzonym grzbiecie starej przeszłości.

Tylko w takim oświetleniu rysują się. wyraźnie dwie wielkie postacie dziejowe, oczernione niesłusznie przez zaciekłość stronniczą, tylko jako przedstawiciele dwóch walczących z sobą idei stają – Grzegorz i Henryk – żywi przed oczami potomnych.

Zarzucają Henrykowi wesołe życie. Było tak w istocie. Młody, bardzo urodziwy, bardzo rycerski, gorącego temperamentu władca nie stronił od miłości, wina i zabawy, ale miłość i wino lubili prawie wszyscy znakomitsi wojownicy, nie pominąwszy nawet tych, których czczono powszechnie, jak Karola Wielkiego i innych. Połowa zresztą winy za hulaszczość Henryka spada na jego niesumiennych wychowawców. To wesołe usposobienie Henryka w połączeniu z hojnością i wiernością w przyjaźni sprawia, że sympatia przeciętnego czytelnika stoi po stronie jego. Był człowiekiem z ciała i krwi, zwykłym śmiertelnikiem z wszystkimi wadami i cnotami ludzkimi. Żył, bawił się, błądził, grzeszył i cierpiał jak człowiek i dlatego przebacza mu człowiek żywy wybryki jego temperamentu.

Pod każdym względem wyżej od niego stał Grzegorz, asceta, rozebrany z wszelkich namiętności doczesnych, kapłan, wpatrzony tęsknym: okiem w niebo, genialny reformator, oddany całą duszą swojej idei. Jak orzeł nad skałami i rozpadlinami, tak unosił się papież nad nędzą i brudem tej ziemi, ale właśnie dlatego wydaje się jego postępowanie czasami zbyt surowe, bezwzględne. Wydaje się, w rzeczywistości bowiem tak nie było. Reformator tej miary, co Grzegorz, nie może być zbyt pobłażliwy. Grzeszyłby przeciw swojemu posłannictwu, gdyby się okazał słaby.

Człowiek jednak przeciętny nie lubi takich olbrzymów. Spogląda na nich z uwielbieniem, ale z uwielbieniem chłodnym, z jakąś trwogą, upokorzony ich wielkością. Trzeba być samemu orłem, aby odczuć, zrozumieć orła.

Wyjaśnieniem powyższym uważałem za konieczne poprzedzić moją ˝Tiarę - i Koronę˝, ciasnota bowiem stronnicza zarzuciła mi przekrzywienie faktów na niekorzyść Grzegorza. Będąc katolikiem nie tylko z chrztu, ale także z przekonań i sympatii osobistych, nie mogłem mieć zamiaru ani chęci obniżenia wartości męża, który należy do najbardziej zasłużonych władców Kościoła. Z tego jednak nie wypływa, abym powtarzał za Wrogami Henryka wszystkie płotki i oszczerstwa i robił tendencyjnie ˝czarnym charakterem˝ nieszczęśliwego cesarza za to, że bronił przywilejów, które uważał szczerze za swoje prawo. Mógł się mylić, ale mylił się uczciwie, bo wierzył w boskość korony – postępował niewątpłiwie zbyt gwałtownie, zbyt porywczo, ale w dwudziestym szóstym roku życia nie bywa nawet geniusz mężem dojrzałym, spokojnym, zwłaszcza gdyby się znalazł w takim położeniu, w jakim był Henryk, osaczony zewsząd przez sforę rokoszan i niewdzięcznych zdrajców.

Odtwarzając w formie artystycznej spór Grzegorza z Henrykiem, starałem się być przedmiotowy – o ile to w mocy człowieka – sprawiedliwy dla stron obu. Pełny, do prawdy zbliżony obraz danej epoki jest tak samo celem powieściopisarza historycznego, jak historyka w ścisłym znaczeniu – tak samo artysty, jak uczonego. Tego beletryści katoliccy, zwłaszcza niemieccy, nie chcą zrozumieć i dlatego są ich dzieła sztuki zwykle pamfletami.

Teodor Jeske-Choiński

I.

Słońce dziewiątego czerwca tysiąc siedemdziesiątego piątego roku zaszło krwawo nad ˝czerwoną˝ ziemią Sasów.

Gdy wschodziło, witała je nadzieja walecznego narodu, który wyszedł w pole, by bronić swojej odrębności przeciw gniewowi korony niemieckiej; gdy gasło, żegnała je rozpacz zwyciężonych.

Sześćdziesiąt tysięcy Sasów rozłożyło się dziś z rana żywym wałem w pobliżu miejscowości Langensalza i Hohenburg, wzdłuż rzeki Unstrut. Stawili się ze swoimi drużynami prawie wszyscy wojewodowie, hrabiowie, margrabiowie, biskupi i opaci; przywdziali na siebie zbroje i wolni kmiecie.

Każdy rycerz przypasał do boku dwa miecze, wziął z sobą cztery kopie, zaopatrzył tarcze nowymi brzegami i rozniecił w sercu starą nienawiść do dumnego plemienia Franków, co usiłowało zarzucić na niesforną duszę germańską wędzidło karności.

Wychowani w szkole Rzymu, któremu służyli nasamprzód przez dwa wieki jako najemnicy, zanim postawili młodą stopę na jego zwiędłym karku, ocierając się od wielu pokoleń o resztki cywilizacji dogorywającego świata pogańskiego, zrozumieli Frankowie pierwsi spomiędzy ludów niemieckich znaczenie jednolitości państwa. Odziedziczywszy po swoich mistrzach geniusz polityczny, budowali z ich cierpliwością na gruzach starego imperium cesarstwo nowe, opromienione blaskiem krzyża. Ogniem i mieczem naginali współplemieńców do posłuszeństwa i nawracali na wiarę Chrystusową. Przed wojskami ich szli misjonarze, a z krwawych pól ich zwycięstw wyrastały kościoły, klasztory, biskupstwa i opactwa, strzeżone przez zamki warowne. Przędzą tej roboty dziejowej Franków psuła bezustannie swawola barbarzyńska północnych szczepów germańskich, nie znosząca nad sobą pana, okrom w boju. Głównie Sasi opierali się ich geniuszowi politycznemu. Daremnie zdeptał ich Karol Wielki, daremnie nakładali im obrożę prawie wszyscy znakomitsi cesarze.

Powaleni korzyli się, przysięgali wierność; wylizawszy się z ran podnosili chorągiew rokoszu i zakłócali spokój cesarstwa.

I teraz, w początkach drugiej połowy jedenastego stulecia, korzystając z małoletności króla postanowili Sasi oderwać się od rzeszy niemieckiej i rządzić się po swojemu, starodawnym obyczajem. Ale Henryk, czwarty tego imienia, był Frankiem i synem, i wnukiem wielkich monarchów, przeto gdy mu przypasano miecz do boku, gdy poczuł się władcą mnogich ludów, podjął dzieło swojego plemienia i swoich przodków i prowadził je dalej, równie nieubłagany jak oni.

Przez kilka lat walczył z Sasami na własną rękę; nie mogąc jednak podołać licznemu a bitnemu narodowi, rozesłał wici po ziemiach germańskich z wezwaniem do wyprawy powszechnej.

Dziś, gdy słońce stało już wysoko na niebie, podniósł się nagle w okolicy Eisenach olbrzymi słup kurzu i zbliżał się szybko do rzeki Unstrut.

Słup zatrzymał się, kurz opadł, i przed zdumionymi oczami Sasów rozlała się bezbrzeżna, błyszcząca fala.

To szedł król Henryk z mieczem karzącym.

Przybył z nim Rudolf Szwabski z tymi, co ˝mieszkali wedle Chur˝, i z tymi, co ˝pili z rzeki Araris i Rodanu˝; ciągnął Welf z walecznym ludem Bawarów, słynnym z bojów z Węgrami; prowadził swoich znakomitych jeźdźców garbaty Gotfryd Lotaryński, Sprawiedliwym zwany. I stary Ditrych, wojewoda Lotaryngii Wyższej, i czeski Wracisław, i wszyscy arcybiskupi, biskupi i opaci stawili się na rozkaz króla.  Sędziwy, kulawy, chory Widerad, opat Fuldy, nie mogąc się utrzymać na koniu, kazał się wieźć za wojskiem dopóty, dopóki trud pochodu nie poraził jego wątłego ciała.

Sasi nie spodziewali się takiego pośpiechu. Rozebrawszy się z ciężkich zbroi, odpoczywali po dłuższym marszu.

Zaledwie zdążyli sprawić szyk bojowy, kiedy po drugiej stronie zabrzmiały trąby i Szwabowie wpadli na nich tak gwałtownie, że stargali od razu porządek pierwszych szeregów.

Bronił się zrozpaczony naród, jak broni się osaczony znienacka przestępca, który wie, że nie znajdzie litości u sędziów. Ale za Szwabami szli Bawarowie, za Bawarami lennicy biskupów i opatów, szedł w końcu król Henryk na czele Franków.

Widać go było z daleka.

Zakuty cały w złotą zbroję, świecił na tle srebrnych i żelaznych napierśników rycerstwa jak miesiąc pośród gwiazd. Nie zachęcał do boju, nie rozkazywał, lecz bił sam. Duży miecz niemiecki migotał w jego ręku z szybkością błyskawicy. Krew lała się obficie jego śladami.

Walka trwała tylko kilka godzin. Zachodzące słońce oświetlało tyły zgromionego okrutnie narodu.

Na karki uciekających w popłochu Sasów wsiadł garbaty Gotfryd Lotaryński i dokonał dnia rzezią straszliwą.

Drogą wiodącą do Meersburga pędziła gromadka jeźdźców.

Pędziła bez porządku, jak stado spłoszonych dzików na oślep, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.

Czyj koń się potknął, kto zachwiał się w siodle, temu nie podał nikt ręki życzliwej. Zostawiano go w prochu ulicy i spieszono dalej i dalej bez wytchnienia. Niech każdy pamięta o sobie...

Trwoga odebrała ludziom rozwagę, a zwierzętom przypięła skrzydła do piersi.

Bo z tyłu, od strony rzeki Unstrut, nadpływały jeszcze ostatnie echa stłumionej wrzawy, jakby brzęk niezliczonego mnóstwa pszczół i muszek leśnych. Gotfryd Lotaryński nie ustał dotąd w krwawej robocie.

Na wschodzie, ku Meersburgowi, odcinała się od szarego nieba ciemna wstęga, która występowała coraz wyraźniej w miarę, jak się do niej uciekający zbliżali.

Konie dobywały bez ostrogi ostatnich sił. Robiąc bokami szły wyciągniętym kłusem. Byle dotrzeć do owej ciemnej wstęgi, pod dach odwiecznych dębów, buków i świerków, a pogoń przestanie być groźna. Cisza lasu obejmie rozbitków przyjaznym, miękkim uściskiem, sędziwe drzewa zasłonią ich przed wściekłością zwycięzców...

Przodem gromadki, odsadziwszy się od niej o kilkanaście kroków, leciało dwóch mężów. W cieniach wieczoru rysowały się sylwetki niezwykle rosłych koni i niezwykle dużych ludzi. Pochyleni w siodłach, jechali w milczeniu.

Już było czuć woń lasu. Wtem stęknął pod jednym z owych mężów koń, jak człowiek śmiertelnie rażony, wyrzucił przednimi nogami, zacharczał i runął łbem w piasek.

– Święty Piotrze, ocal mnie! – jęknął rycerz, spadając na ziemię.

Jego towarzysz zdarł swojego ogiera w miejscu, podniósł prawicę do góry i zawołał głosem tak potężnym, iż zapanował nad łoskotem pędzącej gromadki.

– Zwolnić kroku!

Rzekłszy to, zsiadł z konia i, pochyliwszy się nad leżącym, zapytał troskliwie:

– Czujecie swoje kości, biskupie?

– Więcej niż potrzeba – odparł mąż nazwany biskupem. – Rozepnijcie mi napierśnik, wojewodo, duszę się.

Kilku z gromadki, którzy przypadli pierwsi, rozwiązali szybko rzemyki na ramionach i pod szyją biskupa i, ująwszy go pod ręce, postawili na nogach.

– Czy możecie się swobodnie poruszać? – spytał jeszcze wojewoda.

Biskup postąpił kilka kroków.

– Wszystko we mnie całe – mówił – zdawało mi się, że rozsypuję się w skorupy jak garnek rozbity. Wróciwszy do miejsca, w którym koń jego padł, przypatry wał się przez pewien czas stygnącemu zwierzęciu, potem rzekł półgłosem:

– Nie mogą cię nawet ziemią przykryć, aby się nad tobą wilki nie pastwiły.

Wyciągnął pięść w stronę Unstrutu i zawołał:

– Oddamy ci to, pyszałku frankoński!

– Oddamy! – wtórowali mu rycerze. Jeden tylko wojewoda nie groził zwycięzcy.

Spojrzał w stronę pola bitwy. Tam, na zachodnim skraju nieba, zaróżowiły się obłoki, jakby słońce dopiero co zaszło.

– Lotaryński garbusek świeci sobie przy robocie naszymi siołami – mówił.

Wziął konia za uzdę i wyrzekł głosem rozkazującym:

– Wszyscy z siodła! Do lasu!

Cicho stal bór spowity w mgły wieczoru. Jego skrzydlaci mieszkańcy zamilkli już dawno. Nawet jastrząb, wracający ostatni z pól i łąk pod strzechę zieloną, przysiadł na gałęzi i spoczywał.

Gromadka uciekających Sasów odetchnęła swobodnie, gdy ujrzała za sobą pierwsze drzewa.

Prowadził ją wojewoda. Posuwał się naprzód pewną stopą, nie szukając drogi. Znał widocznie dobrze miejscowość. Brzęk mieczów i chrzęst zbroi płoszył ptactwo i straszył zwierzę czworonożne. Od czasu do czasu zrywała się z gniazda przebudzona sroka z wrzaskiem przeraźliwym, chrapnęła zdumiona kraska, zaświszczał gołąb skrzydłami. Jeleń, sarna i dzik pierzchały z daleka

W milczeniu przedzierali się Sasi przez gąszcz zarośli i paproci. Żałoba dnia odebrała nawet młodym ochotę do gawędy.

Szli już przeszło godzinę, kiedy wydostali się na obszerną polankę, przeciętą strumykiem.

– Tu nie znajdzie nas pogoń Gotfryda – odezwał się wojewoda. – Rozpalić ognie.

Wkrótce ze stosów, ułożonych z suchych liści i gałęzi, buchnęły cztery płomienie, tworzące czworobok. Konie wprowadzono do środka i, spętawszy im przednie nogi, puszczono na pastwisko. Czerwony blask ognia oświetlił teraz olbrzymią postać wojewody, który przewyższał innych rycerzy o całą głowę. Jego długie, jasne na ramiona spadające włosy, gęstą brodę i srebrną zbroję pokrywał kurz zmieszany z krwią. Po jedwabnym płaszczu, obramowanym gronostajem, zostały tylko brudne strzępy.

Był to Otton z Nordheimu, naczelny wódz Sasów, pan znany z męstwa i szybkiej rady. Jeszcze niedawno wojewoda Bawarów, należał on do najmożniejszych dygnitarzy rzeszy niemieckiej. Wypadłszy z łaski młodego monarchy, pozbawiony urzędów państwowych i dworskich, przeszedł na stronę rokoszan, do których należał pochodzeniem.

Rozebrany przez giermków ze zbroi, pod którą miał miękki kaftan ze skóry łosiowej, spoczął obok ogniska na siodle i, oparłszy głowę na dłoni, zapatrzył się w płomień.

Jego towarzysz, niższy od niego wzrostem, lecz odznaczający się tak samo jak on muskularną budową ciała, rzucił się na trawę. Gdyby nie ogolona twarz, krótko ucięte włosy i tonsura, nie poznałby w nim nikt duchownego. Tyle było w jego ruchach fantazji żołnierskiej, a w grubych rysach zaciętej stanowczości. Ten człowiek umiał śmiertelnie nienawidzić i mścić się bez miłosierdzia. Mówiły to czarne, ponuro patrzące oczy i pogardliwie wydęte, w kątach obwisłe usta.

I on, Buko, biskup halbersztadzki, zasiadał w radzie króla, dopóki jego wuj, arcybiskup koloński, Anno, trzymał w krzepkiej dłoni ster państwa. Lecz kiedy Henryk, wyzwoliwszy się spod nadzoru opieki, oddalił od swojego boku wszystkich tych, którzy tłumili jego młode porywy, wówczas stracił biskup wpływ i znaczenie. Nie chcąc się pogodzić z nowym stanem rzeczy, przyłączył się do rokoszu, chociaż nie urodził się na ziemi saskiej. Jego kołyska stała w Szwabii.

– Tak szybkiego końca nie spodziewałem się nigdy – odezwał się głosem ochrypłym z kurzu i zmęczenia.

– To dopiero początek – odpowiedział wojewoda. Buko, który leżał wyciągnięty na ziemi z rękoma splecionymi pod głowę, zwrócił zdziwione oczy na wojewodę.

– Jak mówicie? – zapytał.

– Mówię, że walka króla Henryka z nami dopiero się zaczęła.

– Cóż by nas jeszcze gorszego mogło spotkać? Rycerstwo pobite, gmin przerażony, cały kraj padnie do stóp tego młokosa.

– Rycerstwo pobite, gmin przerażony, kraj ukorzy się przed zwycięzcą, ale my, twórcy rokoszu, uszliśmy pogoni. Ponieważ schodziłem ostatni z pola, przeto wiem, że ani jeden z naszych wodzów nie wpadł w ręce Henryka. Widziałem przed sobą wojewodę Magnusa, palatyna Fryderyka, hrabiego Hermana, arcybiskupa Wernera. Schronili się wszyscy przed nami w lasach.

– Sądzicie, że...

Biskup uniósł się na rękach i wpatrzył się uważnie w twarz wojewody.

– Sądzę, że Henryk nie spocznie dopóty, dopóki nas nie obezwładni. Wie on bardzo dobrze, że bez nas nie byłoby oporu Sasów. Nie rycerstwo i gmin niepokoją jego dumę, lecz my, panowie świeccy i duchowni, pobudzamy go do czynów gwałtownych. Naszą siłę stara się zmiażdżyć, ażeby mógł rządzić sam bez udziału książąt.

– Te zuchwałe marzenia nie spełnią się nigdy – wtrącił biskup.

– Dlaczego? – mówił wojewoda. – Gdy zdruzgocze Sasów, któż ośmieli się stawić czoło jego potędze? Dziś utoczył nam dużo krwi. Po żniwach najedzie po raz drugi ziemię saską i dokona reszty.

– Niech nas św. Piotr ma w swojej opiece.

– Święty Piotr nie sprzyja naszej sprawie. Wszakże pościliśmy przed wojną, jak mnichy kluniackie, leżeliśmy krzyżem w kościołach, tarzaliśmy się w prochu i popiele, włóczyliśmy się na kolanach przed relikwiarzami, błagając św. Piotra i wszystkich świętych o pomoc. Święci byli dziś po stronie Henryka. Po winobraniu wróci ten zuchwały młokos, okuje was, mnie, Magnusa, Hermana, Fryderyka i wszystkich panów Saksonii w kajdany i zamknie nas tam, skąd nie wyszła jeszcze żywa noga ludzka. Czy znacie zamek Trifels, biskupie?

Buko obejrzał się z trwogą dokoła, jak gdyby się groźba wojewody już zbliżała.

Ale bór spał bez ruchu, bez szelestu. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami drzew. Czasem tylko rozległ się w oddali suchy trzask gałęzi, zdruzgotanych racicą grubszego zwierza.

– Warn krukiem być, wojewodo – odparł biskup, zawijając się w płaszcz fioletowy. – Krakalibyście z przyjemnością nad ścierwem. Żaden z książąt rzeszy nie gnił dotąd w podziemiach zamku Trifels.

– Co się dotąd nie stało, może jutro, pojutrze nastąpić – mówił wojewoda. – Szanowaliż przodkowie Henryka godność książęcą? Czyście już zapomnieli, jak jego ojciec sponiewierał starszego Gotfryda? A Henryk IV jest nieodrodnym synem swojego pysznego szczepu. Kipi w nim krew Waiblingów, wielkich wojowników i gwałtownych władców. Dzieckiem jeszcze był, a już rwał się do miecza na świątobliwego Anna. Zaledwie usamowolniła go rada książąt, kiedy nas rozpędził na wszystkie wiatry i otoczył się swoimi ulubieńcami. Jak on dziś szedł w najgorętszy bój! Oczu od niego oderwać nie mogłem. Świecił i bił jak archanioł Michał. A mówili, że wątły, że zniewieściałe wychowanie i rozpusta wyssały z niego siły męskie.

Po twarzy biskupa przesunął się cień zadumy.

– Okazał się dziś w istocie godny wielkiego imienia Waiblingów – odezwał się po krótkim milczeniu. – Któż by się był spodziewał, że z tego rozpustnika wyrośnie tak nieustraszony rycerz?... Ale właśnie dlatego nie możemy służyć jego. zamiarom. Uczyniłby nas bezwolnymi filarami korony, której blask powinien przygasnąć, jeżeli nasze mitry mają zajaśnieć nad ziemiami świętego państwa rzymskiego. Im słabszy będzie tron, tym mocniej staną nasze stolice książęce. Nam nie potrzeba króla potężnego. Radźcie, wojewodo, w jaki sposób podkopać młodą siłę Henryka.

Długo namyślał się Otton z Nordheimu, zanim odpowiedział. Jego gęste brwi zsunęły się nad orlim nosem, szerokie czoło marszczyło się, powieki przysłoniły do połowy błękitne, bystro patrzące oczy.

– Zwykłymi środkami nie wytrącimy już z rąk Henryka miecza zemsty – mówił wolno. – Jeszcze przed miesiącem moglibyśmy się byli porozumieć z panami innych dzielnic rzeszy, niejeden bowiem z książąt spogląda kosym okiem na rosnącą potęgę korony. Sam Rudolf Szwabski korzy się tylko niechętnie przed jej blaskiem. Wolałby, ażeby ona jego mądrą głowę opromieniała. Ale dzisiejsze zwycięstwo przecięło nam drogę do niezadowolenia książąt. Większość idzie zawsze za powodzeniem chwili, a szczęście odwróciło się od nas. Na panów Szwabii, Bawarii, Karyntii i Lotaryngii nie możemy liczyć.

Zamilkł, utkwiwszy wzrok w ziemi.

– Mieliście radzić, wojewodo – wtrącił Buko z wyrzutem. Jak gdyby uwagi biskupa nie słyszał, ciągnął Otton dalej, nie podnosząc głowy:

– Jest na całym świecie tylko jedna potęga, która może zdruzgotać dumę Henryka. Tę potęgę trzeba dla naszej sprawy pozyskać.

Znów ustał.

– Mówcie, nie dręczcie mojej niecierpliwości – zawołał biskup żywo. – Wiecie przecież, jak tego pyszałka frankońskiego nienawidzę.

– Wiem – rzekł wojewoda. – Król oderwał od waszego biskupstwa jakieś lenno. I wy, biskupie, nie domyślacie się owej potęgi?

Buko wzruszył ramionami.

– Szukam jej daremnie w ziemiach niemieckich – mówił.

– Bo nie w ziemiach rzeszy szukać jej trzeba, lecz w Rzymie, w pałacu Lateranów.

– Hildebrand?! Żartujecie, wojewodo. Uboższy on od każdego z nas i słabszy od ostatniego z biskupów niemieckich. Gdyby nie pomoc Matyldy Toskańskiej, nie utrzymałby się nawet w Rzymie. Wiadomo wam, że go większa część biskupów lombardzkich nie chce uznać.

– A jednak jest ten słaby, ubogi, przez biskupów Lombardii nie uznany Hildebrand jedynym mężem w cesarstwie rzymskim, którego potęga Henryka nie przerazi – odparł Otton. – Znam go z czasów, kiedy przebywał na dworze Henryka III jako kapelan Grzegorza VI, strąconego ze Stolicy Apostolskiej. Małe to było, szczupłe, chuderlawe, śniade na gębie i szpetne z wyglądu mniszątko, ale w dużych, czarnych oczach gorzały płomienie i czaiły się pioruny. Kiedy mówił o posłannictwie świętego Kościoła, zdawał się rosnąć. Jakieś dziwne ognie biły od niego. Już nieboszczyk cesarz przepowiadał, że z tego wyschłego księżyny wyrośnie kiedyś wielki rycerz naszego Pana Jezusa Chrystusa. I zdaje się, że się ojciec obecnego króla nie mylił, bp z chwilą, gdy Hildebrand zasiadł na Stolicy Piotrowej, padł strach na wszystkich simonistów i na całe świeckie duchowieństwo. Już dawno nie miał święty Kościół powszechny tak surowego rządcy.

Pochlebny rysopis papieża Grzegorza VII nie sprawiał snadź biskupowi przyjemności, bo słuchał chwalby wojewody z czołem zachmurzonym.

– Nowy pan papież chciałby narzucić całemu duchowieństwu regułę św. Benedykta – odezwał się z niechęcią. – Czasy inne, ludzie inni... Surowy on rządca świętego Kościoła powszechnego, nie przeczę, ale nie widzę w jego odważnej dłoni miecza, który by nam, panom niemieckim, mógł przyjść z pomocą.

Wojewoda podniósł się z siodła i przykucnął- na ziemi obok biskupa. Schyliwszy się nad nim, mówił głosem zniżonym:

– W odważnej dłoni Hildebranda spoczywa miecz św. Piotra, który jest mocniejszy od mocniejszych potęg świata. Gdyby papież błysnął tym mieczem nad głową Henryka, strzeliłby w tron niemiecki piorun druzgocący. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się Buko w twarz Ottona, jak gdyby nie rozumiał ukrytej treści jego rady. ˝W jego spojrzeniu malowało się nasamprzód zdziwienie, potem przestrach.

– Mówicie o... klą... twie... – szepnął – o klątwie na króla rzymskiego?... Zuchwałą dajecie radę, wojewodo... Takiego wypadku nie było jeszcze w dziejach chrześcijaństwa. Żaden biskup rzymski nie ośmielił się jeszcze rzucić klątwy na

króla rzymskiego.

– Ale Hildebrand nie cofnie się przed czynem najśmielszym, gdy będzie uważał, że wyklęcie króla rzymskiego pomnoży siłę Kościoła i przyczyni blasku Stolicy Piotrowej.

– Czy was żal do Henryka nie łudzi, wojewodo?

– Jestem pewny tego, co mówię, biskupie. Tacy jak Hildebrand urodzili się na władców wielkich państw. Dusza starego Rzymu wstąpiła w nędzne ciało tego zwiędłego mnicha. On jeden nie schyli czoła przed Henrykiem.

Zamilkli.

Wojewoda patrzył znów w płomień, podsycany od czasu do czasu przez giermka, biskup posłał zamyślony wzrok ponad siebie, wysoko w górę, gdzie na ciemnobłękitnym niebie iskrzyły się gwiazd miliardy i posuwał się wolno blady sierp księżyca. Opodal, przy innych ogniskach, gwarzyli półgłosem rycerze sascy.

Nikt nie przeczuwał, że w tej chwili zadzierzgiwał się węzeł straszliwej tragedii, która miała wstrząsnąć całym światem chrześcijańskim aż do najgłębszych głębi; że zbierała się burza, co miała szaleć nad Europą przez trzy wieki, zalewając ziemie niemieckie, francuskie, włoskie i angielskie nie zasychającym nigdy potokiem krwi, aż zahuczała orkanem nienawiści powszechnej, znanym w dziejach pod nazwą reformacji.

Gdyby Otton z Nordheimu i biskup Buko mogli byli uchylić rąbka zakrytej przyszłości i spojrzeć w jej oblicze, stargane boleścią, cofnęliby się niewątpliwie ze zgrozą przed odpowiedzialnością za skutki swoich knowań, byli bowiem obaj szczerymi katolikami. Ale oni widzieli przed sobą tylko najbliższe dziś, swoje krzywdy osobiste, obrażoną dumą, utratą wpływu na rządy państwa, zmniejszone dochody, odebrane przez koronę dobra lenne.

Jeden tylko cichy wyrzut wgryzał się w ich sumienie.

Chociaż nienawidzili Henryka, był ten nienawistny im Henryk mimo to ich królem prawowitym, któremu złożyli przysięgę wierności. U swojego monarchy mogli się oni, panowie niemieccy, upominać zwyczajem czasu o rzekome lub istotne krzywdy nawet z bronią w ręku. Tak czynili wszyscy wojewodowie, margrabiowie i hrabiowie jedenastego stulecia, gdy im siła pozwoliła odważyć się na krok zuchwały. Ale tylko najgorsi z najgorszych odwoływali się do pomocy obcej przeciw koronie.

Jakby odpowiadał przykrym myślom, które go niepokoiły, odezwał się Otton z Nordheimu po dłuższej przerwie:

– Nie moja wina. Dlaczego obraził mnie Henryk tak śmiertelnie, dlaczego wypędził mnie z rady, jak nieposłusznego niewolnika... Byłbym mu wiernie służył...

– I ja nie byłbym prowadził lenników biskupstwa halbersztadzkiego do boju przeciw pomazańcowi, gdyby się korona nie wtrąciła do spraw mojej diecezji – mówił Buko. – Ale nie widzę jeszcze, w jaki sposób można by się posłużyć mieczem św. Piotra? Pan papież nie wyklina bez powodu.

Powtórnie nachylił się do niego Otton i odrzekł głosem przyciszonym, chociaż nie było nikogo w pobliżu. Jego samego przerażał pomysł, wylęgły w jego nienawiści.

– Powody gromadzą się od dwóch lat i mnożą się ciągle. Wiadomo wam, że Henryk wezwał znów na dwór doradców, wyklętych przez papieża, aczkolwiek Hildebrand żądał wyraźnie, ażeby ich nie dopuścił do swojego boku przed spełnieniem pokuty. Ten wściekły pies, Ulryk z Godesheimu, nie tylko, że nie poddał się pokucie, lecz drwi nawet głośno z miecza św. Piotra. Tak samo hrabiowie z Nellenburga, Bertold z Meersburga, rycerz Hartmann i biskupi dworscy. Byłoby dobrze, ażeby Hildebrand o tym wiedział, a jeszcze lepiej, gdyby wiedział więcej, aniżeli jest w istocie. Poślijcie natychmiast do Rzymu jakiego zręcznego i wymownego mnicha. Niech wasz zaufany nie oszczędza Henryka i jego dworu, niech mówi dużo o jego miłostkach, rozpuście i niesprawiedliwości. Resztę zrobi gwałtowność króla. Gdy takie dwie twarde wole, jak jego i Hildebranda, uderzą o siebie, trysną iskry, iskry zaś wzniecają pożary... Ja ze swej strony roześlę gońców do panów szwabskich. Może mi się uda przeciągnąć którego z nich na naszą stronę. Hrabia z Kalwu był kiedyś moim przyjacielem, a on ma wielkie poważanie u Rudolfa. Ale nie zwlekajcie. Szybkość wygrywa często bitwy. Z Henrykiem trzeba się spieszyć. Nie namyśla się on nigdy długo.

Gdzieś w głębi lasu podniósł się w tej chwili wiatr i przesuwał się wolno nad wierzchołkami buków, dębów i świerków.. Zakołysały się lekko gałęzie, zadrżały liście i dziwnie smutny szum przepłynął nad polanką. Zdawało się, że ktoś skarży się pod niebem łkaniem stłumionym.

Biskup i wojewoda spojrzeli na siebie i przeżegnali się z trwogą zabobonną.

– Nie moja wina... – mówił Otton z Nordheimu, ukrywając twarz w dłoniach. – Dlaczego obraził mnie Henryk tak śmiertelnie...

II.

W miesiąc później pruło pięć statków modre fale Jeziora Bodeńskiego. Pierwszy z nich, smukły, biało malowany okręt, z dziobem w kształcie lwiego łba, prowadził cztery duże promy, obrzeżone poręczami.

I okręt, i promy posuwały się wolno naprzód, zanurzone głęboko w wodzie. Snadź wiozły ciężar niepospolity.

Gorący dzień lipca utrudniał pracę wioślarzy. Chociaż pozrzucali z siebie kaftany, koszule i buty, zalewał im pot oczy, spływając strugami po opalonych, wiatrem pociętych twarzach.

Nadmierny wysiłek milczy, jak nadmierny ból i wielka, niespodziewana radość. Ale z promów wylewała się na lśniącą szybę jeziora zamaszysta pieśń żołnierska, zmieszana z głośnym śmiechem.

Śpiewali ci, co potnieli przy wiosłach, i ci, co rozłożywszy się na twardych, nieociosanych pniach, chłodzili się piwem.

Nawet konie brały udział w ogólnym weselu. Rozglądając się dokoła, rżały zadowolone.

I jakże nie miała radość przepełniać serc wojowników, którzy wracali po kilkomiesięcznej włóczędze do domu, pod własny dach, do własnego ogniska?

Kiedy szli w początkach maja na daleką północ, do czarnych borów Saksonii, żegnał niejeden z nich zielone brzegi jeziora tęsknym spojrzeniem straceńca. Ujrzęż jeszcze raz te modre fale, tak gładkie, jak szyba lustrzana, tak ciche, jak szczęście w pokoju? Wojna nie lituje się nad dzieckiem opuszczonym i nad żoną płaczącą... Lecz teraz była już troska o niepewne jutro poza nimi. Wracali zdrowi, okryci chwałą rycerską, wracali ze zwycięskiego pola nad Unstrutem, obdarzeni hojnie przez króla. Cały obóz zdobyty na Sasach, wszystek łup, wzięty w zamkach, oddał Henryk wojsku, własną szkatułę wypróżnił aż do ostatniego pierścienia, aby rycerz wiedział, że korona umie być wdzięczna.

Przeto rozbrzmiewały promy, stękające pod ciężarem bogatych darów, wesołym śpiewem i nieopatrznym śmiechem. Szczęśliwych żołnierzy nie utrudzała praca przy wiośle i nie dokuczało im słońce.

Tylko na białym okręcie tłumiła służba głośną radość przez szacunek dla pana i seniora powracającej z wojny drużyny. Stał on na przedzie pokładu, wpatrzony w siną dal. Średniego wzrostu, kształtnej budowy, nie liczył więcej nad lat dwadzieścia kilka. Wszystkie jego suknie, zacząwszy od niebieskiej, okrągłej czapeczki bez daszka, aż do wysokich pończoch, były jedwabne. Miał na sobie kaftan pomarańczowego koloru, w rodzaju rzymskich tunik, ozdobiony pod obnażoną szyją, u spodu i przy rękawach szerokim srebrnym haftem, spięty w biodrach złotym, drogimi kamieniami nabijanym pasem, którego jeden koniec, puszczony wolno, spadał aż do kolan. Takiej samej barwy krótkie spodnie tkwiły w długich, czerwonych, obcisłych pończochach, przymocowanych do łydki żółtymi taśmami. Jego stopy okrywały trzewiki bez obcasów, ze skóry złoconej, przedłużone szpiczastymi zakrzywionymi nosami. Na piersiach lśnił złoty łańcuch. Miecz i płaszcz leżały tuż przy nim na ławce.

Bujne, rudawego połysku włosy, utrefione starannie, poruszały się lekko, pieszczone ciepłym wietrzykiem, który nadpływał z południa. Twarzy ściągłej, o rysach regularnych, wyrzeźbionych dostatkiem kilku pokoleń, nadawał wąs frankoński, podkręcony do góry, wyraz zuchowaty. Ale z dużych, niebieskich oczu, wpatrzonych z zachwytem w przepiękny krajobraz, wyzierała dusza, skłonna do marzeń.

– Może kazać ci podać lutnię, Bertoldzie? – odezwał się obok niego głos szorstki.

Z zydla, na którym siedział, podniósł się mąż, podobny wzrostem i jasnymi włosami do Ottona z Nordheimu. Miał on na sobie takie same bogate i wykwintne suknie, jak Bertold, i liczył te same lata.

Zagadnięty odwrócił wolno głowę do towarzysza. Łagodny uśmiech okwiecił jego usta, gdy odrzekł:

– Miałbym istotnie ochotę uderzyć w złote struny lutni i śpiewać całą piersią. Widok tych modrych wód, których cichy szum usypiał mnie do snu na łonie matki, działa na mnie zawsze jak psalmy, nucone przez kanoników w kaplicy królewskiej.

Jego głos dźwięczny, miękki, szedł z serca do serca.

– Ja zaś, gdy patrzę na takie duże jezioro jak wasze – mówił jego towarzysz – myślę sobie, ile też garncy ryb można by z niego rocznie wyłowić, a gdy słyszę pianie golonych łbów, obliczam, ile wojska dałoby się uzbroić za ich dobra i dziesięciny. Jeśli tak dalej pójdzie, rozdrapią te darmozjady wszystkie lenna koronne.

– Oni pracują pożyteczniej od nas, Ulryku – wtrącił Bertold z wyrzutem w głosie – bo modlą się za nasze grzechy i pośredniczą między nami a Sędzią Odwiecznym. Bez nich nie znalibyśmy tajemnic świętej wiary i nie przestąpilibyśmy nigdy progu Królestwa Niebieskiego.

Po ustach Ulryka przemknął uśmiech szyderski. Machnąwszy ręką niedbale, odparł:

– Obyłoby się bez tego pośrednictwa.

– Nie bluźnij! – zawołał Bertold. – Niedaremnie przezwali cię Sasi Godeshass. Ulryk z Godesheimu, hrabia-palatyn świętego państwa rzymskiego i członek przybocznej rady króla Henryka, ściągnął gęste brwi i podkręcił wąsa.

– Za niewczesny dowcip odpłaciłem tym świniom saskim nad Unstrutem pismem tak trwałym, iż nie wymażą go długo ze łbów upartych. Tobie zaś dziwię się, że stajesz zawsze po stronie mnichów. Bo żeby cię za to przynajmniej: kochali. Ale oni wykluczyli cię tak samo, jak mnie, ze społeczności Kościoła. Wszakże nie zdjął Hildebrand z twojej głowy klątwy, którą nas papież Aleksander chciał zdruzgotać. Zdruzgotać? Cóż nam zrobił? Jak zasiadaliśmy w radzie państwa, tak jesteśmy w niej dotąd. Nie z naszym Henrykiem wojować biskupowi rzymskiemu! Da on sobie z nim radę. Gdy ugniemy na jesień karków saskich wielmożów, zabierzemy się do Hildebranda. Już czas poskromić tego pyszałka. Na jego klątwy mamy doskonały środek.

Ulryk z Godesheimu dotknął ręką złotej głowicy miecza. – Ten milczący przyjaciel zamyka najzuchwalszą gębę – dodał.

Z jego olbrzymiej, zwięzłej w sobie postaci biła brutalna siła cielesna. Mimo wykwintnego stroju, robił on wrażenie barbarzyńcy, przebranego przypadkiem w suknie cywilizowanego narodu. W grubym karku i w małych, szarych oczach, osadzonych głęboko pod niskim czołem, miał upór i zaciętość tura. Chociaż nazywał Sasów ˝świniami˝, jak Frankowie, należał właściwie do ich plemienia, zamek jego bowiem rodzinny wyrósł z ˝czerwonej ziemi˝ Westfalii.

Okręt zbliżał się teraz do podłużnej wyspy, pokrytej ogrodami owocowymi i winnicami. Z zielonego, gęstego klombu drzew wychylała się czworoboczna wieża, świecąca z daleka złotym krzyżem. Przez gałęzie przeglądały szare mury licznych budynków, rozrzuconych dokoła świątyni.

– Podobno opat z Reiechenau hoduje wyborne wino – odezwał się Ulryk. – Warto by kiedy najechać wielebnego Ekkeharda i przetrząsnąć jego piwnicę. Należałoby mu się to za jego przyjaźń do Hildebranda. Z trzcin nadbrzeżnych wysunęła się głowa ogolona, a za nią wysoka postać, przyodziana w czarny habit benedyktyna. Zakonnik trzymał w ręku łuk napięty.

Ulryk, spostrzegłszy mnicha, pogroził mu pięścią i zawołał po łacinie:

– Czyście już w Reichenau zapomnieli o postanowieniach synodów augsburskich? Polować zachciewa się oblubieńcowi Królestwa Niebieskiego.

– A tobie co do tego! – odkrzyknął mnich. Ulryk roześmiał się wesoło.

– Gadasz po ludzku, ojcze świątobliwy – odpowiedział. – Lubię takich zuchów. Jak mi przyjdzie kiedy ochota podpalić waszą norę i napić się bez pozwolenia opata wina z waszej piwnicy, dopuszczę cię do kompanii. Zanim to jednak nastąpi, pozdrów wielebnego Ekkeharda od Ulryka z Godesheimu i Bertolda z Meersburga i powiedz mu, żeby. nie jeździł tak często na drugą stronę Alp, bo wszechwidzące oko naszego pana, Henryka, idzie już śladami jego zdrady.

Nazwiska doradców króla podziałały na zakonnika doraźniej od strzały, którą by wypuszczono w jego stronę.

Przykucnął natychmiast w trzcinie i pomykał chyłkiem ku zabudowaniom klasztoru.

– A widzisz, jaki to z ciebie zuch – wołał za nim Ulryk, śmiejąc się rubasznie.

Zwróciwszy się do Bertolda, rzekł:

– Warto by istotnie nastraszyć trochę Ekkeharda, ażeby mu się odechciało konszachtów z Rzymem. Na wyprawę saską przysłał najgorszych ludzi, samych niedołęgów, aczkolwiek wiadomo powszechnie, że otacza się tęgimi pięściami. Ponieważ zostaniesz czas dłuższy w Meersburgu, mógłbyś najechać sąsiadujące z tobą dobra opactwa reichenauskiego. Nie potrzebujesz zabijać. Wystarczy spalić gumna, zburzyć winnice, wygarbować dobrze skórę najzuchwalszym burgrabiom zamków klasztornych. A gdybyś tam i któremu łeb rozwalił, nie będzie dziury w niebie. Nasz Henryk nie pogniewa się za to na ciebie. Uczyniłbym to sam z wielką przyjemnością, ale mój czas mierzony Muszę być w końcu miesiąca w Lombardii, aby się dowiedzieć, co Rzym knuje przeciw Henrykowi. Na synodzie lutowym zapadły jakieś postanowienia, które obrażają majestat korony niemieckiej i wdzierają się w jej prawa. Hildebrand trzyma dotąd owe nowinki w tajemnicy, czekając na chwilę naszej słabości. Prawdopodobnie mniemał, że nas Sasi zmogą. Byłby wówczas jawnie ze swoimi zamiarami wystąpił. Jak się teraz po naszym zwycięstwie zachowa, to już jego rzecz. My ze swojej strony powinniśmy wiedzieć, o czym golone łby rozprawiały na synodzie lutowym. Powiedzą mi to biskupi lombardzcy, którzy chcieliby się Hildebranda jak najprędzej pozbyć. Kiedy ja będę po drugiej stronie Alp nadstawiał dobrze uszu, ty rozglądaj się tymczasem uważnie w Szwabii południowej. Doniosła mi tajna straż, że w okolicy Jeziora Bodeńskiego włóczą się mnichy kluniackie i podburzają motłoch przeciw naszemu świeckiemu duchowieństwu. Gdybyś złapał takiego czarnego kruka, zamknij go w najciemniejszej klatce wieży meersburskiej, aby stracił na zawsze ochotę do poprawiania obyczajów naszych poczciwych, oddanych koronie klechów. W chwilach zaś dobrego usposobienia zabaw się z opatem Ekkehardem. Tylko bądź ostrożny, bo wielebny ojciec reichenauski nie lubi żartów.

Skończywszy, spojrzał Ulryk spod krzaczastych brwi na towarzysza.

Bertold z Meersburga milczał, zapatrzony ciągle w siną dal. Jego szerokie czoło sfałdowało się lekko.

Kiedy nie odpowiadał, odezwał się znów Ulryk:

– Budzę cię. Chyba zostawiłeś w domu jaką bogdankę, której gładkie liczko przesłania ci sprawy państwa. Obudź się i przetrzyj dobrze oczy, bystry bowiem wzrok będzie wkrótce przyjaciołom korony bardzo potrzebny.

Bertold przesunął po czole ręką, ubraną w jedwabną purpurową rękawiczkę i zaczął głosem cichym, smutnym:

– Bogdanki nie zostawiłem w domu, ale kochającą i kochaną matkę, która leży codziennie krzyżem w kaplicy zamkowej i prosi naszego Pana Jezusa Chrystusa, aby oświecił w dobroci Swojej zbłąkaną duszę syna.

– Wiadomo, że niewiasty przywiązują do gadaniny mnichów wartość zbyteczną – wtrącił Ulryk niechętnie.

– Nie do samych tylko serc niewieścich przemawia słowa Boże. I nasz pan, król Henryk, składa troski swoje chętnie w litościwe ręce Pana panów.

Ulryk mruknął coś niewyraźnego pod wąsem, a Bertold mówił dalej:

– My, rycerze, nie wiemy nigdy, gdzie i kiedy kres naszych dni niepewnych. Dziś budzi nasza błyszcząca zbroja zazdrość mieszczanina i kmiecia, a jutro szarpią kruki i sępy nasze zwłoki skrwawione. A z tych zwłok uchodzi dusza i leci daleko przed bramy Królestwa Niebieskiego. Nie tylko tchórzliwa niewiasta, lecz i mąż odważny pragnie gorąco, aby się te bramy przed nim otworzyły, albowiem krótkie jest życie doczesne, a wiecznie trwa pokuta lub radość pozagrobowa.

Ulryk z Godesheimu słuchał z pogardliwym uśmiechem na grubych wargach.

– Mówisz jak arcybiskup Limar – rzekł – z którym zbyt często przestajesz. Skąd przychodzą ci takie ponure myśli cmentarne? Będzie na nie dość czasu, gdy lata wyssą z ciebie siłę młodości.

– Skąd mi takie myśli? Wszakże tak samo, jak ty, lekceważył duchowieństwo hr. Eberhard, a gdy konał w piasku nad Unstrutem, przekłuty na wskroś kopią Ottona z Nord-heimu, błagał mnie, abym przywołał którego z biskupów.

– Eberhard? Nellenburg? – zawołał Ulryk z niedowierzaniem. – Jeszcze w przeddzień bitwy drwiliśmy z klątwy Hildebranda. Chyba się mylisz.

– Eberhard skonał na moich rękach – odparł Bertold. – Gasnąc, rzucał się jak raniony jeleń i wołał pobladłymi ustami: chleb zbawienia mi podajcie! Widzisz, Ulryku... Inaczej wierzy śmiertelnik, gdy mu siły lat młodych odejmą strach przed nagłym zgonem, a inaczej, kiedy widzi przed sobą grób bliski, otwarty. Nie zapomnę nigdy trwogi przedśmiertnej Eberharda.

– I dlatego odstąpisz naszego pana i przejdziesz na stronę jego wrogów.

Na twarz Bertolda wypłynął ciemny rumieniec. Z jego oczu, dotąd łagodnie patrzących, trysnęły błyskawice gniewu, prawa ręka rzuciła się gwałtownym ruchem do lewego boku, gdzie wisiał zwykle miecz obosieczny. 

Przez kilka chwil milczał, mierząc Ulryka wzrokiem wyniosłym, potem rzekł drżącymi wargami:

– Nadużywasz praw przyjaźni, hrabio z Godesheimu! Jestem Frankiem, a Frankowie nie zdradzają swych królów. W złej czy dobrej doli stać będę przy Henryku, jak stali moi przodkowie obok jego przodków. Jeżeli wypadnie zginąć za pana prawowitego rzeszy niemieckiej, zginę; jeśli będzie trzeba koniecznie zaprzepaścić duszę swoją, zaprzepaszczę ją. Ty mnie nie ucz wierności lennika, powinnej koronie.

Wątły w porównaniu z Ulrykiem Bertold wyprostował się dumnie, rzucając towarzyszowi spojrzenie wyzywające. Jego postać wykwintna, na której było znać rzeźbiącą rękę dłuższej cywilizacji, nie robiła w tej chwili wcale wrażenia słabości. I on potrafił być groźny.

– Ty mnie nie ucz obowiązków rycerza dla wodza! – zawołał głosem ochrypłym z wewnętrznego oburzenia. – Ty...

– Niedźwiedziu westfalski! – dokończył za niego szybko Ulryk z Godesheimu.

Nie gniewał się. Z przyjemnością raczej słuchał wybuchu Bertolda.

– Nie znieważyć cię chciałem, Berti – rzekł łagodnie – lecz tylko podrażnić. Któż by śmiał wątpić o twojej wierności dla korony? Wszakże chowaliśmy się razem z Henrykiem od lat dziecięcych, byliśmy mu towarzyszami zabaw, nauki, szczęścia i trosk, których mu chciwość książąt nie skąpiła. Z tych, co wzrośli po społu z królem, co znają najlepiej jego dobre serce, jego hojność, łaskawość i wierność w przyjaźni, zostało po śmierci twojego brata i dwóch Nellenburgów tylko czterech: ty, ja, rycerz Hartmann i biskup – Henryk spirski. Któż broniłby go przed oszczerstwami Sasów i przed knowaniami mnichów, gdybyśmy go, my, jego rówieśnicy i przyjaciele, opuścili? Nazywacie mnie zwykle niedźwiedziem, ale i niedźwiedzie znają rzadką cnotę wdzięczności. Podobno znają ją nawet lepiej od ludzi, którzy każą sobie płacić za przywiązanie dobrami koronnymi.

Wyciągnął rękę do przyjaciela.

– Nie gniewaj się, Berti – prosił. – Takich starych druhów jak my nie powinno kilka słów nieuważnych rozdzielać.

Bez wahania złożył Bertold swoją drobną prawicę w dużej, niezgrabnej dłoni Ulryka.

– I ty nie miej do mnie żalu za mowę zbyt gorącą – odrzekł miękko – ale przyznasz, Ulri, że twoje podejrzenie mogło mnie dotknąć do żywego. Ty wiesz, że kocham króla i że uczynię wszystko, co jego wola rozkaże. Gdy wypadnie pójść na Rzym, pójdę; Lateran podpalę, Hildebranda wypędzę z wiecznego miasta, jego kardynałów i biskupów zamknę w klasztorze, wolałbym jednak, ażeby korona rzymska zawarła pokój z rzymską tiarą. Zgoda z Kościołem zapewnia wiernemu katolikowi konanie bez trwogi o światłość wiekuistą. Zamiast drażnić Henryka, powinniśmy jego gwałtowność łagodzić. Nabroiliśmy razem dużo. Czas opamiętać się, ustatkować.

– I ja nie pochwalam niecierpliwych, co naglą Henryka do gwałtownego zerwania z Rzymem – mówił Ulryk. – Mamy obecnie tyle do roboty w rzeszy niemieckiej... Trzeba książąt zmusić do posłuszeństwa, oczyścić drogi z rozboju publicznego, bronić miast przed chciwością rycerstwa. Ale nasza to wina, że Hildebrand burzy cały porządek dotychczasowy? Co zaś do twoich strachów przed Sądem Ostatecznym, to niech ci troska o zbawienie duszy nie zatruwa dni młodych. Są od tego biskupi. Ich rzeczą wprowadzić nas do Królestwa Niebieskiego, którego klucze powierzył im Chrystus Pan. Oni, bardziej uczeni od nas w piśmie, oświeceni płomieniem Ducha świętego, powinni wiedzieć, co należy czynić, aby dostąpić łaski Bożej. Skoro znakomita większość biskupów niemieckich nie potępia naszej nienawiści do Hildebranda, to cóż nam, świeckim, do tego? Jeśli błądzimy, niech oni, nasi duszpasterze, nasi przewodnicy w rzeczach świętej wiary, za nas przed trybunałem Boga odpowiadają. Jest zresztą sposób na grzechy. Gdy mi sumienie, które dotąd milczy, zacznie dokuczać, postawię klasztor, obsadzę go mnichami i sypnę sporo grosza, aby łby golone mogły piać psalmy dopóty, dopóki mi nie wypieją zbawienia. A gdyby i przyszło poddać się jakiej twardej pokucie, będzie na to dość czasu na starość. Wielka mi rzecz odziać się w worek, posypać głowę popiołem i pościć, gdy człowiekowi jadło i wino nie smakuje, a niewiasty przestały być dawno ponętne. Tę sztukę potrafię i ja. Będę pokutował jak ten stary łotr lotaryński, rodzic naszego garbuska, co przez całe życie kłamał, zrywał przysięgi, rabował opactwa i łupił kupców, a na kilka tygodni przed śmiercią łaził na czworakach do kościołów i wył razem z mnichami psalmy po całych nocach. Nie lękaj się szatana. Takich porządnych ludzi, jak ty i ja, wypluje piekło ze wstrętem.

– Godeshass – szepnął Bertold i posłał znów wzrok przed siebie.

Okręt wsunął się tymczasem w wąską szyję Renu, która łączy mniejsze, jezioro dolne, z górnym, większym. Po prawej stronie ukazały się słomiane i gontowe dachy Konstancji. Wysoko nad miastem wznosiły się potężne wieże tumu, rzucające się z daleka w oczy podróżnych.

Kiedy statki Bertolda wpłynęły znów z rzeki na jezioro, zahuczała nagle wrzawa przeraźliwa.

Cała ludność Konstancji wyległa na brzeg i posyłała za białym okrętem okrzyki niekłamanej radości.

Sędziwy gród, zbudowany przez Germanikusa Druzusa, a rozszerzony przez imperatora rzymskiego, Konstancjusza Chiorusa, nieprzychylny Grzegorzowi VII, witał szczerze swojego ziomka, pana na Meersburgu, głośnego doradcę i przyjaciela króla. Bertold był chlubą stron rodzinnych. Jemu zawdzięczała Konstancja przywileje, których Henryk IV nie szczędził miastom.

– Heil Hero! Heil Liebo! – rozległo się na brzegu, a na promach uderzali rycerze tarczami o tarcze, mieczami o miecze; służba powiewała kaftanami, konie rżały radośnie. Słońce zaczęło się zbliżać do wierzchołków gór, na których świeciły tu i ówdzie białe płaty wiecznego śniegu. Ziemię ogarniała powoli cisza wieczoru, tłumiąca wszystkie odgłosy dnia, zdająca się przenikać ludzi, drzewa, zwierzęta. Jezioro stało się gładkie jak zwierciadło. Czasem rzuciła się tylko ryba gwałtownie pod samą powierzchnią ciemniejszych wód, wychyliła pyszczek i zniknęła.

Okręt, minąwszy Konstancję, zatoczył łuk i zwrócił się na lewo, ku północnemu brzegowi jeziora. Tam na wzgórzu, którego stoki, obsiadła gromadka małych domków, na samym szczycie rysowała się czarna sylwetka starych, ciężkich murów, pamiętających czasy Merowingów.

Bertold zdjął z głowy czapeczkę i wyciągnął do tych murów ramiona.

Był to zamek Meersburg, gniazdo jego przodków, jego kołyska i dziedzictwo.

Słońce zsuwało się właśnie ża ścianę gór. Ostatni potok światła trysnął z kuli płomiennej i rozesłał się smugą złocistą w poprzek jeziora.

Już zbliżał się okręt Bertolda do brzegu, kiedy opodal odezwały się ciche, słodkie dźwięki.

Z trzcin wysunęła się na ciemne fale mała łódka, ozdobiona żaglem purpurowym. Przy sterze siedziała postać niewieścia, odziana w białe suknie. Płaszcz czarnych, rozpuszczonych włosów okrywał jej ramiona. Na kolanach trzymała lutnię, z której wypływała spod jej palców jakaś pieśń kościelna. Bez szelestu wkładał stary rybak, stojący na przedzie, wiosło do wody.

– Baczność! nie zbliżać się do okrętu! – zawołał Bertold. Ale rybak, czy nie słyszał, czy nie chciał słyszeć przestrogi, włożył wiosło głębiej w wodę, uczynił kilka szybkich poruszeń i łódka przemknęła jak strzała, chwiejąc się i kołysząc tuż pod dziobem okrętu.

– Jakaś odważna dziewczyna – zauważył Ulryk. Panowie uchylili mimo woli czapek. Łódka szła teraz szybko ku środkowi jeziora. Dopiero kiedy stanęła na złotym szlaku gasnącego słońca, zwolniła biegu. Wówczas podniosła się owa postać niewieścia i do okrętu doleciał głos świeży, młody:

– Witaj na ziemi przodków, wolny panie z Meersburga, i przypomnij sobie przy sposobności dawnych, dobrych znajomych.

Bertold posłał wzrok zdumiony za uchodzącą łódką. – Nie znam mojej dobrej znajomej – rzekł do Ulryka. A przechyliwszy się przez burtę okrętu, zawołał głośno:

– Powiedz, kim jesteś, urocza rusałko, abym wiedział, kto powitał mnie pierwszy na progu Meersburga.

Ale ze złotego szlaku odpowiedziały mu tylko coraz dalsze, coraz cichsze dźwięki lutni.

III.

Słońce wychylało się dopiero spoza Alp, kiedy się Bertold nazajutrz przebudził. Spał w niskiej, ponurej izbie, oświetlonej skąpo małym okienkiem. Oprócz łóżka i zydla nie było tu żadnego innego sprzętu.

Wykwintny dygnitarz dworski, przywykły w pałacach Henryka IV do obszernych komnat, obwieszonych dywanami, zasłanych skórami zwierząt, skrzywił się na widok nagich ścian, nieodświeżonych od lat wielu.

Ziewnął, przeciągnął się na posłaniu i klasnął lekko w dłonie.

Na znak ten wpadł przez uchylone drzwi wyrostek w czarnym płóciennym kubraku i, stanąwszy tuż przy łóżku, zakrzyczał głosem piskliwym:

– Waszej Szlachetności podoba się?

– Przede wszystkim podoba mi się – zgromił Bertold chłopca – abyś nie wlatywał do mnie jak rozhukane źrebię, a potem naucz się przemawiać do pana bez wrzasku, jeśli twój grzbiet nie chce się zapoznać z rózgą.

Chłopak zadygotał i wytrzeszczył na swego pana oczy wystraszone.

– Przywołaj moją służbę! Wyrostek znikł.

Po chwili ukazało się trzech ludzi, z których jeden niósł przybory do golenia, dwaj inni drewnianą wannę.

Zapach róży rozszedł się po izbie.

Bertold, który leżał w łóżku zupełnie nagi, zanurzył się w wodzie pachnącej. Gdy orzeźwiony kąpielą stanął bosą stopą na kamiennej posadzce, otuliła go służba długim, białym płaszczem i podsunęła mu zydel. Szybko, zręcznie oczyścił golarz twarz pana z niepotrzebnego zarostu, zakręcił mu wąs i natarł go olejkiem różanym. Z wielką starannością czesał i układał włosy, przypalając je gorącym żelazkiem.

Kiedy Bertold brał z rąk szatnego jedwabną koszulę, ukazał się na progu podkomorzy i oznajmił:

– Burgrabia Wecel zapytuje, czy się Waszej Szlachetności podoba przyjąć jego pozdrowienie.

– Podoba się – odpowiedział Bertold.

Do izby wszedł krępy, barczysty starzec, podpierając się mieczem jak laską. Z ram siwych włosów i siwej brody wyglądała twarz czerstwa, rozjaśniona parą niebieskich, jeszcze świeżych oczu.

– Witajcie, burgrabio – odezwał się Bertold, wyciągając rękę do sędziwego rycerza. Dlaczego nie widziałem was wczoraj w przystani, kiedy dobijałem do brzegu?

Serdecznie uścisnął starzec prawicę młodzieńca.

– Wybaczcie panie – rzekł głosem grubym, przypominającym mruczenie niedźwiedzia – ale obowiązki służby idą przed obowiązkami serca. Pilnowałem wczoraj aż do późnej nocy sprzętu żyta w Egolsheimie, bo młody pan Rudolf z Grimmingen odgraża się, że nam plony spali.

– Bez powodu nie ośmieliłby się pan Rudolf najeżdżać sąsiada – zauważył Bertold.

– Przydybałem zimą jednego z pachołków grimmińskich w naszych lasach. Polował sobie niecnota na sarenki, za co kazałem mu uciąć prawą rączkę, jak przewiduje stary obyczaj salicki.

– I za tę słuszną karę mści się pan Rudolf?

– Wykrzykuje w Konstancji w winiarni, że nie spocznie dopóty, dopóki nie weźmie za ową uciętą rękę grimmińską naszych dwudziestu. Trzy razy już najeżdżał zamek egolsheimski, spędzał nam bydło z pastwiska, a obecnie grozi spaleniem plonów.

– Cóż na to hrabia okręgu? 

– Wasza Szlachetność mówi, jak gdyby nie znała naszych sądów. Każdy sobie sędzią, kto ma dobrą pięść, warowne gniazdo i hufiec drapichrustów, gotowych na wszystko. Hrabia okręgu taki sam zbój jak inni. Zeszłego miesiąca złupił kupców, co ciągnęli z włoskiej krainy, a jednego z nich, który się tęgo bronił, kazał powiesić na jego własnym wozie. Trzeba czuwać dzień i noc, gdy się chce jeść zimą chleb i łyknąć sobie od czasu do czasu haust wina.

Skargi burgrabiego nie zdziwiły bynajmniej Bertolda, w całej bowiem rzeszy niemieckiej zaczęła w jedenastym stuleciu słabnąć powaga władzy. Wprawdzie istniał jeszcze bez zmiany doskonały ustrój państwowy, stworzony przez Karola Wielkiego, ale zabrakło ludzi, którzy by chcieli być gorliwymi stróżami porządku publicznego. Wojewodowie, palatynowie i margrabiowie przywykli w swoich dzielnicach do samodzielnej gospodarki zapomnieli, iż byli tylko urzędnikami korony. Wzbogaciwszy się na lennach, trzymanych z łaski króla, ulegali niechętnie prawu. Za przykładem możnych szli mniejsi. Najdrobniejszemu rycerzowi, siedzącemu na własnym zamku, ciążył nadzór rządu. Każdy, kto posiadał dobry miecz i silne ramię, chciał być na swoich śmieciach panem samowładnym.

Bertold, jako doradca korony, znał stosunki państwa. Przeto nie zdziwiło go opowiadanie burgrabiego.

Służba włożyła na niego tymczasem krótkie spodnie z zielonego jedwabiu i długie pończochy, które przymocowała do paska złotymi sznurami.

Z ciekawością i lekceważeniem starego wilka zamkowego, ubierającego się przez całe życie w grube samodziały, przypatrywał się burgrabia miękkim sukniom pana. Kiedy szatny wniósł do izby kaftan jedwabny, dotknął go rycerz ostrożnie palcami, jakby się lękał, żeby się lśniąca tkanina nie rozleciała w jego ręku, i zaśmiał się z cicha śmiechem rozbawionego dziecka.

– Buty i koszulkę srebrną! – rozkazał Bertold służbie.

Zaś do burgrabiego rzekł:

– Pojadę dziś z wami do Egolsheimu. Gdyby ludziom pana Rudolfa przyszło na myśl niepokoić naszych żeńców, sprawimy im taką łaźnię, że im się odechce najeżdżać ziemie meersburskie.

Wdziawszy na pończochy długie buty z żółtej skóry, wyjął ze szkatułki małą książeczkę, ukląkł przed łóżkiem, przeżegnał się nabożnie i zaczął odmawiać po łacinie psalm poranny, co burgrabiego tak zdziwiło, że wpatrywał się w pana ż rozdziawionymi ustami, jakby ujrzał potwora.

Znajomość języka łacińskiego i tajemnic pisma była w jedenastym stuleciu na ziemiach germańskich czymś tak niezwykłym, iż budziła z jednej strony trwogę zabobonną, z drugiej wzgardę. Trwogę, bo tylko duchowni modlili się z książek, a oni pośredniczyli między niebem i ziemią – wzgardę, bo rycerz uwielbiający głównie siłę cielesną lekceważył wszelkie dzieła pokoju.

Jedynie panujący i najwyżsi dostojnicy korony przyswajali sobie ubogą wiedzę swojego czasu, by mogli przewodniczyć na sądach i układać dokumenty urzędowe.

Bertold, wychowany na dworze cesarskim, uczył się razem z Henrykiem języków, prawa krajowego, sztuki pisania i czytania.

Skończywszy psalm poranny przeżegnał się znów i dotknął trzykrotnie czołem posadzki.

Teraz podał mu jeden ze służących lampkę wina, zaprawionego kroplami rabarbarowymi. Pokrzepiwszy, się rozgrzewającym napojem, wypłukał usta miętą j włożył na siebie koszulkę, kutą ze srebrnych ogniwek. Szatny przypiął mu do butów złote ostrogi i zarzucił na jego ramiona obszerny biały płaszcz bez rękawów, zwany kapą, podbity zielonym jedwabiem.

Przypasawszy miecz rzekł Bertold do burgrabiego:

– Chciałbym, żebyśmy dziś pana Rudolfa z Grimmingen spotkali w granicach państwa meersburskiego. Możemy jechać!

Spod czoła burgrabiego padło na jego wytworną postać szybkie spojrzenie. Była w nim jakby litość, zmieszana z obawą. Mówiło ono: ty chciałbyś się zmierzyć z Rudolfem z Grimmingen, ty, delikatny paniczu?

Na dziedzińcu zamkowym czekało na koniach pięćdziesięciu wojowników. Mieli oni wszyscy na piersiach i na goleniach żelazne blachy, a na głowach szyszaki zakrywające z tyłu cały kark, lecz z przodu otwarte. Tylko nos chroniła gruba listwa, przymocowana powyżej czoła. Spod napierśników wysuwały się fałdziste poły żółtych kaftanów.

Była to stała załoga zamku meersburskiego, składająca się z ubogich rycerzy, wolnych kmieciów i poddanych Bertolda. Członkowie stanu szlacheckiego wyróżniali się białym pasem.

Gromkim okrzykiem przyjęła służba pana. On skłonił się uprzejmie wąsatym rębaczom i dosiadł konia.

Ostrożnie schodził hufiec z góry zamkowej. Dopiero kiedy stanął na równinie, ruszył z kopyta.

Bertold pędził przodem mając po jednym boku burgrabiego, po drugim giermka, który niósł za nim szyszak, puklerz i kopię.

Mgły poranne opadły już, skropliwszy się rosą na trawach i kwiatach. Słońce posuwało się wolno ku środkowi bezchmurnego nieba.

Dzień zapowiadał się ciepły, pogodny.

Bertold rozglądał się wzrokiem promiennym po okolicy. Wszakże były to jego strony rodzinne, których nie widział od lat pięciu.

W czasach ostatnich zbierały się ciągle burze nad tronem Henryka. Możni lennicy buntowali się, Rzym groził ˝mieczem św. Piotra˝. Doradca korony nie mógł opuścić w chwilach ciężkich pana i przyjaciela. Dopiero zwycięstwo nad Unstrutem pozwoliło mu wytchnąć w zamku ojczystym bez troski o niepewne jutro, lecz tylko na krótko, bo już w październiku miała wyruszyć przeciw Sasom nowa wyprawa. Droga wiła się zrazu wśród pól srebrzących się dojrzałym zbożem, potem zaczęła się piąć pod górę, nierówna, zasłana kamieniami. Kraj robił wrażenie jednej wielkiej warowni. Wszędzie, gdzie się gromadka chat przytuliła do ściany wzgórza, broniły ich wały, ostrokoły i zamknięte bramy. A wysoko nad nimi, na skałach i urwiskach, przysiadły szare baszty, wieże i zamki, niby sępy poważne, czuwające z nastroszonymi piórami, aby się ich pisklętom nie stała krzywda.

Nawet kosiarzy w polu strzegli zbrojni mężowie.

Po godzinie szybkiej jazdy zbliżał się hufiec Bertolda do wsi Egolsheim, która stanowiła granicę państwa meersburskiego. Po jednej stronie drogi był tu las, po drugiej ciągnęły się długie, wysokie zagony, przedzielone rowami. Z łanu dolatywał brzęk sierpów.

– Dzięsięciu pachołków będzie pilnowało robotników, reszta zaś ukryje się w lesie – rozkazał Bertold.

Włożył na głowę szyszak, wziął z rąk giermka puklerz i kopię i stanął za grubym dębem, spoza którego mógł widzieć wszystko, co się działo na polu.

Daremnie jednak wytężał wzrok w stronę zamku Grimmingen, który uczepił się skalistego wierzchołka prostopadle ściętej góry. Gniazdo rycerskie spoglądało tak spokojnie w dolinę, jak gdyby było zapomnianym przez ludzi żywych grobowcem.

Już zaczął się Bertold niecierpliwić, kiedy się rozległ tętent galopującego konia.

Wsunąwszy puklerz na lewe ramię wyjrzał ostrożnie na drogę.

Tętent ucichł po jakimś czasie. Ktoś zbliżał się wolno brzegiem lasu. 

Bertold wychylił się spoza drzewa i podniósł szybko rękę do oczu, zasłaniając je przed słońcem. Myliłby go wzrok? Ale nie... Na zielonym tle boru zarysowała się ta sama postać niewieścia, która powitała go wczoraj na jeziorze. Siedziała z niedbałym wdziękiem na rosłym mierzynie, wpatrzona w drogę prowadzącą do Meersburga. Miała na sobie żółtą, jedwabną suknię, podpiętą z boku, na niej purpurową kapę, obramowaną gronostajem, a na głowie wysoki kapelusz z pawich piór, przywiązany złotym sznurem do ramienia.

Na ustach Bertolda zaigrał uśmiech swawolny.

Wypadłszy z kryjówki stanął tak nagle przed nieznajomą, iż koń jej rzucił się gwałtownie w tył. Ale ona nie straciła przytomności. Ściągnęła wodze silną ręką i spojrzała bez obawy na rycerza.

Bertold, uchylając przed nią miecza, rzekł:

– Nieznajomą przyjaciółkę wita na swojej ziemi Bertold z Meersburga.

– Sąsiadka przeprasza wolnego pana na Meersburgu, że wtargnęła bezwiednie w granice jego państwa – odpowiedziała nieznajoma.

Jej duże, czarne, błyszczące oczy obrzuciły Bertolda ciekawym spojrzeniem.

– Przeproszenia przyjąć nie mogę – mówił Bertold – nieznajomość bowiem przestępstwa nie uwalnia od kary. Kto staje na mojej ziemi, płaci myto. Serdeczny pocałunek z waszych ust zmaże winę.

Chciał się do niej zbliżyć, ale ona powstrzymała go ruchem ręki.

– Opowiadają w kraju, że na dworze króla Henryka nie szanuje nikt wstydliwości niewieściej – odrzekła – prostując się na siodle – ale ja nie wierzę, iżby Bertold z Meersburga chciał znieważyć Judytę z Hohenau.

– Judyta? – zawołał Bertold zdziwiony, wpatrując się uważnie w twarz dziewczyny. – Zaiste, ty jesteś Judytą! Teraz dopiero poznaję te dobre oczy, które wylewały zawsze potoki łez, ilekroć odjeżdżałem na dwór królewski. Ale któż odgadłby w przepięknym barwnym motylu drobną, szarą poczwarkę? Byłaś jeszcze dzieckiem, kiedy nawiedzałem Meersburg po raz ostatni. Lecz dlaczego nie towarzyszyłaś wczoraj mojej matce? Miejsce twoje jest przy niej.

Judyta z Hohenau spojrzała niespokojnie poza siebie. Bertold chciał się do niej powtórnie zbliżyć, lecz ona wyciągnęła przed siebie obie ręce.

– Nie zbliżaj się do mnie, nie pomnażaj mojej winy – prosiła.

– Winy? Ciemna jest dla mnie treść twojej mowy. Byłożby powitanie narzeczonych grzechem? Chyba zapomniałaś, że ojcowie złączyli twoje losy z moimi jeszcze w kołysce.

– Gdybym była zapomniała o postanowieniu naszych ojców, nie wykradałabym się wczoraj na jezioro i nie przybyłabym dziś na granicę twojego państwa w nadziei ujrzenia ciebie z daleka. Wiem, że zgrzeszyłam ciężko, dobroć jednak Boga przebaczy sercu kobiety nieposłuszeństwo katoliczki.

Bertold pochylił głowę przygryzając usta.

Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego się Judyta lękała jego dotknięcia. Był wyklęty, a kościół groził tą samą karą każdemu, kto by się ośmielił obcować z nieszczęśliwym, wykluczonym ze społeczności chrześcijańskiej. Powiedziano Judycie, iż dotykając się jego ręki, splami się, zbruka, narazi duszę na wieczne potępienie.

Spojrzał spod czoła na urodziwą dziewczynę. Widział on niejedną piękną kobietę i niejedną obejmował w gorącym uścisku, na dworze bowiem Henryka należała lekka miłość do powszednich zabawek. Sam król, wielki łowca w wonnym gaju Wenery, świecił swojemu otoczeniu gorszącym przykładem, a Bertold, ulubieniec dam pałacowych, naśladował go skwapliwie. Ale od żadnej ze strojnych pań, które go pieściły, nie bił taki blask czystej młodości, jak od Judyty.

Pociągały go oprócz tego do niej wspomnienia lat dziecięcych. Ilekroć przybywał dawniej do domu, bawili się zawsze razem, ona, grając z ucieszną powagą rolę żony, on męża, opiekuna. Powtarzano im ciągle, że będą kiedyś parą.

– Uto! – odezwał się głosem miękkim, który płynął z serca. –- Trzeba koniecznie, ażebyśmy się porozumieli.

Ona przycisnęła ręce do piersi i odparła:

– Ach, pragnęłabym tego gorąco, ale nie wiem, nie wiem... Obejrzała się poza siebie.

– Surowe oczy śledzą kroki moje, surowe napomnienia straszą mnie przez cały dzień – mówiła ze smutkiem. Rozdzieliło się serce moje i nie wiem, w którą stronę się zwrócić.

– Gdybyś przybyła do nas, do Meersburga... – prosił Bertold – może byśmy...

Ale Judyta przerwała mu żywo:

– Tam nie mogę, nie wolno mi... Namyślała się.

– Gdybyś mi zaręczył słowem rycerskim – odezwała się po chwili – że uszanujesz moją bojaźń przed karą niebios...

Zawahała się, spoglądając bezradnie na Bertolda.

– Przyszłabym może tu pod wieczór którego dnia, przed zachodem słońca – dodała głosem cichym. – Będę potem leżała przez całą noc krzyżem, aby mi słodki Jezus odpuścił winę....– Ale przysięgnij, że nie zbliżysz się do mnie...

Gorący rumieniec pokrył jej twarz białą.

Bertold przyłożył dwa palce do głowicy miecza.

– Bądź przekonana, iż nie dotknę ustami bez twojego pozwolenia nawet rąbka twojej sukni – ślubował.

Wtem odezwał się w pobliżu róg myśliwski.

– Moi stróże! – zawołała Judyta. – Niech Bóg prawdy oświeci twoją duszę zbłąkaną.

Rzekłszy to, oddaliła się szybko.

Bertold patrzył za nią dopóty, dopóki purpurowy płaszcz migotał pomiędzy drzewami. Gdy ją las zakrył, doznał przykrego uczucia samotności, którego nie doświadczał nigdy, chociaż żegnał się niejednokrotnie z kochankami.

I przypomniał sobie, jak jego ojciec pragnął tego związku, jak Judyta była dla niego zawsze dobra, jak tłumaczyła go przed matką, prosiła za nim, gdy jego chłopięca pustota zasłużyła na karę.

Hulaszcze życie dworskie, szybko po sobie idące wyprawy wojenne i troski rządu przesłoniły mu obraz małej narzeczonej. Teraz widział znów przed sobą drobną, ruchliwą dziewczynkę, nazywającą go ˝panem i mężem˝, słyszał jej mowę pieszczotliwą i uśmiechał się do tych wspomnień najszczęśliwszej doby życia ludzkiego i kochał je i pragnął, aby wróciły. Wobec nich zbladły jaskrawe dni rozwiązłej młodości, gasła pamięć namiętnych szałów.

Od Judyty wziął spokój szczerego, wiernego uczucia. Miałżeby ją stracić?

Bertold posmutniał.

Klątwa papieska stanęła między nim a Judytą groźnym cieniem.

Na dworze królewskim, w Wormacji, Goslarze, w Spirze i Bambergu nie czuł dotąd na sobie ciężaru gniewu Hilde-branda. Tam, zastawieni powagą tronu, nie troszczyli się nieposłuszni katolicy o wyroki Rzymu. Chociaż odtrącono ich od łona Kościoła, korzystali mimo to z jego dobrodziejstw, brali udział w nabożeństwach i przystępowali do stołu Pańskiego. Wyklęci biskupi i kanonicy spełniali służbą ołtarza, drwiąc z ˝piorunów św. Piotra˝.

Najmożniejsi świeccy i duchowni ubiegali się na dworze królewskim o względy Bertolda, a tu, w zapadłym kącie, odciętym Alpami od świata, lękała się własna narzeczona dotknięcia jego ręki.

Byłażby potęga starego Rzymu jeszcze tak wszechwładna w pobliżu Italii? Ale dlaczego rządził w takim razie w Konstancji biskup Otton bez żadnej przeszkody, aczkolwiek Hildebrand zawiesił i jego w urzędzie?

Więc nie sama tylko klątwa rzuciła na niego ów cień, co wznosił się pomiędzy nim a Judytą. Jakieś inne wpływy działają na trwożliwe serce dziewczyny. Ktoś straszy rozmyślnie jej duszę pobożną, aby ją oderwać od narzeczonego. 

– Burgrabio! – zawołał Bertold. 

A kiedy stary sługa nadbiegł, zapytał: 

– Czy nie możecie mi powiedzieć, kto nawiedza najczęściej zamek Hohenau?

– Wolna pani z Hohenau wróciła dopiero niedawno z klasztoru szafuskiego, gdzie uczyła się przez cztery lata różnych mądrych rzeczy – odpowiedział burgrabia. – Na zamku jej dotąd pusto i cicho. Oprócz naszej pani i przydanego jej przez hrabiego okręgu opiekuna nie widzieli ludzie w Hohenau nikogo.

– A kogoż mianował hrabia okręgu opiekunem?

– Hrabia przydał do boku pani z Hohenau starego pana z Grimmingen, który powiada się jej krewniakiem.

Bertold roześmiał się wesoło.

– Grimmingen krewniakiem wolnej pani z Hohenau? – mówił. – Czy ludzie już zapomnieli, że ojciec Wernera z Grimmingen był poddanym dziada pani Judyty?

– Starzy ludzie pamiętają o tym na całym pobrzeżu jeziora, ale któż ośmieliłby się przypominać bogaczowi prawdę nieprzyjemną? Nieboszczyk pan z Hohenau był prawdziwym panem. Swoich wyzwolonych poddanych obdarowywał hojnie, a gdy mu wiernie służyli, przepasywał ich mieczem rycerskim. Staremu wilkowi z Grimmingen dał od razu zamek. Resztę dorobił sobie ten zbój najazdami i łupem kupieckim. Dziś należą Grimmingenowie do możniejszego rycerstwa naszych stron i nie każdy ma ochotę zasłużyć na ich gniew.

– I pani z Hohenau poddała się bez oporu samowoli hrabiego okręgu? – pytał Bertold. – Jej, sierocie, służy prawo odwołania się do wyroku samego króla.

– Cóż miała robić? – odpowiedział burgrabia. – Nasz pan, Henryk IV, daleko, a zamek Grimmingen wisi ciągle dzień i noc nad siedzibą pani z Hohenau, grożąc jej setką ostrych włóczni. Z takimi sąsiadami lepiej żyć w zgodzie.

– Albo ich zdeptać jak szkodliwą gadzinę – rzek? Bertold. – Nasz pan, Henryk, nie jest tak daleko, jak się wam zdaje. Mój goniec znajdzie go wszędzie. Powiedzcie mi jeszcze, czy Werner z Grimmingen nie nadużywa opieki.

– Nic o tym dotąd nie słychać. Jego podczaszy, stary Hubald, opowiadał mi kiedyś, gdy siedzieliśmy w Konstancji przy lampce wina, że pan Werner strzeże mienia pani z Hohenau tak troskliwie jak własnego dobra. I kto wie, czy ziemie hohenauskie nie złączą się wkrótce z zamkiem Grimmingen. Od czasu kiedy wolna pani wróciła z Szafuzy, uczy się podobno pan Rudolf ubierać i mówić po dworsku... Nagle zamilkł burgrabia i spojrzał uważnie w stronę zamku Grimmingen.

– Cofnijmy się, panie – rzekł. – Zdaje się, że zbóje pana Rudolfa zstępują w dolinę.

Wśród zarośli, z których wychylał się zamek Grimmingen, migotały iskry, to gasnąc, to ukazując się na innym miejscu. Promienie słoneczne łamały się widocznie na jakichś przedmiotach polerowanych.

Po jakimś czasie wysunął się spoza zielonego płotu jeździec jeden, potem drugi, trzeci, dziesiąty, dwudziesty. Równocześnie nadleciał z pola krzyk przerażonych robotników. Gromadnie, w popłochu uciekali poddani Bertolda do lasu.

– Sam pan Rudolf prowadzi swoich junaków – odezwał się burgrabia.

– Który to? – spytał Bertold.

– Ten z czarną kitą na szyszaku. 

– Dobrze. Panu Rudolfowi obrzydzę ja sam niebezpieczną zabawkę, wy zaś podzielicie hufiec na dwie części i wpadniecie dwoma klinami na jego drużynę. Czekać na mój znak!

Mimo wyraźnego rozkazu, nie opuszczał burgrabia boku pana.

– Spieszcie się! – zawołał Bertold. – Ludzie pana Rudolfa rozwijają się już w półkole. Chcą otoczyć naszych chłopców. Bić tęgo! Nie szczędzić pięści i miecza.

Burgrabia chrząknął, nie ruszając się z miejsca.

– Nie podobają się wam moje rozkazy? – rzekł Bertold niecierpliwie.

– Gdyby Wasza Szlachetność raczyła... – odezwał się burgrabia nieśmiało.

– Mówcie prędko, już idą...

– Pan Rudolf wysadza z siodła najlepszych rycerzy... Miałbym wielką ochotę zmierzyć się z tym zuchem. Gdyby mi go Wasza Szlachetność zechciała odstąpić...

Bertold spojrzał bystro na zafrasowaną twarz starego wojaka. Odgadł, że się burgrabia lęka o niego.

– O to wam idzie? – odparł z uśmiechem. – Nie obawiajcie się o moją skórę. Jako doświadczony rycerz powinniście wiedzieć, że rozumna zręczność bije zawsze głupią sitę.

Z dala, z pola zbliżał się tuman kurzu, lecący prosto na pachołków, którzy cofali się wolno, w porządku.

Na kilka kroków przed długą, błyszczącą, zakrzywioną linią pędził olbrzym żelazny. Czarny ogon koński powiewał na jego szyszaku.

Ruchy tego olbrzyma śledził Bertold uważnie spod zmrużonych powiek, zacisnąwszy zęby. Na jego twarzy nie było w tej chwili ani śladu miękkich tonów. Rysy zaostrzyły się, nozdrza wydęły jak u drapieżnego zwierzęcia, gdy idzie śladem upatrzonego łupu. Pochylony na koniu wpatrywał się w rycerza wzrokiem pożądliwym.

Błyszcząca krzywa linia zaczęła już pachołków okalać. Wtem odezwał się róg Bertolda– pachołkowie rozbiegli się na dwie strony i z lasu wypadł hufiec meersburski.

Rudolf z Grimmingen ściągnął tak mocno wodze, że jego koń stanął dęba. Zdziwił się... rozglądał się dokoła bezradny.

Ale już zbliżył się do niego Bertold na odległość głosu.

– Z siodła, chłopie! – krzyknął.

Z przeciwnej strony odpowiedział mu ryk podrażnionego niedźwiedzia.

– Bij, zabij! – huczał rycerz.

Zgrzytnęły kopie, trzaskając o tarcze, zadzwoniło żelazo. Mąż zwarł się z mężem.

Rudolf z Grimmingen zarył ostrogę w boku swojego ogiera i szedł jak strzała na Bertolda.

Ten stał spokojnie na miejscu przyciskając kopię prawym ramieniem. Już widział tuż przed sobą ogniami gniewu oblaną twarz przeciwnika, już dotykało prawie lśniące ostrze jego puklerza – jeszcze sekunda, a żelazny olbrzym zgniecie go swoim ciężarem. Wtem, w chwili stanowczej, rzucił się nagle W bok jego koń, trącony lekko wodzami i kopia Rudolfa z Grimmingen uderzyła w próżnię.

Ruchem błyskawicznym odwrócił się Bertold i zanim zdumiony rycerz zdążył pojąć, co się stało, pchnął go tak silnie kopią pod spinkę pasa, że się olbrzym zachwiał. Drugie pchnięcie wysadziło go z siodła. Szybko dźwignął się powalony, przyklękając na jednym kolanie, lecz jeszcze szybciej pochylił się Bertold nad nim i przyłożył mu koniec miecza do gardła:

– Leżcie spokojnie, Rudolfie z Grimmingen – rzekł głosem twardym, w którym nie było litości – jeśli nie chcesz stanąć za chwilę przed sądem Odwiecznego.

Pokonany zatoczył dokoła oczami nabiegłymi krwią, w pobliżu nie było nikogo z jego ludzi...

Więc przymknął powieki i opadł na ściernisku, zgrzytając zębami.

Przebieg krótkiej walki śledził z boku burgrabia, który nie spuszczał z pana oka, gotowy do pomocy.

Teraz zbliżył się i, uchylając miecza przed zwycięzcą, odezwał się głosem pokornym:

– Zasłużyłem na wieżę o chlebie i wodzie. Ukarzcie mnie, panie, za moje zuchwalstwo.

Ale Bertold spojrzał życzliwie na starego sługę i odrzekł łagodnie:

– Winienem wam nagrodę za przyjazną obawę. Zanim o nią poprosicie, zwiążcie tego dzika.

Skrępowany własnym pasem, odwrócił się Rudolf z Grimmingen twarzą do ziemi.

A burgrabia stał nad nim i drwił:

– Wstydzisz się, zuchu? Wolałbyś być w tej chwili sto sążni pod trawą. Razi cię światło słoneczka? A widzisz, jak to rozkosznie gryźć zdrowymi zębami piasek i łykać kurz, opluty śliną niemocnej złości. Oddamy ci teraz z czubem za wszystkie twoje sprawki.

– Może mu wlepić sto bizunów? – zapytał. Garść mnie świerzbi, panie.

– Pas rycerski broni go przed karą hańbiącą – odpowiedział Bertold.

Burgrabia splunął. – Tfu! Taki to z niego rycerz – mówił. – Na wojnę nie poszedł, ale do rabowania cudzej własności nie potrzebuje go nikt zachęcać. Z pola wracali wojacy meersburscy, prowadząc za sobą jeńców. Było ich dziesięciu: dwóch rycerzy, reszta młodzi chłopi.

– Naciąć rózg! – rozkazał Berto!d swoim ludziom.

Z lasu, spoza drzew wyglądało mnóstwo głów, porosłych krótkim, przy skórze uciętym włosem.

– Zbliżcie się! – zawołał Bertold.

Sto bosych, w szare, płócienne kaftany odzianych robotników wyroiło się na pole. Każdy z nich miał na ręce powyżej łokcia żelazny pierścień, a na nim nazwisko pana na Meersburgu. Otoczywszy spętanych najeźdźców szerokim kołem, przypatrywali się im w milczeniu wzrokiem urągliwym.

Kiedy pachołkowie przynieśli kilka pęków rózg, kazał Bertold do naga rozebrać jeńców, nie ozdobionych pasem rycerskim, i rzekł do swoich poddanych:

– Zapłaćcie im za wasz strach. Niech każdy uderzy po razie, ale dobrze!

Z dzikim krzykiem rzucili się poddani meersburscy na pachołków grimmińskich. W mgnieniu oka powalono ich i przygnieciono kolanami do ziemi. Daremnie szamotali się spętani jeńcy, klnąc przeraźliwie.

Świsnęły rózgi.

Z mściwą rozkoszą zwycięskiej słabości bili robotnicy egolsheimscy. Niepokój gnał ich codziennie w pole, ciągła trwoga uprzykrzała im pracę. Nie mieli podczas żniw ani jednej godziny swobodnej. Jedząc, oglądali się na zamek Grimmingen, rychłoli wypadnie z groźnej nory wilk drapieżny i zatopi pazury w ich ciele bezbronnym.

Wilk drapieżny wił się u ich stóp w prochu. Przeto pastwili się nad nim bez litości.

Z pleców jeńców trysnęła krew, z piersi ich wydobywały się chrapliwe jęki, które słabły po każdym nowym uderzeniu. Tu i ówdzie odrywał się już od kości kawał mięsa, ale chłopi nie ustawali w okrutnej robocie.

– Dosyć! – zawołał Bertold. – Jednego